Pan Graba/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Pan Graba
powieść w trzech częściach
przez
E. ORZESZKO.

"O, chodźcie skrzydlata bracio, co swobodnie lata; gdzie rolnika łan chodźcie zjadacze jęczmienia, co w rojny łan oblatujecie, obskakujecie zagony pełne nasienia i główką kręcicie i wdzięcznie nucicie!

"I wy także, wy z ogrodu, wy od wschodu, od zachodu, w bluszczu gałązkach, w krzakach gór, igrający chór, z jagód żyjący i śpiewający...
"I wy, i wy co w tym czasie, po bagnach, po łące za muchami brodzicie w Maratonu okolicy, o chodźcie!...
"I wy co lecicie nad morze szumiące, chodźcie!
"Stała się nowina! przyszedł mąż co ród nasz cały do czynu napomina! Mądry umysł, bystra głowa wielki pomysł dla nas chowa! Niech leci co żyje, niech leci co śpiewa, czy gdzie używa."

(Arystofanes, komedja Ptaki).
LWÓW.
Nakład Spółki Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów.“
Czcionkami Kornela Pillera.
Główny skład w księgarni Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie
przy placu św. Ducha l. 43.
1872.

I.

W jednem z większych miast prowincjonalnych, posiadającem kilkadziesiąt tysięcy ruchliwej i dość zamożnej ludności, stał duży, dwupiątrowy dom z trzech stron otoczony ogrodem, a z czwartej posiadający obszerny dziedziniec rozdzielony z ulicą wysokiem żelaznem ogrodzeniem. W środku ogrodzenia tego była brama na klucz zamknięta, obok niej również zamknięta furtka; a gęsto zasadzone od strony domu krzewy głogów i berberysu nie dopuszczały wzroku przechodniów w głąb podwórza.
W pogodny, a nieupalny dzień majowy, podwórze to nie brukowane, zdobne w trawnik, rozliczne klomby z kwiatów i krzewów i w kompas bielejący w środku, zapełnione było rojem panienek różnego wzrostu i wieku, z których jednak najstarsze nie miały więcej nad lat szesnaście. Jedne z nich kopały grzędki, inne chodziły zwolna po źwirowanych ścieżkach, trzymając się pod ręce — inne jeszcze siedziały na ławeczkach, lub trawnikach pod cieniem krzewów i drzew. Przez otwarte okna pierwszego piętra rozlegał się gwar mnóstwa młodziutkich, kobiecych głosów podobny temu, który napełniał dziedziniec, i kiedy niekiedy ukazywały się przez nie główki dziecięce lub dziewicze: uśmiechnięte, śpiewające lub w wesołym szczebiocie poruszające świeżemi usteczkami, które nie miały jeszcze czasu zapoznać się z gorzkim uśmiechem, lub smutnemi słowy goszczącemi tak często w tem życiu na ustach ludzkich. Jednostajna barwa sukien tych kilkudziesięciu dziewcząt, napełniających dziedziniec i wyglądających przez okno, jak też książki i zeszyty licznie ukazujące się w ich rękach, z łatwością dawały poznać pensję i pensjonarki. W istocie, w domu tym, jednym z najpiękniejszych i najwygodniej położonych z całego miasta, mieściła się pensja żeńska pani D., zdawna i zaszczytnie znana w prowincji.
O kilka kroków od furtki, w niewielkiej altanie utworzonej z gęstych, splątanych i pełnych kwiecia gałęzi głogu — na drewnianej kanapce siedziała przełożona pensji. W ręku trzymała cienkie płótno, które pilnie zszywała, kiedy niekiedy tylko podnosząc wzrok na młodą osobę, która siedząc obok niej na krześle, czytała głośno leżącą na stole książkę. Suknia ostatniej długa i ciemna dawała poznać, że nie była to już pensjonarka, ale jedna z młodych nauczycielek pensji.
U furtki dziedzińca dało się słyszeć silne pociągnięcie dzwonka.
— Ach, mój Boże! — zawołała pani D., — otóż jakaś wizyta! a ja właśnie przed chwilą wysłałam odźwiernego z listem do miasta i nie ma komu otworzyć furtki i zapytać, kogo to Bóg do nas prowadzi!
— Jeżeli pani pozwolisz, — rzekła powstając nauczycielka, — ja na ten raz spełnię obowiązek odźwiernego.
— A bądźże tak dobrą, kochana panno Emiljo, — żywo odrzekła przełożona, składając na stole robotę; — otwórz furtkę... zapytaj o nazwisko odwiedzającego czy odwiedzającej i przyjdź powiedz mi, kto jest tam i za jakim interesem.
Panna Emilja żywo wybiegła z altanki i zbliżyła się do bramy.
Na ulicy przed bramą pensjonu stał piękny koczyk, zaprzężony parą koni błyszczących strojnemi szorami, a u furtki z ręką niecierpliwie zawieszoną u taśmy od dzwonka, stał mężczyzna w wysokim kapeluszu, będącym w prowincjonalnem mieście oznaką wysokiej męskiej elegancji.
Furtka otworzyła się nieco i ładna główka panny Emilji, z prostotą strojna w bogate złociste włosy na wpół wysunęła się na ulicę.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała z nieśmiałością niedawnej pensjonarki.
Mężczyzna lekko się skłonił, dotknął ręką kapelusza i odrzekł:
— Jestem Kalikst Graba, przyszedłem odwiedzić siostrzenicę moją, a uczennicę tutejszej pensji, pannę Matyldę W.
— Niech pan raczy zatrzymać się tu przez chwilę, uprzedzę przełożoną, — rzekła Emilja grzecznie choć zawsze nieśmiało i zamknąwszy furtkę, aby ciekawe spojrzenia przechodniów nie mogły zaglądać w głąb dziedzińca, odeszła.
W parę minut potem przechadzające się po dziedzińcu pensjonarki, z uszanowaniem ustępowały z drogi przed przełożoną, i ukradkiem, a ciekawie zerkały na nieznajomego mężczyznę, który wraz z nią przechodził dziedziniec, zmierzając ku domowi.
Pani D. wprowadziła gościa do ładnego salonu, położonego na dole, i z poważną grzecznością wskazując mu stojący przy kanapie fotel, rzekła:
— Chciej pan usiąść i zająć się przez chwilę przejrzeniem albumów, a wnet przyszlę tu do pana Matyldę, która będzie zapewne uradowana przybyciem wuja.
