Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
KRONIKA WYPADKÓW.
(Ciąg dalszy).

Podróż mą zakończyłem na schyłku grudnia, w dzień suchy i siarczyście mroźny. Któżby inny był moim przewodnikiem, jak nie Patey Macmorland, rodzony brat Tomka! Ten kędzierzawy, bosy smyk, liczący sobie lat dziewięć, miewał na języku więcej plugawych opowiastek, niśli zdarzyło mi się kiedykolwiek słyszeć w mem życiu, a przytem zaczął przedwcześnie wespół ze swym braciszkiem zaglądać do kieliszka. Ja sam jeszcze byłem niezbyt stary i duma nie miała u mnie przewagi nad ciekawością, a w ów mroźny poranek każdy człowiek snadnieby się zaciekawił, przysłuchując się wszelakim bajędom okolicznym, jeśliby mu przytem pokazywano po drodze wszystkie miejsca, gdzie się zdarzyły owe dziwy. Gdyśmy przebywali trzęsawiska, posłyszałem opowieści o Claverhouse‘ie, później zaś opowieści o djable, gdyśmy dotarli do szczytu urwiska. Gdyśmy mijali klasztor, dowiedziałem się tego i owego o dawnych mnichach, więc zasię o przemytnikach, którzy w zwaliskach urządzili sobie składnicę i z tej przyczyny lądowali w odległości strzału armatniego od Durrisdeeru, ale przez całą drogę pierwsze miejsce w owych jego bredniach i obmowach zajmowali Durie‘owie, a zwłaszcza biedny pan Henryk. Wskutek tego nabrawszy silnego uprzedzenia do rodziny, u której miałem służyć, byłem niepomału zdumiony, gdym zobaczył sam Durrisdeer, leżący w pięknej, osłoniętej zatoce poniżej klasztornego wzgórka, dwór przepięknie zbudowany na modłę francuską, a może włoską, bom niebardzo biegły w onych sztukach; a wreszcie plac upiększony ogrodami, trawnikami, krzewami jagody dającemi i drzewami, jakom nigdy w życiu nie oglądał. Pieniądze włożone bezużytecznie w owe wirydarze, starczyłyby w zupełności na poprawienie rodzinnego majątku, tak zaś potrzeba było nielada dochodów, by to wszystko w porządku utrzymać...
Pan Henryk sam podszedł do drzwi, by mnie powitać. Ujrzałem młodego mężczyzną o kruczych włosach (Durie‘owie wszyscy są czarniawi), o twarzy szczerej ale niewesołej, wysokiego wzrostem i silnej budowy ciała ale o zdrowiu niezbyt silnem. Bez najmniejszej wyniosłości ujął mnie za rękę i wciągnął do domu, przemawiając poprostu i uprzejmie. Tak, jak byłem w butach, wprowadził mnie do świetlicy dworskiej, by mnie przedstawić swemu ojcu. Było jeszcze jasno na dworze, przeto pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był skrawek przeźroczystego szkła pośrodku tarczy na witrażu; pamiętam że mi się to wydało skazą na tle komnaty skądinąd tak pięknej, obwieszonej konterfektami przodków, zdobnej parkietowym pułapem z wisiorkami oraz rzeźbionym kominkiem, w rogu którego siedział pan starszy, zaczytany w Liwjuszu. Był on wielce podobny do pana Henryka i miał ten sam szczery wyraz twarzy, jednakże o wiele milszy i subtelniejszy, a mówić umiał tysiąckroć bardziej zajmująco. Zadał mi, jak sobie przypominam, wiele pytań co do kolegjum edynburskiego, gdzie osiągnąłem niedawno stopień magistra, i co do różnych profesorów, z którymi i których profesją, jak mi się zdaje, był dobrze zaznajomiony. W ten sposób, gwarząc o dobrze mi znanych rzeczach, rychło nabrałem śmiałości do rozmowy w tym domu, w którym odtąd tyle lat miałem zamieszkiwać.
Gdyśmy tak gwarzyli, weszła do pokoju żona pana Henryka. Na pierwszy rzut oka nie wydała mi się nazbyt piękną (było to na sześć tygodni przed urodzeniem panny Katarzyny), dopiero później oceniłem jej urodę. Odnosiła się do mnie nader uprzejmie; tak z tego, jak też z innych względów, była trzecią osobą, którą darzyłem głębokiem szacunkiem.
W czas niedługi potem wszystkie brednie Patryka Macmorlanda zatarły mi się w pamięci; nie dając im już wiary pozostałem odtąd na zawsze wiernym sługą, przywiązanym z całej duszy do domu Durrisdeerów. Najbardziej przywiązałem się do pana Henryka. Pracowałem z nim razem i przekonałem się, że jest zwierzchnikiem bardzo wymagającym. Okazywał mi wszelką uprzejmość w godzinach wolnych od pracy, ale w godzinach zajęć nietylko nie szczędził mi roboty, lecz dozorował mnie przy niej nader skrupulatnie. Nakoniec, pewnego dnia podniósł jakby nieśmiało głowę z nad papierów i powiada:
— Panie Mackellar, muszę aści powiedzieć, że pracujesz i spełniasz wszystko wybornie.
