Przejdź do zawartości

Pan Graba/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Są w mowie ludzkiej wyrazy zamykające w sobie miljony innych, zaklinają one dusze ludzkie potęgą swojej treści, stawią przed oczy mnóstwo obrazów i napełniają głowę mnóstwem myśli.
Jednym z wyrazów takich są słowa: nazajutrz po ślubie.
To: nazajutrz po ślubie mówi o szczęściu, miłości i nadziei, o najgorętszych rozkoszach życia i najzacniejszych poczuciach duszy, o uniesieniach obecnych, wśród których aniołowie do niebios dwoje ludzi biorą i o przyszłem cieple rodzinnem, wśród którego wzrastać ma i rozwijać się pokolenie młode — nadzieja świata. W wyrazie tym przedchwilna przeszłość i daleka przyszłość łączą się w magicznym umyśle. Wszystko co będzie, niczem się wydaje w porównaniu z tem co było, i wszystko co było niczem jest w obec tego co będzie. Po za wyrazem tym widnieje czoło mężczyzny, opromienione szczęściem i dumą bez granic i spuszczone oczy kobiety, pod których powiekami żar miłości stacza walkę ze wstydem dziewiczym. Po za wyrazem tym okazuje się ubogi bogatszy od bogacza, i bogacz uboższy od nędzarza. Wyraz ten stoi wśród życia ludzkiego jak brama owinięta kwiatami, za nią i przed nią pustynia być może i ciernie, ale ona sama kwitnie jak pełna róż oaza. Wkoło wyrazu tego unosi się tysiące dumań i rojeń, w które z radością zapuszcza wzrok wieszcz i myśliciel. Wyraz ten przedstawia pierwszy kamień do budowania rodziny, a więc świata cząstki, w nim zlewają się do jednego koryta dwa źródła życiowe osobno dotąd płynące; jeśli w jednem z nich męty, w drugiem fale przeczyste, męty brudzą kryształ, lub kryształ czyści męty, a zawsze rozpoczyna się wielka praca oddziaływania, przetwarzania tego co już stworzone.
Kamila nazajutrz po swym ślubie, siedziała w pięknym buduarze z czołem na dłoni schylonem. W pokoju przybranym z miękiem bogactwem, cisza panowała zupełna, tylko wielki brązowy zegar wskazując południową godzinę, metalicznym monotonnym dźwiękiem ogłaszał upływające sekundy. Kamila miała twarz bladą, pokrytą uroczystym spokojem i skupieniem ducha, a zamyślone jej czoło sztucznie ożywiał różowy odblask spływający z ciężkich pąsowych firanek zdobiących wysokie okna.
O kilka kroków od niej otworzyły się drzwi zdobne w złocone rzeźby, rozchyliła się zasłaniająca je pąsowa portjera i w buduarze stanął mężczyzna owinięty w bogaty szlafrok ze wschodnim deseniem, o włosach gęsto przypruszonych siwizną, o ustach bladych, drgających, i twarzy obleczonej niemiłą żółtością.
Stanął u drzwi i wlepił w zamyśloną kobietę wzrok szyderski, a zarazem pełen gorącej lubo tajonej namiętności, a podobnyż uśmiech roztworzył mu usta i ukazał dwa rzędy białych, bardzo ostrych zębów. Kamila podniosła oczy, spojrzała na stojącego mężczyznę na wpół ze zdziwieniem i przerażeniem i machinalnie podniosła się z kozetki.
Ostry śmiech rozległ się w buduarze.
— Nie poznałaś mnie droga żono! — rzekł śmiejąc się mężczyzna i wyciągnął ku niej ramiona.
Kamila wpatrzyła się w niego osłupiałym wzrokiem i cofając się wyjąkła:
— Boże! co to jest? cóż to za zmiana?
— O! i cóż w tem ważnego? — rzekł niedbale i z uśmiechem postępując ku niej mężczyzna, — nie poznałaś własnego męża, a on nie ma ci tego wcale za złe. Uspokój się i usiądź, a wytłumaczę ci całe zjawisko, które zresztą na honor nie ma w sobie nic dziwnego ani ważnego!
To mówiąc, wysunął z szerokiego rękawa szlafroka bardzo białą chudą rękę, ujął nią delikatnie rękę Kamili i wprowadziwszy do kozetki, na której przed chwilą siedziała, rzekł z ukłonem.
— Usiądź moja droga i ja usiędę, bo prowadzenie konwersacji w stojącej postawie jest niedogodnem, zwłaszcza gdy rozmowa długo się ma przeciągnąć.
Kamila usiadła automatycznie, jednostajnie, osłupiałym wzrokiem wpatrzona w twarz męża. On usiadł naprzeciw niej w fotelu, oparł się wygodnie, popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu i zaczął mówić:
— Nie poznałaś mnie przed chwilą, kochana żono, lubo na honor jestem tym samym Kalikstem Grabą, który o miłość twą ubiegał się przez kilka miesięcy, i któremu wczoraj zaprzysięgłaś na wieki serce twe i wierność małżeńską, z dodatkiem posłuszeństwa winnego od żony mężowi. Wszakże nie mam ci za złe, żeś nie wierzyła oczom swym, dziś mnie ujrzawszy, bo dotąd widywałaś mnie w masce fizycznej i moralnej i nie dziw, że gdy ją zdjąłem, patrzyłaś na mnie tak, jak gdybyś mnie pierwszy raz widziała. Komiczne to jest w istocie, to też śmieję się z tego i radzę ci, abyś tak samo czyniła.
