Pan Graba/Część I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Zmrok zapadł, chodnikiem Nadrzecznej ulicy szła młoda służąca w pąsowej chustce na głowie i niosła w ręku nie wielkie zawiniątko.
Tuż prawie za nią, cichym, skradającym się krokiem postępował lokaj ubrany w zieloną liberję i nie spuszczał oka z dziewczyny.
Służąca skręciła na prawo i lokaj uczynił to samo, starał się tylko iść tak, aby nie był dojrzanym ni posłyszanym przez tę, której kroki znać śledził.
Dwoje tych ludzi idąc tak jedno za drugiem, przebyło kilka ulic i znalazło się w dość ustronnem miejscu, na małym placu, pustym prawie, otoczonym zaledwie kilku niskiemi domami. Po jednej stronie, zupełnie odosobniony stał nie wielki murowany kościół otoczony żelaznemi sztachetami, za któremi rosło kilkanaście topoli.
Służąca zatrzymała się przed kościołem, przyklękła i zmówiła pacierz, lokaj o kilka kroków uczynił to samo, przykląkł i przeżegnał się parę razy, ale wzroku nie spuszczał z dziewczyny.
Służąca powstała i uszedłszy jeszcze trochę, skierowała się ku jednemu z niskich domów.
Przed bramą stał stróż niedbale wsparty na ogromnej miotle.
— Panienka moja w domu? — zapytała dziewczyna w pąsowej chustce, przyjaznem kiwnięciem głowy witając stróża.
— A gdzieżby miała być? w domu, — odpowiedział.
Służąca zniknęła w bramie.
Lokaj w zielonej liberji począł przechadzać się przed domem w tę i ową stronę pogwizdując. Mimo zmroku złociste galony i guzy jego ubrania tak błyszczały, ze stróż przypatrywał się im z ciekawością, otworzywszy usta.
— Musiałeś tęgo spracować się przyjacielu; widzę, że dopiero co skończyłeś zamiatać, — rzekł poufałym tonem lokaj od niechcenia zbliżając się z rękami w kieszeniach.
Stróż poruszył się, silniej wsparł się na miotle i odpowiedział:
— A jużci.
— Mojem zdaniem jest, — mówił dalej lokaj przybierając przed stróżem minę panicza, — że wasza praca djabelnie ciężka.
— A jużci, — rzekł stróż kiwając głowa.
— To nie tak jak w naszym lokajskim stanie? bo u nas roboty mało, a pieniędzy dużo.
To mówiąc, wyjął z kieszeni garść drobnej srebrnej monety i brzęknął nią kilka razy nad samem prawie uchem stróża.
Stróż wyciągnął naprzód głowę i popatrzył z podziwieniem.
— No panie stróżu! — zawołał wesoło lokaj, — zagrajmy w cetno i licho, jeżeli wasan zgadniesz, pieniądze będą twoje, jeżeli nie zgadniesz, oddasz miotłę, czy zgoda?
— A jużci, — odparł znowu stróż, ale tym razem tonem głębokiego przekonania.
— Cetno czy licho? — zapytał lokaj brzęcząc monetą.
— Licho, — rzekł stróż po długiem wahaniu.
— Niech cię kaci! zgadłeś! — zawołał lokaj i wsypał pieniądze w otwartą dłoń stróża, który z radości miotłę z rąk wypuścił.
Lokaj zaczął znów pogwizdywać i oglądać się w koło.
— Czy wasan czekasz na kogo? — zapytał lokaja, dobrze już dlań usposobiony stróż.
— Ej nie, na kogożby? ot tak, znudziłem się i dla rozrywki zwiedzam miasteczko.
Słowa te wyrzekł takim tonem, z jakim lord podróżujący mówi: — „Znudziłem się w Wielkiej Brytanji i dla rozrywki jadę oglądać dzikich.
— To może tabaczki, — rzekł stróż, podając otwartą tabakierkę rogową.
— Dziękuję, nie zażywam. Powiedz mi wasan, kto mieszka w tym domu?
— Nie wielka figura, — odparł stróż zażywając tabakę.
— Mojem zdaniem jest, że każda figura jedna drugiej warta, czy wielka, czy mała, — zażartował lokaj. — Ale jak się nazywa ten, co tu mieszka?
— Fabian Pędzikowski.
— Stary czy młody?
— Jak świat.
— Jak świat stary, czy jak świat młody? bo to widzisz waspan, gdybyś miał honor służyć u takich panów, u jakich ja służę, tobyś wiedział, że świat w jednych rzeczach jest młody, a w drugich stary. Kiedy idzie o pracę, to świat jest stary i chce sobie odpocząć, a kiedy idzie o kieliszek, albo cokolwiek w tym gatunku, to świat taki młody, jakby go Pan Bóg dopiero co stworzył.
— Waspan jesteś mądry jak świat, — rzekł stróż po raz wtóry czerpiąc palcami tabakę, — ale pan Pędzikowski stary jak świat.
— I sam jeden mieszka?
— Sam jeden zawsze, a teraz to i z córką.
— Starą czy młodą?
— Młodą.
— Cóż ona robi ta jego córka?
— A służy za guwernantkę na tej pensji, co to na Złotej ulicy, a teraz to jest u ojca na wakancjach.
— Aha! — rzekł przeciągle lokaj, — a więcej nikogo nie ma?
— Ta wczoraj przyjechała jeszcze jedna panna, przyjaciółka podobno Pędzikowskiej.
— Proszę! to aż dwie panny w tym domu? czy wiesz jak się nazywa, ta co wcoraj przyjechała?
— Nazwiska to nie wiem, ale wołają na nią Gamilka. Pogańskie to jakieś imię, Boże odpuść!
— To prawda, — potwierdził lokaj, ale ja się tu z waspanem zagadałem, a pan czeka na mnie. Dobranoc waspanu.
— Szczęśliwej drogi, — rzekł stróż i wszedł w bramę.
Lokaj obejrzał się za nim i rzekł do siebie:
— Wiem wszystko czego trzeba, a teraz nogi za pas i drała! żeby Kazimira nie zobaczyła, że ja tu byłem!
Szybkim biegiem puścił się przez plac i wkrótce zniknął za kościołem.
Tego wieczora pan Graba długą miał rozmowę z Michałkiem, po której lokaj wyszedł z wesołą miną, pogwizdując i trzymając w ręku kilka pąsowych georginji z żółtemi środkami.
— Dostałem dziś od pana trzy ruble, — rzekł podchodząc do Kazimiry stojącej w furtce ogródka. — Jutro kupię mojej miłej pannie Kazimirze gościńca. Jakie orzechy panna Kazimira lubi: tureckie czy włoskie?
— Włoskie, — odpowiedziała młoda dziewczyna spuszczając oczy.
— A tymczasem ofiaruję pannie Kazimirze ten bukiet, — i z gracją wyciągając ku niej rękę z czerwonemi kwiatami, zadeklamował:

Zaledwie ujrzał rozkoszne kwiaty,
Zaledwie począł wielbić szkarłaty,
Już one zerwał dobry młodzieniec
Komuś na wieniec.

Już z nich Michałek bukiet ukręca
I nader wdzięczny już go poświęca.
Gdzież to idziecie lube kwiateczki?
Do rąk Kazieczki.

— Pan Michał i wiersze umie składać! — zawołała z zachwytem służąca biorąc georginje.
