Pan Graba/Część I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Graba |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Konrad Piler |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
W dość dużej i pięknej sali najwytworniejszej restauracji miasta M., o niezbyt późnej wieczornej porze, stał stół nakryty na ośm osób, i oświetlony kilkunastą świecami palącemi się w złocistych kandelabrach. Sala pusta była jeszcze i tylko kilku lokajów w czarnych frakach i białych rękawiczkach kręciło się koło stołu, ustawiając butelki i kosze z owocami, przysuwając krzesła, wreszcie spuszczając gęste zasłony czterech okien wychodzących na ulicę.
— Słuchaj Jaśku, — ozwał się jeden z nich z trudem podnosząc z ziemi ogromny kosz pełen butelek; — nie wiesz ty czasem, ktoto zamówił tę kolację na ośm osób i najął salę na całą noc dzisiejszą?
— Djabeł go wie! — odpowiedział Jaśko, który zapaliwszy ostatnią świecę w kandelabrze, rzucił się na kanapę stojącą pod ścianą, w postaci znękanego człowieka; — djabeł go wie, jak się on tam nazywa, ale niech go siarczyste zapalą za to, że tyle nam pracy przysporzył!
— Dziękuję panie Janie, że mnie waćpan zrobiłeś djabłem, — ozwał się łysy i wąsaty lokaj zajęty składaniem serwet.
— Alboż co?
— Bo ja wiem jak się nazywa ten pan, co kolację zamówił.
— No to jakże?
— Pan Kalikst Graba.
— Jak żyję nie słyszałem tego nazwiska.
— A bo on tydzień temu dopiero przyjechał z Warszawy.
— A zkądże ty to wiesz wszystko?
— Ot, bo najął trzech lokajów: jednego mego brata, drugiego stryja, a trzeciego stryjecznego brata.
— Hi, hi, hi, a to u waćpana lokajska familja.
— Oho, tem to pochwalić się mogę, z dziada pradziada lokajska, parobkiem nikt z nas nie był, jak nieprzymierzając... — i wskazał palcem na młodego odwróconego odeń chłopaka.
— Ależ ten pan Graba bogaty, kiedy aż trzech lokajów najął!
— Oho! jak Krezus!
— Jak to?
— Jak Krezus.
— Któż to Krezus?
— A to był król polski, co miał tyle złota, że gdyby niem całe miasto zasypał, toby jeszcze zostało.
— Ho, ho, Marcinie, a zkąd ty takiego rozumu nabrał, że wiesz jak króle się nazywali?
— Nie na darmo człowiek służył całe życie po wielkich dworach, — z dumą odpowiedział Marcin, — a jakie pokoje najął ten pan Graba! — strach, najpiękniejsze w całem mieście, meble z Warszawy sprowadził, cztery konie trzyma i taki piękny ma koczyk, jak pan marszałek Bogacki.
— Bogaty być musi, bo i dzisiejsza kolacyjka jak nic, ze dwieście rubli kosztuje.
— Pewno! trzy kosze szampańskiego, a cztery innego wina, a cukry, a pomarańcze, a zwierzyna; strach! a nam gospodarz kazał fraki włożyć! Już dawno u nas takiego święta nie było!
— O to będą hulać!
— Aj, aj!
— I w sztosika?
— Pewno!
— Słychać, że straszliwie gra w karty.
— Kto?
— A ten pan Graba.
— Ho, ho, to dobra u niego służba!
— Oho!
— A czego on tu przyjechał do M.?
— Djabeł go wie.
— Teraz ja aspanu dziękuję, panie Marcinie.
— A za co?
— Że waspan zrobiłeś mnie djabłem.
— Hi, hi, a to jak?
— Bo ja wiem po co tu przyjechał.
— No, a po co?
— Ograł pewno w Warszawie wszystkich paniczów i przyjechał tutejszych ogrywać.
— Hi, hi, hi, — zaśmiało się razem kilku lokajów, — jaki ty mądry Jaśku!
— Nie darmo człowiek całe życie u bogatych paniczów służył, — odpowiedział Jaśko, i zaśmiał się grubem lokajskiem szyderstwem.
Nakrywanie stołu było już skończone i lokaje odstąpiwszy odeń kilka kroków, przypatrywali się temu błyszczącemu kryształami i srebrem dziełu rąk swoich.
— Wiecie aspaństwo, — ozwał się Marcin z zamyślenia skrobiąc jednym palcem łysinę, — że te panicze strasznie głupi ludzie.
— Hi, hi, hi! — zaśmieli się inni chórem, — albo co?
— Ot, naprzykład! żeby tak człowiek miał tyle co oni, toby sobie siedział jak u Pani Boga za piecem z żonką i dziećmi, jadłby spokojnie kawałek chleba do śmierci i drugiemu by jeszcze udzielił. A to przepiją, przegrają i potem gwałtu! skweres! bieda! biegają od żyda do żyda: — „a pożycz, bądź łaskaw! a ulituj się! a na dwudziesty procent! a stryj umrze, to oddam!“ — Żyd pożycza, pożycza, aż i cała fortuna w żydowskie ręce przejdzie i panicz goluteńki jak święty turecki, idzie w świat z biczykiem na głód i chłód, a czasem jeszcze i dzieciom przychodzi z głodu umierać. Fe, głupi ludzie, dalibóg głupi!
Całe zebranie lokajów głęboko zamyśliło się, słuchając tych rozwag Marcina.
— To prawda, — odezwał się po chwili jeden z nich, — żeby tak człowiek miał tyle pieniędzy, toby spał sobie spokojnie od rana od wieczora i o nicby nie dbał.
Pojętną twarz Marcina przebiegł złośliwy uśmiech.
— Eh! bo to widzisz waspan, — odrzekł, — już to widać Pan Bóg tak dał, że każdy na tym świecie ma swoje szczęście. Ot naprzykład: kupieckie szczęście liczyć pieniądze, księżowskie pacierze mówić, doktorskie biednych ludzi w nieszczęściu ratować, lokajskie spać, a pańskie hulać.
Marcin zaledwie miał czas skończyć swe filozoficzne uwagi nad różnemi rodzajami szczęścia ludzkiego, bo na wschodach restauracji ozwał się wielki gwar męskich głosów, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali weszło ośmiu mężczyzn wesoło śmiejących się i rozmawiających.
— Punktualni jesteście panowie, jak zegarek podróżującego lorda! — zawołał mężczyzna, który wszedł na ostatku, i rzucił na pierwsze lepsze krzesło kapelusz i laskę.
— Zabawny też to traf, na honor, żeśmy się tu tak wszyscy razem zeszli.
— Nie chcieliśmy, abyś czekał na nas, zacny Amfitryonie, i pospieszyliśmy złożyć ci należne dzięki za twe uprzejme zaproszenie, — odpowiedział niski i otyły mężczyzna z ogromną łysiną, dwoma brodawkami na mięsistej twarzy i szaremi ruchliwemi oczkami.
— Raczcie przebaczyć panowie, — mówił ów Amfitryon, — że nie przyjmuję was dzisiaj, jakbym chciał w mojem własnem mieszkaniu, ale się jeszcze ono nie zupełnie urządziło, a czekać byłoby za długo dla mej niecierpliwości, z jaką chcę zabrać z wami bliższą znajomość. Bo życie bez wesołych towarzyszy nic nie warte, nieprawdaż panowie?
— Zapewne, jak bez dobrego wina! — zawołał jeden z gości.
— Jak bez pięknych oczu! — zawtórował drugi.
— Jak bez poczciwej talji kart! — powtórzył trzeci.
— Wyborny macie smak panowie, — zaczął znowu gospodarz, — i widzę, że przeczucie moje było trafne, wiodąc mnie tutaj po szczyptę wesołości. Słyszałem, że w M. młodzież jest pełna poezji, lubi zielone pole, różowe kaskady płynów nadreńskich, uroczą muzykę szkła i klasyczne kształty nowożytnych Westalek. Nie omyliły mnie te zaszczytne o was wieści. Dobra gwiazda moja sprowadza mnie tutaj i ułatwia spotkanie i znajomość z wami. Panowie, proponuję toast na cześć mojej dobrej gwiazdy! Służba, węgrzyna! Zacznjemy od węgrzyna panowie! To nektar, którym przodkowie nasi rozgrzewali swoje serca, wychodząc przeciwko pik tatarskich; teraz Tatarów nie ma, ale są asy pikowe. Panowie! więc węgrzynem rozgrzewajmy nasze serca przed bitwą o pikowe asy!