Zaśmiał się i umilkł na chwilę. Kamila siedziała ciągle nieruchoma, jednostajnie w niego wpatrzona, tylko zwolna, automatycznie podniosła rękę i położyła ją na sercu. Graba po kilku sekundach milczenia mówił dalej:
— U wstępu muszę uprzedzić cię, kochana żono, abyś bezpotrzebnie nie przerażała się oznakami starości, jakie spostrzegasz w tej chwili w mojej osobie. Nie jestem stary, bo mam lat trzydzieści sześć, a jeśli w stanie, w jakim mnie teraz widzisz, wyglądam na więcej, wina to... różnych cierpień i dolegliwości życia...
Ostatnie wyrazy wymówił z ironicznem westchnieniem i ciągnął dalej:
— Bo widzisz, nic tak nie zużywa człowieka i nie prowadzi go do przedwczesnej starości, jak cierpienia i troski. Ja, wychowany w zbytkach i próżnowaniu, nie raz w życiu musiałem sobie ciężko łamać głowę nad tem, jakby tym nałogom mej młodości zawsze zadość uczynić — ztąd miałem troski i włosy mi posiwiały. Następnie chorowałem wiele i często — pędziłem dwa razy więcej bezsennych niż spokojnych nocy i dla tego cera moja straciła świeży i zdrowy koloryt, wiekowi memu właściwy, ciągłe a różnorodne wrażenia wycisnęły mi na czole i skroni te oto zmarszczki, które dziś po raz pierwszy widzisz i diabelnie osłabiły mi jakiś nerw w twarzy tak, że jedno z moich oczu przyprowadza do ciągłego drgania. Z nabytków młodzieńczego wdzięku zostały mi tylko nienaruszone zdrowe a ostre zęby, jakby dla pokazania ludziom, że każdego, ktoby mi niezręcznie wlazł w drogę, potrafię do krwi ukąsić.
Jakby na potwierdzenie słów swoich, zaśmiał się głośno i przeciągle, ukazując przez to dwa rzędy białych i ostrych zębów, poczem mówił:
— Smutna metamorfoza powierzchowności mojej zaszła już przed kilką laty, to jest wtedy, gdym jeszcze niespełna trzech krzyżyków, żywot niósł na moich barkach. Być młodym w istocie a starym zewnętrznie, nie miła to rzecz, przyznasz sama, ale dzięki ulepszeniom i wynalazkom nowego wieku, jest na to złe rada, a ja nie omieszkałem z niej korzystać. Biegli fryzjerzy dostarczyli mi farby do włosów, pod którą zniknęła siwizna, bardzo niewinny i wybornie chemicznemi sposoby sporządzony kosmetyk pokrył żółtość mojej cery, zagładził zmarszczki i przy gładkości nadał twarzy mej tę matową bladość, która dodaje jej coś niepospolitego i nazywa się w świecie interesującą. Oto więc moja maska fizyczna, której przywdzianie kosztuje mnie codziennie godzinę pracy przy tualecie, ale dostarcza wzajem powodzenia u płci pięknej i pomaga do zdobywania wpływu nad ludźmi niezmiernie mi potrzebnego. Bo jeszcze nie pojmujesz w zupełności, jakie ogromne w świecie znaczenie ma powierzchowność. Jest to paszport, za ukazaniem którego, jeśli dobrze napisany, przestąpisz bramy ludzkiej sympatji i ufności, jest to rekomendacyjny list, bez którego nie kołacz darmo do serc i umysłów ludzkich. Jak pożyjesz dłużej i poznasz świat sama, przekonasz się o tej prawdzie, tymczasem wierz mi na słowo, jako doświadczonemu ze wszech miar człowiekowi. Więc noszę maskę, którą zdejmuję wtedy tylko, gdy jestem sam z sobą, a ponieważ mąż i żona są nierozerwalną jednością, osądziłem, że i tobie mogę się bez niej ukazać, skoro już moją żoną zostałaś. Nie sądź wreszcie, abym w tym względzie wyjątkiem był, lub oryginałem, bynajmniej, wszyscy ludzie przechadzają się po świecie w maskach, które zdejmują w swoich pokojach, nie wszystkie wprawdzie maski są takie jak moja, ale nie idzie o różnicę, lecz o rzecz samą. Zapewne nie wiesz jeszcze i o tej oklepanej prawdzie maskowania się ludzkiego, ale gdy pożyjesz dłużej i poznasz świat, przekonasz się o niej jak i o wielu innych jeszcze prawdach, o których ani się śni anielskim duszyczkom pensjonarek.