Wyszła, a pan Kalikst Graba zamiast usiąść i przeglądać albumy — zbliżył się do zwierciadła o złoconych ramach, wiszącego nad marmurową konsolą, i wielce starannie począł poprawiać fryzurę i krawat. Gdyby ktoś wchodzący do salonu ujrzał go tak pilnie zajętego swą powierzchownością, mógłby wnieść, że był to bardzo młody człowiek — jeden z tych, którzy zostawszy zaledwie dorosłymi młodzieńcami, nie mogą się nacieszyć świeżo wyrosłym wąsem i tużurkiem zastępującym im od wczoraj szkolny mundur. A jednak pan Kalikst Graba nie był już wcale debiutantem na scenie tego świata, i dość było jednego nań rzutu oka, aby rzec, iż dostatecznie miał czasu dla oswojenia się z bujną swą fryzurą, czarnym wąsem i eleganckim tużurkiem. Wprawdzie najbieglejszy znawca fizjognomji ludzkich nie mógłby stanowczo określić jego wieku. Wnosząc z powierzchowności, mógł on mieć lat trzydzieści, ale mógł też mieć i pięćdziesiąt. Włosy i usta miał młodzieńcze, cerę twarzy starca, oczy młodzieńca, to starca na przemian. Silny brunet, o czarnych jak węgiel włosach, brodę miał gęstą i również czarną — i drobny czarny wąs. Ściągłą twarz o pięknych i regularnych rysach pokrywała żółtawa bladość, będąca zwykle świadectwem fizycznych lub moralnych chorób, i przykro odbijała od głębokiej czerni włosów i brody. Oczy duże zapadłe były, a nad brwiami rysowały się drobne, ale gęste zmarszczki. Wyższą wargę i część lewego policzka przebiegało mu co chwilę nerwowe drganie, jakie daje się spostrzegać u ludzi wyniszczonych chorobą lub namiętnościami; drganie to udzielało się niekiedy i lewej powiece, wtedy zdawał się mrugać na kogoś jednem okiem. Wzrost miał wysoki, rękę małą i wielkiej białości, ale bardzo chudą, chudość ta zresztą raziła w twarzy jego i psuła piękność całej postawy, rzucając na nią cechę wyniszczenia i bezsilności. Ubrany był modnie i wykwintnie, krawat miał spięty małą szpilką z brylantem, na ręku także brylantowy pierścień. Skończywszy przegląd swojej tualety w zwierciadle, pan Kalikst Graba odwrócił się, ziewnął szeroko, i rzekł do siebie:
— Istna niedola z temi wszystkiemi siostrami i siostrzenicami! Przyzwoitość kazała, abym przybywszy do M., odwiedził Matyldę, inaczej siostra dobrodziejka przy widzeniu się dostałaby swoim zwyczajem kurczów i palnęłaby mi na dobitek kazańko; i o czemże będę mówił z tym dzieciakiem? Gdybyż była przynajmniej dorosła, mógłbym w ładne oczki spojrzeć, choć to siostrzenica, a w tak bliskim pokrewieństwie kanoniczne prawa wzbraniają podobnych zachcianek. Ale hm, hm, hm! któż dziś zważa na kanoniczne i niekanoniczne prawa? pewno nie ja! Szkoda, żem tej błaźnicy nie przyniósł cukierków, ułatwiłoby to konwersację!...
Skończywszy ten zaszczytny dla braterskiej i wujowskiej miłości swój monolog, w ciągu którego nerwowe drganie przebiegło mu raz usta i część policzka, niecierpliwie rzucił się na fotel.
Śliczne i piękne oprawne albumy pani D., w których zapewne niejedna piękna i zajmująca rzecz się mieściła, nie zdawały się go wabić, patrzył ku drzwiom i z cicha pogwizdywał.
Tymczasem pani D., opuściwszy salon, zwolna przeszła wschody, prowadzące na pierwsze piętro i weszła do dużej sali, będącej salą nauki dla dorastających pensjonarek. Tam przy długim w środku stojącym stole, siedziało kilka panienek zajętych pisaniem.
— Matyldo W., — rzekła pani D., zwracając się do jednej z nich, — wuj twój, pan Kalikst Graba przyjechał i chce ciebie widzieć, czeka w bawialnym salonie.
Matylda nie wydała tego okrzyku radości, z jaką zwykle dziewczęta będące na pensji i długo oddalone od swoich, witają przybycie krewnych, zwróciła się tylko do przełożonej i zapytała:
— Mamże teraz iść, pani?
— Otóż tak moja droga, — odpowiedziała pani D., zdziwiona obojętnością panienki; — zapewne uszczęśliwioną jesteś przybyciem wuja i pragniesz coprędzej go zobaczyć?
— Ja bardzo mało znam wuja Kaliksta, — rzekła dziewczynka i zabierała się do wyjścia.
— Panno Kamilo, — ozwała się pani D., — chciej towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu.
Na to wezwanie, pod oknem podniosła się zwolna postać smukłej panny, i pięknie zarysowała się na tle szyb ocienionych wysokimi drzewami ogrodu.
— Jestem gotowa, pani, towarzyszyć Matyldzie, — odpowiedziała.
Poczem wezwana położyła ołówek, którym przed chwilą rysowała na rejsbrecie, zakryła starannie rysunek i zwolna przeszła przez salę.
W parę sekund potem kończyło się niecierpliwe oczekiwanie pana Kaliksta Graby, bo drzwi bawialnego salonu otworzyły się i wbiegła przez nie najprzód jasnowłosa i rumiana Matylda, a za nią ukazała się jedna z nauczycielek pensji, panna Kamila G.
Czy pan Kalikst podobny był do siostry i twarzą swą przypominał młodej pensjonarce drogie rysy matki — czy też obecnością swą wywołał w niej wspomnienie rodzinnego domu, dosyć, że na widok jego obojętność Matyldy znikła i dziewczynka z radosnym okrzykiem rzuciła się ku niemu. Ale on nie wyciągnął ku niej ramion, jak do ukochanej dzieciny jedynej siostry; ukłonił się tylko z wyszukaną elegancją i wyciągając do niej białą i chudą rękę, rzekł z pełnym ustępstw uśmiechem:
Bon jour, chére Mathilde,
Na ustach Matyldy zamarł czuły uśmiech i radosny okrzyk z jakim biegła do pokoju, podała mu nawzajem drobną rączkę i robiąc przed nim stereotypowy dyg pensjonarki, odrzekła:
Bon jour, mon oncle.
Matylda była na pensji od lat trzech i przez cały ten czas nie widziała wuja — zdawało się, że brat jej matki powinienby z zajęciem przyglądać się zmianom, jakie przez ten czas zaszły w twarzy i postaci siostrzenicy. Wszakże nie tak było. Matylda nie skończyła jeszcze swego klasycznego dygu, gdy oczy pana Kaliksta odbiegły od niej i spoczęły na twarzy stojącej we drzwiach nauczycielki.
Kamila nie chcąc zapewne bliską swą obecnością krępować niejako powitania dwojga tak bliskich krewnych, zatrzymała się chwilę na progu, z dłonią złożoną na klamce drzwi, w których stała, z głową nieco w tył odrzuconą. Była to dwudziestoletnia panna, wysoka, szczupła, ale mimo szczupłości tej silnie i bogato rozwinięta. Przedziwnie utoczoną jej głowę z pyszną prostotą stroiły czarne, jak krucze pióra, warkocze, i w błyszczących zwojach wiły się nad śniadem, szlachetnie zarysowanem czołem. Usta jej miały niższą wargę nieco wysuniętą naprzód, co podnosiło ich piękność, a dla fizjognomisty stanowiłoby niezawodny dowód dumy. Rękę miała śniadą, jak twarz, i niezbyt drobną, ale bardzo kształtną; ubrana była w czarnej wełnianej sukni z wąskim białym kołnierzykiem pod szyją, ażurowy strój ten podniesiony był tylko pąsową kokardą, która krwistą barwą wybornie harmonizowała ze śniadością twarzy i czernią włosów.