— Kto służy u takiego pana jak mój pan, wszystko umieć powinien... na wypadek.
Potem prostując się dodał z dumą:
— Trzeba być praktycznym!
Potem milczał kilka sekund, jakby się nad czemś głęboko zastanawiał, a w końcu wyrzekł sentencjonalnie:
— Mojem zdaniem jest, że tacy panowie jak mój pan, to najlepsi rozkrzewiciele oświaty, służba u takich panów jest doskonalą szkołą dla nas biednych ludzi... lepiej nie trzeba, aby zostać... wielkim człowiekiem.
Nazajutrz była niedziela. W kościele stojącym na placu zwiedzanym wczoraj przez Michałka, tłum ludzi pobożnie słuchał odprawiającego się nabożeństwa. Na stopniach jednego z bocznych ołtarzy siedziała młoda panna, piękna brunetka i modliła się gorliwie z książki. Niedaleko niej stał wysoki mężczyzna, silny brunet i wpatrywał się w nią jak w tęczę.
Piękna panna podniosła raz oczy i zobaczyła patrzącego na nią mężczyznę. Spuściła wnet wzrok i więcej go już nie podniosła.
Gdy nabożeństwo miało się ku końcowi, mężczyzna, który tak usilnie wpatrywał się w piękną pannę, przeszedł cały kościół i stanął przy kropielnicy z wodą święconą.
Musiał spodziewać się, że ktoś także do niej podejdzie, bo niespokojnem spojrzeniem czarnych błyszczących oczów, spoglądał ciągle w głąb kościoła — ku bocznemu ołtarzowi, u stóp którego siedziała młoda brunetka.
Nabożeństwo skończyło się, ludzie zaczęli opuszczać kościół. Piękna panna wychodziła także, ale nie zbliżyła się do kropielnicy i minęła czekającego znać na nią mężczyznę, ze spuszczonemi oczami i surową twarzą.
W chwili gdy zniknęła w drzwiach kościoła, jakaś popożna babulka w kapturku i francuskim szalu, żegnając się wodą święconą, usłyszała za sobą zgrzytniecie zębami. Obejrzała się i zobaczyła pięknie ubranego bruneta, którego ani posądzić można było o to, aby zębami zgrzytał, a oprócz niego nikogo przy kropielnicy nie było. Babulka musiała znać pomyśleć, że to djabeł ukryty w kątku za kropielnicą, oparzył się święconą wodą i zazgrzytał zębami, bo ze strachu szepnęła: — „Wszelki duch Pana Boga chwali!“ — i drobniutkim krokiem prędko wybiegła z kościoła.
Za nią wyszedł wysoki brunet i obejrzał się wokoło, ale nie dojrzał nigdzie pięknej panny, bo zniknęła ona w bramie domu, przed którym wczoraj Michałek rozmawiał ze stróżem.
Tej samej niedzieli ku wieczorowi, stróż domu, w którym mieszkał Pędzikowski z dwiema pannami, siedział na ławce przed bramą i kurzył sobie krótką fajeczkę, wpuszczając z ust ogromne kłęby obrzydliwego dymu.
Z za kościoła ukazał się znowu lokaj w zielonej liberji. Stróż ujrzawszy go, kiwnął na powitanie głową i z rodzajem uszanowania zdjął zasmoloną czapkę.
— Dobry wieczór braciszku, — rzekł lokaj podchodząc z rękami w kieszeniach, — cóż, może znowu pogramy w cetno i licho?
— Czemu nie? — odrzekł stróż podnosząc głowę.
— O, jaki waspan do tego skory! — zawołał lokaj, — a jakaż z tego korzyść dla mnie? Wczoraj gdybyś waść był przegrał, oddałbyś mi przynajmniej miotłę, a dziś co? jużci nie te fajkę przecie, bobym się tym brzydkim tytoniem, który waść palisz, udusił chyba.
I splunął za siebie. Stróż spuścił głowę z miną zawiedzionego człowieka.
— No i cóż? — mówił znowu lokaj, — czy waspan nie zaprosisz mnie siedzieć?
— A jużci, niech waspan siada, — odpowiedział stróż usuwając się i robiąc obok siebie miejsce na ławce.
Lokaj usiadł i z fantazją założył nogi w botfortach.
— Słuchaj waspan, — ozwał się po chwili milczenia, — jeżeli waść jesteś rozumny człowiek, to zrobisz dla mnie jedną rzecz.
— Jaką? — zapytał stróż podnosząc na towarzysza ciekawe oczy.
Lokaj sięgnął do kieszeni spencera i wydobył zeń pachniący list w różowej kopercie,
— Ot bagatela! — rzekł. — Oddaj dziś waspan ten list tej młodej pannie, o której wczoraj mówiłeś, że przyjechała do Pędzikowskich. Cóż, zrobisz to waspan?
— Czemu nie? albo to wielka rzecz, — odrzekł stróż i wziął list.
— Jutro rano przyjdę po odpowiedź! Waspan będziesz tu siedział?
— A jużci.
— Jeżeli waspan dobrze się spiszesz, to zagramy jutro w cetno i licho, — rzekł lokaj i pożegnawszy stróża domu, odszedł.
Tego samego wieczora pan Graba odwiedził panią G.
— Gdzie jest córka pani? — zapytał po całogodzinnej rozmowie, w ciągu której ani wspomniał o Kamili.
— Opuściła mnie onegdaj, aby koniec wakacji przepędzić u jednej ze swych przyjaciółek, — odparła pani G. i prędko zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
Przez cały jednak ciąg wizyty pana Graby, nie mogła pokryć wyraźnego smutku. Gość okazywał się także smutnym, jakby pognębionym; pani G. spojrzała nań kilka razy z macierzyńską nieledwie czułością i spółczuciem.
Nazajutrz przed południem, stróż domu Pędzikowskich siedział na swojej ławeczce, ale widocznie markotny był jakiś i ciągłe kogoś wyglądał z za kościoła.
Nie długo czekał, bo niebawem jak gwiazda zielonozłota, zajaśniał na placu Michałek.
— I cóż? — zapytał lokaj niecierpliwie podchodząc do stróża.
— A cóż! paskudna sprawa, — odpowiedział stróż skrobiąc się w głowę.
Lokaj zmarszczył brwi.
— Odpowiedzi nie ma? — zapytał.
— A jużci, że nie ma. Jakem jej wczoraj oddał list wasana, to popatrzyła na adrys, oddała mi list i powiedziała: — „Weź to sobie kochanku napowrót, i zwróć temu od kogo wziąłeś,“ a potem zamknęła mi drzwi przed nosem.
— Masz waspan rację, że to paskudna sprawa, — rzekł Michałek z zamyśleniem i wziął z rąk stróża nienaruszony różowy liścik.
— No, ale niema tego złego, coby na dobre nie wyszło, — mówił cicho do siebie, — żal mi dalibóg tej panienki, i gdyby nie to, że służba dobra i nie chcę ją stracić, zjadłby licha, jeżelibym darł dla niego buty w tym interesie. Ale, — dodał prostując się, — służąc u takich panów, trzeba być praktycznym.
— Co waspan mówisz? — zapytał stróż.
— Nic, nic, mówiłem, że waspan będziesz jeszcze nam, to jest, raczej mnie potrzebny...