Były to pierwsze słowa jego uznania dla mnie; od tego dnia nie czuwał już tak gorliwie nade mną. Niebawem byłem już na stopie zażyłej z całą rodziną i gdzie tylko trzeba było coś zrobić, tam wołano pana Mackellara; w zakresie zaś mej służby w Durrisdeerze miałem zawsze wolną rękę i co do czasu i co do sposobu i nikt odemnie nie żądał rachuby choćby ze złamanego szeląga. Ale nawet w tym czasie, gdy mnie pan Henryk tak poganiał i musztrował, zacząłem dlań nabierać serca; poszło to niewątpliwie w znacznej mierze ze współczucia, nietrudno bowiem było odgadnąć, jak srodze człowiek ten cierpiał. Nieraz, gdyśmy prowadzili rachunki, zapadał w głęboką zadumę, wlepiając wzrok to w stronicę księgi, to w okno, w takie chwile wyraz jego twarzy oraz westchnienie, jakie wyrwało mu się z piersi, budziły we mnie głęboką litość i zaciekawienie. Pewnego dnia, jak sobie przypominam, zasiedzieliśmy się dość długo w szafarni, gdzieśmy mieli jakąś sprawę. Pokój ten znajduje się na poddaszu, a roztacza się z niego szeroki widok na zatokę, na mały zalesiony przylądek i długie wydmy piaskowe; tam to właśnie, w sam raz naprzeciwko słońca, zanurzającego się w toń wodną, obaczyliśmy przemytników, którzy wielką gromadą ludzi i koni gnali szybko po wybrzeżu. Pan Henryk patrzył wprost ku zachodowi, tak iż dziwiłem się, że go nie oślepiło słońce; nagle zmarszczył się, przetarł rękę, czoło i z uśmiechem odwrócił się ku mnie:
— Nie zgadłbyś waćpan, o czem myślałem — odezwał się. Przyszło mi na myśl, że byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym mógł tak jeździć i narażać życie, jak ci ludzie wyjęci z pod prawa.
Odpowiedziałem mu, że zauważyłem u niego brak pogody i radości, i dodałem, że powszechną wadą ludzką jest zazdrościć drugim ich losu i mniemać, iż zmiana przyniesie nam lepszą dolę. W tem miejscu zacytowałem znany wiersz Horacego, jako młokos świeżo ze szkół przybyły.
— Owszem, owszem — odrzekł pan Henryk. — Zgadzam się z waćpanem... ale powróćmy już do naszych rachunków.
Niebawem jednak zacząłem potroszę dociekać powodów jego zgryzoty. Doprawdy, nawet człek ślepy wykryłby rychło, że nad owym domem zawisnął posępny cień — cień dziedzica Ballantrae. Żyw czy umarły (a wówczas miano go za umarłego) człowiek ten był rywalem swojego brata; był jego rywalem w szerszym świecie, gdzie nie słyszało się nigdy dobrego słowa o panu Henryku, natomiast same pochwały i wyrazy ubolewania gdy chodziło o starszego brata; rywalem był i w rodzinnym domu, nietylko w obliczu ojca i żony, ale nawet wobec domowej służby.
Rej wodzili wśród czeladzi dwaj starsi już słudzy. Jan Paweł, mały, łysy, uroczysty a gniewliwy człeczyna, ciągły mentor i kaznodzieja, a przytem (oddajmyż mu tę sprawiedliwość) nienagannie wierny sługa był przywódcą tych, co stali po stronie starszego brata. Nikt na tyle rzeczy sobie nie pozwalał, co Jan Paweł. Znajdował w tem upodobanie, by publicznie okazywać lekceważenie panu Henrykowi, przyczem nieraz nie obeszło się bez wzgardliwych porównań. Pan starszy i pani Henrykowa gromili go za to, rzecz oczywista, ale nigdy tak stanowczo, jak na to zasługiwał; zresztą dość było, by ukazał twarz zapłakaną i rozpoczął lamenty nad panem Jakóbem — swoim „chłopyszkiem“, jak go nazywał — a już mu wszystko wybaczono. Pan Henryk znosił to wszystko w milczeniu, spoglądając to smutnym, to ponurym wzrokiem. Wiedział, iż niepodobna mu iść w zawody ze zmarłym, a nie mógł zdobyć się na to, by zganić starego sługę za owo uchybienie. Kto jak kto, ale on nie potrafił w takim celu użyć języka...
Wodzem przeciwnego stronnictwa był Macconochie, stary rubacha, zawsze pijany, słoneczny i hałaśliwy. Nieraz mnie zastanawiał ten dziwny zbieg okoliczności, że każdy z tych dwóch służących bronił człowieka wręcz mu przeciwnego usposobieniem — i że obaj oczerniali własne wady i wynosili pod niebiosa własne zalety, gdy dostrzegli je u którego ze swych panów. Macconochie rychło powąchał, do kogo lgnie w cichości moje serce, spoufalił się wielce ze mną i nie raz całą godzinę wymyślał na pana Jamesa, na czem, bywało, ucierpiała nieraz i moja robota.
— Oni tu pogłupieli z kretesem! — krzyczał. — A niechże ich piorun wytraci! Dziedzic... Niech djabli wezmą tego, kto go tak nazwie!... teraz pan Henryk powinien być dziedzicem! Powiem panu, że póki ten dziedzic tu był, to żaden z tych chłystków tak się nim nie zachwycał... Szkoda, że ten drab nosił takie nazwisko! Nigdym z jego ust nie posłyszał dobrego słowa... nic, ino same bezecne, plugawe, bezbożne przekleństwa... niech go djabli wezmą! A teraz niema takiego, ktoby pamiętał jego szpetne postępki... On człek zacny, wzór wszelkiej cnoty!... Słyszałeś kiedy waszmość, panie Mackellar, o tkaczu, co się zwał Wully White? Co, nie? Otóż ten Wully był człowiekiem pobożnym, a przytem trzeźwym; ani mi on brat ani swat, zresztą ja nawet znosić nie mogłem jego widoku...
W każdym razie był to co się zowie śmiałek, skoro poważył się karcić dziedzica za jakieś jego postępki. Wielkimże było zaszczytem dla jaśnie dziedzica Ballantrae wszczynać nieubłaganą waśń z tkaczem?
Mówił to Macconochie tonem szyderczym, bo ilekroć pojawił się na jego ustach pełny tytuł starszego z braci, nigdy nie obeszło się przytem bez zgrzytu nienawiści.