— Brawo! — zawołali chórem młodzi ludzie, — rozgrzewajmy nasze serca przed walną bitwą na zielonem polu.
— Szklankami panowie, szklankami! — krzyknął gospodarz, — kieliszki niech służą damom i uczonym; my co żyjem na żart, nie na żart pijmy!
W mgnieniu oka w ośmiu dłoniach podniosły się szklanki pełne pąsowego płynu i jeden z gości zawołał donośnie:
— Panowie! wnoszę zdrowie naszego nowego towarzysza, dzisiejszego Amfitryona nas wszystkich: pana Kaliksta Graby.
— Zdrowie Kaliksta Graby! — powtórzył chór.
— Zdrowie dzielnej młodzieży obecnej! — odpowiedział gospodarz, i gwar ośmiu głosów śmiejących się i rozmawiających, dźwięk szkła i stuk korków wyskakujących z butelek napełnił salę.
— Służba! półmiski! — zawołał pan Graba uderzając nożem o szklankę.
Wielki ruch powstał między lokajami i wnet stół pokrył się najwykwintniejszą kolacją, jaką w mieście M. sporządzić można było.
— Teraz panowie, — rzekł pan Graba wskazując gościom swym krzesła, któremi stół był zastawiony, — siadajcie i po kawalersku! jeść, pić, śmiać się, mówić wszystko, co ślina do ust przyniesie, bardzo proszę, a we wszystkiem ja wasz wierny i uniżony towarzysz i sługa.
Na kilka minut gwar ustał; restaurator, w którego sali młodzieńcy biesiadowali, słynął z doskonałego przyrządzania pasztetów i ryb na zimno; zaostrzony więc węgrzynem i wesołością uprzedniej rozmowy apetyt ucztujących, przez parę chwil zmusił ich do milczącego tylko poruszania ustami przy pomocy nożów i widelców. Wkrótce jednak rozpoczęły się znowu rozmowy prowadzone między siedzącymi obok siebie osobami, cichsze od poprzednich i często przerywane milczącą, ale czynną admiracją kulinarnych arcydzieł.
Pan Graba, odkąd zaczęła się kolacja, mało mówił, nic prawie nie jadł i popijał tylko zwolna słodkie Lachryma Christi. Nerwowe drgania ust jego i policzka stawały się coraz częstsze, a w oczach miał wyraz człowieka zajętego wyłączną jakąś myślą. Wkoło stołu, niesiony na biało odzianych dłoniach lokajów, obiegał olbrzymi szczupak pokryty galaretami różnych barw i odcieni, a innemi piastowane dłońmi goniły za nim pyszne sosy: musztardowe, szparagowe, winne i t. p
Szczupak i sosy sprawiły znowu ogólne milczenie, w czasie którego pan Kalikst Graba, który nie dotknął półmiska, w te się odezwał słowa:
— Szanowni panowie i mili towarzysze! może nie uwierzycie temu co powiem, a jednak świętą będzie to prawdą, że był czas, w którym czytywałem książki; wprawdzie zniknął on już w dawnej przeszłości pomroce, niemniej jednak istniał kiedyś. Otóż w owej porannej dobie mego życia wyczytałem — gdzie? już nie pomnę, że w dawnej Grecji zwolennicy sekty Epikura lubili krasić swoje uczty opowiadaniem wielkich czynów dokonanych przez bohaterów ludzkości, albo rycerskich epizodów wyjętych z dziejów Hellady. I na honor, dobry gust mieli, albowiem wszelka roskosz nabiera większej ceny, gdy obok niej wyobraźni naszej przedstawi się nędza, i błogo zaprawdę być musiało ulubieńcom fortuny zjadać pasztety z języczków kogucich i spoczywać w łożach zasłanych różami: gdy opowiadający stawił im przed oczy ludzi gryzących z głodu twardy kawał chleba i spiących na ziemi wilgotnej w imię jakiegoś głupstwa zwanego przez nich obowiązkiem. Ja panowie, jako wierny wyznawca wszystkich artykułów Epikurejskiej wiary, zamierzam teraz na korzyść waszą i swoją wznowić ów zwyczaj starożytnych biesiadników i zabawić was przez chwilę opowiadaniem. Ale nie lękajcie się, abym chciał wznowić u was wspomnienia szkolne i postawić wam przed oczy historję jakiego wielkiego męża, albo żywot świętego męczennika. Oto poprostu opowiadanie moje będzie miało za przedmiot moją własną bijografję. Mam nadzieję, że nie uśniecie przy niem ze znudzenia; a opowiadać to tu ją pragnę z dwóch powodów: primo, czuję się niejako w obowiązku dać się wam lepiej poznać; secundo, uważam się za jednego z bohaterów mego wieku, za człowieka, który odgadł tajemnicę życia, i spodziewam się, że znajomość egzystencji mojej i teorji, która nią rządzi, nie będzie dla was bez korzyści. Zatem panowie, ku przyjaźni naszej i zbudowaniu waszemu, zaczynam bijografję moją toastem na cześć bohaterów wesołego życia!
— Niech żyją! — zagrzmiał chór i brzękły kielichy, a zarazem kilka dłoni wyciągnęło się do Kaliksta.
— Dzielny nasz Amfitryon! — mówił jeden z gości.
— Tęgi chłopiec! — wołał drugi.
— Co za nieoceniony towarzysz!
— Nowe życie wleje w nasze towarzystwo!
— Słuchajmy, słuchajmy bijografji!
Pan Graba przyjmował i oddawał uściski rąk, uderzał swym kieliszkiem o kieliszki towarzyszy; twarz jego pokryła się wyrazem ciemnego zadowolenia, lewe oko mrugnęło nerwowo kilka razy i szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby:
— Zaczynam panować nad nimi; dobrze, tego mi trzeba!
Gwar ucichł, mężczyźni zasiedli każdy na swem miejscu, zaczęto roznosić wety. Na talerzach ukazały się złociste pomarańcze, pąsowe poziomki, cukry w różnobarwnych papierkach, przed każdym z gości stało kilka w pół napełnionych kieliszków i szklanek; na całym stole panował nieopisany nieład stojących i leżących butelek, rozrzuconych kwiatów, rozlanych sosów, rozsypanego pieprzu i błyszczących papierków.
Pan Graba oparł się o poręcz krzesła, wyciągnął jedną rękę na stole, a w drugiej trzymając kieliszek i patrząc na obecnych z wyrazem tryumfu i przewagi, zaczął w ten sposób:
— Panowie! znacie mnie od dwóch zaledwie tygodni i stosunek z wami, który wierzcie mi, cenić umiem, zawiązałem tylko w skutek szczęśliwego trafu. Wiecie więc o mnie to tylko, że się nazywam Kalikst Graba; jeśliście znajomi z herbarzem Niesieckiego, wiecie i to, że rodzina Grabów ma 300 lat szlachectwa, i ślepowrona z podkową w pieczęci; możeście zresztą o tem jeszcze słyszeli, że Grabowie pochodzą z gubernji N., dość ztąd oddalonej i posiadali tam, a i posiadają jeszcze wielkie dobra. O reszcie wnet wam opowiem. Urodziłem się w szczęśliwem położeniu syna jedynaka, bo oprócz mnie, jedną tylko córkę nieba dały rodzicom moim i to o lat 10 starszą odemnie. Ojciec mój był — tak mi opowiadano — człowiek surowych obyczajów i cieszył się opinją wielkiej uczciwości, ale umarł, gdy miałem lat ośm, w sam dzień ślubu mojej siostry, która w parę tygodni potem odjechała z mężem daleko od rodziny, bo właśnie aż w tutejszą gubernię. Zostałem więc u matki prawdziwym jedynakiem i bez granic ulubionym. Do lat dziesięciu nie uczyłem się niczego; biegałem tylko z biczykiem ze złoconą gałką, straszyłem nim kury na folwarku, żaby nad stawem, ale przyznać to sobie mogę, że człowieka nie uderzyłem nim nigdy, choć mi to zupełnie wolno było uczynić. I czegoż to mi było nie wolno? tłukłem przez swawolę ulubione filiżanki matki, strzygłem nożyczkami jej tureckie szale, wyrywałem z rąk lokajów półmiski, które mi nie były do smaku i wyrzucałem je za okna, a za to wszystko otrzymywałem od matki pieszczotliwe uderzenia po twarzy i żartobliwe słowa: — oj, ty figlarzu, figlarzu! — a potem pocałowanie w czoło. Kochana moja matka!...