— Do usług waspana, — rzekł stróż patrząc na rękę Michałka, która sięgała do kieszeni.
— Cetno czy licho? — zapytał nagle Michałek brzęcząc monetą.
— Licho! zawołał stróż.
— Zgadłeś waspan.
I wsypawszy w dłoń stróża kilka drobnych sztuk srebra, odszedł pogwizdując.
Jeszcze dni parę upłynęło. Na placu przed kościołem znowu zmierzchało, około sztachet kościelnych lekko i szybko przesuwała się wysoka i kształtna postać kobiety w okryciu i kapeluszu. Nagle z za jednej z topol rosnących za sztachetami, wysunął się wysoki mężczyzna, pomknął na plac i zagrodził sobą drogę kobiecie.
Przechodząca krzyknęła i cofnęła się o parę kroków.
— Pani! — zawołał mężczyzna stłumionym i drżącym głosem, — Kamilo! ukryłaś się przedemną, nie chciałaś mnie widzieć, ja cię znalazłem... jabym cię znalazł na drugim końcu świata...
— Panie, — odrzekła kobieta dumnie podnosząc głowę; — co upoważnia cię do tego, abyś mnie ścigał?
I chciała odejść.
— Upoważnia mię miłość dla ciebie, — odparł mężczyzna i znowu jej sobą drogę zagrodził, — Kamilo! ja bez ciebie żyć nie mogę!
Młoda panna królewskim ruchem owinęła się okryciem, odstąpiła o parę kroków i rzekła pewnym głosem:
— Panie Grabo, opuściłam dom mojej matki, bo uznałam, że tam za blisko byłam pana. Odkryłeś pan moje schronienie zapewne wtedy, gdy wypadkiem spotkaliśmy się w kościele, potem przysłałeś mi pan list, którego nie przyjęłam. To wszystko powinno było utwierdzić w panu przekonanie, że ja się ani widzieć ani mówić z tobą nie chcę i nie powinnam. Jakiem więc prawem gwałcisz pan wolę moją?!
Mówiąc ostatnie wyrazy, podniosła dumnie głowę i orzuciła mężczyznę tak śmiałem i błyszczącem wejrzeniem, że mimowoli cofnął się o parę kroków. Ale zarazem namiętnie wyciągnął ku niej ręce i zawołał:
— Kamilo, o jakżeś piękna!
Dziewica jakby nie widziała tego ruchu i nie słyszała wyrazów, uchyliła się nieco, minęła go i postąpiła parę kroków.
Graba poskoczył za nią jakby elektryczną pchnięty siłą.
— Nie odejdziesz! — zawołał, — nie odejdziesz ztąd, póki mi nie dasz choć jednego słówka nadziei!
I pochwycił jej rękę.
Dziewica mu ją z mocą wyrwała, oburzenie i boleść walczyły na jej twarzy.
— Panie! ustąp ztąd natychmiast, albo cię nazwę... nieszlachetnym! — zawołała z taką siłą, że Graba stanął jak przykuty do miejsca, a ona nie zwracając na niego spojrzenia, poszła dalej zwolna pewnym krokiem i zniknęła w bramie niskiego domu.
Graba prowadził za nią wzrokiem; oczy jego świeciły wśród zmroku żółtawym, fosforycznym blaskiem.
Gdy brama zamknęła się za wchodzącą do niej kobietą, wyciągnął grożącą rękę ku niskiemu domkowi i zawołał:
— A jednak będziesz moją!...
Tego wieczora Graba wróciwszy do swego letniego mieszkania, wyłajał i odpędził od siebie Michałka, a potem długo i gorączkowym krokiem chodził po pokoju.
— Posiąść ją i upokorzyć! — mówił do siebie, topiąc palce we włosach, i znowu chodził pogrążony w ciemnych rozmyślaniach.
— Ha! nie ma innej rady! — zawołał nagle i zatrzymawszy się na środku pokoju, długo myślał ze spuszczoną głową.
— Może i dobrze będzie! — szepnął w końcu jak człowiek, który waha się, zastanawia i rozbiera w myśli wszystkie szanse jakiegoś przedsięwzięcia.
Potem pochylił głowę na obie dłonie i tak zastanawiał się przez dobrą godzinę. Gdy podniósł twarz, błyszczała na niej szatańska radość.
— Niezawodnie, — rzekł do siebie, — to będzie dobrze! ha! sama wyjdzie najgorzej na tem!
Zaśmiał się ostrym, gardlanym śmiechem i wziął się do pisania.
Najprzód napisał list dość długi na papierze o złoconych brzegach, włożył w kopertę i zaadresował do pani G. Potem wziął ćwiartkę papieru innej barwy i począł pisać drugi list. Ale tym razem widocznie zmieniał swój charakter, bo układał papier w różne pozycje i pisał zwolna, namyślając się i starannie kreśląc litery. Skończywszy, włożył znowu zapisaną ćwiartkę w kopertę całkiem niepodobną do pierwszej i zaadresował ją — do siebie samego. Zapieczętował oba listy, każdy inną pieczątką: na pierwszej był wyrznięty herb jego, na drugiej malutki krzyżyk z napisem: ‹Adieu!‹ Zaczekał nim lak zasechł, potem rozłamał pieczątkę z krzyżykiem i zgniótł nieco w palcach spodnią część koperty, aby nie wydała się zbyt świeżą.
Uczyniwszy to wszystko z niezmierną rozwagą i zimną krwią, rozparł się w fotelu i wlepił oczy w oba leżące na biurku listy. Przesiedział tak jeszcze godzinę, po ustach jego błąkał się wciąż szyderczy wyraz, z twarzy ustępował gorączkowy rumieniec i wracała na nią zwykła mu bladość. W końcu silnie oparł dłoń na oba listy i rzekł do siebie przez zaciśnięte zęby:
— Posiędę i dopnę! nie będzie powiedzianem, że Graba nie dopiął co zamierzył...
Potem zawoławszy Michałka, oddał mu listy i rozkazał je nazajutrz rano oddać pani G.
Michałek wróciwszy nazajutrz ze swej misji, oznajmił, że pani G. prosiła pana Grabę, aby bezzwłocznie ją odwiedził.
Pan Graba poszedł do błękitnego domku i bawił tam dobre dwie godziny, ale Michałek napróżno dopytywał się Kazi co moment wbiegającej do ogródka, co tam państwo mówią ze sobą; dziewczyna nie mogła zadowolić jego ciekawości, bo pani G. wprowadziła swego gościa do najustronniejszego pokoju swego mieszkania i rozmawiała tam z nim tak cicho, że jeśliby kto nawet i podsłuchiwał u drzwi, nic nie usłyszałby, prócz niewyraźnego szeptu.
Wieczorem Kazia opowiadała Michałkowi, że po wizycie pana Graby, pani G. miała zapłakane oczy i długo modliła się przed krucyfiksem. Ale potem nie tylko nie była smutną, lecz prawie daleko więcej i weselej rozmawiała z nią jak zwykle. Chwilami tylko bywała bardzo zamyślona i parę razy zdawało się Kazi, że szepnęła składając ręce: — „Dzięki ci wielki Boże!“ — Nakoniec przed zmrokiem, wysłała Kazię z długim listem do córki.