— A jednak ją wszczął! Ładne to było zajęcie: dobijał się do jego drzwi, hałasował, krzyczał i huczał, sypał mu proch do kominka i puszczał w okna fajerwerki, aż w końcu stary poczciwiec począł myśleć, że to djabeł przyszedł po jego duszę. Otóż, że krótko opowiem te długie dzieje, Wully wkońcu zbzikował i klęczał ustawicznie i niepodobna go było skłonić, by powstał; przytem cięgiem płakał, modlił się i labiedził bez końca, aż wkońcu zmarło się nieborakowi. Był to istny rozbój, to każdy przyznać musi!... Spytaj waćpan Jana Pawła... on, człek, tak bogobojny, wstydził się i zrzędził na tę psotę! Doprawdy, zaszczytne zajęcia dla jaśnie dziedzica Ballantrae!
Zapytałem go, co też sam dziedzic o tem myślał.
— Skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział. On nigdy nic nie powiedział!
I swoim zwyczajem zaczął znów kląć i wymyślać, raz po raz wtrącając tytuł: „jaśnie dziedzica Ballantrae", wypowiadany przez nos serdecznym głosem.
Podczas takich to wynurzeń pokazał nieraz ów list wysłany do Carlisle; na papierze widniał jeszcze odcisk końskiego kopyta. Nawiasem dodam, że już odtąd nie wdawałem się w poufałość z Macconochie‘m, albowiem wówczas wyraził się tak złośliwie o żonie pana, Henrykowej, iż musiałem ostro go zgromić, w następstwie tego zaś trzymać go od siebie w należytej odległości.
Jegomość pan starszy był zawsze jednak uprzejmy dla pana Henryka, ba, okazywał mu wielką wdzięczność i serdeczność; często klepał go po ramieniu i powiadał jakby wszem wobec oznajmując:
— Oto syn, który jest mi prawdziwą pociechą!
I niemasz wątpliwości, że wdzięczny był mu wielce, jako człek rozumny i sprawiedliwy, ale coś mi się zdaje, że na tem się kończyło... a jestem pewny, że to samo myślał i pan Henryk. Miłość ojcowska była całkowicie po stronie zmarłego syna. Prawda, że zdradzał się z nią nieczęsto; wobec mnie bodaj tylko raz jeden. Pewnego dnia mianowicie zapytał mnie, jak ułożyły się moje stosunki z panem Henrykiem. Wyznałem mu szczerze całą prawdę.
— Tak, tak! — odpowiedział, spoglądając zukosa na płonące ognisko. — Henryk jest dobrym, bardzo dobrym chłopcem... A czy słyszałeś aść panie, Mackellar, że miałem jeszcze jednego syna? Niestety nie był on podobno tak zacnym młodzieńcem, jak Henryk; ale żal mnie bierze, panie Mackellar! on już nie żyje!... A póki żył, wszyscyśmy byli zeń bardzo dumni, o tak, bardzo dumni! Choć on czasami nie był taki, jakim być powinien, to jednak kochałem go może bardziej...
Ostatnie słowa wypowiedział w zadumie, patrząc w ogień kominka, a potem zwrócił się do mnie z wielką żywością.
— Ale cieszę się bardzo, że asan tak dobrze żyjesz z panem Henrykiem. Przekonasz się, że będziesz w nim miał dobrego zwierzchnika.
To rzekłszy, otworzył książkę, co było u niego zwykłym znakiem zakończenia rozmowy. Ale napewno niewiele czytał, a jeszcze mniej zrozumiał ze swej lektury. Bitwa pod Culloden i los starszego syna — był to ciężar przytłaczający ustawicznie jego myśli. Ciężarem zaś moich myśli była nienaturalna jakaś zawiść względem zmarłego brata pana Henryka, która już wtedy zaczęła wzrastać we mnie.
Na ostatek zostawiam sobie to co mam powiedzieć o pani Henrykowej, tak iż niniejsze wyrażenie mego sentymentu może wydać się ponad miarę silnem; czytelnik zechce sam w tej mierze sąd swój ustanowić, skoro ja już powiem wszystko. Wszelako najpierw muszę wspomnieć o innym szczególe, który był drogą do bliższej poufałości w tym względzie. Jeszcze nie było upłynęło pół roku od mego przybycia do Durrisdeer, gdy zdarzyło się, że Jan Paweł obłożnie zachorował; wedle mego skromnego mniemania główną przyczyną jego choroby było pijaństwo; jednakowoż doznawał takiej czci i pieczołowitości, niby jaki człek święty nawiedzony nieszczęściem, bo zresztą w istocie czynił wszelkie pozory świętości, tak iż nawet pleban, który go odwiedzał, wyznał na odchodnem, że jest zbudowany jego zachowaniem się. W trzecim dniu jego choroby podszedł do mnie pan Henryk z miną mocno skwaszoną.
— Mości Mackellar — odezwał się — chciałbym waćpana pofatygować drobną przysługą. Zwykliśmy płacić pewnej osobie małą pensyjkę, której doręczanie było rzeczą Jana; ponieważ jednak on zachorzał, nie wiem zalibym mógł komu innemu powierzyć tę czynność jak nie waćpanu. Sprawa delikatnej jest natury; z pewnych, całkiem dostatecznych powodów nie mogę owych pieniędzy dostarczać własnoręcznie; nie mogę wysłać Macconochiego, ze względu na jego długi język... a ja... a ja... bardzobym pragnął, by rzecz ta nie doszła do uszu mej małżonki.
Przy tych słowach zapłonił się mocno na całej twarzy.