Kamila siedziała ciągle nieruchoma, dłoń jej tylko co raz silniej cisnęła się do serca. Graba po chwili milczenia mówił dalej:
— Wytłumaczywszy ci zmiany, jakie spostrzegłaś w mojej powierzchowności i dla których z trudem poznać mnie mogłaś — co wyznać muszę, nie przestanie mnie nigdy rozśmieszać — muszę ci też ukazać i wytłumaczyć moją maskę moralną. Nie uczynię może tego w zupełności, bo zbyt jesteś niedoświadczona, abyś mnie pojąć i godnie ocenić mogła — powiem ci tylko tyle, ile niezbędnem jest, abyś wiedziała. Wnosząc z tego, jakim mnie dotąd widziałaś, sądzisz zapewne, że jestem człowiekiem sentymentalnym, pełnym wzniosłych uczuć i szlachetnych dążeń. Jesteś w błędzie. Uczciwość, szlachetność, wspaniałomyślność, poetyczność i tym podobne objawy, które dałem ci w sobie spostrzegać, były także maską, jak czarne włosy moje i pociągająca cera twarzy. Jak świeżość i wdzięk fizyczny, tak i te ozdóbki sercowe, czy jak je tam zwą niektórzy, duchowe, starły się ze mnie od dawna, nie wiem nawet, czy kiedykolwiek je posiadałem: — tak sztucznie i wybornie kształtowaną była od kolebki natura moja. Dziś jestem człowiekiem, którego rozkoszą jest próżnowanie, a jedynym celem dogadzanie namiętnościom swym i nawyknieniom. Sumienie moje, to moje własne ja, a dewiza życia: — użycie i żart. — Gdy przestaniesz być naiwnem dzieckiem, jakiem dziś jesteś, i będziesz zdolną do dokładnego pojęcia mnie, wtajemniczę cię w szczegóły mojej egzystencji przeszłej i obecnej, a sama przyznasz mi w braku czego innego, wielką przynajmniej logikę i konsekwentność postępowania i zasad. Teraz nadaremnie bym się rozwlekał w tym przedmiocie, bobyś mnie nie zrozumiała; powiem ci więc tylko, dla czego ubrałem się dla ciebie w maskę moralną i co mnie spowodowało do ożenienia się z tobą.
Z piersi Kamili wydarł się krótki, głuchy jęk, druga ręka jej podniosła się automatycznie i przycisnęła pierwszą leżącą na sercu. Kalikst zaś nie zmieniając wyrazu twarzy ni postawy, mówił dalej:
— Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem, podobałaś mi się bardzo: masz rodzaj powierzchowności, który mnie zawsze najbardziej pociągał, a nawet miło mi przyznać ci wyższość w tym względzie nad innemi kobietami, do których się zbliżałem, lubo takich było nie mało. Powiedziałem sobie, że musisz być moją jakimkolwiek sposobem. Gdybyś była bogatą, pomyślałbym może od razu o ożenieniu się z tobą; ponieważ zaś byłaś ubogą dziewczyną, zamierzałem rozkochać cię w sobie, bez wszelkich kościelnych ceremonji i społecznych sankcji. Wiesz wszystkie przejścia — spotkałem w tobie upór, a zanadto znałem ludzi, abym miał łudzić się, że potrafię go kiedykolwiek przełamać. Bądź co bądź, jednak swego dokonać musiałem, bom był postanowił, bo pragnąłem... bo rozdrażniłaś nie tylko już pociąg mój do ciebie, ale i moją miłość własną. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że otrzymać nie mogłem tego, co w danej chwili było celem najgwałtowniejszego żądania mego. Ku zaspokojeniu mych chęci została mi jedna droga — ożenienie się z tobą. Pomyślałem nad tem i uznałem, że z wielu względów przyniesie mi ono korzyści i przyjemności. Osądziłem nawet, iż wygodniej mi będzie z tem, że jesteś ubogą niż gdybyś była bogatą, chybabyś posiadała miljony. Bogata kobieta krępuje niejako człowieka więcej niż uboga. Tak jak jesteś, zależysz całkiem odemnie i musisz być taką, jaką zechcę abyś była, a gdybyś posiadała własny fundusz, mogłabyś oprzeć się na bogactwie swem, lub jakich tam koligacjach i paraliżować nie raz czynności i interesa moje. I oto dla tych wszystkich połączonych okoliczności ożeniłem się z tobą, co miło mi wyznać, przynosi mi niezmierzone a wszechstronne zadowolenie, a tobie da szczęście lub nieszczęście, stosownie do dozy zdrowego rozsądku, jakim się w dalszem pożyciu naszem rządzić zechcesz.
Umilkł na chwilę, a Kamila siedziała ciągle nieruchoma z rękami na sercu, tylko oczy jej z osłupiałych stawały się obłąkanemi, a z czoła nawet odblask pąsowej firanki nie spędzał śmiertelnej bladości.
Nagle roztworzyła dłonie, załamała je i przytłumionym ale rozdzierającym głosem krzyknęła:
— Ależ to niegodziwość!
I znowu została jak skamieniała, z załamanemi rękami, z błędnym wzrokiem wlepionym w twarz męża.
Graba uśmiechnął się.
— Raz na zawsze proszę cię, kochana żono, — wyrzekł zwolna spokojnym głosem, — abyś w rozmowach ze mną unikała wszelkich podobnie brzmiących wyrazów i frazesów. Pathos miłem i zajmującem jest w teatrze, w buduarze wśród pogadanki małżeńskiej staje się śmiesznem i przeszkadza do dokładnego porozumienia się. Miej to zawsze w swej pamięci, że jakkolwiek mnie nazwiesz, nie zmieni to wcale stanu rzeczy, a owszem pogorszyć go może, bo odbierze ci zimną krew, której zawsze potrzebować od ciebie będę. Zresztą pojęcie o szlachetności i niegodziwości, zacności, uczciwości i wszelkich tym podobnych cnotach i wadach, jest bardzo względne: mam nadzieję, że gdy przestaniesz być naiwną pensjonarką, a pod kierunkiem moim zostaniesz zdrowo myślącą kobietą, uznasz sama, że przed chwilą wyrzekłaś niedorzeczność, co najmniej — dzieciństwo. Teraz zaś posłuchaj mnie dalej, a nie będę już długo nadużywał twej cierpliwości, bo zostaje mi tylko określić ci bliżej nowe twe położenie i obznajomić cię z koniecznemi warunkami twego przyszłego bytu.