Panienka przeczytała list i powiedziała Kazi, że nazajutrz z rana przyjdzie do matki, ale Kazi wydawało się, że czytając, „panienka drżała jak listek osiny i bladła i rumieniła się na przemian.“
Wywzajemniając się za to objaśnienie, Michałek opowiedział Kazi, że jego pan wróciwszy od pani G., zaśmiał się parę razy tak, jak tylko on jeden śmiać się umie, potem długo chodził po pokoju i nad czemś rozmyślał, nakoniec wziął kapelusz i poszedł pogwizdując na miasto, pewno do Borela grać w bilard, bo Michałek słyszał, jak wczoraj zakładał się z panem Klońskim, że wygra u niego dziesięć partji z rzędu. Powiedziawszy ostatni szczegół, Michałek przygryzł sobie język, bo przypomniał sobie zalecanie swego pana: — „Masz być niemym od urodzenia.“ — Ale od wyrzutów sumienia wybawiła go wnet Kazia, pytając:
— Niech pan Michał będzie łaskaw powiedzieć, co to takiego bilard?
Michałek uradowany tem, że nie został zrozumiany, wyprostował się, odchrząknął i odpowiedział z powagą:
— Jest to zielony plac, na którym dzisiejsi panowie uczą się trafiać kulami do celu.
Nazajutrz panna Kamila G. wróciła do domu matki i już go nie opuściła, i od tego dnia pan Graba był znowu codziennym gościem w błękitnym domku.
Od tego też dnia mieszkańcy Nadrzecznej ulicy poczęli nowe i wielce zajmujące czynić spostrzeżenia: a naprzód w oknach pani G. już nie jeden ukazywał się bukiet pięknych kwiatów, ale bywało ich codziennie po dwa, następnie zauważano, że panna Kamila, gdy przechodziła ulicą, albo stała w oknie, bywała bardzo zamyśloną, ale pomimo tego zamyślenia, daleko częściej uśmiechała się niż dawniej, a twarz jej zwykle blada, rozkwitała rumieńcem, według wyrażenia kumoszek jak wisienka albo różyczka.
Szwaczka zwana „Kutą babą“ dowodziła, że w pani G. zaszła wielka zmiana: ona zawsze tak zamknięta w sobie, wdawała się z nią teraz w długie rozmowy, tak zawsze dumna, objęła ją raz za szyję i pocałowała w czoło. Oprócz tego ukazywała się często bez okularów, co dla znających ją było niezawodną oznaką dobrego humoru. Przysięgła się także „Kuta baba,“ że wszedłszy raz do ogródka, widziała na własne oczy, jak bogaty pan, co mieszka u Wigdera, całował rękę panny Kamili, a matka, która była przy tem, nic na to nie mówiła, owszem, zdawała się widzieć to z ukontentowaniem.
Tak sobie gwarzono na cichej i skromnej Nadrzecznej ulicy, ale piękny świat miasta M. nic o tem wszystkiem nie wiedział. W nim pan Graba królował zawsze. Młodzież co raz więcej zbierała się wkoło niego, tak umiał ją pociągnąć wymową, serdecznością i wesołą swobodą. Co zaś do pań, te znajdowały go co raz milszym, ile, że co raz bardziej utrwalały się w przekonaniu o jego wielkiem bogactwie. W istocie, zdawał się nie dbać o pieniądze, wydawał ich wiele, postępował we wszystkiem en grand Seigneur. Kupcy, rzemieślnicy, służący nie mogli go się odchwalić i zaczynał posiadać u nich nieograniczony kredyt. Zarówno ze wzrostem kredytu wzrosła i dobra o nim w ogóle opinja i kilka matek mających córki na wydanie, ścigało go wielce przychylnem okiem. Córki różniły się trochę w zdaniach o nim: jedne go znajdowały pięknym, inne tylko przystojnym, ale wszystkie jednogłośnie zgadzały się na to, że ma bladość twarzy bardzo zajmującą, układ dystyngowany, piękny ekwipaż i bardzo gustowny brylantowy pierścień na palcu.
Jedna z dam wyrzekła, ze pan Graba wygląda zupełnie tak, jak ona wyobraża sobie zawsze Rudolfa de Gerolstein, bohatera „Tajemnic Paryża.“ Porównanie to poszło w kurs i płeć piękna zaczęła go między sobą nazywać „Rudolfem.“ Pytano się tylko wzajem, kto będzie margrabiną d’Harville. Na to pytanie kilka serduszek tylko co wyszłych w świat pensjonarek, uderzyło silnie pod niedawno włożoną długą sukienką i szeptało nieśmiało: — może nią będę ja!...
Tak stały rzeczy, gdy nadeszła pewna niedziela ozdobiona jeszcze jakąś ważną kościelna uroczystością.
W głównym kościele w M. zebrał się cały piękny świat. Pospólstwa było nie wiele i klęczało ono kornie w środkowej nawie kościoła pomiędzy ławkami. Za to w ławkach pod wielkim ołtarzem w pięknie rzeźbionych bocznych ławeczkach zamykanych na klucz, będących własnością pewnych arystokratycznych rodzin, zasiadło mnóstwo strojnych dam. Ktoby z góry patrzył, mógłby wziąć wszystkie te głowy ubrane w białe, różowe i niebieskie kapelusiki, za rój motyli ścielący się pod stopy ołtarzów.
Bóg, który z góry na świat patrzy, musi w istocie uważać te głowy za skrzydła motyle, a jeśli chce ujrzeć obraz i podobieństwo swe, zagląda chyba w serca, choć i tam nie zawsze je znajduje, lubo częściej jak w głowach ustrojonych w różnobarwne wstęgi i pióra. Obok ławek i w koło wielkiego ołtarza ustawiły się zastępy mężczyzn pochodzących także z pięknego świata. Nie mieli oni karabeli do wydobycia w czasie czytania Ewangelji, na dowód, że ją piersiami swemi zasłonić gotowi, ale posiadali za to szkiełka, któremi zasłaniali sobie oczy, aby nie widziano, czy patrzą one na ołtarz, lub na piękny kapelusik.
Nabożeństwo odprawiało się solennie, przy odgłosie dzwonka; kapelusiki uchyliły się nisko i szkiełka spadły z oczów. Lud bił czołem o kamienną posadzkę, a nad świątynią unosiły się głębokie akordy organów i pod sklepienia płynął śpiew kapłana: „Pan niech będzie z wami!“
Ucichła muzyka organów, ksiądz odstąpił od ołtarza i usiadł pod baldachimem z purpurowego aksamitu, otoczony asystencją kościelną jak król w swym majestacie.
Na mównicę wstąpił ulubiony mieszkańców M. kaznodzieja. Kazanie było długie, słuchano go z uwagą. Ci nawet, którzyby radzi o czem innem myśleć, słuchali też pilnie, bo kaznodzieja miał w mieście wielki wpływ i popularność, i wstydby był nic nie umieć powiedzieć o jego mowie.