Nie była to powiewna, przezroczysta powierzchowność młodziutkiego dziewczęcia, ale zdrowa i energiczna piękność w pełni rozwiniętej kobiety. Oczy pana Kaliksta tak upornie utkwiły w twarzy Kamili, że przez kilka sekund zdawał się zapominać o obecności siostrzenicy, i celu swojej wizyty. Przy tem wpatrywaniu się, oko jego silniej jak wprzódy drgnęło nerwowo, a tym razem drgnięcie udzieliło się i ustom.
— Niech kochany wuj usiądzie, — rzekła Matylda z powagą, którą dorastające dziewczynki przybierać lubią, — jakże się ma moja droga mama, którą kochany wuj niedawno widzieć musiał?
— Zdrowa, zupełnie zdrowa, — z roztargnieniem odpowiedział pan Kalikst, nie spuszczając z oka Kamili, która przeszła z wolna część salonu, z dala od rozmawiających, usiadła pod oknem i zajęła się robotą, którą dostała z kieszeni.
— Kto jest ta panna, Madziu? — spytał pan Kalikst, siadając obok siostrzenicy i schylając się prawie do jej ucha.
— To panna Kamila G., od roku nasza nauczycielka, a była uczennica tutejszej pensji, odrzekła równie cicho pensjonarka. — Czy kochany wuj dawno widział się z moją mamą i z memi siostrami? — spytała głośno.
— Djabelnie ładna! — mruknął między zębami kochany wuj, a głośno odpowiedział:
— Przed dwoma tygodniami byłem u twojej matki, bo jadąc z Warszawy do M., przejeżdżałem przez wieś waszą.
— Czy wuj na długo do M. przyjechał?
Na to pytanie dziwny wyraz przemknął po twarzy pana Kaliksta.
— Sam nie wiem, — odpowiedział, — będzie to zależeć od tego, jak pójdą moje interesa: może przepędzę tu kilka tygodni, a może i kilka lat.
Przy wyrazie: moje interesa — szyderczy wyraz twarzy Kaliksta stał się wydatniejszym i nerwowe drganie przebiegło mu znowu usta i oko.
W tej chwili Kamila podniosła wzrok od roboty i spojrzała na rozmawiającego z uczennicą jej gościa. Spojrzenie to zupełnie było obojętne zrazu, ale w miarę jak patrzyła, okazywała się w niem ciekawość z głębszą jakąś połączona myślą.
Umysł Kamili odpowiadał zupełnie poważnemu i surowemu rodzajowi jej piękności. Chociaż młoda, lubiła ona może czytać w twarzach ludzkich, a twarz pana Kaliksta musiała się jej wydać godną czytania.
W istocie, wielka bladość rozlana na pięknych rysach Kaliksta, zmienny wyraz jego oczu, i to ustawiczne drganie nerwowe, nadające twarzy niezwykłą ruchliwość, mogły zwrócić i zaciekawić każde oczy. Ale co oznaczały te zjawiska oblicza ludzkiego, jakich zjawisk moralnych były one objawem i wypływem? Nie każdym oczom mogło to być zrozumiałe, a niepojętem koniecznie zostać musiało dla młodej dziewicy, która przed dwoma zaledwie laty opuściła ławę szkolną.
Kamila nie zrozumiała zapewne twarzy Kaliksta, i patrzyła na nią, jakby siląc się, aby ją zrozumieć. I nie patrzyła wcale ukradkiem, z obawą zwyczajną niedawnym pensjarkom, ale śmiało i z uwagą.
Ręce jej, trzymające haft zaczęty, opadły na kolana, piękna głowa znowu nieco się w tył odrzuciła.
Bywają oczy, które nieprzepartą, im właściwą siłę mają w swojem spojrzeniu. Nie potrzebują one pomocy ust, aby przywołać kogo, lub zwrócić na się czyjąś uwagę; same są energicznem wołaniem, i zmuszają głowy ludzkie, na które patrzą do odwracania się ku nim, jak się zwracają ku słońcu głowy słoneczników. W pewnem mieście znano kobietę, która gdy patrzyła z okna pierwszego piętra, każdy przechodzący ulicą musiał podnieść głowę i spojrzeć na nią, nikt nie mógł oprzeć się magnetyzmowi jej wzroku. Kobieta ta nie była wcale piękną; ale miała oczy, w których utworzyły się rezerwoary niezmiernej siły życiowej, i z których tryskały prądy magnetyczne, pociągające ku sobie inne oczy. Słabe, miękie i limfatyczne natury oczu takich nie miewają; bywają one własnością istot utworzonych z krwi i ognia, silnych w miłości i nienawiści.
Kamila miała właśnie takie oczy, mocą pociągania obdarzone, i gdy zaczęła patrzeć na Kaliksta, który się był na chwilę zajął siostrzenicą i siedział profilem zwrócony do niej; głowa jego poruszona tą niewidzialną siłą, która płynęła ku niemu z oczu Kamili, zwróciła się, i wzrok jego spoczął znowu na jej twarzy. Kamila nie spuściła oczu, ale zwolna przeniosła je w zamyśleniu na otaczające przedmioty, jakby nie przestawała myśleć o tej twarzy, na którą tak bacznie patrzyła przed chwilą; Kalikst dojrzawszy zajęcie, jakie w niej wzbudził, uśmiechnął się z dziwnym wyrazem, w którym był tryumf, połączony z szyderstwem.
— Ogromnie wyrosłaś Matyldo, od czasu jakem cię nie widział, — rzekł po chwili, jakby czując, że trzeba coś mówić.
— Cztery lata, kochany wuju! — przeciągle odrzekło dziewczę.
— Czy prędko ukończysz pensję?
— O, już za dwa lata! — zawołała Madzia z uśmiechem naiwnej radości.
— Ale jak że tam idą nauki? — spytał i z pełnym grzeczności ruchem zwrócił się do Kamili. — Pani to zapewne najlepiej mi o tem powiedzieć możesz? — rzekł z uśmiechem, który wnet zniknął pod nerwowem drgnięciem.
Kamila na to pytanie nagle ku niej zwrócone, podniosła znowu oczy na twarz Kaliksta i odrzekła spokojnie:
— Matylda ma wielkie zdolności do nauk, a pilnością swą i całem postępowaniem najzupełniej zadowala nauczycieli.
— Miło mi jest to dobre świadectwo o siostrzenicy mojej słyszeć wygłoszone tak pięknemi usty, — wyrzekł Kalikst z pełnym galanterji ukłonem.