Graba poprawił się w fotelu, popatrzył z uśmiechem na żonę, a widząc, że ona nie zmienia postawy i wyrazu twarzy, dotknął lekko jej rąk załamanych i rzekł:
— Słuchaj mnie uważnie, piękna żono, bo to co powiem, będzie wyrażeniem stanowczej woli mojej, jaką zaś jest siła woli mojej, masz najlepszy na sobie przykład.
Kamila wzdrygnęła się i cofnęła ręce, jakby się broniła od dotknięcia gadu. Graba nie zważając na to, zaczął znowu:
— Jesteś żoną człowieka, któremu przedewszystkiem idzie o to, aby w oczach otaczającej publiczności wydać się bardzo bogatym — i aby co najwięcej ludzi zbierać około siebie. Dla czego tak jest, dowiesz się potem, teraz zaś lubo nie znasz moich celów, musisz mi dopomagać i pod tym względem będę żądał od ciebie bezwarunkowego posłuszeństwa. Naprzód więc chcę, abyś zawsze i wszędzie wyglądała na wielką panię, rozumiesz mnie? Masz w swojej garderobie zapasy bogatych strojów, które przygotowałem dla ciebie, na rozkazy twe posiadasz powozy, konie i liczną służbę. Zawsze i wszędzie powinnaś być ubrana wykwintnie i bogato, piechotą wychodzić z domu nigdy nie będziesz, chyba na ranną mszę do kościoła, bo to się używa między bogatymi ludźmi, wszelkie zaś inne piesze wędrówki po mieście tchną mieszczaństwem i ubóstwem, którego najlżejsze nawet pozory są ci przezemnie wzbronione. Powtóre, życzeniem mojem jest, abyś była miłą i ujmująca gospodynią mego domu, aby obecność twoja nie odstraszała, lecz przyciągała do mnie gości, abyś w oczach tych co cię otaczać będą, starała się być piękną i ujmującą, bo wszystkich odosobnień się, zaniedbywania zewnętrznych powabów i braku uprzejmości dla osób, które będą u mnie gościły, najbardziej, stanowczo ci zakazuję. Potrzecie, wszystko co się dziać będzie między nami, wszystko co we mnie i w mojem życiu spostrzeżesz, a o czem nie będę chciał, aby inni wiedzieli, ma być tajemnicą zamkniętą w tobie jak w milczącej mogile, wszelkie rzucania się, skargi lub wielomówstwo sprowadzą ci tylko przykrości domowe, a w niczem nie zmienią położenia twego. Poczwarte, jakiekolwiek będą uczucia twe dla mnie — niechętne a choćby i nienawistne, postaram się, abym o nich nie wiedział, bo mam dla ciebie wielką słabość, którą na honor mógłbym nazwać miłością, gdybym był choć odrobinę skłonniejszy do deklamacji, — obojętność więc twoja, a tembardziej niechęć, sprawiłaby mi przykrość, a ja przykrości żadnej znosić nie lubię i za każdą wyrządzoną mam zwyczaj podwójną odpłacać. Jak więc w obec ludzi masz okazywać się bogatą panią, tak sam na sam ze mną powinnaś być uległa moim żądaniom, dogodną mi żoną. Takie są moje wymagania, które zaraz po ślubie objawić ci uważałem za potrzebne. Jeżeli będziesz dość rozsądna, aby je wiernie spełniać, będziemy żyli z sobą w ewangelicznej zgodzie i miłości godnej pasterskich czasów; — przytem będziesz miała wygodę a nawet światową egzystencję, ciągłe towarzystwo i męża uwielbiającego twarz, kształtną kibić, gorącą cerę i włoskie oczy. W przeciwnym razie sama będziesz winna, jeżeli zmusisz mnie do zatruwania ci spokoju, okazywaniem mojej niezłomnej woli. Dziś wymagam jeszcze od ciebie automatycznego tylko posłuszeństwa, ale gdy pod wpływem moim i otoczenia jakie ci stworzę, dojrzejesz umysłem i poglądem na życie, wyłożę ci teorję życiową jaką się rządzę, a nie wątpię, że ją pojmiesz i staniesz mi się dzielną pomocnicą, a szczerą przyjaciółką.
Wymawiając ostatnie wyrazy, Graba powstał i spojrzał na zegarek.
— Zagadałem się z tobą, kochana żono, — rzekł, — a późno już jest i na godzinę pierwszą obiecałem się do jednego z moich przyjaciół. Do widzenia więc, idę ubierać się i ty uczyń to samo. Jeśli chcesz, możesz pojechać do swojej matki, — na objad, który będziemy jadali o siódmej godzinie, zjedziemy się do domu. Na honor, miło mi będzie wracać z myślą, że cię tu znajdę i uścisnąć będę miał prawo. Jedziesz karetą, a ja koczem — moim nieodstępnym lokajem jest Michałek — do twoich usług w każdej chwili gotów kamerdyner Józef. Może każesz zadzwonić na swoją pannę służącę?