Nakoniec kapłan wyrzekł: Amen i wziął w rękę leżącą na boku małą, czarno oprawioną książeczkę. Publiczność nie odwróciła głów od ambony, ksiądz zaczął czytać dobitnym i donośnym głosem:
„Wstępują w święty stan małżeński: Szlachetnie urodzony Kalikst Graba wdowiec, ze szlachetnie urodzoną Kamilą G. panną; oboje z tutejszej parafji, zapowiedź pierwsza.“
Gdyby kula armatnia wleciała przez sklepienie i upadła na środek kościoła, nie wywarłaby tak uderzającego wrażenia w całem zebraniu, jak te słowa kapłana. Naprzód jakby jedną poruszone sprężyną, wszystkie głowy pokryte różnobarwnemi kapeluszami, i te, które miały szkiełka na oczach, podniosły się ku ambonie i utkwiły oczy w księdza. Potem kapelusiki zaczęły falować jak grzędy kwiatów poruszane powiewem wiatru, oczy uzbrojone w szkiełka poczęły schylać się wzajemnie ku sobie. Damy nachylały się jedna ku drugiej i chwilkę poszeptawszy porozumiewały się już tylko spojrzeniami, w których malowały się rozmaite uczucia: zawodu, gniewu, żalu, a nadewszystko zdumienia; mężczyźni mniej krępujący się wszędzie, nawet w obliczu Boga, zbliżyli się do siebie, rozmawiali półgłosem, uśmiechali się, podnosili ramiona, a nadewszystko oglądali się w koło i szukali oczami po wszystkich kątach kościoła tego, którego nazwisko tak niespodziewanie spadło z ambony.
Ale pana Graby w głównym kościele nie było dnia tego. Za to w małym i skromnym kościółku, który otoczony sztachetkami i topolami stał przy samotnym i ubogim placu, zebranej tam publiczności a złożonej po większej części z ludzi średniego i niższego stanu, ukazał się niezwykły dla ich oczu widok.
W środku nabożeństwa, wraz po kazaniu, wysoki i pięknie ubrany mężczyzna wprowadził do kościoła nie młodą, czarno ubrana kobietę w niebieskich okularach. Obecni poznali, że to był ten sam brunet, który przed kilką tygodniami wpatrywał się tak usilnie w piękną pannę, siedzącą na stopniach bocznego ołtarza. Prowadził on nie młodą kobietę z wielkiem uszanowaniem; przed nimi szedł lokaj w zielonej liberji, jedną ręką torując drogę wśród tłumu, w drugiej niosąc dwie książki do nabożeństwa, za nimi zaś postępowała ze spuszczonemi oczami piękna panna, a obecni poznali, że to była ta sama, w którą przed kilką tygodniami wpatrywał się wysoki brunet.
Podeszli pod wielki ołtarz, wszystkie miejsca były zajęte. Mężczyzna skinął na lokaja, który w spojrzeniu czytając jego wolę, poskoczył do zakrystji i wyniósł dwa krzesła. Wysoki brunet odebrał mu jedno z nich, postawił je sam przed młodą kobietą, poczem lokaj z uszanowaniem podał książki do nabożeństwa dwom paniom i stanął za krzesłem panienki, gdy pan jego stanął za panią w okularach.
Wszystko to nie małe roztargnienie uczyniło w modlitwach publiczności małego kościółka, nie przywykłej do podobnych parad. Mnóstwo oczów zwracało się na przybyłe osoby.
Na twarzy nie młodej kobiety jaśniało szczęście i znać było, że tak czczona i otoczona uszanowaniem czuła się we własnej swojej roli. Piękna panna patrzyła na nią przez chwilę z wyrazem niewysłowionego przywiązania, potem podniosła wzrok pełen wzruszenia i wdzięczności na towarzyszącego im mężczyznę i upadłszy na kolana nisko, pochyliła głowę, jakby w dziękczynieniu i prośbie, całą duszę swoją rozścielała pod stopy Boga.
Z pomiędzy tłumu wychyliła głowę strojną w odświętny czepiec szwaczka zwana „Kutą babą“ i trącając łokciem kobietę, która obok niej klęczała, szepnęła:
— Patrzcie sąsiadko, to panna Kamila z narzeczonym!
Jakaś młoda dzieweczka, klęcząc w pobliżu, dosłyszała tego i pochylając się do ucha swej matki, rzekła:
— Matusiu, widzi mi się, że ten narzeczony panny Kamili ma jakąś złą minę!
— Et! co ty tam znasz Agatko, to nie zła, ale rozumna mina! — odpowiedziała jejmość.
W chwili, gdy kobiety robiły nad nim te uwagi, pan Graba miał na ustach właściwy mu sarkastyczny uśmiech i nerwowe drganie przebiegało mu raz po raz usta i oko.
Zadzwoniono na podniesienie, wszystkie głowy się pochyliły. Pan Graba ugiął także kolana.
A w głównym kościele większa część pięknego świata nie dotrwała do końca nabożeństwa, ale przed suplikacją opuściła świątynię. Na wszystkich twarzach malowało się zdziwienie i najwyższa ciekawość.
Różnobarwną falą spływała piękna publiczność z wysokich wschodów kościoła na ulicę. W tłumie tym gwarzono głośno kilkoma językami i mnóstwo ust powtarzało nazwisko pana Graby.
Monsieur Théodore! — zawołała jedna z pań na Teodora Słabeckiego, — pan, który jesteś najlepszym przyjacielem pana Graby, czyś wiedział cokolwiek o tym jego marjażu?
— Na honor, — odrzekł Tozio, — widzicie mnie panie pogrążonego w najgłębszem zdumieniu. Gdym posłyszał nazwisko Kaliksta spadające z ambony, byłem bliski zemdlenia.
— Ale któż jest ta panna G., na którą padł wybór przyjaciela pańskiego? — zapytała inna z dam, młoda wdowa cała pokryta koronkami i dodała z przekąsem: — Musi to być tajemnicza piękność, bo odkąd mieszkam w M. nigdy o niej nie słyszałam.
— Jest to guwernantka, — odparł Tozio, — była na pensji pani D. z moją siostrą Rytą.
— Guwernantka! — zawołało kilka pań z wyrazem zdziwienia, które doszło do najwyższego szczytu, — pan Graba żeni się z guwernantką! Pan żartujesz! est-il possible?
Parole d’honneur, mówię paniom prawdę!
Nim publiczność zdołała zejść z ostatniego stopnia wschodów kościelnych, z ust do ust niesiona, gruchnęła i rozpowszechniła się wieść, że pan Graba, pan Graba arystokratycznie blady, z pańską manierą i brylantem na palcu, zaciekawiający przybysz, którego jedni zwali hrabią de Monte-Christo, a drudzy Rudolfem de Gerolstein, który jak nowy Arystoteles utworzył w M. szkołę Perypatetyczną, dla którego czuli uwielbienie najbogatsi młodzieńcy prowincji, a sympatję najdystyngowańsze damy, słowem ten człowiek pełen zalet i pieniędzy, ten człowiek tyle obiecujący, żeni się — z guwernantką!
— Czy piękna przynajmniej? — rozległo się pytanie.
— Zachwycająca, — wyrzekł Ordynat Zrębski, który mimo duszącego upału zstępował ze wschodów w ciepłym paletocie zapiętym pod samą szyję.
— Zachwycająca! — powtórzyło z kolei kilkadziesiąt ust.
Ordynat wychował się w Anglji i posiadał kilka miljonów funduszu, wierzono mu więc na słowo.
Przed kościół zajeżdżały powozy pań, dorożki i kabryolety panów, ale nikt w nie ani siadać nie myślał. Na chodniku potworzyły się grupy i roztrząsały wielką kwestję: czy pan Graba dobrze czyni żeniąc się z ubogą panną a do tego z guwernantką?