Na twarzy Madzi odmalowało się zdziwienie. Dziecię pierwszy raz w życiu usłyszało to, co się zwie w salonach komplementem. Ale twarz Kamili pozostała najzupełniej surową i zimną, najmniejszy nie ożywił ją uśmiech.
— Sądzę, — odrzekła, biorąc się znowu do swej roboty, — że świadectwo to sprawiłoby panu przyjemność, wygłoszone każdemi usty.
Teraz zdziwienie ukazało się na twarzy Kaliksta; spodziewał się zapewne naiwnego rumieńca lub zalotnego uśmiechu, a otrzymał śmiałą i zimną odpowiedź, nabierającą jeszcze wyrazistości od dźwięku głosu Kamili, który w czystym swym kontr-alcie miał powagę i dumę, jaką nacechowana była cała jej powierzchowność.
Popatrzył na nią kilka sekund, ale widząc, że młoda nauczycielka zajęła się całkiem swą robotą, zwrócił się znowu ku siostrzenicy i zaczął jej coś opowiadać o jej rodzinnym domu. Ale mówiąc do dziecka, usiłował wyraźnie ściągnąć na słowa swe uwagę pięknej panny, która siedziała o kilkanaście kroków.
— Siostra twoja, Marja, wychodzi za mąż, — mówił, — narzeczonym jej jest pan Juljan K., którego może pamiętasz, bo bywał często w domu twojej matki; zakochani są w sobie szalenie.
Madzia otworzyła szeroko swoje dziecięce oczy; nikt dotąd nie mówił do niej w ten sposób. Dziecię nie odgadło wcale, że wyrazy te: „zakochani w sobie szalenie,“ wymówione ze szczególnym przyciskiem, wcale nie dla jej uszów przeznaczone były; ale w myśli jej wuja grały rolę wędki zarzuconej na uwagę i spojrzenie Kamili. Młode dziewice zwykle tak chciwie słuchają, gdy mowa o kochaniu i z takim wdzięcznym wyrazem nieśmiałej ciekawości podnoszą swe marzące oczy na tych, którzy o niem mówią... Ale Kamili oczy nie były marzące, ani nieśmiałe, i nie podniosły się na Kaliksta, tak, jak gdyby on mówił o tem, że w dzień jest widno, a w nocy ciemno, coby nie stanowiło zapewne ciekawego do rozmowy przedmiotu.
— Babka twoja była bardzo chorą, — mówił dalej Kalikst, widząc że opowiadanie o miłości kochanków nie osiąga pożądanego skutku. — Twoja matka była w rozpaczy, bo wiesz, jak niezmiernie przywiązaną jest córką. Co też to za piękne i silne uczucie, przywiązanie córki do matki! — dodał z sentymentalnym nagięciem głosu i spojrzał znowu na Kamilę.
Tym razem udało mu się; dziewica podniosła na niego błyszczący wzrok, który zdawał się z całej duszy mówić: o tak!... Spostrzegł to Kalikst, i szyderstwo znowu przemknęło mu po ustach, ale w mgnieniu oka przybrał wyraz twarzy rozrzewniony i mówił dalej:
— Przyjechałem do twoich rodziców właśnie w chwili, gdy babka twoja, a moja matka bardzo się źle miała, i przyjazd mój był prawdziwie opatrznościowy. Wiesz, jak wieś twoich rodziców jest oddalona od miasta, a zatem od wszelkiego lekarskiego ratunku. Ojca twego nie było w domu, a matka z boleści traciła przytomność. Wnet wziąłem ekstrapocztę, w największą bezdróż puściłem się w drogę do najbliższego miasta, we 24 godzin przebyłem mil piętnaście tam i napowrót, i przywiozłem doskonałego doktora, który wyleczył twoją babkę tak, że dziś zupełnie już jest zdrowa.
Teraz oczy Kamili patrzyły na Kaliksta z wyrazem, który mówił: o jakże szacuję dobrych synów!
Kalikst dojrzał, iż korzystne dla siebie na pięknej pannie sprawił wrażenie.
W tej chwili na dziedzińcu ozwał się donośny głos dzwonka; Matylda żywo powstała.
— Co to jest? — spytał Kalikst.
— Druga godzina wybiła, — odpowiedziało dziewczę, — lekcje się zaczynają i profesor W. przyjść musiał.
— Czy siostrzenica moja nie może dłużej pozostać ze mną? — spytał pan Kalikst, zwracając się ku nauczycielce.
— Przepisy pensji pozwalają na przyjmowanie wizyt przez uczennice tylko w godzinach rekreacji. — odpowiedziała Kamila powstając i chowając robotę do kieszeni.
— Trzeba się więc do nich stosować, — rzekł Kalikst, wstając także i podając rękę Matyldzie; — do widzenia, Madziu, wkrótce cię znowu odwiedzę, bo dzisiejsza moja wizyta zachęciła mnie do innych.
Mówiąc ostatnie wyrazy patrzył na Kamilę, potem wziął kapelusz, pocałował w czoło siostrzenicę, skłonił się z grzecznym uśmiechem i wyrazistem spojrzeniem nauczycielce i wyszedł.
Po chwili elegancki koczyk, porwany rączemi końmi, z hukiem odjeżdżał od bramy pensjonu, wioząc niedbale rozpartego w nim mężczyznę. Na ustach Kaliksta igrał zwykły mu szyderczy uśmiech, patrzył na dom, w którym uczyła się jego siostrzenica, dopóki nie znikł mu z oczu, poczem uderzył laseczką o dywan, wyścielający powóz i szepnął do siebie:
— Djabelnie ładna!...

II.

Słońce miało się ku zachodowi, gdy Kamila G. w skromnem czarnem okryciu i w czarnym kapelusiku z gęstą zasłoną, szybko przechodziła ulice miasta M. Chód jej śmiały i pewny dowodził, że przyzwyczajona była zawsze i wszędzie na własnych tylko polegać siłach, oczy miała spuszczone, a wyraz twarzy bardziej jeszcze surowy i dumny, niż zrana w czasie wizyty pana Kaliksta Graby. Miasto M., zbudowane na wysokiej górze, ma kilka wąskich i krętych ulic, które spuszczając się w dół, prowadzą do szerokiego koryta jednej z największych rzek w kraju. Domy tych ulic drewniane, jednopiętrowe, ozdobione staroświeckiemi facjatkami o jednem oknie, stoją na spadzistościach, pochyłe, jakby zawieszone w powietrzu. Tu jednak, jak wszędzie, myliłby się ten, ktoby sądził z pozoru, bo te niepokaźne domki miały swe wielkie dogodności, a mianowicie ogródki, któremi niemal każdy z nich był otoczony i prześliczny widok na rzekę i rozkładające się na przeciwnym jej brzegu przedmieście. Zresztą były to zwyczajne mieszkania mniej zamożnych ludzi: rzemieślników, drobnych handlarzy, starców obojej płci, potrzebujących świeższego powietrza, niż te, jakie znaleźć można było na paradnych ulicach miasta i częstszych, bo nie ukrytych za wysokiemi piątrami domów, słonecznych promieni.