Prawdę powiedziawszy, kiedym się dowiedział, że mam zanieść te pieniądze do niejakiej Jessie Broun, która była kobietą wcale niepoczciwą, podejrzywałem pana Henryka, iż kryje się w tem jakaś niezbyt jasna jego sprawka. Tem większegom doznał wrażenia, kiedy na jaw wyszła cała prawda.
Owa Jessie miała mieszkanie w podgórnym, krętym zaułku miasta St. Bride. Dzielnica owa była siedliskiem wszelakiej hołoty, przeważnie włóczęgów i przemytników. U wnijścia siedział jakiś człek z rozbitą głową, a nieco powyżej kupa drabów śpiewała i swarzyła się w jakiejś szynkowni, choć godzina była jeszcze wcale wczesna. Dalibóg, gorszej hałastry i otoczenia nie zdarzyło mi się widzieć nawet w wielkiem stołecznem mieście Edynburgu; jużem się namyślał, czyby się nie cofnąć. Kwatera Jessie była kubek w kubek jednakowa ze swem sąsiedztwem, ona zaś sama też od niego nielepsza. Nie chciała dać mi pokwitowania (którego kazał mi od niej żądać pan Henryk, jako człek we wszystkiem nader skrupulatny), póki nie posłała po gorzałkę; wtedy dopiero przy kieliszku udało mi się ją do tego nakłonić. Przez cały czas zresztą zachowywała się trzpiotowato i nieprzystojnie, to małpując maniery wielkiej damy, to wybuchając niepowściągliwą wesołością, to mizdrząc się nieznośnie. Mówiąc o pieniądzach, wzięła się na ton bardziej tragiczny:
— To judaszowe srebrniki! — wołała. — Tak, tem właśnie są one w moich oczach! To Judaszowe srebrniki za człowieka niecnie zdradzonego! Patrzaj waćpan, na com zeszła! Ach, gdyby zacny nasz chłopak powrócił, wszystkoby się zmieniło! Ale on już nie żyje... leży martwy wśród gór..., zacny, przezacny chłopczyna!
Ilekroć krzycząc, wspomniała o tym „przezacnym chłopczynie“ wpadała jakby w zachwycenie, składając ręce i przewracając oczyma, tak, iż miałem wrażenie, że chyba się tego wyuczyła od wędrownych aktorów. Jej całe strapienie wydawało mi się mocno przesadne i udane; zacząłem domyślać się, że dlatego tak się uporczywie trzymała onej sprawy, że jej hańba była jedyną rzeczą, z której mogła być dumna. Nie powiem, jakobym nie odczuwał dla niej litości, w każdym razie owa litość łączyła się ze wstrętem, zresztą i ona we mnie wygasła, gdym ujrzał w niej nową zmianę obyczajów. Gdy już się sprzykrzyło jej mieć we mnie słuchacza, nakoniec zdecydowała się położyć swój podpis na pokwitowaniu, i krzyknąwszy „Naści!“ rozpuściła język w steku najplugawszych przekleństw, każąc, bym się wynosił czemprędzej i zaniósł ten kwitek Judaszowi, który mnie przysłał. Po raz pierwszy wówczas posłyszałem to przezwisko związane z imieniem pana Henryka. Ażem się zachwiał na nogach, rażony gwałtownością jej słów i postępowania, i niby pies obity wymknąłem się pod gradem przekleństw z jej izby. Ale i wtedym nie doznał spokoju, gdyż jędza rozwarła okno i wychyliwszy się zeń, ścigała mnie zelżywemi słowy przez cały zaułek; wolno kupcy i przemytnicy, podszedłszy ku drzwiom szynkowni, przyłączyli się do owego naigrawania, a jeden z nich zdobył się nawet na tę nieludzkość, iż poszczuł na mnie psa, który ugryzł mnie w kostkę. Gdyby mi było tego potrzeba, miałbym na całe życie nauczkę, że należy unikać złego towarzystwa. Odjechałem do domu, przejęty bólem z ukąszenia oraz silnem oburzeniem.
Pan Henryk przebywał właśnie w kantorze udając wielce zajętego, ale widziałem, że niecierpliwił się, chcąc corychlej posłyszeć sprawozdanie z mego poselstwa.
— No i cóż? — zagadnął mnie, ledwom wszedł. Gdym mu opowiedział pokrótce wszystko, co się zdarzyło, nadmieniając, że Jessie wydaje mi się kobietą niewdzięczną i niegodną jego łaskawości, rzekł na to:
— Tak, ona względem mnie nie jest przyjaźnie usposobiona... ale, prawdę mówiąc, panie Mackellar, niewieloma przyjaciółmi mogę poszczycić się na tym świecie, a przytem ona ma pewną rację po temu, żeby być dla mnie niesprawiedliwą. Nie będę taił tego, o czem powszechnie wiadomo w całej okolicy. Ta kobieta została skrzywdzona przez jednego z naszej rodziny...
Pierwszy to raz posłyszałem z ust jego aluzję, prawda że daleką, do postępków starszego brata. Zdaje mi się, że brała go chętka, by powiedzieć prawdę bez ogródek; zdołał jednak pohamować buntujący się język i mówił w dalszym ciągu.
— Dlatego to pragnąłbym, by o tem nic nie mówiono. Mogłoby te sprawić przykrość mojej małżonce... i mojemu ojcu — dodał, rumieniąc się powtórnie.
— Panie Henryku — odpowiedziałem, gdyby to odemnie zależało poradziłbym waszmości, by nie robił z tą kobietą takich ceregieli. Co przyjdzie jej z pańskich pieniędzy? Ona nie zna, co trzeźwość i oszczędność... a co się tyczy wdzięczności, to prędzejby ktoś mleko wycisnął z kamienia, niż od niej dobre słowo! Przeto jeżeli waszmość powściągniesz swą szczodrobliwość, w świecie nic się nie zmieni, wyjąwszy to, że nogi pańskich posłańców nie będą na szwank wystawione.