Ostatnie wyrazy Kalikst wyrzekł z nieopisanem szyderstwem, zaśmiał się przez zęby i poniósł do ust kieliszek.
— Poczciwa mamunia! — rzekł jeden z gości, a inni zawołali:
— Słuchajmy dalszego ciągu!
Kalikst mówił dalej:
— Kiedym miał lat 10, dostałem dwie guwernantki, jednę szwajcarkę, drugą niemkę. Niemka ciągle spała, albo robiła pończochę, bo była stara i głupowata, szwajcarka ciągle kochała się i czytała romanse, bo była młoda i romansowa. Obie uczyły mnie mówić i pisać temi dwoma językami, grać na fortepianie, i... niczego więcej. A, prawda! Szwajcarka uczyła mnie jeszcze rozumieć francuskie romanse, które kazała mi czytywać sobie do godziny dwunastej lub pierwszej w nocy, a gdym czego w nich nie pojmował, tłumaczyła mi z niewypowiedzianą dokładnością i wymową... Na honor, miła to była dziewczyna, i sądzę, że gdym miał lat czternaście, trochę się w niej kochałem; byłbym jej może nawet oświadczył moje afekta, ale pewne odkrycie powstrzymało moje zapały. Pewnego dnia zobaczyłem wypadkiem, że ładna Szwajcarka ściskała w altanie rękę pisarza prowentowego. Widok ten taką wściekłą napełnił mnie rozpaczą, żem poszedł nad staw, przesiedziałem tam cały dzień, nic nie jedząc, i ze złości zabiłem pejczykiem dwie żaby. Sądzę, że to był jedyny wypadek mego życia, w którym cierpiałem z miłości, to też nazajutrz przyszedłem do rozumu i postrzegłszy szesnastoletnią córkę ogrodnika, która plęła warzywo, zauważyłem, że miała śliczną pąsową buzię i zacząłem się do niej zalecać. Dziewczyna pobiegła do ojca swego na skargę; stare ogrodniczysko powlekło się z żalami do matki, alem uprzedził burzę, i sam wszystko powiedziałem. Z razu matka moja nachmurzyła się, ale gdy uśmiechnąłem się do niej, i objąłem za szyję, złagodniała i tylko zaleciła mi, abym drugi raz takich rzeczy nie robił.
— Już to w ogólności geniusze objawiają się wcześnie, — przerwał ze śmiechem jeden z gości.
— Tak, panowie, — mówił dalej pan Graba, — to też i na mojem młodzieńczem czole wcześnie zajaśniała wróżba przyszłej wielkości. Chlubię się tem i opowiadam dalej:
Gdym miał lat szesnaście, byłem piękny jak paź Cherubin, doskonale mówiłem po francusku, grałem zamaszyste mazury i sentymentalne nokturny, tańczyłem nieporównanie, słowem edukacja moja zdawała się skończoną. Zacząłem być ulubieńcem pań w sąsiedztwie i zamyślałem właśnie tryumfy przenieść z garderoby do salonów, gdy przyjechał do nas stary krewny mojej matki i popsuł mi wszystkie szyki. Naprzód zaczął wymawiać mojej matce, że nie oddała mnie do szkół, ale chowała w domu przy guwernantkach jak dziewczynę. Matka rozpłakała się i powiedziała, że rozstać się ze mną było nad jej siłę.
— A więc oddaj go pani przynajmniej teraz do jakich szkół publicznych, poszlij go do uniwersytetu.
— Na cóż mu to? — mówiła moja matka; — mamy przecież chwała Bogu znaczny majątek. Kaliś nie będzie potrzebował pracować na życie, po co mu te nauki? taka słaba dziecina!
Nawiasem mówiąc, od urodzenia byłem zdrów jak ryba i zawsze silny nad lata, ale przez pryzmat czułości swojej patrzyło na mnie poczciwe matczysko.
— Poczciwe matczysko! — powtórzył jeden z gości.
Kalikst znowu nerwowo się zaśmiał i opowiadał dalej:
W końcu jednak stary krewny mocą długich morałów i nalegań, wymógł na mojej matce przyrzeczenie, że wyszle mnie gdzie w świat po naukę.
— Już jeśli gdzie, — mówiła moja matka, — to chyba za granicę, do Paryża lub Brukseli, bo tam tylko znajdzie odpowiednie sobie towarzystwo młodzieży bogatej i wysokiego rodu, a przytem będę pewna, że wróci z dobrą manierą.
— Tak się i stało. Wyjechałem za granicę mając lat 16 i pół, z miljonem pożegnalnych całusów matki i trzema tysiącami rubli pensji rocznej, mającej wystarczyć na moje potrzeby. W Paryżu miałem kawiarnie, bilary i pół świata, w Baden ruletę, a w Hamburgu z dziesięć domów gry kartowej; rzucałem pieniądze na prawo i lewo, piłem, grałem, kochałem, a kredyt mój był niewyczerpany w banku mojej matki. Ale sumy, które mi przysyłała, nie wystarczały nigdy; robiłem długi, bawiłem się jak król, i ani myślałem wracać do domu. W końcu jednak trzeba było wrócić, bo matka stęskniona za mną i chcąc mnie zmusić do powrotu, przestała przysyłać pieniądze. Miałem więc 22 lat, kiedy przyjechałem do kraju, przywożąc z sobą początki suchot w piersi i rachunek piętnastu tysięcy rubli zaciągniętego długu w kieszeni.
— Śliczne prezenta dla ukochanej mamuni! słowo honoru! — przerwał ktoś z gości.
— Był jeszcze inny, — odpowiedział Kalikst, — to jest śliczna Niemeczka, którą uwiozłem z Berlina. Przyjechawszy do domu, urządziłem dla niej miluchne gniazdko w jednym z Awulsów i umieściłem ją tam wygodnie jak królowę. Moja matka dowiedziawszy się o egzystencji Wilhelminy, gniewała się z razu, płakała, prosiła, abym ją odesłał tam, zkąd ją wziąłem, ale ja oparłem się, powiedziałem: tak być musi, jak ja chcę... potem na przeprosiny pocałowałem matkę w obie ręce i tout était dit. Przy wiejskiem świeżem powietrzu, z pomocą koziego mleka, wyleczyłem się z piersiowej słabości, 15.000 długu odesłałem za granicę komu należało, i znowu życie poszło jak po maśle.
W tym Awulsie urządziłem sobie kawalerski pied a terre, dawałem tam wieczorki dla młodzieży sąsiedniej, grywaliśmy w karty po trzy dni i noce przy zamkniętych okiennicach, polowaliśmy niekiedy z mnóstwem psów i ludzi, słowem pędziłem życie królewskie.
— Szczęśliwy człowiek! — zawołał ktoś z towarzystwa.
— A wszystko to winien był nieograniczonej dobroci mamuni! — dodał drugi.
— Tak, niezawodnie, całe swe szczęście winienem nieograniczonej dobroci mamuni, — powtórzył Kalikst ze swojem dziwnem mrugnięciem lewego oka.
W czasie całego opowiadania zachowywał zupełną zimną krew i obojętność, mówił od niechcenia tonem żartobliwym, a jednak nie uśmiechnął się; tylko dwa razy przy wspomnieniu o matce głośno i nerwowo się zaśmiał. Tymczasem goście sączyli zwolna płyn z licznych kieliszków.
— Owóż, — zaczął znowu pan Graba, — upłynęło jeszcze lat pięć, u kresu których zrobiłem bilans mojej fortuny i ujrzałem, żem stracił już miljon złp.
— Miljon złotych! — zawołał jakiś głos z akcentem admiracji.
— Sapristi! to ślicznie! — syknął drugi.
— Tak, szczycę się tem, — odrzekł Kalikst z niewzruszoną obojętnością. — Straciłem miljon złp., i zostało mi już na hipotece majątków tylko pół miljona. Matka płakała obawiając się nędzy z pół miljonem; wierzyciele dokuczali djabelnie, — co tu robić? — pomyślałem, — bogato się ożenić! — odpowiedział mój geniusz i puściłem się na wyszukanie posażnej panny.
— Brawo! to zupełnie jak ja! — zawołał wysoki i przystojny blondyn, który dotąd mało się odzywał i z rodzajem szyderstwa patrzył na Grabę. — Przed rokiem miałem już znacznie nadwerężony fundusz i wziąłem sobie bogatą żonę, a teraz znowu fortuna moja na stu koniach jedzie.