Kamila z szerokiej i głównej ulicy, na której znajdowała się pensja pani D., weszła na jedną z tych małych, skromnie zabudowanych uliczek; z tej przeszła na inną podobną i kilka razy zwracała się to w prawo, to w lewo, nigdy nie oglądając się i nie namyślając, jak osoba doskonale znająca drogę, którą idzie. Wreszcie w końcu jednej z uliczek ukazał się szafirowy pas rzeki, po którym igrały czerwone promienie zniżającego się słońca, i wzrok Kamili zatrzymał się na małym, błękitno pomalowanym, otoczonym podobnemi sztachetkami, domku, zgrabnie i czysto rysującym się na tle owocowych drzew małego ogródka. Skoro tylko domek ten ukazał się spojrzeniu idącej panny, wyraz jej twarzy zmieniać się zaczął, jakby dotknięty czarodziejskiem zaklęciem. Oczy jej podniosły się od ziemi, w którą dotąd były utkwione i złagodniały; na ustach zarysował się uśmiech zadowolenia. Im bliżej była błękitnego domku, tem prędzej szła, a doszedłszy do skromnych sztachet, była tak zadyszana szybkim chodem, że musiała stanąć na chwilę. Położyła rękę na klamce od furtki zamykającej mały ogródek i wspiąwszy się na palcach, zajrzała przez sztachety z dziecięcą prawie figlarnością. W ogródku tym, mającym zaledwie kilkaset kroków rozległości wzdłuż i wszerz, było kilka drzew owocowych, pod oknami domku rozkładły się dwie lipy, a u ich stóp barwiło się kilka klombów kwiatowych. Spojrzenie Kamili z niewypowiedzianym wyrazem czułości zatrzymało się między temi klombami, ale nie na kwiatach... Na wąskiej ścieżce, starannie wygracowanej, profilem zwrócona do furtki, stała przeszło pięćdziesięcioletnia kobieta, w czarnej wełnianej sukni i białym, nieposzlakowanej czystości czepku, z pod którego wyglądały dwa pasma siwych włosów, gładko przyczesanych na skroniach. Zajęta była owiązywaniem i oczyszczaniem pięknego krzaku róży, tak bardzo, że nie postrzegła nic w koło siebie.
Twarz jej była blada i nosiła wyraźne znaki wielkich cierpień życia, ale na czole pooranem mnóstwem zmarszczek i na ustach zbladłych od mnóstwa boleści, z dawnych znać lat nie starty pozostał wyraz szlachetnej godności i dumy; ręce, któremi obrywała z krzaka zwiędłe liście, miały chudość starości, ale białość ich i delikatność świadczyły, iż ciężka praca obcą im była, i że niegdyś musiały one za piękne uchodzić w salonach. Cała postać starej kobiety wysoka i pełna powagi, nosiła na sobie piętno prawdziwej dystynkcji, jaka do śmierci i przez różne koleje losu towarzyszy kobietom, które zrodziły się i spędziły większą część życia na wysokim szczeblu towarzystwa.
Kamila przez parę minut trzymała wzrok utkwiony w bladą i pomarszczoną twarz kobiety, stojącej w ogródku, potem bardzo cicho otworzyła furtkę, na palcach przeszła kilkanaście kroków, i otworzywszy ramiona ujęła ją silnem objęciem i przycisnęła do piersi. Kobieta lekko krzyknęła, ale odwróciwszy się, i ujrzawszy za sobą śmiejącą się twarz Kamili, objęła obu rękami jej głowę i na czole złożyła długi pocałunek.
— Przestraszyłam cię, droga mateczko? — rzekła śmiejąc się jeszcze Kamila, i poniosła do ust obie ręce matki.
— O, moja ty figlarko droga! — odpowiedziała pani G., gładząc ręką zarumienioną twarz córki; — jakżem ja dawno cię nie widziała! chodź, usiądźmy na ławeczce...
Kamila zdjęła kapelusz i okrycie, położyła jedno i drugie na niskiem otwartem oknie i usiadła wraz z matką na drewnianej ławce, stojącej między lipami obok drzwi domu.
— Przez całe dwa tygodnie nie mogłam cię odwiedzić, kochana mateczko moja, — mówiła, trzymając rękę matki w obu dłoniach; — tak wiele mieliśmy na pensji zajęcia, bo egzamina się zbliżają, i musimy starań dokładać, aby jak należy przygotować do nich uczennice. Ale dziś sobota i pani D. sama mi powiedziała, że mogę opuścić pensję na cały dzień jutrzejszy i wrócić aż w poniedziałek o ósmej zrana. Jak byłam uradowana, opowiedzieć ci nie potrafię; wyobraź sobie, mateczko, że jutro pójdziemy rano do kościoła, razem zjemy objadek, a nad wieczorem poprowadzę cię na przechadzkę. Wieczorami zaś dziś i jutro będę ci głośno czytała, ty to tak lubisz, a przyniosłam z sobą umyślnie śliczną książkę. Co za szczęście, co za szczęście!..
Mówiąc to, zsunęła się na ziemię, przyklękła przed matką i śmiejącą się twarz ukryła na jej piersi.
W tej chwili nie była to zimna, poważna i surowa panna, jaką się okazywała wśród ludzi, ale kochające, łagodne, potulne dziewczę.
— Dobrze, dobrze, moje ty dziecię najlepsze! — odpowiedziała pani G., pieszcząc miękie włosy córki; ale czemże ja tu przyjmę ciebie, mój ty gościu najdroższy? Gdy jesteś u mnie, chciałabym ci nieba przychylić!
— Jestem już w niebie, gdy jestem z tobą, — szepnęła Kamila, podnosząc ku matce twarz, na której w istocie zajaśniał teraz wyraz niebiański.
— Ot właśnie przed przyjściem twojem myślałam o piciu herbaty, — rzekła pani G. — będziemy piły razem.
— A ja będę dziś gospodarowała! — zawołała Kamila i powstawszy, wbiegła szybko do domu.
Pani G. została na ławce, a z głębi domku przez otwarte okno doszedł do niej głos Kamili, wołający:
— Kaziu! Kaziu! jak się masz? czy nastawiłaś samowar? bo chcemy już pić herbatę.
— Jak się ma kochana panienka — ozwał się w odpowiedzi drugi głos, też młody i czysty, — jakże dawno panienka nie była u nas!
W kilka minut potem dwie kobiety siedziały obok siebie i rozmawiały wesoło. Kamila nalewała herbatę i opowiadała matce o różnych zajściach i sprawach pensji pani D.
— Dziś mieliśmy wizytę, mówiła między innemi, — do Matyldy W., jednej z najlepszych uczennic pensji, przyjechał wuj, jakiś pan Kalikst Graba. Pani D. kazała mi towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu, jak to u nas w zwyczaju, i czy wiesz, kochana mateczko, że pierwszy raz w życiu tak dziwnego widziałam człowieka.