Pan Henryk uśmiechnął się, ale po chwili odrzekł z wielką powagą:
— Bardzo mi przykro, żeś waćpan wrócił z raną na nodze...
— Racz waszmość i to wziąć pod uwagę — mówiłem dalej — że radę tę daję po dłuższym namyśle; wszelakoż na początku serce moje miało wiele współczucia dla tej kobiety.
— A jakże, jakże! odrzekł pan Henryk. — Zresztą niech i to aści niech będzie wiadomem, że jam znał ją niegdyś nader porządną dziewczyną. Pozatem mam ten zwyczaj, że choć mówię mało o mej rodzinie, jej cześć i dobre imię bardzo mi leżą na sercu.
Na tem urwała się rozmowa, pierwsza, jakąśmy z sobą wiedli w takiej poufałości. Tego samego wszakże dnia, pod wieczór, przekonałem się niezbicie, że ojciec był doskonale obznajmiony z całą sprawą i że pan Henryk jedynie przed swą żoną trzymał tę rzecz w tajemnicy. Albowiem oto com posłyszał z ust mego starszego pana:
— Martwię się myślą, że waćpan miałeś dziś niemiłe poselstwo; ponieważ nie wchodzi ono wcale w zakres pańskich obowiązków, pragnę panu szczególniej podziękować, a jednocześnie wspomnieć mu (o ileby pan Henryk omieszkał to uczynić), jak bardzo jest pożądanem, by ani jedno słowo o całej tej sprawie nie doszło do uszu mej synowej. Domyślniki dotyczące osoby zmarłej, panie Mackellor, w dwójnasób bywają bolesne.
Gniew zawrzał w mem sercu, niewiele brakowało, a byłbym się uniósł i powiedziałbym w oczy jegomości, że nie postępuje właściwie, utwierdzając w sercu małżonki pana Henryka obraz jego zmarłego brata, i że uczyniłby o wiele lepiej, gdyby starał się skruszyć owo fałszywe bożyszcze. Albowiem w onej chwili uświadomiłem sobie z całą jasnością, jaka przepaść leżała między moim zwierzchnikiem a jego małżonką.
Pióro moje dość jest sposobne do spisywania prostej opowieści, rzecby można, suchej kroniki wypadków; ale przedstawienie w należytem świetle tysiąca drobnych szczegółów, niedość w sobie znaczących, by zasługiwały na opowiedzenie, — przytaczanie słów niewiele mówiących tego co się czytało w spojrzeniach — i zamieszczenie treści osiemnastu miesięcy na połowie stronnicy — jest to przedsięwzięcie, którego nie mam odwagi wykonać. Wina cała, (że powiem może aż nadto szczerze) leżała po stronie żony pana Henryka. Ona bowiem niejako za zasługę sobie poczytywała, iż się zgodziła wyjść za mąż, i czuła się jakby męczenniczką; zaś pan starszy świadomie czy nieświadomie, umacniał ją w owem przekonaniu. Za zasługę też sobie uważała swoją stałość względem zmarłego, choć sądząc wedle sumienia, należałoby tę stałość nazwać raczej niewiernością wobec żyjącego; także i pod tym względem znajdowała silną ostoję w swoim teściu. Przypuszczam, że płynęło to stąd, iż pan starszy lubił mówić o stracie, jaką poniósł, a wstydził się mieć pana Henryka ciągłym świadkiem swych wynurzeń. Tak czy owak, dzięki niemu powstała w tem małem gronie rodzinnem pewna jakby koterja, do której nie dopuszczano pana Henryka. Zdaje się, iż za lat dawniejszych, ilekroć prócz rodziny nie było nikogo w Durrisdeerze, panował obyczaj, że pan starszy siadywał przy kominku, racząc się winem, a panna Alison, zamiast udać się do swej komnatki, przynosiła stołeczek i wiodła serdeczną pogawędkę ze swym opiekunem; obyczaj ten utrzymał się później, gdy została żoną mego chlebodawcy. Pewnie, iż miłą było rzeczą widzieć imć pana tak serdecznie usposobionego dla swej synowej, ja jednakże tak dalece byłem stronnikiem pana Henryka, że mogło mnie tylko gniewać to jego odosobnienia. Nieraz widziałem, jak wiedziony nagłą decyzją wstawał pomimowoli od stołu, by przyłączyć się do żony i ojca; oni ze swej strony odwracali się doń z uśmiechem, jak do natrętnego dziecka, i z tak źle ukrywanym wysiłkiem wciągali go do rozmowy, iż nieborakowi nie zostawało nic innego, jak znaleźć się znów przy mnie za stołem, skąd (wobec wielkich rozmiarów sali jadalnej) słyszeliśmy jeno głuchy szmer głosów gwarzących koło kominka. Siedział tak nieraz długo i poglądał w ich stronę, a ja z nim razem, — i tylko niekiedy, widząc, jak starszy pan potrząsa smutnie głową, to znów kładzie rękę na głowie swej synowej lub tuli do siebie jej rękę jakby na znak pocieszenia, niekiedy zaś pochwytując wymianę łzawych spojrzeń, miarkowaliśmy, że rozmowa toczy się na stary temat... i że cień zmarłego krąży wciąż w tej sali.
Bywają chwile, kiedy mam za złe panu Henrykowi tę zbytnią wyrozumiałość; wszelakoż musieliśmy pamiętać, że pani Alison jedynie przez współczucie została jego żoną i że on przystał na ten warunek — zresztą brakło mu odwagi, by miał kiedy sprzeciwić się takiemu stanowi rzeczy. Pewnego razu, jak sobie przypominam, oznajmił, iż wynalazł człowieka, który potrafi wstawić nową szybkę w rozbitem oknie. Ponieważ pan Henryk miał na głowie wszystkie gospodarskie sprawy, przeto rzecz ta najwyraźniej wchodziła w zakres jego uprawnień. Atoli, wobec snującej się wciąż mary starszego brata szybka ta była uważana niemal za świętość; przeto na pierwszą wzmiankę o jakiejkolwiek zmianie krwawy pąs oblał lice żony pana Henryka.