Kamila nie odpowiedziała i nie zmieniła postawy, co widząc Graba, cofnął rękę, którą był wyciągnął do taśmy dzwonka i rzekł:
— Widzę, że obecność tu czyjakolwiek, choćby nawet twej służącej, byłaby w tej chwili wcale niepotrzebna. Jesteś zdziwiona i bardzo naturalnie, ale trzeba abyś ze zdziwienia tego ochłonęła, nim się komukolwiek pokażesz. Zostań więc sama i myśl o wszystkiem coś słyszała odemnie. Mam nadzieję, że po kilku godzinach znajdę cię w dobrym humorze, z którym ci jest tak pięknie, i nie złorzeczącą bynajmniej losowi wskazującemu cię na jeżdżenie karetami, noszenie bogatych sukien i przyjmowanie jak największej liczby gości, a w dodatku na posiadanie męża zachwyconego twemi wdziękami i całą twą uroczą osobą. Pogódź się więc z tym losem, który wielu kobietom nie wydałby się okrutnym, ubierz się pięknie, odwiedź matkę, a wracaj mi zdrowa i wesoła. Do widzenia.
Przesłał żonie całus końcem palców i wyszedł.
Gdy za Grabą zapadła gruba portjera i drzwi się zamknęły, cisza zupełna zaległa znowu buduar, trwała pół godziny i godzinę całą, a gdyby kto podsłuchiwał za drzwiami lub portjerą, nie domyśliłby się w tym pokoju istnienia jakiejkolwiek żyjącej osoby.
Kamila siedziała na kozetce nieruchoma jak posąg, tylko głowa jej opadła na piersi i ręce zwisły bezwładnie między fałdami sukni. Z twarzy jej niktby się nie domyślił, czy myślała o czemkolwiek, tylko zaciśnięte usta świadczyły o strasznej wewnętrznej boleści. Po godzinie powstała nagle, postąpiła na środek pokoju, chwiejąc się jak senna i jak senna dotknęła rękami swej twarzy, ramion i włosów. Potem zwolna podniosła głowę, obejrzała się w koło, raz jeszcze dotknęła ramion swoich, dotknęła ich silnie, otworzyła szeroko oczy i głucho krzyknęła:
— Nie, ja nie spię!
Stała jak wryta na środku, opuściła czoło na zaciśnięte i splecione palce, a pierś jej pracowała gwałtownie ciężkim oddechem.
I znowu cisza panowała w buduarze pół godziny, może godzinę całą.
Nagle młoda kobieta podniosła twarz zarumienioną do szkarłatu, z oczyma błyszczącemi strasznym ogniem rozwarła i splotła znowu ramiona, a z ust jej gorącym potokiem wybiegały słowa:
— Oszukana! zdeptana! zgubiona! oszukana! oszukana!
Z ostatnim wykrzykiem poskoczyła ku oknu. Okno to położone na pierwszem piętrze, wychodziło na brukowany dziedziniec. Otworzyła je ze stukiem, wyjrzała i krzyknęła jak pierwej:
— Tam kamienie i śmierć!
Wymawiając ostatni wyraz, postawiła drobną stopę na oknie, obu rękami pochwyciła silnie ramy i uniosła się do góry. Nagle wstrzymała się, opuściła jedną rękę i wyrzekła zwolna:
— Matka moja!
Z głuchym jękiem zsunęła na ziemię stopę już postawioną na oknie i w tył pochyliła głowę tak, że aż spadły z niej grube warkocze i opłynęły jej plecy. Do tak odrzuconej głowy z całą siłą przycisnęła dłoń, a drugą ręką trzymając jeszcze ramę okna, stała nieruchoma.
I znowu cisza zupełna była w buduarze pół godziny, może godzinę całą.
Powoli kibić Kamili chyliła się i gięła co raz bardziej, jedna ręka odpadła od głowy, druga wypuściła ramę okna, ugięły się kolana, pierś schyliła się ku ziemi i czoło uderzyło o posadzkę.
Ktoby wtedy podsłuchiwał pod drzwiami lub portjerą buduaru, usłyszałby ciężkie łkanie wydobywające się co kilka chwil z piersi kobiecej. Zrazu łkania te były rzadkie i groźne, wyraźnie łez pozbawione, do jęków bardziej podobne niż do płaczu; ale stopniowo stawały się co raz częstsze i łez pełniejsze, aż się zmieniły w długie, ciche szlochanie. W końcu i łkania umilkły i niktby nie odgadł, czy kobieta z kibicią złamaną, rękami splecionemi nad głową i czołem przyciśnionem do posadzki, była zemdloną czy przytomną, senną czy obudzoną, czy płakała, modliła się lub rozmyślała.
Zmrok krótkiego dnia jesieni zapadł w buduarze zupełnie, z za pąsowych firanek przedzierało się do pokoju szare światło wieczoru. Pod oknem podniosła się zwolna biało ubrana postać kobieca i przeszedłszy pokój, pociągnęła taśmę od dzwonka.
W drzwiach pojawił się kamerdyner.