— Choć biedna ale z pięknej familji, — mówiła niemłoda pani z ogromnem piórem na kapeluszu i z lokajem, na którego liberji były ogromne blachy z ogromnemi herbami.
C’est assurément un mariage d’amour, — wyrzekła inna młoda, z naiwną gałązką konwalji nad czołem. — Oh! que c’est beau un mariage d’amour! — dodała wzdychając i spojrzała na stojącego nieopodal małżonka z wyrazem, który miał znaczyć: je n’ai pas fais mariage d’amour, moi!
— Sądzę, że to rozumny i uczciwy człowiek ten pan Graba, choć go nie znam, bo żeni się z biedną dziewczyną i daje tem dowód bezinteresowności, — mówił głębokim basem jakiś mężczyzna średniego wzrostu i z poczciwą fizjognomią.
— Powinna z niego brać przykład młodzież nasza, co to poluje na posagi, — dodał inny i z ukosa spojrzał na grupę młodych ludzi rozmawiających ze sobą półgłosem, a śmiejących się głośno.
— Nie ma znać długów, kiedy żeni się z biedną dziewczyną, — rzekł jeden z młodzieńców.
— Znać zaraz, że nie służył w złotych huzarach, — huknął między młodzieżą kapitan.
— Toziu, Toziu! — zadźwięczał obok Teodora Słabeckiego głosik kobiecy, — pójdź-że powiedz nam co o tej pannie, z którą żeni się twój przyjaciel.
I Laura Jedlińska cała zarumieniona na widok ukochanego kuzynka, wyciągnęła do niego rękę. Tozio z grzecznym ukłonem opuścił damy, którym asystował i przyjacielsko ściskał dłonie kuzynek.
Od grupy do grupy przebiegał krępy, tiré à quatre épingles Ignacy Jodek. Że był upał, potniał więc nieborak okrutnie i zdejmował czapkę, ocierał co moment łysinę cieniuchną chusteczką pachniącą fiołkami, przyczem miał wzgląd na to, aby ogromny pierścień jego z pieczęcią, najkorzystniej się prezentował.
Gdzie się tylko ukazał, jak z worka rozsypywał dowcipy, wiadomości i koplementa; a w zamian zbierał uśmiechy dam, kordjalne powitania mężczyzn, a nadewszystko liczne zaprosiny.
— Panie Jodek! tak pan dawno nie byłeś u nas, jesteśmy jak w Antypodach i o niczem nie wiemy, co się w mieście dzieje gdy pana nie widzim. Przyjdź pan dziś do nas na objad, to nam co zabawnego opowiesz! — wołano z jednej grupy.
— Panie Jodek! — odezwano się z innej strony, — jużem zapomniała tego pasjansa, któregoś mnie pan nauczył, przyjdź pan do mnie na herbatę to mi go przypomnisz!
— Słuchaj Jodek! przychodź do mnie jutro na śniadanie, bo będę miał u siebie krawca i chcę, aby zdjął model z twego tużurka, — rzekł jeden z mężczyzn.
— Panie Jodek! przyjdź pan dziś do nas na owoce; a cóż, doszedłeś pan tej doskonałej sztuki z kart, nad którą łamałeś pan sobie głowę? — mówiła nie młoda pani z jowialną fizjognomją.
Pan Jodek śmiał się tak, że aż kąty ust jego stykały się z brodawkami kwitnącemi na policzkach, kłaniał się damom uniżenie, ściskał panów za ręce kordjalnie, ocierał łysiną, błyszczał pierścieniem i podwajał dozę dowcipów, rad, że już zarobił na objad, herbatę, owoce i śniadanie. znalazł się tylko w ogromnym ambarasie, gdy go orzucono pytaniami o narzeczoną pana Graby.
Ponieważ nigdy w życiu jej nie widział i o niej nie wiedział więcej jak wszyscy, uznał więc za najwłaściwsze odpowiedzieć na pytanie lekką improwizacją:
Lica różowe,
Ząbki perłowe,
Oczy niebianki,
Postać hrabianki,
Lecz cóż po tych tytułach,
Kiedy pusto w szkatułach?
Grono słuchaczy rozśmiało się głośno, a pan Jodek kłaniał się i ocierał łysinę, na którą poetyczne natchnienie występowało w postaci potu.
Wsparta na ręku męża, stała też na chodniku Celina Klońska. Ubrana w powłoczystą jasno-błękitną suknię z mnóstwem złocistych loków, wymykających się ze wszech stron z pod białego krepowego kapelusika, całym ciężarem swej malutkiej osóbki zwisła na ramieniu Stanisława i obracała na wszystkie strony swą strojną główkę przysłuchując się otaczających ją rozmowom. Sama jednak nic nie mówiła i nie wtrącała się nawet ani razu do rozmowy, jaką mąż jej z ugrzecznieniem i swobodą prowadził z kilką damami. Już to ogólnie spostrzegano, że od pewnego czasu dziecinna wesołość poczęła opuszczać panią Klońskę, niektórzy wyrażali się o niej, że zaczyna dojrzewać. Dopiero gdy damy rozmawiające ze Stanisławem odeszły, Celina szepnęła do męża, który ją prowadził ku powozowi:
— Stasiu, żal mi tej panny, która wychodzi za Grabę.
Kloński zachmurzył się.
— Zapomniałaś widzę o mojej prośbie, — odpowiedział, — uprzedziłaś się jak dziecko przeciw człowiekowi, który ci nic złego nie zrobił.
Celina spuściła głowę i zamilkła.
— Nie jedziesz ze mną Stasiu? — zapytała widząc, że mąż pomógłszy jej wsiąść do karety, sam od niej odstąpił.
— Nie, — odpowiedział po krótkiem wahaniu.
Kareta się potoczyła, a Kloński uczuł, że go ktoś bierze pod rękę.
— Pójdźmy do Graby, — rzekł doń Tozio.
— Pójdźmy, — odparł i poszli.
Poszli, ale nie sami; między wszystkimi przyjaciołmi i znajomymi pana Graby panował wielki ruch, a że powszechnie wiadomem było, iż niedziele i święta przepędzał on zwykle w mieszkaniu swem na Złotej ulicy, z piętnastu zatem mężczyzn pojedyńczo i gromadnie dzwoniło do drzwi mieszkania tego. Wszakże srogo miała być wypróbowana w dniu tym ciekawość młodzieży miasta M. Kamerdyner w czarnym fraku otwierał drzwi i z ukłonem oznajmiał przybywającym, że jaśnie pan Graba nie jest w domu, ale wychodząc, rozkazał prosić wszystkich panów, którzy go w ciągu dnia odwiedzą, do siebie na wieczór. Młodzi ludzie musieli wiec chcąc nie chcąc i krztusząc się ciekawością czekać do wieczora.
Dla zabicia więc czasu udali się do Borela, oprócz Jodka, który poszedł na owoce, na które był zaproszony i Ordynata, który dnia tego doświadczał napadu splenu i wrócił do swego mieszkania, gdzie go czekał „Times“ ze sprawozdaniem o ostatnich wyścigach konnych w Londynie.