— Tak zwykli czynić ludzie rozumiejący sztukę życia, — odpowiedział Kalikst, — i postępek pański przynosi honor przedsiębiorczemu i przemysłowemu guzowi jego czaszki.
Co do mnie, nie potrzebowałem wcale łamać sobie głowy, aby wymyślić tę deskę zbawienia, bo byłem skończonym znawcą wszystkich sposobów wydobywania się z kłopotów, a potem mnóstwo pięknych przykładów wskazywało mi tę praktyczną drogę prowadzącą przez kobierzec ślubny do odzyskania utraconego dostatku. Więc zacząłem eksplorować okolicę w celu znalezienia potrzebnego mi przedmiotu i wkrótce znalazłem. O kilka mil od majątków naszych, mieszkała przy starszym bracie panna Józefa L., najbogatsza dziedziczka w gubernji, wcale nie szpetna i mająca lat 17, to jest wiek, w którym najłatwiej jest zawrócić głowę kobiecie. Kazałem więc założyć do nowiutkiego koczyka cztery siwki, wziąłem z sobą grooma w zielonej, szemerowanej złotem liberji, nastroiłem się na ton obywatelski dla brata, a minstrelowski dla siostry i pojechałem w konkury. Nie upłynęło dwóch miesięcy, panna była już zakochana we mnie po uszy, ale brat, wąsaty obywatel, który codzień mówił pacierze i zajmował się budowaniem chat z kominami, stanął w poprzek i rad, że może w jakiejkolwiek okoliczności wznowić zwyczaj dawnej szlachty, krzyknął: „nie pozwalam!“
Panna dostała serdecznego płaczu i ukradkiem spotkała się ze mną w ogrodzie; ja wydobyłem pistolet z kieszeni i rzekłem do niej:
— Jeśli nie dasz mi natychmiast słowa, że będziesz moją, zastrzelę się w twoich oczach!
Omało nie zemdlała, ale miłość, jaką miała dla mnie, sił jej dodała.
— Cóż ja zrobię, — rzekła zanosząc się od płaczu, — kiedy Władzio nie pozwala...
— Daj się wykraść!
— Boję się, nie mogę, Pan Bóg będzie się gniewał, co ludzie powiedzą i t. d., i t. d.
— Ha, więc bądź zdrowa, — rzekłem niosąc do ust lufę nienabitego pistoletu.
— Kalikscie, aniele życia mojego, — zagruchotała gołąbka, — zlituj się, usuń od siebie tę broń morderczą, zrobię co zechcesz, pójdę za tobą na koniec świata, tylko żyj, żyj, dla mnie, bo jabym bez ciebie umarła!...
— A więc we wtorek o zmroku bądź w lasku za ogrodem, przyjadę i zabiorę cię, mój najdroższy aniele, i nie rozłączymy się już z sobą na wieki!
— O! na wieki! — zawołała gołębica i rzuciła się becząc w moje objęcia.
I tak bardzo tuliła głowę do mych piersi, tak drżała i płakała, iż nie spostrzegła, że dusiłem się od śmiechu. W istocie, komicznie sam przed sobą wyglądałem w roli Wertera.
Nadszedł dzień umówiony, podjechałem pod lasek, znalazłem pannę Józefę drżącą jak liść osiny, pochwyciłem ją, owinąłem w futro, bo było to w marcu, i powiozłem jak swoją. Trochę mi jednak wąsaty Władzio tkwił w myśli, to też dla zmylenia pogoni pojechałem dalszą drogą przez gęsty las; o pięć mil miałem umówionego księdza i dwóch świadków; wzięliśmy ślub o północy i pojechaliśmy na spoczynek do chaty jakiegoś strażnika, ukrytej w głębi lasu. Czuła Józefa tak była targana niepokojem przez cały tydzień poprzedzający katastrofę, że od trzech dni nic nie jadła. Gdy się już wszystko skończyło, ksiądz ręce nam związał stułą i ja przycisnąłem ją do serca szepcąc nad uchem: — Ty moja na wieki! — radość wywarła wpływ na apetyt i zapragnęła jeść z całą energją zgłodniałej istoty. Prosiłem strażnika o jakąkolwiek żywność; przyniósł nam herbaty i śledzia mówiąc, że ponieważ to Wielki post, zatem nic więcej w chacie nie posiada. Herbata była zasłodzona miodem, śledź nie wymoczony, moja czuła gołębica patrzeć na te obrzydliwości nie mogła, położyła się nie zdejmując sukni na nie zbyt czystem łożu pani strażnikowej i całą noc płakała z głodu, płacz przerywając niekiedy wykrzyknikiem: — O mój Boże! co Władzio na to wszystko powie! — albo znowu: — Kalikscie, mój kochany, chodź do mnie! — a gdy przyszedłem, odwracała się i silniej płakała. Ja zaś siedziałem przed ogniem, jak Pytoniza na krześle o trzech nogach, i zdrzemać nawet nie mogłem, bo bałem się stracić równowagę i runąć wraz z trójnogiem na glinianą podłogę chaty, po której roiły się wielce niemiłe czarne stworzenia. Taką była pierwsza noc poślubna moja i panny Józefy L., bogatej dziedziczki i młodej panny, o której rękę ubiegały się tłumy konkurentów.
Kalikst umilkł na chwilę i z rodzajem tryumfu spojrzał na otaczających; nikt się jednak nie odezwał; znać obraz młodej dziewicy, ufnej, bogatej, pięknej, spędzającej noc poślubną na brudnem łóżku chłopki, wśród roju robactwa i płaczącej z głodu, obawy i żalu po opuszczonym bracie: znać obraz ten przedstawiony przez Kaliksta z tak wymownym cynizmem nie musiał wydać się zbyt zabawnym biesiadującym młodzieńcom.
Kalikst uśmiechnął się wzgardliwym uśmiechem i mówił dalej:
— O świcie wyjechaliśmy z lasu i w południe byliśmy już u siebie. Matka moja przyjęła Józefę z całą czułością należną według niej osobie, która ukochała jej syna nad rodzinę i sławę; ja zaś coprędzej pojechałem do Awulsu, aby pozbyć się obecności tamtejszej bogini, o której egzystencji nie chciałem aby się dowiedziała moja zakochana we mnie żona, a szczególniej średniowieczny Władzio. Dałem więc Wilhelminie sto rubli, pokazałem jej przez okno bryczkę założoną parą koni i powiedziałem: — Seien Sie so gütig mein Fräulein, und fahren Sie fort. — Niemka w płacz, a ja ukazując drzwi: — ach! abscheulicher Mensch! — A ja nazajutrz po tej operacji zawiozłem żonę do Awulsu aby jej niby pokazać zbiór mojej broni myśliwskiej, a w istocie aby mogła powiedzieć Władziowi, że wszystko co gadano o Awulsie, była czystą potwarzą, bo sama widziała, że w ślicznym szwajcarskim domu nie ma nikogo, prócz mego dawnego Grzesia, wyżła Brylanta i kilku sfór chartów i gończych.
Panowie, co myślicie o sposobie, w jaki się pozbyłem czułej kompatryotki Goetego?
I rzucając to zapytanie wymówione z zimną krwią, którejby się żaden stoik starożytności nie powstydził, pan Graba potoczył wkoło wzrokiem, w którym malowała się szatańska jakaś ciekawość.
Ale mężczyźni patrzyli nań z rodzajem milczącego zdumienia.
— Sacre-bleu! — zawołał w końcu jegomość z brodawkami, — niepospolity jesteś człowiek!
— Interesuje mnie tkliwa Wilhelmina! — rzekł młody człowiek o ryżych włosach.
— Ma foi, nie zdobyłbym się na podobne rzeczy, — powiedział blondyn, który się niedawno bogato ożenił, — masz wyższość nademną!
I po chwili jedni wybuchnęli chóralnym śmiechem, inni patrzyli na swe talerze z miną ludzi niewiedzących, czy mają gardzić lub admirować.
Pan Graba ukazał w uśmiechu drobne, białe i ostre zęby, a niosąc do ust kieliszek, szepnął do siebie:
— Dobrze idzie! robię wrażenie! tego mi trzeba!
Nie mylił się, bo taką jest w istocie ludzka natura. Ci, których serca i umysły skłaniają się ku dobremu, tak są zdolni uwielbiać bohaterstwo cnoty, jak tych, którzy się kłonią ku złemu, pociąga i pod władzę swą podbija szczyt występku. Jedni i drudzy mają swój ideał z tą różnicą, że dla jednych jest on biały, dla drugich czarny, ale czarny równie jak biały, gdy tylko jest ideałem wyróżnienia się od tła ogólnego, magnetyczną siłą pociąga tych, którzy doń dążą. Pan Graba musiał być znawcą serc ludzkich i chciał w oczach swych współkolegów stanąć jako ideał występku. Dążył znać do stanowiska mistrza między nimi, chciał panować.