— Która godzina? — ozwał się głos kobiecy, cichy ale spokojny.
— Pół do siódmej, — odparł służący.
— Czy mąż mój nie wrócił jeszcze? — zapytał głos i zadrżał lekko.
— Jeszcze nie, jaśnie pani.
— Każesz natychmiast zajechać karecie i pojedziesz ze mną, a Michałowi powiesz, aby uwiadomił mego męża gdy wróci, że cały wieczór przepędzę u mojej matki, — rzekła Kamila powoli i wyraźnie.
— Jaśnie pani nie będzie u siebie na objedzie? — zapytał kamerdyner.
— Nie, — odrzekła Kamila i dodała: — chcę jechać za pięć minut.
Sługa wyszedł, a Kamila zbliżyła się do zwierciadła, zapaliła przed niem dwie świece i wziąwszy flakon z orzeźwiającym płynem, starannie otarła ze swej twarzy ślady łez. Gdy turkot karety dał się słyszeć na dziedzińcu, podniosła głowę i zamyśliła się. Na twarz jej wystąpił wyraz męstwa i ofiary. Zakryła dłońmi oczy i rzekła cicho:
— O moja matko! ty o tem nigdy wiedzieć nie będziesz!


∗             ∗

Tegoż samego dnia o wczesnej rannej godzinie, pani G. wyszła ze swej sypialni i z rozjaśnionem czołem usiadła na swej ulubionej kanapie. Blade promyki jesiennego słońca igrały wesoło po jej bawialnym pokoju, a ona machinalnie wiodła wzrokiem za niemi, jakby ciesząc się ich migotaniem i swawolą. Twarz jej odmłodniała, na czole ubyło zmarszczek, oczy nabrały blasku, postać wyprostowała się, ruchy stały się rzeźkie i silniejsze. Pani G. widziała się uwolnioną od obaw gryzących, które mąciły spokój jej dni i nocy. Jedynaczka została żoną człowieka, o którego uczciwości, honorze i pięknej duszy nie wątpiła ani na chwilę, los jej był zabezpieczony, przyszłość wytknięta, prosta — zdobna we wszystkie pociechy ziemskie.
To dziecię, które urodzone wśród bogactwa, zagrożone potem było ciężkiem ubóstwem, nieustanną pracą, nędzą może — zostało znowu bogatem; córka człowieka, o którym wspomnienie budziło w jej sercu cześć, miłość i dumę, odzyskała należne sobie miejsce w rzędzie tych, którzy idą na czele społeczeństwa po drogach pełnych światła inteligencji i estetycznego wdzięku. Z czasem u łona Kamili uśmiechnie się dziecina, potem druga i trzecia, aż grono ślicznych aniołków otoczy tę smukłą, wyniosłą kibić i pocałunkami okryje tę piękną twarz i te wielkie czarne oczy, które przez lat tyle były rozkoszą i miłością matki. Aniołki te będą to synowie i córki Kamili: synowie wzrosną na mężnych, szlachetnych i rozumnych ludzi, a córki na piękne i zacne niewiasty, bo czyliż może być inaczej, gdy serca ich i myśli wykształcone będą przez taką matkę jak Kamila, przez takiego jak jej mąż ojca. I w oddalonej, oddalonej przyszłości, pani G. widziała córkę swą poważną niewiastą dobiegającą połowy życia swego, niepokalanego cieniem żadnym, niezakłóconego żadnem nieszczęściem. W koło niej spokój, dostatek, cześć ludzka, przed nią synowie dorodni i wyniośli, z chwałą rozumu i energji nad czołem, obok niej córki z pogodą czystych serc na dziewiczych twarzach. Po nad tą cudowną grupą rodzinnego szczęścia i rodzinnej chwały uniesie się radosny i błogosławiony duch matki Kamili. Tak, duch jej tylko, bo ona sama zapewne wtedy nie będzie już żyć na ziemi, lecz choć jej ziemska powłoka spocznie w mogile, Bóg dobry, Bóg wielki, pozwoli zapewne jej duchowi unosić się nad światem i patrzyć na szczęście, na miłość, zacność i wielkość tych, którzy są krwią jej krwi i duszą jej duszy.
Tak marzyła matka Kamili i wzrokiem jaśniejącym ścigała słoneczne promyki, które ślizgały się swawolnie po ścianach i posadzce jej pokoju. Jeden z promyków tych uniósł się z nad ziemi, przebiegł po szybach okna i przerznąwszy światłą atmosferę, skończył się w górze, a w samem sercu bladej tarczy słonecznej. Wzrok pani G. wiedziony jego nicią, pobiegł też w górę, utonął w błękitach i zaszedł wielką łzą wdzięczności. Złożyła pobożnie ręce, a pierś jej podniosła się wysoko i przesłała ku niebu westchnienie niewymownych, więc niemych dziękczynień.
Pani G. czuła się u kresu swego istnienia, chwila szczęścia, a lata niedoli — oto było jej życie. Czyliż więc dziwna, że uwierzyła, iż Opatrzność nagrodzić chciała córce jej to, co odebrała jej samej? Czyliż dziwna, że serce jej, które tyle prześniło i przepłakało, przebolało i zrzekało się, uwierzyło nareszcie w ostatni sen przedśmiertny? Pani G. z pokorą i wdzięcznością niemal dziękowała Stwórcy za to, że prawica Jego przez całe jej życie budziła ją ze snów błogich do srogiej rzeczywistości, bo była pewną, pewną, że nie zbudzi już ją ze snu ostatniego, wyśnionego nad brzegiem mogiły, ze snu, w którym widziała szczęście córki jedynej.