— Cóż w nim tak dziwnego ujrzałaś? — spytała pani G.
— Najprzód to mateczko, — mówiła Kamila, — że nie umiałabym powiedzieć, czy jest młody, czy stary, choć widziałam go dobre pół godziny. Włosów siwych nie ma, owszem bardzo czarne; ale twarz blada niezmiernie, i jakby stara. Potem w oczach ma coś takiego, coś takiego, że nie umiałabym opowiedzieć co, a jednak pewna jestem, że to bardzo dobry człowiek.
— Zkądże wiesz o tem?
— Opowiadał Madzi takie rzeczy, z których wnieść mogłam, że bardzo kocha swoją matkę i jest dobrym synem.
— To bardzo piękna strona charakteru, moje dobre dziecko, ale zarazem bardzo naturalna; zresztą słowa ludzkie tak często nie zgadzają się z ich czynami, że całkiem zawierzać im i wnosić z nich o człowieku nie należy.
— O, moja mateczko! czyż podobna z wieczną niewiarą patrzeć na ludzi? To byłoby bardzo smutno!...
— Niewiara ta, dziecko moje, przychodzi wraz z ciężkiem doświadczeniem życia, — smutno odpowiedziała pani G., — młode serce twoje mieć jej nie może, i dałby Bóg, aby ona jak najpóźniej w niem zawitała...
Kamila umilkła i zamyśliła się. Cisza w ogródku panowała zupełna; z daleka tylko dochodził tam turkot powozów na oddalonych ulicach miasta i jednostajny, cichy szum rzeki. Różowe promienie zachodzącego słońca barwiły szyby i szczyty lip, a między gałęziami rozłożystej gruszy blado błyszczał wschodzący młody księżyc.
— Jak tu u ciebie dobrze i miło, mateczko, to raj dla mnie! — szepnęła w zamyśleniu Kamila.
Pani G. spojrzała na córkę przeciągle, macierzyńsko, i odrzekła cicho:
— O innem ja szczęściu, o innym raju marzyłam dla ciebie, gdyś była dziecięciem, niestety!... — I westchnęła głęboko.
— O moja matko droga! — rzekła dziewczyna, — nie żałuj niczego dla mnie, jam szczęśliwa zupełnie. Jestem młoda i silna, wychowałaś mię tak, że na byt swój zapracować sobie zawsze potrafię, kochasz mię i blisko mnie jesteś, czegoż mi więcej potrzeba? Jeśli kiedy i żałuję świetnej naszej przeszłości, straconego majątku, to tylko dla ciebie. Bo też tobie moja matko, przyzwyczajonej całe życie do obszernych i pięknych salonów, ciasno i smutno musi być w tym domku małym, choć to z anielską cierpliwością ukrywasz; tobie, którą otaczały niegdyś tłumy ludzi, ciężyć musi ta głucha, przez ubóstwo nasze nakazana samotność. Często o tem myślę ze smutkiem serdecznym, i oddałabym szczęście całego mego życia, aby ci twój dawny świetny byt powrócić!
— Dziecko, — odrzekła pani G., — życie moje już się kończy, a twoje zaczyna dopiero; ja zbliżam się ku mogile, a ty wstępujesz dopiero na długą drogę, która do niej prowadzi. Jeżeli więc mnie cięży ubóstwo, to już na krótko i zważać na to nie warto; ale ty, taka młoda, dobra i piękna, gdybyś jeszcze posiadała dawne bogactwa nasze, jakąż świetną miałabyś przyszłość przed sobą! A wierz mi i przygotuj się do tego, że dola ubogiej dziewczyny, idącej przez świat bez innego wsparcia, jak własna praca i odwaga, ciężką jest zawsze. Ileż trudów, prac, zawodów cię czeka, a w końcu nędza może!... O, to straszne wspomnienie o nędzy dla ciebie, dla ciebie dziecko moje, któraś się urodziła między ścianami bogactw pełnemi, ściga mię, jak widmo nieodegnane! Jeżeli los twój nie ustali się dopóki żyję, myślę, że umierając, będę widziała tę ciemną, brzydką nędzę, porywającą cię w odmęt niedoli, i ciężkie będzie skonanie moje!...
— Nie miej tak smutnych myśli, matko! — odrzekła Kamila, biorąc jej ręce w swoje, — zaufaj Bogu i sile mojej, zaprawionej od dzieciństwa do śmiałego patrzania w twarz złemu losowi. Wszakżem miała lat dziesięć tylko, jak się spełniły nieszczęścia nasze, jak źli ludzie odebrali nam ojca mego i mienie. Od tej pory ty matko codziennie przykładem swym uczyłaś mię nie lękać się ubóstwa, zaprawiałaś mię do pracy i łamanie się z sobą samą. Nie lękaj się więc; co będzie to będzie, co się stanie ze mną, to się stanie, a ufajmy, że nic się nie stanie tak złego, abyś matko potrzebowała kiedyś boleć nademną.
— Rozumne i odważne jesteś dziecko Kamilo, ale zawsze dziecko jeszcze, i pojąć nie możesz, co cię czeka i jakie walki staczać ci w życiu przyjdzie. A ja, co znam życie i ludzi, dopóty drżeć o ciebie nie przestanę, dopóki nie ujrzę, iż masz silniejszą opiekę i pewniejsze wsparcie, jak twoje własne, kobiece siły. Wyraźnie mówiąc, dziecko moje, wtedy tylko będę spokojna i szczęśliwa, gdy wyjdziesz za mąż i ustalisz położenie swoje na przyszłość całą.
— Nigdy jeszcze nie myślałam o tem, — odrzekła Kamila, — ale zapominam pokazać tobie moja matko, com dla ciebie przyniosła, — dodała, — jakby chcąc zmienić rozmowę, i rozwinęła przed matką zwój papieru, który przyniosła z sobą i przyszedłszy, położyła na ławce.
— Portret twego ojca! — zawołała pani G., — zkąd to masz, Kamilo?
— Skopiowałam go najwierniej, jak mogłam z małego dagerotypu, jaki noszę na piersi w medaljonie. Jakże znajdujesz, mateczko, czy dobrze mi się udał?
— Wybornie! — rzekła pani G., — wybornie powiększyłaś go. Pięknie rysujesz, dziecko moje.
— Portret ten wiele mnie pracy kosztował, ale pracy miłej; poświęciłam jej wszystkie godziny rekreacyjne od miesiąca, i dziś dopiero skończyłam. Gdym rysowała, zdawało mi się, że rozmawiam z ojcem moim; każdy rys jego twarzy przemawiał do mnie. Upewniam cię mateczko, że były to najmilsze godziny, jakie przepędziłam na pensji.