— Dziwię ci się bardzo! — krzyknęła.
— Sam sobie się dziwię! — odparł pan Henryk z taką goryczą, jakiej nigdy nie zdarzyła mi się słyszeć w jego głosie.
W sprawę wdał się jegomość, przemawiając łagodnemi słowy, tak iż przed końcem posiłku wszystko jakoby poszło w niepamięć, lecz po obiedzie, gdy owych dwoje zasiadło na zwykłem miejscu przy kominie, obaczyliśmy panią Henrykową zanoszącą się płaczem i przytulającą głowę do kolan teścia. Pan Henryk podjął ze mną rozmowę na temat jakichś spraw swego majątku. Już to on wogóle mało o czem umiał mówić, jak nie o gospodarstwie, i nigdy nie był dobrym kompanem do rozmowy; onego wszelako dnia wiódł tę rozmowę przez czas dłuższy, przyczem wzrok jego raz po raz błądził w stronę kominka, a głos mu się zmieniał, nie przerywając się jednak i nie tracąc swobody. Mimo wszystko szyby nie wprawiono, co panu Henrykowi, jako sądzę, wydało się wielką klęską.
Czy był człowiekiem hardym, czy nie, w każdym razie Bogu wiadomo, że był aż nadto uprzejmy. Żona odnosiła się doń z pewną jakby pobłażliwością, która, gdybym ją spotkał w mej żonie, napewnoby mnie bolała głęboko i drażniła mą próżność; on jednakże przyjmował ją jakoby wielką jaką łaskę. Trzymała go zawsze w pewnej odległości od siebie; zapominała o nim, potem sobie przypominała i odwracała się ku niemu, tak jak się postępuje z dziećmi; karciła go nagłą zmianą twarzy i zaciśnięciem ust, jak gdyby wstydząc się jego niezręczności; rozkazywała mu spojrzeniem, gdy miała się mniej na baczności, gdy zasię bardziej na siebie zważała, targowała się z nim o najzwyklejsze objawy czułości, jakoby okazywała mu niesłychane łaski. On na to wszystko odpowiadał nieznużoną nigdy, wprost niewolniczą uległością, rozmiłowany, jako mówią, nawet w ziemi, po której ona stąpała; miłość ta gorzała mu w oczach jasno jak lampa.
Taki stan rzeczy panował w tej rodzinie aż do 7 kwietnia 1749 roku, gdy zdarzył się pierwszy z owych wypadków, które miały tyle serc zakrwawić i tylu ludzi pozbawić żywota....
W dniu rzeczonym, tuż przed wieczerzą, siedziałem w mym pokoju, gdy nagle drzwi się otwarły naoścież i wtargnął przez nie, bez stukania jakie przystoi ludziom dobrze wychowanym, Jan Paweł, oznajmiając mi, że na dole jakiś człowiek żąda rozmowy z włodarzem (ten tytuł mego urzędu wymówił jakby z przekąsem).
Zapytałem, co to za człowiek i jakie jego miano. Wówczas odsłonił się powód złego humoru Jana Pawła; okazało się bowiem, że gość nie chciał nikomu, oprócz mnie, wyjawić swego nazwiska, co totumfackiemu słudze wydało się zniewagą.
— Dobrze — odezwałem się z uśmiechem; — zobaczę, czego on sobie życzy.
W sieni zastałem rosłego człowieka, odzianego bardzo skromnie i otulonego w płaszcz żeglarski; wyglądał na człowieka, który dopiero co wyszedł na ląd — jakoż tak było w istocie. Nieopodal stał Macconochie, wywaliwszy język z gęby i podparłszy dłonią brodę, gapiąc się na przybysza niby jakiś tępak, któremu z trudnością przychodzi myślenie. Przybysz, prześladowany tem spojrzeniem, zasunął sobie płaszcz na policzki i zdawał się czuć nieswojo. Ledwo obaczył mnie wchodzącego, natychmiast podszedł bliżej i jął mnie witać nader ugrzecznionym sposobem.
— Przezacny człowiecze — odezwał się, — po tysiąckroć przepraszam waćpana, żem go fatygował, ale jestem doprawdy w położeniu wielce kłopotliwem, tu zaś mam do czynienia z takim synem baraniego rodu, znanym mi jakoby z wyglądu, a co ponoć prawdopodobniejsze, znającym moje rysy. Z tego, że waszmość przebywa wśród tej rodziny i to na stanowisku dość odpowiedzialnem (co było przyczyną, iżem ośmielił się wzywać waćpana), wnoszę iż należysz do uczciwego stronnictwa.[1] Czy tak jest w istocie?
— Możesz być waćpan pewnym w każdym razie — odrzekłem, — że nikomu należącemu do tego stronnictwa włos z głowy nie spadnie w Durrisderze.
Tak właśnie przypuszczałem, mój drogi człowiecze — rzekł na to nieznajomy. — Trzeba waszmości wiedzieć, że niemal przed chwilą zostałem tu dowieziony do lądu przez wielce uczciwego człowieka, którego miana nie mogę sobie przypomnieć i który ma wyczekiwać mnie do rana, narażając potrosze własną skórę, a jeżeli mam być wobec aści szczery, to powiem, że chodzi i o moją. Tak już często salwowałem życie moje z różnych opresyj, mości panie... (nie mogę sobie przypomnieć aścinego nazwiska, które jest wielce zacne)...iż dalibóg byłoby mi nader przykro je utracić. A ten barani syn, którego, jak mi się zdaje, widziałem przed Carlisle...