Uchyliły się ostrożnie drzwi pokoju i wsunęła się przez nie Kazia z listem w ręku.
— List z poczty do pani, — rzekła oddając pismo.
Matka Kamili wzięła list do ręki i trzymała go długo utkwiwszy wzrok w jego kopertę. Zkąd przychodziło pismo to? kto je pisał? nie wiedziała, ani się domyślała nawet.
Charakter pisma na kopercie był nieznany, stempel pocztowy nosił nazwę miasta położonego w gubernji M., lecz odległego o mil kilkadziesiąt. Nie miała żadnego powodu posądzać list ten o znaczenie złowróżbne, najlżejszego nie miała powodu lękać się jego treści, a jednak trzymała i obracała go w ręku nie łamiąc pieczęci.
Przed chwilą była tak szczęśliwa, serce jej tonęło w najwznioślejszych i najbardziej rozkosznych macierzyńskich marzeniach, a dusza uniosła się w niebo na skrzydłach podzięki słanej dobremu Bogu. Czemuż z tem marzeniem swojem, ze szczęściem i z tą błogą modlitwą w piersi nie mogła pozostać sam na sam długo, długo? Czemu w pasmo myśli jej i uczuć mieszał się list ten obcą pisany ręką? Czego chcą od niej? któż się do niej odzywa? czy może dawny przyjaciel jaki, co się zaparł gdy była w ubóstwie, a powraca do niej wraz z fortuną? czy może ktoś życzliwy, a z dawna znajomy winszuje jej świetnego zamążpójścia córki.
Przy tej ostatniej myśli pani G. złamała pieczęć listu, poprawiła okulary i zaczęła czytać pismo następującej treści:
„Szanowna pani!
„Zaczynając pisać list ten, drżę z obawy, aby on zapóźno rąk twoich nie doszedł; obawa ta tak jest silna, a łączy się z nią tyle innych uczuć, które pani pojmiesz po odczytaniu tego pisma, że drżąca ręka moja niekształtne kreśli litery, a myśli nie wiążą się w ład należny. Zaczynając i kończąc czytanie listu tego, lituj się pani nademną, a daj Boże, aby on zapobiegł temu, iżby się inni litowali nad tobą.
„Pani! jestem matką Kaliksta Graby, którego zapowiedź przedślubną z córką twą odczytano przed tygodniem. Świadczę się Bogiem, że nie wiedziałam o jego zamiarach i tylko wypadkiem dowiedziałam się o nich, inaczej dawnobyś już pani miała moją odezwę. Lecz ja nie jestem jedną ze szczęśliwych matek, którym synowie powierzają uczucia serc swych i zamiary przyszłości! Mnie przeznaczono wiecznie niespokojnem okiem ścigać syna mego po drogach życia i widzieć go tylko przez mgłę łez.
„Pani! nie oddawaj córki swej memu synowi! dla czego? o, nie wymagaj szczegółów i obszernych tłumaczeń! miej litość! bom ja matka! Mówię ci tylko pani z sercem w łzach gorzkich skąpanem, nie oddawaj córki swej memu synowi; bo jeśli ona, jak niosą wieści, piękną jest, dobrą i niewinną dziewicą, popełni się wielkie świętokradztwo i stanie się wielkie nieszczęście.
„Syn mój nie powinien być mężem żadnej kobiety o czystem sercu, jest on najnieszczęśliwszym z nieszczęśliwych, bo idzie najbłędniejszą z błędnych dróg tego świata.
„Ratuj pani swoją córkę, a nademną i nad synem moim lituj się. Z obecnego postępku mego wnosić możesz, iż nie jestem pozbawiona uczciwości i honoru, a jednak ja to sama zgubiłam mego syna.
„Kochałam go, kochałam go tak, że uczyniłam z niego bóstwo moje, a każdy włosek z jego głowy był mi relikwią. Ale nieszczęśliwa, bo nierozsądne ta miłość moja stała się jadem, który zgangrenował jego serce młode, moc zmienił w niemoc i zabił jego ducha trucizną próżniactwa i podbudzanych przez nią namiętności.
„Pani! nie gardź synem moim, on nie winien. Nie daj mu córki swojej, ale nie gardź nim i nie szkodź mu w opinji świata. Błagam cię o to, jak codziennie błagam potężnego Boga, aby wszystkie winy i występki mego nieszczęśliwego dziecka spadły na moją nie na jego głowę.
„Niech aniołowie pomsty Bożej zamkną przedemną na wieki bramy zbawienia, bo jam to zgubiła i zniszczyła istność powierzoną mi przez Stwórcę, bo jam zabiła duszę mego syna.
„A cierpienia moje i bole krwawe niechaj idą nie na moje, ale jego odkupienie.
„List ten oblany łzami, które potokiem z piersi mej płyną, jest jednym z mych aktów pokutnych. Niech stanie on przed obliczem Boga i wyjedna jedną chwilę żalu przy skonie mego dziecka.