— Mój Boże! — mówiła pani G., łzawem okiem wpatrując się w portret, — mój Boże! ile wspomnień twarz ta budzi we mnie, jakże bardzo kochałam tego człowieka, jakże okrutnie mi go odebrano! Piękny to był człowiek, ojciec twój, Kamilo, o dumnych oczach i szlachetnem czole, tyś do niego podobna. Duszę miał także dumną i rycerską; myślał głęboko, kochał namiętnie, a dla tego, co kochał poświęcał się bez granic. Pamiętasz pewnie piękny pałac, w którym się urodziłaś, tam mieszkałam z nim razem, wśród mnóstwa sług, krewnych i przyjaciół. Ty urodziłaś się w pokoju obitym drogiemi kobiercami, a gdyś spała w kołysce, otaczający tłumili starannie odgłos swych kroków, aby snu twego nie przerwać. Ileż razy siedząc nad tobą uspioną, marzyliśmy oboje o przyszłości twojej! Lata biegły bez chmury, ozłocone miłością naszą wspólną, i twojem dziecięcem szczebiotaniem, wśród ogólnego szacunku, którym otaczano twego ojca, jako jednego z najzacniejszych, a zarazem najważniejszych ludzi w kraju, wśród dostatków i nadziei. Miałaś lat dziesięć, gdy nieszczęścia zaczęły spadać na nas, z których największem była śmierć twego ojca. Gdybym ciebie nie miała, umarłabym także, dla ciebie powinnam była i chciałam zostać na ziemi. Z miłości mojej zostało mi tylko wspomnienie; z bogactwa ta odrobina, jaką posiadam. Córko moja! pamięć ojca twego niech błogosławioną będzie w sercu twojem jako ołtarz święty, przed którym módl się pobożnie w każdej boleści i radości twego życia...
Gdy to pani G. mówiła, Kamila milczała, ukrywszy głowę w fałdach sukni matki, gdy podniosła ją po chwili, twarz miała zalaną łzami. Nie rzekła nic, tylko obu rękami objęła matkę i przycisnęła się silnie do jej piersi.
Po chwili zamknęły się otwarte dotąd okna domu i cisza zupełna zaległa w koło.
Jeśliby szlachetne jakie serce słyszało tę rozmowę dwóch kobiet w ogródku, wezwałoby zapewne dla nich wszystkie błogosławieństwa nieba, za tę ich gorącą miłość wzajemną, za ich bole przebyte. Niebo słyszało rozmowę tę i widziało ich serca; małoż ono na młodą i niewinną głowę Kamili błogosławieństwo zesłać czy potępienie?...
Są ludzie, których życie dramatem jest bolesnym od kolebki do grobu. Kamila miałaż być jedną z tych ulubienic boleści?...

III.

W dość dużej i pięknej sali najwytworniejszej restauracji miasta M., o niezbyt późnej wieczornej porze, stał stół nakryty na ośm osób, i oświetlony kilkunastą świecami palącemi się w złocistych kandelabrach. Sala pusta była jeszcze i tylko kilku lokajów w czarnych frakach i białych rękawiczkach kręciło się koło stołu, ustawiając butelki i kosze z owocami, przysuwając krzesła, wreszcie spuszczając gęste zasłony czterech okien wychodzących na ulicę.
— Słuchaj Jaśku, — ozwał się jeden z nich z trudem podnosząc z ziemi ogromny kosz pełen butelek; — nie wiesz ty czasem, ktoto zamówił tę kolację na ośm osób i najął salę na całą noc dzisiejszą?
— Djabeł go wie! — odpowiedział Jaśko, który zapaliwszy ostatnią świecę w kandelabrze, rzucił się na kanapę stojącą pod ścianą, w postaci znękanego człowieka; — djabeł go wie, jak się on tam nazywa, ale niech go siarczyste zapalą za to, że tyle nam pracy przysporzył!
— Dziękuję panie Janie, że mnie waćpan zrobiłeś djabłem, — ozwał się łysy i wąsaty lokaj zajęty składaniem serwet.
— Alboż co?
— Bo ja wiem jak się nazywa ten pan, co kolację zamówił.
— No to jakże?
— Pan Kalikst Graba.
— Jak żyję nie słyszałem tego nazwiska.
— A bo on tydzień temu dopiero przyjechał z Warszawy.
— A zkądże ty to wiesz wszystko?
— Ot, bo najął trzech lokajów: jednego mego brata, drugiego stryja, a trzeciego stryjecznego brata.
— Hi, hi, hi, a to u waćpana lokajska familja.
— Oho, tem to pochwalić się mogę, z dziada pradziada lokajska, parobkiem nikt z nas nie był, jak nieprzymierzając... — i wskazał palcem na młodego odwróconego odeń chłopaka.
— Ależ ten pan Graba bogaty, kiedy aż trzech lokajów najął!
— Oho! jak Krezus!
— Jak to?
— Jak Krezus.
— Któż to Krezus?
— A to był król polski, co miał tyle złota, że gdyby niem całe miasto zasypał, toby jeszcze zostało.
— Ho, ho, Marcinie, a zkąd ty takiego rozumu nabrał, że wiesz jak króle się nazywali?
— Nie na darmo człowiek służył całe życie po wielkich dworach, — z dumą odpowiedział Marcin, — a jakie pokoje najął ten pan Graba! — strach, najpiękniejsze w całem mieście, meble z Warszawy sprowadził, cztery konie trzyma i taki piękny ma koczyk, jak pan marszałek Bogacki.
— Bogaty być musi, bo i dzisiejsza kolacyjka jak nic, ze dwieście rubli kosztuje.
— Pewno! trzy kosze szampańskiego, a cztery innego wina, a cukry, a pomarańcze, a zwierzyna; strach! a nam gospodarz kazał fraki włożyć! Już dawno u nas takiego święta nie było!
— O to będą hulać!
— Aj, aj!
— I w sztosika?
— Pewno!
— Słychać, że straszliwie gra w karty.
— Kto?
— A ten pan Graba.
— Ho, ho, to dobra u niego służba!
— Oho!
— A czego on tu przyjechał do M.?
— Djabeł go wie.
— Teraz ja aspanu dziękuję, panie Marcinie.
— A za co?
— Że waspan zrobiłeś mnie djabłem.
— Hi, hi, a to jak?
— Bo ja wiem po co tu przyjechał.
— No, a po co?
— Ograł pewno w Warszawie wszystkich paniczów i przyjechał tutejszych ogrywać.
— Hi, hi, hi, — zaśmiało się razem kilku lokajów, — jaki ty mądry Jaśku!
— Nie darmo człowiek całe życie u bogatych paniczów służył, — odpowiedział Jaśko, i zaśmiał się grubem lokajskiem szyderstwem.
Nakrywanie stołu było już skończone i lokaje odstąpiwszy odeń kilka kroków, przypatrywali się temu błyszczącemu kryształami i srebrem dziełu rąk swoich.
— Wiecie aspaństwo, — ozwał się Marcin z zamyślenia skrobiąc jednym palcem łysinę, — że te panicze strasznie głupi ludzie.
— Hi, hi, hi! — zaśmieli się inni chórem, — albo co?