— Wielmożny panie — przerwałem. — Macconochie‘mu możesz waszmość wierzyć choćby do jutra.
— Bardzo mi miło posłyszeć takie słowa z ust waszeci — odparł nieznajomy. — Prawdę mówiąc, nazwiska mego lepiej nie wymawiać w tej okolicy Szkocji, ale wobec człowieka tak zacnego jak waćpan, nie będę, rzecz prosta, żywił żadnych tajemnic, przeto jeśli waszmość pozwolisz, powiem ci je szeptem na ucho. Miano moje jest Franciszek Burke... pułkownik Franciszek Burke... a przybyłem tutaj, z poważnem dla siebie niebezpieczeństwem, by zobaczyć się z aścinymi chlebodawcami... wybaczysz mi waćpan, że nadaję im takie miano, gdyż jest to okoliczność, którejbym się nigdy nie domyślał, sądząc z powierzchowności i manier waćpana. Jeżeli zatem waszmość będziesz natyle uprzejmy, iż zameldujesz im moje nazwisko, prosiłbym też dodać, iż przynoszę listy, które winny sprawić wielką radość w tym domu.
Pułkownik Franciszek Burke był jednym z tych Irlandczyków, którzy stojąc po stronie księcia przynieśli jego sprawie niezliczone szkody, a przeto tak byli nielubiani przez Szkotów w czasie powstania. Zaraz też mi przyszło na myśl, jak zdumieni musieli być ludzie wiadomością, że dziedzic Ballantrae przystał do owej partji... W tejże chwili silne przeczucie prawdy opanowało mą duszę.
— Racz waszmość wejść tutaj — odezwałem się, otwierając drzwi jednego z pokojów, — a ja pójdę zawiadomić mego pana.
— Bardzo to grzecznie z pańskiej strony, mości panie... mniejsza o nazwisko — rzekł na to pułkownik.
Wyszedłem więc zwolna na górę, do świetlicy. Zastałem tam ich wszystkich troje. Jegomość siedział na zwykłem miejscu, żona pana Henryka przy oknie za robótką, a pan Henryk (jak to miał często w zwyczaju) przechadzał się po drugim końcu pokoju. Stół pośrodku świetlicy już był zastawiony do wieczerzy. Opowiedziałem pokrótce wszystko, com miał do powiedzenia. Wielkie wrażenie wywarły moje słowa. Jegomość oparł się mocno o tylną poręcz krzesła, pani Henrykowa zerwała się z miejsca i jakby odruchowo stanęła na nogi, zamierzając z mężem przez całą długość pokoju nieme, osłupiałe spojrzenie, podobne dziwnemu, groźnemu wyzwaniu, a lica im okrywały się coraz to większą bladością. Po chwili pan Henryk zwrócił się w moją stronę, nic nie mówiąc, jedno dając mi znak palcem. Wystarczyło mi to jednak zupełnie, przeto zszedłem na dół, by przyprowadzić pułkownika.
Gdy powróciłem, wiodąc go z sobą, zastałem owych troje tak, jakem ich był zostawił, a myślę, że przez cały czas mej nieobecności nie padło pomiędzy nimi ani jedno słowo.
— Niewątpliwie mam przed sobą lorda Durrisdeer? — przemówił, kłaniając się, pułkownik.
Starszy pan odwzajemnił mu się ukłonem, przytakując.
— Jeżeli zaś się nie mylę — ciągnął pułkownik, — tu oto widzę dziedzica Ballantrae?
— Nigdym nie nosił tego miana — odpowiedział pan Henryk — jestem Henryk Durie, do usług waszmości.
Naostatek pułkownik zwrócił się do pani Henrykowej, i złożywszy na sercu kapelusz, oddał jej ukłon pełen zabójczej wytworności.
— Niepodobna się mylić, spoglądając na tak piękną postać kobiecą — przemówił. — Wszak mam zaszczyt mówić z uroczą panną Alison, o której tylekroć zdarzyło mi się słyszeć?
Małżonkowie znowu zamienili pomiędzy sobą spojrzenia.
— Jestem żoną mości Henryka Durie — odparła; — atoli panieńskie moje imię brzmiało Alison Graeme.
W tę chwilę wmieszał się do rozmowy jegomość, mówiąc:
— Stary już człek ze mnie i życiem złamany, panie pułkowniku Burke. Wielkąbyś mi łaskę wyrządził waszmość, przystępując wprost do rzeczy. Powiedz mi, zali przynosisz wieści o... — tu zawahał się, poczem głosem dziwnie zmienionym dokończył: — ... o moim synu?
— Drogi i zacny panie — odrzekł pułkownik. — Jako żołnierz, będę wobec waszmości zupełnie szczery. Przynoszę wieści o synu.
Jegomość wyciągnął przed siebie rękę, potrząsając nią szybko, jak gdyby chciał dać znak jakiś; trudno jednak było odgadnąć, czy życzy sobie, by dalej mówiono, czy też, by zostawiono mu chwilę czasu. Wkońcu wykrztusił z siebie tylko te dwa słowa:
— Czy dobre? — Pewnie! Najlepsze w świecie! — zawołał pułkownik. — Mój serdeczny przyjaciel i uwielbiany towarzysz przebywa o tej godzinie w pięknym Paryżu i (jak wnoszę z codziennych jego obyczajów) prawdopodobnie zasiada w fotelu, oczekując wieczerzy... Na miły Bóg! zdaje mi się, że pani dobrodziejka mdleje!
Istotnie pani Henrykowa pobladła śmiertelnie i oparła się bezwładnie o framugę okna. Gdy jednak pan Henryk ruszył się z miejsca, chcąc podbiec ku niej, natychmiast wyprostowała się, wstrząśnięta jakimś nagłym dreszczem.