„Wyliczyłam dnie i sądzę, ze pismo dojdzie do ciebie pani w przeddzień zamierzonego ślubu, a zatem w porę. Będę się o to gorąco modliła.
„Wszystko co napisałam ci pani, ma pozostać tajemnicą, powierzam ją szlachetności twej i twemu macierzyńskiemu sercu, które biedne serce moje zrozumieć potrafi.

Matylda Graba.“

Pani G. czytała list ten powoli, ręce jej drżały, usta bladły, a czoło i twarz nabiegały szkarłatną czerwonością.
Kiedy wzrok jej doszedł do ostatniej litery podpisu, papier wypadł z jej palców, wstała, wyprostowała się i krzyknęła:
— Boże wszechmogący!
Potem chwiejąc się, postąpiła kilka kroków, wyciągnęła ręce, obróciła się kilka razy w kółko, jak osoba doświadczająca zawrotu głowy i upadła zemdlona na posadzkę.
Nadbiegła Kazia, przeniosła ją na kanapę i trzeźwić poczęła. Po kwadransie pani G. otworzyła oczy i bezprzytomnie powiodła ręką po czole.
— Może pani każe posłać po panią Grabinę? — zapytała Kazia.
Na dźwięk tego nazwiska, pani G. nadzwyczajną siłą zerwała się, stanęła wyprostowana i krzyknęła załamując ręce:
— Oszukał mnie i zgubił moje dziecko!
Spojrzenie jej padło na list, obie ręce przycisnęła do skroni i czytała przez parę minut.
— Zapóźno... zapóźno... zapóźno...
Kazia stała na stronie i patrzyła ze zdumieniem. Pani G. spojrzała na nią, odjęła ręce od skroni i z wysileniem przybrała spokojny wyraz twarzy.
— Idź ztąd, — rzekła, — i zostaw mnie samą, a jak pani Grabina przyjedzie, nie wspominaj przed nią o tem, że otrzymałam dziś list jakiś, ani o tem, żem zasłabła.
Po wyjściu służącej, pani G. zapaliła świecę i przytknęła do płomieni rożek nieszczęsnego listu. Gdy papier zajęty ogniem płonął stopniowo, pani G. rzekła do siebie:
— Kamilko moja! ty o niczem wiedzieć nie będziesz! jeśli mi tak przeznaczono, to już jak najpóźniej obudź się ze snu twojego!
Papier spłonął, pani G. chwiejnym krokiem chodziła po pokoju.
— Któż on więc jest? kto on? jakież jest życie jego? jakie są te ciężkie występki, o których nie wahała się pisać własna matka? — powtarzała co chwilę pani G., a myśli jej plątały się w chaos nierozwikłanych przypuszczeń i domysłów.
Zmrok wieczorny zastał ją siedzącą nieruchomie na kanapie, z blademi usty a krwią nabiegłem czołem.
Przed domem rozległ się turkot karety. Kazia z hałasem wbiegła do pokoju.
— Pani Grabina przyjechała! — wołała na progu.
Pani G. powstała żywo, rozpogodziła twarz, drżącą ręką poprawiła ubranie bezładem swym świadczące o roztargnieniu jakie przebyła, i wyszła naprzeciw córki wyprostowana, uśmiechnięta, poprawiając okulary i czepeczek biały.
Kamila lekkim także krokiem wbiegła do mieszkania matki, wyciągnęła ku niej ramiona i rozjaśnioną uśmiechem twarz do piersi jej przycisnęła.
W kilka chwil potem, obie kobiety siedziały obok siebie.
Kamila trzymała rękę matki w swych dłoniach i głowę oparła na jej piersi.
— Matko moja, — mówiła, — jestem bardzo, zupełnie szczęśliwa!
Głos jej był pewny i spokojny, nie zadrżał nawet ani razu. Wniesiono światło, Kamila spojrzała na matkę.
— Mateczko! co tobie? — krzyknęła z obawy, bo usta pani G. sine były i drżały, a z czoła jej nie ustępowała fala bijącej w skroń krwi.
— O, nic mi nie jest, — odrzekła pani G. drżącym głosem, ale uśmiechającemi się ustami, — cóż dziwnego, że jestem wzruszona... twem szczęściem... — dodała ciszej, i powstawszy, odwróciła twarz od córki pod pozorem wydania jakiegoś rozporządzenia Kazi.
Po chwili rzekła swobodnie:
— Przyjdę jutro do ciebie, aby obejrzeć twe nowe mieszkanie.
— O, prześliczne jest, moja matko! naznacz godzinę, a przyszlę po ciebie karetę!
W głosie Kamili była radość i spokój, ale gdy matka odwróciła się od niej, gorzki, rozpaczliwy wyraz przebiegł jej usta.
Późno już było, gdy Kamila opuściła mieszkanie matki.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią i z ulicy dał się słyszeć turkot odjeżdżającej karety, pani G. wyciągnęła ręce i zawołała:
— Kamilko moja! najdroższe, zgubione dziecko moje!
I całym ciężarem ciała runęła na ziemię.
Około północy do mieszkania państwa Grabów gwałtownie dzwoniono.
We drzwiach przedpokoju stanął jakiś rzemieślnik z Nadrzecznej ulicy, sąsiad pani G., i prosił otwierającego mu drzwi Michałka, aby jak najspieszniej obudzono panią Grabinę, bo matka jej została rażona apoplektycznym atakiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.