Zaledwie zmierzchło, zaproszeni goście pana Graby prawie jednocześnie zeszli się w mieszkaniu jego. Salony były oświetlone, ale gospodarz domu znać nie rachując na tak wczesne rozpoczęcie się wieczoru, nie przybył jeszcze. Goście ani myśleli urażać się o to, i z kawalerskiem sans-façon rozgospodarowali się w pięknem mieszkaniu. Kamerdyner rozstawiał po stołach wyborne i różno-gatunkowe cygara i roztworzył szeroko drzwi do jadalnej sali, w której był zastawiony obfity w butelki i owoce bufet. Kilka zielonych stołów stało w pogotowiu, na każdym z nich płonęło po dwie świec w srebrnych kosztownej roboty świecznikach, story starannie zakrywały wszystkie okna, a liczne kinkiety i lampy rozlewały rzęsisto wesołe światło.
Wesoła też była zebrana w salonach tych młodzież, wesoła tą wesołością, która nie patrzy ni w przeszłość, ni w przyszłość, ni w koło siebie, ale topi człowieka w szale teraźniejszej chwili i w egoizmie własnych uciech.
Mniejsza o to, że tam za oknami mroczno i posępnie być mogło, w koło nich jaśniał blask złota i świateł, mniejsza, że gdzieś na świecie, za murami tego domu i za murami tego miasta i dalej jeszcze i dalej, mogły być łzy i smutki ciężkie, w koło nich były wybuchy śmiechów i żartów, mniejsza jeszcze i o to, że przyszłość lada dzień, lada chwila mogła stanąć przed nimi jak groźna Nemezis, mszcząc się za uciechy przeszłości, teraźniejsza chwila była rozkoszna.
Z pod każdej tafli wywoskowanej jak szkło posadzki, z za każdego złotego kwiatka kosztownego obicia wyskakiwały roje drobnych genjuszków o wykrzywionych szyderskim śmiechem ustach, o ognistych różkach siejących nieszczęścia i pląsały po rozstawionych zielonych stołach i wyprawiały harce po rzędach butelek, i z djabelskim chichotem wołały: „Bawcie się dzieci kochane, bawcie się ze spokojnym umysłem i wesołem sercem! alboż macie co lepszego do roboty? alboż wszystko co się w koło was dzieje, nie powinno was wprawić w humor wesoły? alboż pieniądze wasze i siły wasze i myśli wasze mogą być lepiej użyte jak na usługi króla Faraona i bożka Bachusa, że już nie wspominamy o nadobnej Wenerze! Przez Lucypera! bawcie się dzieci a tylko dzielnie, bez głupich przesądów, jak prawdziwi rycerze wesela! Świat cały od krańca do krańca przyklaśnie wam i wskazując na was, rzeknie: — Oto godne swych przodków potomki bohaterów!
Que le diable m’emporte! — zawołał jeden z mężczyzn, — jeżeli wiem, dla czego Graba robi takie kapitalne głupstwo, żeniąc się z guwernantką!
— Wyobrażam sobie, — ozwał się poziewając Ordynat z kozetki na której leżał, — że Kalikst zdobył się na ten bezmyślny marjaż z nudów. Ma foi, panowie, życie jest tak nudne, że nie tylko zrobić głupstwo, ale i umrzeć z nudów można! Brrrr! jak zimno! — dodał zapinając pod szyję tużurek.
— Protestuję, — rzekł jeden z mężczyzn, — życie nie jest wcale nudne!
— Życie to droga rzecz! — dodał inny siedząc nad zielonym stolikiem i bawiąc się kredką.
— Życie to rzecz rozkoszna, — potwierdził inny spoglądając ku butelkom.
— Życie to smaczna rzecz, — ozwał się Jodek piastując w ręku złocisty ananas.
— A ja wam powiadam panowie, — zabrał ktoś głos, — że absolutnem jest niepodobieństwem, aby Graba takie głupstwo popełnił. To człowiek genjalny!
— W tem coś jest! — rzekł ktoś inny.
— Otóż i on sam! — zawołało kilka głosów i wszyscy rzucili się na powitanie wchodzącego gospodarza.
— Musieliście się zdziwić panowie, — rzekł Graba nie odpowiedziawszy bynajmniej na grad zapytań i żartów, który się w około niego posypał, — musieliście się zdziwić usłyszawszy dziś moje zapowiedzi. Na honor, dawać na zapowiedzie, ça sent le bourgeois, ale cóż robić? Biskup mieszka daleko i nie chciałem trudzić się staraniem o indult.
— Nie to nas wcale zdziwiło, że żenisz się z ceremonjałem zapowiedzi a nie za indultem, ale to właśnie, że się żenisz! — zawołano.
— A nadewszystko, że się żenisz z panną ubogą i nieznaną!
— Bo kocham! — odpowiedział z ironiczną emfazą Graba, sentymentalnie kładąc rękę na sercu.
Dieu de Dieu! qu’il est drôle! — zawołał Ordynat śmiejąc się na dobre.
— Wyborny!
— Istny pierwszy kochanek w tragedii, — wołano zewsząd.
— Ależ do diabła, jeśli się już wyrzekasz rozkosznego kawalerskiego życia, nie mógłżeś sobie przynajmniej wybrać żony bogatej?
Graba poważnie zapalił cygaro i ozwał się właściwym sobie pół-szyderskim tonem:
— Po pierwsze: największym posagiem kobiety jest piękność i rozum, tak mawiali przynajmniej praszczury; powtóre: ani sobie przypuszczajcie panowie, abym żeniąc się miał wyrzekać wesołego życia. I owszem, mam nadzieję, że dom mój liczniej i częściej niż teraz nawiedzonym będzie, bo otrzyma nowy powab przez obecność w nim pięknej kobiety.
I zaśmiał się ostro, przeciągle.
— Ale bo widzisz, — rzekł ktoś, — obecność kobiety zawsze jakoś krępuje nieco.
— Potrafimy się urządzić, — odparł Graba.
Tozio ujął go pod rękę i odprowadził trochę na stronę.
— Powiedz-że mi Kalikście, — rzekł, — jakże się to stało?
— Co? — zapytał Graba niby nie rozumiejąc.
— No to, że się żenisz?
— Jak się stało, tak się stało — dosyć, że stało się, — wyrzekł Graba tonem nie dopuszczającym dalszych zapytań.
— Musisz mi jedno powiedzieć, — nalegał Tozio, —— jak urządziłeś się ze swoją ową bajką o zaręczynach, bo przypuszczam, że panna nie dałaby ci słowa, wiedząc, żeś narzeczony innej.
— Com zrobił, to odrobiłem, — rzekł Graba. — Wraz z listem oświadczającym się, posłałem list od mojej narzeczonej, w którym żegna mnie dając mi odmowę, bo powzięła postanowienie wstąpić do klasztoru.
— Wybornie! parole d’honeur! wybornie! — zaśmiał się na całe gardło Tozio. — Jesteś jedynym w świecie człowiekiem zdolnym do podobnych pomysłów.
— Mój kochany, — rzekł sentymentalnie Graba, — na to Stwórca dał człowiekowi rozum, aby go on godnie użyć umiał. Głupcy tylko nie umieją sobie rady dawać w czemkolwiek, rozumny człowiek jako pszczoła i z trucizny miód wyssać potrafi.
— Jedyny jesteś Kalikście! — zawołał Tozio, — a jednak czy wiesz, że mimo wszystkich twych rzadkich zalet, masz w M. jedną zaciętą nieprzyjaciółkę.
— Kogoż to? — zapytał od niechcenia.