— Ale cóż się stało z wąsatym Władziem? — zapytał jeden z mężczyzn, — czy pogodził się z wyrokiem losu i z rezygnacją zniósł ucieczkę siostry?
— Nie, — odpowiedział pan Graba. — Był to człowiek dumny i butny, nie mógł więc spokojnie przenieść, że siostra jego czmychnęła ukradkiem z człowiekiem, który w oczach jego nie miał żadnej wartości, bo nie zakręcał wąsów za ucho, nie polepszał bytu poddanych i całe życie nic nie robił.
Pamiętam, że na obywatelskich zebraniach zwykł był odzywać się z gestem posła na sejmie: — Panowie! pracujmy i oświecajmy lud, a będziemy zbawieni! — a gdy po sutym jakim objedzie miał już w czubku, krzyczał na czem świat stoi: — Niech wszyscy djabli porwą hultajów i hulaków, oni nas gubią! — zdawało się, że przy tych wyrazach spoglądał zawsze na mnie z ukosa, ale ponieważ to bywało w porze konkurów moich do Józi, nie chcąc psuć moich interesów, połykałem gładko pigułkę, zapijałem ją co prędzej i oczyściwszy od chrypki, wtórowałem Władziowi z całej mocy, krzycząc jak on: ! — Niech wszyscy djabli porwą hultajów i hulaków!... — A na honor, nie bałem się tego przekleństwa rzuconego na samego siebie, bo gdyby djabli djabła porwały, nie byłoby w tem wielkiej biedy!...
Przy tych słowach zaśmiał się pan Graba, i z pod czarnego wąsika pokazał znowu białe i dziwnie ostre zęby. Całe towarzystwo głośnym wybuchnęło śmiechem na ten dowcip człowieka, który siebie samego zwał djabłem.
— Tęgi Kaliś! — zawołał ze łzami w oczach jegomość z brodawkami.
— Jak żyję nie widziałem takiego człowieka! — ozwał się przystojny blondyn.
— Mówże dalej! bo ciekawi jesteśmy, co też począł Władzio w swej ciężkiej alteracji?
— W swej ciężkiej alteracji, Władzio przysłał mi wkrótce swoich sekundantów, wzywając na pewną godzinę, do pewnego lasku, pod pewną sosnę w celu rozmówienia się ze mną za pośrednictwem ołowiu. Przyznam się, że nie w smak mi było to rendez-vous ze szwagierkiem. Widziałem nie raz, jak Władzio zachwycająco strzelał do celu, a w młodzieńczej mej piersi czułem jeszcze tyle porywu do życia, tyle skarbów poezji i nadziei, a w głowie nosiłem tyle genialnych myśli, że nie miałem wcale ochoty połączyć się wkrótce na polach Elizejskich z wielkimi mężami przeszłości. Jednak nie wypadało odmawiać; przyrzekłem więc, że będę „pod umówionym jaworem,“ ale tak zręcznie nastroiłem rzeczy, że Józia o wszystkiem się dowiedziała. Miła ta ze wszech stron kobieta, musiała mieć w swych żyłach część krwi dawnych Sabinek, bo naprzód dawszy się porwać jak Sabinka, odegrała następnie między mną i Władziem rolę, jaką sabińskie żony i córki odgrywały między Rzymianami i rodakami swymi. W chwili gdy stanęliśmy na placu, rzuciła się z krzykiem pomiędzy nas. Biała suknia, włosy w nieładzie, ręce konwulsyjnie załamane, śmiertelna bladość twarzy, wszystko to było i nic nie brakowało do kompletnego efektu. Upadła do nóg bratu i tak oplątała mu stopy swemi dwułokciowemi warkoczami, że olbrzym o mało się nie powalił. Gdy jednak odzyskał równowagę, podniósł siostrę z ziemi, spojrzał jej w twarz i zawołał:
— Do djabła! jeżeli go już tak bardzo kochasz, nie chcę ci go odbierać, ale pamiętaj, że lepiej by ci było, jeślibym cię dziś wdową uczynił.
Potem wystrzelił w górę, skłonił się sekundantom, na mnie ani spojrzał, siadł na konia i pojechał. Ja ścisnąłem Józię z radości tak mocno, że aż krzyknęła z bolu biedaczka i czmychnąłem też do domu, gdzie znalazłem matkę chorą z obawy o mnie.
Sekundanci moi krzywili się trochę z razu na to, żem tak łatwo schował do kieszeni pogardliwą minę i jakby przebaczenie Władzia, ale, że byli to porządni ludzie, upoiłem ich winem królowej Bony, wycałowaliśmy się potem serdecznie i tout était dit.
— I rozpoczął się dla nowożeńców miodowy miesiąc... — rzekł ktoś z flegmą.
— I rozpoczął się dla nas miodowy miesiąc, — powtórzył pan Graba. — Żyliśmy z sobą jak para gołąbków, gdyby moja małżonka miała trochę więcej rozumu a mniej sentymentów, ale nieszczęściem była to istna Heloiza. Całe życie swoje zamykała w głupiem słowie: miłość — tem głupszem, że do mnie zwróconem. Zrazu szło jako tako, ale potem coraz gorzej, bo mnie sprzykrzyła się prędko rola kochanka i zacząłem okazywać się w mojej własnej skórze, a ona nie przestawała mnie kochać szalenie, płakała nad moją obojętnością, łamała ręce, chorowała: w końcu tak mi się sprzykrzyła, że wyrestaurowałem szwajcarski domek w Awulsie i urządziwszy go po dawnemu, zacząłem na nowo moje kawalerskie, nieocenione życie.
— A posag żony? — zapytał ktoś z gości.
— Posag wziąłem: piękny majątek nad spławną rzeką i 300.000 złp. gotówki, które mi Władzio odesłał w bankowych biletach z impertynenckim napisem na kopercie: „Masz czego chciałeś.“ Trzy lata minęło, w czasie których ja bawiłem się w Awulsie moim, u przyjaciół lub po miastach, jak za najlepszych czasów, a dwie kobiety w domu, matka i żona roniły łzy nad marnotrawnym synem i mężem. Jak na biedę piękna Józia djabelnie szpetniała, twarz jej zżółkła jak cytryna, oczy poczerwieniały, nad czołem włosy siwieć zaczęły, choć miała tylko lat 20. Bardzo naturalnie, że w końcu trzeciego roku i patrzeć na nią nie mogłem, a ona się uwzięła kochać mnie co raz bardziej. Czasem gdy po miesiącu albo dwóch niebytności wracałem do domu, rzuciła mi się na szyję z całą gwałtownością namiętnej kobiety i zanosiła się od płaczu. Przyznajcie sami panowie, że nie było to zbyt wesołem, i że miałem prawo uważać się za męczennika małżeństwa. Niekiedy siedząc z załamanemi rękami i blada jak śmierć, mawiała do mnie:
— Ja wiem, Kalikście, że ty mnie nie kochasz, że grasz w karty, tracisz mój majątek, upędzasz się za innemi kobietami, wiem o tem wszystkiem, a jednak kocham cię nad życie i kochać nigdy nie przestanę.
— Bo głupia jesteś, — odpowiadałem na to, i zostawiałem ją siedzącą nieruchomie z głową opartą o ścianę i z załamanemi rękami.
Czasem wracałem po kilku godzinach i znajdowałem ją na tem samem miejscu, w tej samej postawie; od mego wyjścia ani palcem nie ruszyła. Śmieszna to była kobieta, na honor!
Owóż po trzech latach z gotówki Józi nic już nie zostało, ale był jeszcze majątek...
— Jakto, z gotówki już nic nie zostało? — zawołał zawstydzony blondyn.
— C’est magnifique!
— Z 300.000 złp. nic nie zostało?
— Z 300.000 złp.! — powtórzył pan Graba, — ale był jeszcze majątek z czystą hipoteką, wart najmniej 200.000 złp. Miałem się już zawinąć koło niego, gdy pewien doktor, mój znajomy, uważajcie panowie, że znajomy tylko nie przyjaciel, bo z tego rodzaju ludźmi nigdy przyjaźni nie zawierałem, szepnął mi raz do ucha:
— Pańska żona ma suchoty i najdalej za miesiąc umrze.