— Nic mi się nie stało! — szepnęła zbielałemi usty.
Pan Henryk zatrzymał się, a twarz mu drgnęła silnym skurczem gniewu. Po chwili zwrócił się do pułkownika, mówiąc:
— Nie czyń sobie waćpan wyrzutów, iż twe słowa tak podziałały na moją małżonkę. Rzecz-ci to całkiem naturalna; wychowaliśmy się we troje razem, niemal jako rodzeństwo.
Pani Henrykowa spojrzała na męża jakoby z ulgą albo nawet i wdzięcznością. Wedla mego myślenia, owo przemówienie było dlań pierwszym krokiem do zaskarbienia sobie jej względów.
— Waćpani dobrodziejka musisz mi wybaczyć — ozwał się pułkownik, — boć, prawdę mówiąc, istny ze mnie prostak, gbur irlandzki, i powinienem dostać kulką w łeb za to, że tak niezręcznie sprawę mi zleconą wypełniam w obecności kobiety. Ale oto są listy pisane własną ręką dziedzica, z osobna do każdego z was trojga, a znając niezwykłe talenta mego przyjaciela, jestem pewny, iż z większym o wiele wdziękiem, niślibym ja potrafił, opowiedział w nich własne swe dzieje.
To mówiąc, wydobył z zanadrza wspomniane trzy listy, ułożył je wedle napisów, poczem wręczywszy pierwszy z nich jegomościowi, (który pochwycił go skwapliwie), podszedł z drugim do żony pana Henryka. Ona jednak skinęła ręką, jakby odpychając go od siebie:
— Racz waszmość oddać to memu mężowi — ozwała się zdławionym głosem.
Pułkownik był człowiekiem bystrym, mimo to zbił się nieco z tropu tą odmową.
— Ma się rozumieć!... — wyjąkał. — Jakiż kiep ze mnie, żem na to nie wpadł... Ma się rozumieć...
Wszelakoż ciągle jeszcze trzymał list przed sobą — aż wkońcu pan Henryk zdecydował się sięgnąć ręką ku niemu. Wówczas nie zostało już nic innego, jak podać w tę stronę owo pismo. Pan Henryk wziął oba listy — żony i swój — i obejrzał je z wierzchu, zmarszczywszy mocno brwi jakby w zamyśleniu. Wprawiał mnie o zdumienie swem pełnem godności postępowaniem; ale właśnie przyszła dlań chwila, w której miał dowieść godności swego charakteru.
— Pozwól, że wezmę cię pod rękę i zaprowadzę do twego pokoju — odezwał się do żony — Wszystko to przyszło tak nagle... a przytem pewno będziesz wolała przeczytać ten list na osobności.
Znów spojrzała nań wzrokiem, w którym malowało się zdziwienie. On jednak nie dał jej przyjść do słowa, zbliżając się do niej żwawej
— Wierzaj mi, że tak będzie najlepiej — przemówił, — a pan pułkownik Burke zbyt rozważnym jest człowiekiem, by nie miał ciebie za wytłomaczoną.
To rzekłszy, ujął ją zlekka za rękę i wyprowadził ze świetlicy.
Pani Henrykowa już do nas nie powróciła owego wieczoru, a gdy nazajutrz rano pan Henryk poszedł ją odwiedzić, ona (jakom się dowiedział znacznie później) oddała mu list, zgoła nierozpieczętowany.
— Ach, przeczytaj już wreszcie! — zawołał.
— Oszczędź mi tego! — odpowiedziała.
Temi dwoma zdaniami, wedle mego sądu, oboje zniweczyli znaczną część szlachetnych plonów dnia poprzedniego. W każdym razie list nierozpieczętowany dostał się do rąk moich i w tymże stanie został przeze mnie spalony.

Chcąc mieć dokładną relację co do przygód dziedzica od czasu bitwy pod Culloden, napisałem niedawnym czasem do pułkownika Burke, obecnie kawalera orderu św. Ludwika, prosząc go o przysłanie mi jakowych pisemnych notatek, jako że po upływie lat tak wielu niezbyt ufałem własnej pamięci. Wyznam szczerze, że byłem wprawiony w pewien kłopot jego odpowiedzią; albowiem przysłał mi całkowity pamiętnik swojego żywota, zrzadka tylko wiążący się z losami dziedzica Ballantrae, znacznie obszerniejszy niśli moja opowieść, a przytem (wedle mego zdania) niezawsze budujący swą treścią. W liście swym, datowanym z Ettenheimu, prosił mnie, bym wyzyskawszy potrzebne mi szczegóły pamiętnika, znalazł mu nakładcę na wydanie całości; ja zaś sądzę, że najlepiej wywiążę się z własnych zamierzeń, jako też spełnię jego życzenia, gdy pewne części rękopisu przedrukuję w pełnem brzmieniu. W ten sposób moi czytelnicy otrzymają dokładną, a niewątpliwie szczerą i wiarygodną relację o pewnych nader ważnych zdarzeniach. Jeżeli zaś jakiś wydawca zasmakuje w stylu i trybie opowiadań kawalera, będzie mu wiadomem, gdzie ma się zwrócić po ich resztę, — a mogę mu ich dostarczyć w wielkiej obfitości. W tem miejscu kładę pierwszy ich urywek, by zastąpił to wszystko, co nam kawaler opowiadał przy kielichu wina w świetlicy durrisdeerskiej. Należy tylko mieć na uwadze, że gawędząc z moim panem o zawartych tu wypadkach, nie przedstawiał ich bez obsłonek w nagiej prawdzie, lecz w okraszonej i bardzo gładkiej postaci.





  1. Tę nazwę nadawali sobie stronnicy Stuartów: Jakóba II i Karola zwani pospolicie Jakobitami. — (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.