— Zgadnij! ja ci pomogę domyślić się. Wzrost niski, twarzyczka okrągła, oczy niebiańskie, ruchy figlarnej koteczki...
— Jednem słowem, pani Celina Klońska.
— Zgadłeś. Ale czy wiesz, że nie pojmuję, co ona ma do ciebie. Wystaw sobie, że mówiła kuzynkom moim, aby mnie ostrzegły, żebym się z tobą nie przyjaźnił.
Graba zbladł lekko i zacisnął pięście, oko gwałtownie mu zadrgało.
— Nie cierpię tej gąski! — rzekł nawpół do siebie, głupia i szkodliwa.
W tej chwili Tozia ktoś odwołał, a wzrok Graby padł na Ordynata, który rozwalony na kozetce, mówił do kogoś:
Ma foi, żeby nie Graba, jużbym dotychczas chyba umarł z nudów, albo wyjechał do Wielkiej Brytanji. Dieu de Dieu! jaki z niego szczęśliwiec, że mógł się przynajmniej zakochać!... Jam już od roku nawet tej nie miał rozrywki, pas une seule misérable bonne fortune! Brrrr! co za chłód!
Graba stał słuchając słów tych z oczami wlepionemi w bladą, błękitno-oką i otoczoną jasnemi faworytami twarz Ordynata. Nagle podniósł dwa palce do czoła, jak zwykle, gdy mu jakiś genjalny pomysł przychodził do głowy i szepnął do siebie:
— Ten człowiek spada mi jak z nieba! Zobaczysz piękna pani, co to jest prowadzić ze mną wojnę i psuć mi interesa!
Lokaje zaczęli roznosić tace z herbatą i ponczem, a panowie otoczyli zielone stoły.
W połowie wieczoru Ordynat przegrawszy znaczną sumę, przechadzał się po salonie poziewając i paląc cygaro. Nagle Graba zbliżył się, uderzył go po ramieniu i rzekł ze szczególnym wyrazem:
— Szczęśliwcze!
Hé quoi? — zapytał zdziwiony młodzieniec, odwracając głowę.
— Niby nic nie wiesz?
Ma foi, jeżelim szczęśliwy, to nic nie wiem o mojem szczęściu, bo mam zwyczaj uważać siebie za najnieszczęśliwszego człowieka. Expliques toi Graba?
— Słuchaj Edziu, lubisz ty błękitne oczy?
— Angielki miewają czasem bardzo piękne błękitne oczy, — odparł Zrębski patrząc niedbale na ulatujący dymek swego cygara.
— Znam ja i tu jedną parę ślicznych błękitnych oczów, które z wielkim interesem spoglądają na ciebie.
Est-il possible! — rzekł Ordynat i musnął białą dłonią jasne faworyty.
— Słuchaj! czy wierzysz w moją przenikliwość?
— Jak w siłę nóg mojej klaczy Sułtanki, — zaśmiał się czciciel sportu.
— Wyborne masz porównania! — głośniej jeszcze zaśmiał się Graba. — A więc mówię ci, że jest w mieście M. pewna osóbka, niziuchna, miluchna, ze złocistemi loczkami, która ściga się błękitnem oczkiem, gdzie się tylko obrócisz, a gdy jej znikniesz z oczu, wzdycha cichutko. Wzdychania tego nikt nie słyszy, ale ja, o, ja słyszę i wiem, że ono wprost do ciebie zmierza!
— Intrygujesz mnie Kalikście, — rzekł Ordynat, na którego twarzy ukazało się lekkie ożywienie, — ale nazwisko tej nieocenionej osóbki! powiedz mi jej nazwisko?
Graba szepnął mu coś na ucho.
Est-il possible! — po raz drugi zawołał Ordynat i spojrzał w zwierciadło obok którego przechodzili, — Celina! ten dzieciak! ależ ona jest amoureuse folle w swoim Stasiu!...
— Tak się tylko wydaje, — szepnął Graba.
— Bywam u nich od kilku miesięcy i nie postrzegłem...
— Bo zepsuty jesteś powodzeniem, kochany Edziu. Podobne rzeczy tak ci są zwyczajne, że nie zwracasz nawet na nie uwagi, a jednak, jakem Graba, tak jest jak ci mówię...
Au fait, nicby w tem nie było nadzwyczajnego, — mówił zamyślając się Ordynat, — przychodzi mi przecież na pamięć ładna miss Betsy w Londynie i Melle Fanny w Paryżu... Wiesz co Graba? że gotów jestem dla rozrywki spróbować...
— Sprobuj, sprobuj, a zobaczysz, że ci się uda, — rzekł Graba i połączył się z grającymi.
Ale pomimo, że oddał się grze z wszelką uwagą, spoglądał niekiedy z uśmiechem na Ordynata, który przechadzał się po salonie, już nie poziewał, ale rzucał od czasu do czasu ukośne spojrzenie na Stanisława Klońskiego, który przy jednym ze stolików gorliwie poniterował wymawiając co chwilę: nappe, parole, marco i t. d.
Na Bożym świecie dniało, cienie nocne ustępowały przed światłem dziennem, jak się wyrażają poeci. Pracowici ludzie budzili się ze snu, i powstając z miejsca spoczynku, zabierali się do rozpoczęcia dziennego trudu. Uczeni w cichych swych gabinetach rozpalali blade lampki i czoła objęte jeszcze tchnieniem snów nocnych, pochylali nad rozłożone księgi. Kochające matki rozchylały firanki nad kolebkami swych dzieci i całowały na dzień dobry czoła uspionych aniołków, a obudzonym już, składały rączęta do porannego pacierza. W ogrodach kwiaty otwierały kielichy, a razem z niemi budziły się młode dziewice i otwierając okna swych komnat, uśmiechały się do kwiatów i powierzały im nocne marzenia.
Jednocześnie po ulicach miasta zabrzmiał stuk siekiery, zgrzyt piły, uderzenie kowadła, głosy rzemieślników przywołujących do pracy czeladź, skrzyp drzwi otwierających się sklepów. Na wieżach kościelnych zadźwięczały poranne dzwony i jakby na ich wezwanie z za skraja widnokręgu wypłynął czerwony rąbek tarczy słonecznej, posrebrzając szeroki pas rzeki i różowem promieniem ślizgając się po szybach domostw.
W tej to chwili w jadalnej sali pana Graby najhuczniejsza brzmiała biesiada. Ciężkie story nie dopuszczały blasku poranka, a dźwięk kielichów zagłuszał odgłosy dzwonów kościelnych.
Biesiadnicy siedzieli w koło długiego stołu, na którym po sprzątniętej już wieczerzy zostały tylko wypróźnione i pełne, a liczne butelki. Oczy ich były zaczerwienione od niespania i trunku, a twarze i usta blade przy sztucznem nawet świetle.
W drżących rękach drżały kielichy pełne pieniącego się płynu, a z piersi wychodziły ochrypłe śmiechy i wykrzyki. Gdzie niegdzie widać było czoła nachmurzone i rękę gorączkowo dotykającą wypróżnionej kieszeni. Kiedy niekiedy odzywał się kaszel podnosząc ciężko oddychającą pierś.
Niewidzialna i nieujęta, ale jak świat stara i jak Bóg sprawiedliwa ręka przeznaczeń kreśliła nad głowami biesiadujących: Mane, Teckel, Phares.


Koniec części pierwszej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.