— Jakto? — zawołałem przerażony myśląc o majątku, który w razie jej śmierci wracał do Władzia, — suchoty! może trzeba ją wysłać na kurację do Ems, do Szwalbach, do Włoch?
— Nic już nie pomoże, — odpowiedział medyk stanowczo, i zostawił mnie na pastwę smutnym rozmyślaniom.
Ale gwiazda moja nie opuszczała mnie. Właśnie w chwili, gdy z największym żalem myślałem nad utratą pięknego Kąkolina, weszła do pokoju mego Józia w białym penioarze, przepasana czarną wstążką. Na twarzy miała gorączkowe rumieńce suchotnicy, a nad czołem zaczesała sobie w górę dwa pasma siwych włosów i bardzo gustownie splotła je z czarnemi. Na honor, panowie, była wtedy prześliczna, tak śliczna, że czuły zawsze na wdzięki kobiece, choćbym je we własnej spotkał żonie, wyciągnąłem ku niej ramiona. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy Józia zamiast rzucić się w nie z okrzykiem radości, usunęła się nieco z tak łagodnym i smutnym uśmiechem, z jakim malują tych obrzydliwych męczenników na krzyżu, na których patrzeć nie mogę. Wtedy dopiero postrzegłem, że niosła w ręku zwinięty papier.
— Kalikście, — rzekła tak cicho, że ledwie mogłem dosłyszeć, — wkrótce pożegnamy się na wieki, ja umrę...
— Ależ moje dziecko... tak smutne myśli... — zacząłem mówić, patrząc ciągle na rozciekawiający papier.
— Dla mnie — odpowiedziała Józia, — myśli te nie są smutne, Kalikście, nie uczyniłeś mnie szczęśliwą, nie żałuję życia.
— Cóż to, pani, wymówki? — zawołałem podnosząc głos.
Józia uśmiechnęła się znowu tkliwym męczennicy uśmiechem.
— Kalikście, — odpowiedziała cicho, — ja ci nic nie wyrzucam, zrobiłeś nieszczęśliwe moje życie, ale nie twoja w tem wina, źle cię wychowano, nie nauczono ani pracować, ani myśleć, ani kochać... — dodała z wysileniem.
— Do czego to wszystko ma prowadzić, pani? — zapytałem zniecierpliwiony.
Józia przez chwilę zbierała siły, poczem zaczęła mówić:
— Kalikście, oddałam tobie piękność, serce, majątek, wszystko; wyrzekłam się dla ciebie jedynego brata. Ty w zamian odepchnąłeś mnie od siebie, zdeptałeś moje serce, złamałeś mnie fizycznie i moralnie. Mam lat 20 i mam siwe włosy... Kalikście, ty mnie zabiłeś. To wszystko przebaczam ci i na dowód oddaję tobie resztę mienia, któregoś dotąd nie stracił. Na Boga, popraw się, zachowaj tę resztę fortuny mojej i swojej, jaką posiadasz jeszcze i odmień życie. Ja niech ci będę wyrzutem sumienia... W obec Boga, przed którym stanę wkrótce, wyznam, jak teraz wyznaję przed tobą, że kocham cię zawsze, bośbył pierwszym człowiekiem, dla którego uderzyło moje serce i przebaczam ci, bo jesteś nieszczęśliwem zbłąkanem dzieckiem tej ziemi...
I uwierzycie temu panowie, że kobieta ta wypowiedziała te wszystkie głupstwa, a ja nie przerwałem jej i ani się ruszyłem z miejsca, tylko patrzyłem na nią. Uderzył bo mię zadziwiający fenomen. Józia była w owej chwili szczególniejszym sposobem podobna do jakiejś świętej, wymalowanej w ołtarzu kościoła w R., z palmą w ręku i w białej sukni. Obraz ten ujrzałem po raz pierwszy gdy miałem lat szesnaście i pomyślałem sobie, że gdyby ta święta była żyjącą, z przyjemnością bym ją pocałował. Otóż Józia mówiąc nademną wyżej przytoczoną allokucję, zadziwiająco była podobną do owego obrazu, który mi tkwił w pamięci. Skończywszy mówić, podała mi zwitek papieru i wysunęła się z pokoju cicho jak cień. Rozwinąłem papier, rzuciłem nań okiem i zobaczyłem zapis Kąkolina uczyniony na mnie. Naturalnie byłem zachwycony i poszedłem Józię pocałować w rękę. Bo też przyznajcie panowie, że była to gąska głupia, ale dobra.
— A co najwięcej, że niosła złote jaja, — rzekł młodzieniec z brodawkami.
— Niestety! przyszedł czas, że je nieść przestała, — melancholicznie odpowiedział pan Graba. — Prędzej niż doktor przepowiedział, bo w tydzień po owej znakomitej rozmowie umarła.
Po śmierci jej zmieniła się cokolwiek postać rzeczy w moim domu: matka moja zaczęła kaprysić, narzekać na mnie, kwaśno przyjmować moich przyjaciół. Raz nawet powiedziała mi, że żałuje słabości, jaką miała dla mnie, i że lepiejby było, żeby od dzieciństwa napędzała mię do pracy, i żeby mię była oddała do szkół i uniwersytetu. Odpowiedziałem jej na to:
— Moja matko! żałować po niewczasie jest to samo właśnie, co patrzeć na kompasie, kiedy słońce zgaśnie, a ponieważ w skutek tego lub owego posiadłem już prawdziwą umiejętność rozumnego życia i pozbywać się jej nie myślę, zatem rzecz jest nie do naprawienia i najlepiej podobno uczynisz kochana matko, jeśli wyjedziesz na mieszkanie do mojej siostry, a mnie zostawisz całkiem memu losowi.
Tak się i stało; matka moja wyjechała do córki, a ja sprzedawszy Kąkolin, a resztę ojcowskiego majątku oddawszy wierzycielom, pojechałem do Paryża. Byłem w Paryżu cały rok, potem zatęskniwszy do rodzinnego kraju, przyjechałem do Warszawy; tam bawiłem czas jakiś, póki nie sprzykrzyły mi się balety, maskarady na Trembackiej ulicy, śniadania Stempkowskiego i doróżki Wagnera. Zapragnąłem rozmaitości i przypomniawszy sobie, że w tutejszej gubernji mam siostrę i matkę, umyśliłem zamieszkać na jakiś czas w M. Przyjechałem więc tutaj w wasze objęcia, zacni i dzielni towarzysze. Od was zależy zatrzymać mię długo lub krótko; pozostanę jeśli się będę dobrze bawił, odjadę, jeśli się znudzę. Jestem dobry towarzysz, umiem pić zachwycająco, bank trzymam niebiesko; nająłem siedm pokojów i trzech lokajów; mam cztery konie, kosztujące dwa tysięcy rubli srebrnych, powóz kupiony od Rentla; trochę drobnych pieniędzy w pugilaresie, które pokażę wam, abyście broń Boże nie sądzili, że kłamię...
To mówiąc, dobył pugilaresu i wyrzucił na stół zwój biletów bankowych, potem schował go napowrót; mówił dalej:
— Nie będę was przepraszał za długość mego opowiadania, bo czyniłbym ujmę waszemu dobremu smakowi, jeślibym sądził, że ono was znudziło. Jesteście wszyscy na tej samej drodze, którą ja idę, z tą różnicą, że ja dalej już od was zaszedłem; zostaje mi więc tylko oglądać się po za siebie i mówić do przybywających: proszę za mną!... Co zaś do sposobu, w jaki opowiedziałem swoją bijografię, czy był on artystyczny, kategoryczny, systematyczny, nie dbam wcale. Wy zapewne panowie nie dbacie o to, bo jak wnoszę, nie ma między wami literata, nieprawdaż?
— Żadnego! — chórem odpowiedziała młodzież.
— A doktora? — spytał jeszcze pan Graba.
— Żadnego! — była znowu chóralna odpowiedź.
— Adwokata?
— Żadnego.
— Inżyniera?
— Żadnego!
— Tego się spodziewałem, — rzekł amfitryon, — jesteśmy wszyscy tutaj wolne dzieci natury, mędrcy ukształceni na łonie rozkoszy życia. Ludzie, których nazwy wymieniliśmy przed chwilą, z radością stwierdzając, że żadnego z nich między nami nie ma, stworzeni są do usług naszych. Im praca, nam użycie. Oni niech temperują pióra, gotują mikstury, stawiają mosty i prawią z katedry uczone androny: my rozweselajmy świat dźwiękiem kieliszków i odgłosem pocałunków. Oni stanowią plebeję ludzkości, podobną do szczurów zdychających z głodu między stosami książek, których zgryźć nie mogą, my jesteśmy świetni wyzwoleńcy, błyszczący patrycjusze cywilizacji. Oni świat zaciemniają swemi głupiemi mrzonkami i morałami, my go rozświecamy wesołością i swobodą. Tak, panowie, ponieważ jesteśmy wszyscy w dobranem i zaszczytnem towarzystwie, piję zdrowie doktorów prawdziwej filozofji życia i magistrów nauki rozkosznego jego używania! Służba! jeszcze jeden kosz szampana!
Gdy po tym wzniesionym i z zapałem przyjętym toaście gwar uciszył się nieco, pan Graba ozwał się znowu:
— Panowie, teraz kolej na was! Powiedziałem wam wszystko o sobie, niechże się dowiem czego od was; ale bijografia ośmiu osób za wiele czasu zajęłaby na jeden wieczór, przestanę na kilku wyrazach, które każdy z was niech wypowie, jako określenie samego siebie.
— Bardzo dobrze! — odrzekł pierwszy jegomość z brodawkami, — podwoi to ścisłość naszych wzajemnych stosunków. Ja pierwszy zaczynam: mam lat 34, nazywam się Ignacy Jodek, matka moja była elegantka, a ojciec gastronom. Obie te cechy rodziców w krew moją przeszły. Lubię cienki tużurek i smaczne objady, ale że jestem urzędnikiem i mam bardzo mierną pensyjkę, aby zdobyć jedno i drugie, zostałem człowiekiem dowcipnym i par excellence krotochwilnym. Krotochwile moje i dowcip otwierają mi kieszenie i jadalne sale ludzi bogatszych odemnie. W ogóle wolę jeść niż pić, pić niż kochać, a kochać niż pracować; tego ostatniego nawet wcale nie lubię, chyba jeśli idzie o rozebranie kapłona, lub wydobycie korka z butelki. Na szczęście moje liczba lubiących dowcipy nie zmniejsza się wcale, więc mam prawie pewność spożywać do śmierci smaczny kawał cudzego chleba, okraszony cudzą pieczenią. Skończyłem. Stasiu, kolej na ciebie.
Przystojny blondyn, zwany przez towarzyszy Stanisławem Klońskim, podniósł głowę, ozdobioną gęstą kędzierzawą fryzurą i rzekł:
— Mam lat 24; matka moja była uczona, a ojciec nie uczony; poszedłem w ślady ojca. Byłem w gimnazjum w M., ale nie uczyłem się niczego, a co roku gdy nadchodziły egzamina, ojciec mój przyjeżdżał do M., a za nim ciągnęły fury pełne indyków, zwierzyny i wszelkich nowalii; dawał kilka śniadań profesorom, całował ich serdecznie w oba policzki, i dostawałem promocję z klasy niższej do wyższej, nie wiedząc bynajmniej czego uczą w jednej lub drugiej. Tak przeszedłem siedm klas gimnazjalnych i w dziewiętnastym roku życia zostałem wielowładnym panem majątku mego ojca, który oddawna już spał i tylko fajkę palił. Zbudowałem pałacyk, pojechałem raz do Paryża, trzy razy do Warszawy i połowa fortuny pękła. Przed rokiem ożeniłem się z bogatą panną, znowu pieniędzy huk, a do tego mam ładną i dobrą żonę, którą kocham. Skończyłem. Kapitanie zaczynaj!
Tu powstał mężczyzna atletycznej budowy, o czerwonej twarzy i olbrzymich wąsach.
— Mam lat 30, służyłem lat dziewięć w złotych huzarach, posiadam konia, kubek z saskiej porcelany i głowę na karku! Dixi.
— Teraz na mnie kolej, — ozwał się bardzo młody człowiek o ryżych włosach, którego koledzy zwali zdrobniale Toziem Słabeckim.
— Mam lat dwadzieścia niespełna, ojciec mój był magistrem prawdziwej filozofji życia i użycia; matka jest dotąd światową kobietą. Od lat szesnastu byłem towarzyszem rozrywek ojca, w które wtajemniczał mnie z rozkoszą. Przed rokiem straciłem tego nieocenionego mistrza: matka moja wyjechała za granicę. Majątki nasze zadłużone i w dzierżawie; dzierżawca odsyła pieniądze matce za granicę, która je traci na koronki i fatałaszki, mnie dają pensji 600 nędznych rubli sr. rocznie. Byłbym więc w wielkim kłopocie, gdyby nie istnieli na ziemi poczciwi żydkowie, pożyczający na 20%, gdyby nie mieszkały w M. dwie młode moje kuzynki, które niedawno straciły rodziców; rządzą same swojem mieniem i są prawdziwą moją Opatrznością. Mówię im że potrzebuję pieniędzy na dobre uczynki, wsparcie biednych przyjaciół i t. d., i poczciwe dziewczęta dzielą się ze mną wszystkiem co mają. Onegdaj nie były przy pieniądzach, oddały mi więc brylantową broszę, rodzinny klejnot. Przed miesiącem pożyczyłem u młodszej zegarek i parę pierścioneczków. Wszystko to idzie tymczasem w zastaw, a jak mama przyjedzie z zagranicy, wykupi klejnoty i oddam, a w najgorszym razie zredukuję je na pieniądze i dam kuzynkom oblig z wypłatą za lat 10, bo teraz ciężkie czasy. Sądzę, że powinienem bogatą dostać żonę, ze względu na wysokie stosunki, jakie posiadam przez matkę, ale może pierwiej umrę, bo coś zdrowie djabelnie chybiać zaczyna.
Powiedziałem... Ordynacie Zrębski, ty mówisz!
— Mam lat dwadzieścia sześć, — zaczął blady blondyn o światłych faworytach i przygasłym wzroku. — Posiadam w gubernji K. ordynację, którą bogaty wuj na rzecz moją utworzył. Wychowano mię w Anglji, w miłości befszteków i sportu. Nudzę się śmiertelnie wszędzie i zawsze, wydaję rocznie dziesięć tysięcy; z reszty dochodów robię ekonomię, aby nie wpaść w kłopoty pieniężne i nie być zmuszonym do ratowania się marjaszem, bo sam wyraz małżeństwa wstręt we mnie wzbudza. Gram w karty i piję z nudów, ale nic i nikogo na świecie nie lubię, oprócz klaczy mojej Sułtanki i charta Milorda.
— Panowie, kolej na was! — rzekł pan Graba, zwracając się do dwóch pozostałych gości, którzy dotąd nic o sobie nie mówili.
— My nie mamy o sobie nic do powiedzenia, — rzekł starszy, wstając i biorąc kapelusz, — i żegnamy panów.
Młodszy poszedł za jego przykładem.
— I dla czegóż panowie opuszczacie nas tak wcześnie? — zapytał gospodarz grzecznie, powstając.
— Mamy pilne zajęcie, — była odpowiedź i dwaj wyjątki ukłoniwszy się całemu towarzystwu, opuścili salę.
Czoło pana Graby zachmurzyło się nieco, oko jego mrugnęło nerwowo kilka razy raz po raz. Policzył wzrokiem po twarzach pozostałych gości, jakby chciał zbadać wrażenie sprawione na nich niespodziewaną dezercją dwóch towarzyszy. Ale Ignacy Jodek podjął się wyrazić uczucia wszystkich.
— Kąkol oddala się sam przez się od ziarna pszenicy, — wyrzekł sentencjonalnie i dodał z pogardliwym gestem wskazując na drzwi: — Z Bogiem! Baba z wozu, koniom lżej!...
— Nie pojmuję, jak można wyrzekać się tak miłej zabawy? — potwierdził Stanisław Kloński.
— Ci panowie musieli się znudzić, — dodał ziewając lekko Ordynat.
— A dla prezerwatywy aby i panów nie napadło też znudzenie, wznoszę toast! — zawołał pan Graba, i powstawszy z kielichem w górę wzniesionym, rzekł donośnie:
— Panowie! niech żyją tkliwe i nerwowo kochające swoich synów matki, które przez błogi czas dzieciństwa i pierwszej młodości trzymają ich utulonych fałdami swych spodniczek, które lękają się dla nich nauki, aby nie osłabiała im zdrowia, i zakładów publicznych, aby nie zepsuły im manier. Błogosławione niech będą matki takie, albowiem one to dostarczają znakomity kontyngens do zastępów rycerzy wesela, albowiem ich to staraniem wielu młodzieńców umiłowywa kielich, zamiast księgi, i zielone pole stolika, zamiast pól rodzinnej gleby! panowie, piję zdrowie matek takich!
Choralny śmiech zabrzmiał i dźwięknęły kieliszki, ale nad gwarem zapanował z trudnością słaby głos Tozia, który też powstał, kieliszek wzniósł w górę, i zawołał:
— Błogosławieni niech będą także ojcowie, którzy dziecięce kroki synów prowadzą tam, gdzie brzmią hymny śpiewane na cześć Bachusa i Wenery, którzy zamiast lekcji matematyki i geografji przykładem swym dają im lekcje najmędrszego używania darów natury. Błogosławieni tacy ojcowie, albowiem oni zmniejszają na świecie liczbę nudnych istot, porządnymi ludźmi zwanych, a nie dają wygasnąć rodowi wesołych młodzieńców! panowie, ja piję zdrowie ojców takich!
Śmiech wzmógł się, ale uwaga wszystkich zwróciła się na pana Ignacego, który powstał z kolei.
— Ja, panowie, — mówił on, — sławić będę dwie naraz cnoty. Oto naprzód błogosławione niech będą matki elegantki, które przekładają bal nad przyszłą cnotę syna i komplement, za którym gonią, nad przyszły jego rozum; i błogosławieni niech będą ojcowie, którzy wiecznie spią lub palą fajkę i przed egzaminami synów wożą indyki na śniadanie dla profesorów w zamian obiecanej promocji. Błogosławieni niech będą takie matki i tacy ojcowie, albowiem rzucają oni na świat ludzi dobrego smaku, którzy zamiast spania i palenia fajki, żyją całą gębą i palą ofiarę bożkom rozkoszy! panowie, piję zdrowie matek elegantek i ojców głupców!
Tym razem śmiech powstał homeryczny, ale umilkł wnet zagłuszony słowami Stanisława Klońskiego.
— A ja powiadam! — wołał on, — że błogosławione także niech będą rozmarzone a posażne dziewice, które serca swe zaczepiają o nasze zaostrzone wąsy i umieszczają swe marzenia w puklach naszej fryzury, a przez to oddają nam piękne swe łabki i pełne szkatuły; błogosławione niech będą dziewice takie, albowiem one to są gęsi znoszące złote jaja, za które my kupujemy im łzy, a sobie wesołe życie! panowie, piję zdrowie gąsek niosących złote jaja dla złotej młodzieży!
Po tych słowach jednomyślnie zabrzmiało brawo.
— Dwunasta godzina, — rzekł po chwili pan Graba patrząc na zegarek, który nosił na grubym i cennym łańcuchu, — nie traćmy czasu panowie, stoliki otwarte.
— Querre a l’as! — zawołał basem kapitan.
— O, rycerzu! nie znasz trafnych pomysłów, — odrzekł Ignacy, — nudną grę proponujesz!
— Na prowincji querre a l’as, nazywają Geryłaczem, — zaśmiał się Stanisław.
— Może w pompadurę!
— Nie cierpię pompadury!
— Proponuję sztosa! — wycedził Ordynat z lekkiem ziewnięciem, — może mnie cokolwiek ogrzeje, — dodał i wzdrygnął się, jakby od chłodu, choć w sali było najmniej 18 stopni ciepła.
— Sztosa! sztosa! — krzyknęli wszyscy i rzucili się do stolika.
Pan Graba pozostał nieco na stronie, zbliżył się do kinkieta płonącego na ścianie, wydobył pugilares i zapisał w nim ołówkiem następne słowa:
„Ordynat, mąż bogatej żony i kuzyn bogatych kuzynek, obiecujący mieć ich na oku. Reszta — narzędzia pomocnicze.“
Skończywszy pisanie, podszedł ku otwartemu stolikowi, wkoło którego toczyła się żywa rozprawa o stosunkową wartość querre a l’as a pompadury i sztosa, i odezwał się:
— Panowie, głosuję za sztosem; czem jest szampan między płynami, tem sztos między wszystkiem grami tej ziemi! ale nim zaczniemy, pozwólcie sobie zadać jedno pytanie.
— Słuchamy, — odpowiedziało kilka głosów.
— Widziałem dziś prześliczną pannę, — rzekł pan Graba.
— A! — ozwali się inni.
— Chcę wiedzieć, czy ktokolwiek z panów zna ją, lub widział? — kończył Amfitryon.
— Kto jest i gdzie jest? — zapytał Ignacy.
— Nazywa się Kamila G., jest guwernantką na pensji pani D., — wymówił zwolna pan Kalikst.
— Co mu! — zawołał Tozio, — to koleżanka mojej siostry?
— A! — rzekł Graba i oczy mu zamigotały, — czy siostra twoja widuje się z nią?
— Prawdopodobnie, że nie, bo od roku jest z matką moją w Dreznie.
— A kiedy wróci?
— Jak matce mojej zabraknie pieniędzy na koronki i wojaże.
— To źle, — wyrzekł po chwili pan Graba. — A nikt więcej z panów jej nie zna?
— Nikt, — była odpowiedź.
Pan Graba zamyślił się.
— Czy nie zakochałeś się przypadkiem, eks-mężu zacnej Józefy? — zapytał pan Ignacy.
— Nie, — odrzekł Kalikst, — wydała mi się godną uwagi.
— Czy tak piękna?
— Bardzo.
— W jakim rodzaju?
— Postawa Junony, a twarz Hiszpanki, — określił pan Graba.
Przy tej rozmowie pan Graba trzymał oczy spuszczone i utkwione w stół i lakoniczne odpowiedzi rzucał jak człowiek roztargniony pochłaniającą go myślą. Po chwili z siłą położył dłoń na stoliku i rzekł:
— Ona musi być moją.
Śmiech zabrzmiał ogólny.
— Lubię tę pewność siebie! — wołał Ignacy.
— Do pioruna, dzielny chłopak! — krzyknął kapitan.
— Ma foi, c’est un homme parfait! — mówił Ordynat.
— Niepodobna! — zawołał Tozio, — nie dopniesz tym razem swego celu, Kalikście! Widziałem ją kilka razy u mojej siostry i znam jej historję. Dumna jak miljonerka, pochodzi z bogatej i wysokiej rodziny zubożałej wskutek wypadków. Nie próbuj nawet, bo stracisz tylko czas.
— Tak myślisz? — rzekł z flegmą Kalikst, — być może, a jednak poszedłbym o zakład, że będzie moją.
— Idę o zakład, że nie! — zawołał Tozio.
— Twoja ręka, — powiedział Graba.
Podali sobie ręce.
— O cóż! o cóż! — zawołali świadkowie.
— Stawiam parę moich anglezów, — rzekł Kalikst.
— A ja ten pierścionek, — dodał Tozio, pokazując na małym palcu pięknie oprawiony i cenny szmaragd.
— Czy to pierścioneczek kuzynki? — zapytał zwolna Ordynat.
— Młodszej, — odpowiedział Tozio.
— Więc zakład stanął? — pytali świadkowie.
— Stanął, — odpowiedzieli aktorowie.
— Będę ją miał, choćby mnie to miało wiele kosztować, — rzekł Kalikst.
— A ja będę wspaniałomyślnym, — ozwał się Tozio, — i choć to jest przeciwko memu własnemu interesowi, objaśnię ci jedną okoliczność.
— Jaką?
— Panna G. ma matkę...
— Więc cóż?
— Którą kocha nad życie.
— A! rozumiem, więc najprzód ..
— Najprzód do przekonania matki, — rzekł Tozio.
— A potem do serca córki, — dokończył Kalikst.
— Może ożenisz się? — żartobliwie zapytał Ignacy.
— Może, — lakonicznie odpowiedział Graba, i dobywszy pugilares, rzucił na stół kupę asygnat.
— Teraz panowie zaczynajmy, trzymam bank, kto poniteruje?
Długo w noc zapóźnieni przechodnie słyszeli na ulicy wychodzące z restauracji gwar i śmiechy.
Dzień był dobry, gdy otworzyła się brama hotelu i wyszło z niego sześciu mężczyzn rozmawiających ochrypłemi głosami. Za nimi wyszedł także na ulicę lokaj Marcin; odkrytą miał głowę i łysina jego błyszczała przy dniu wschodzącym. Patrzył przez chwilę za odchodzącymi, a gdy mieli już zniknąć w załomie ulicy, pokiwał głową, poskrobał się w łysinę i rzekł półgłosem:
— Oj łotry, łotry!