— Ot, naprzykład! żeby tak człowiek miał tyle co oni, toby sobie siedział jak u Pani Boga za piecem z żonką i dziećmi, jadłby spokojnie kawałek chleba do śmierci i drugiemu by jeszcze udzielił. A to przepiją, przegrają i potem gwałtu! skweres! bieda! biegają od żyda do żyda: — „a pożycz, bądź łaskaw! a ulituj się! a na dwudziesty procent! a stryj umrze, to oddam!“ — Żyd pożycza, pożycza, aż i cała fortuna w żydowskie ręce przejdzie i panicz goluteńki jak święty turecki, idzie w świat z biczykiem na głód i chłód, a czasem jeszcze i dzieciom przychodzi z głodu umierać. Fe, głupi ludzie, dalibóg głupi!
Całe zebranie lokajów głęboko zamyśliło się, słuchając tych rozwag Marcina.
— To prawda, — odezwał się po chwili jeden z nich, — żeby tak człowiek miał tyle pieniędzy, toby spał sobie spokojnie od rana od wieczora i o nicby nie dbał.
Pojętną twarz Marcina przebiegł złośliwy uśmiech.
— Eh! bo to widzisz waspan, — odrzekł, — już to widać Pan Bóg tak dał, że każdy na tym świecie ma swoje szczęście. Ot naprzykład: kupieckie szczęście liczyć pieniądze, księżowskie pacierze mówić, doktorskie biednych ludzi w nieszczęściu ratować, lokajskie spać, a pańskie hulać.
Marcin zaledwie miał czas skończyć swe filozoficzne uwagi nad różnemi rodzajami szczęścia ludzkiego, bo na wschodach restauracji ozwał się wielki gwar męskich głosów, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali weszło ośmiu mężczyzn wesoło śmiejących się i rozmawiających.
— Punktualni jesteście panowie, jak zegarek podróżującego lorda! — zawołał mężczyzna, który wszedł na ostatku, i rzucił na pierwsze lepsze krzesło kapelusz i laskę.
— Zabawny też to traf, na honor, żeśmy się tu tak wszyscy razem zeszli.
— Nie chcieliśmy, abyś czekał na nas, zacny Amfitryonie, i pospieszyliśmy złożyć ci należne dzięki za twe uprzejme zaproszenie, — odpowiedział niski i otyły mężczyzna z ogromną łysiną, dwoma brodawkami na mięsistej twarzy i szaremi ruchliwemi oczkami.
— Raczcie przebaczyć panowie, — mówił ów Amfitryon, — że nie przyjmuję was dzisiaj, jakbym chciał w mojem własnem mieszkaniu, ale się jeszcze ono nie zupełnie urządziło, a czekać byłoby za długo dla mej niecierpliwości, z jaką chcę zabrać z wami bliższą znajomość. Bo życie bez wesołych towarzyszy nic nie warte, nieprawdaż panowie?
— Zapewne, jak bez dobrego wina! — zawołał jeden z gości.
— Jak bez pięknych oczu! — zawtórował drugi.
— Jak bez poczciwej talji kart! — powtórzył trzeci.
— Wyborny macie smak panowie, — zaczął znowu gospodarz, — i widzę, że przeczucie moje było trafne, wiodąc mnie tutaj po szczyptę wesołości. Słyszałem, że w M. młodzież jest pełna poezji, lubi zielone pole, różowe kaskady płynów nadreńskich, uroczą muzykę szkła i klasyczne kształty nowożytnych Westalek. Nie omyliły mnie te zaszczytne o was wieści. Dobra gwiazda moja sprowadza mnie tutaj i ułatwia spotkanie i znajomość z wami. Panowie, proponuję toast na cześć mojej dobrej gwiazdy! Służba, węgrzyna! Zacznjemy od węgrzyna panowie! To nektar, którym przodkowie nasi rozgrzewali swoje serca, wychodząc przeciwko pik tatarskich; teraz Tatarów nie ma, ale są asy pikowe. Panowie! więc węgrzynem rozgrzewajmy nasze serca przed bitwą o pikowe asy!
— Brawo! — zawołali chórem młodzi ludzie, — rozgrzewajmy nasze serca przed walną bitwą na zielonem polu.
— Szklankami panowie, szklankami! — krzyknął gospodarz, — kieliszki niech służą damom i uczonym; my co żyjem na żart, nie na żart pijmy!
W mgnieniu oka w ośmiu dłoniach podniosły się szklanki pełne pąsowego płynu i jeden z gości zawołał donośnie:
— Panowie! wnoszę zdrowie naszego nowego towarzysza, dzisiejszego Amfitryona nas wszystkich: pana Kaliksta Graby.
— Zdrowie Kaliksta Graby! — powtórzył chór.
— Zdrowie dzielnej młodzieży obecnej! — odpowiedział gospodarz, i gwar ośmiu głosów śmiejących się i rozmawiających, dźwięk szkła i stuk korków wyskakujących z butelek napełnił salę.
— Służba! półmiski! — zawołał pan Graba uderzając nożem o szklankę.
Wielki ruch powstał między lokajami i wnet stół pokrył się najwykwintniejszą kolacją, jaką w mieście M. sporządzić można było.
— Teraz panowie, — rzekł pan Graba wskazując gościom swym krzesła, któremi stół był zastawiony, — siadajcie i po kawalersku! jeść, pić, śmiać się, mówić wszystko, co ślina do ust przyniesie, bardzo proszę, a we wszystkiem ja wasz wierny i uniżony towarzysz i sługa.
Na kilka minut gwar ustał; restaurator, w którego sali młodzieńcy biesiadowali, słynął z doskonałego przyrządzania pasztetów i ryb na zimno; zaostrzony więc węgrzynem i wesołością uprzedniej rozmowy apetyt ucztujących, przez parę chwil zmusił ich do milczącego tylko poruszania ustami przy pomocy nożów i widelców. Wkrótce jednak rozpoczęły się znowu rozmowy prowadzone między siedzącymi obok siebie osobami, cichsze od poprzednich i często przerywane milczącą, ale czynną admiracją kulinarnych arcydzieł.
Pan Graba, odkąd zaczęła się kolacja, mało mówił, nic prawie nie jadł i popijał tylko zwolna słodkie Lachryma Christi. Nerwowe drgania ust jego i policzka stawały się coraz częstsze, a w oczach miał wyraz człowieka zajętego wyłączną jakąś myślą. Wkoło stołu, niesiony na biało odzianych dłoniach lokajów, obiegał olbrzymi szczupak pokryty galaretami różnych barw i odcieni, a innemi piastowane dłońmi goniły za nim pyszne sosy: musztardowe, szparagowe, winne i t. p
Szczupak i sosy sprawiły znowu ogólne milczenie, w czasie którego pan Kalikst Graba, który nie dotknął półmiska, w te się odezwał słowa:
— Szanowni panowie i mili towarzysze! może nie uwierzycie temu co powiem, a jednak świętą będzie to prawdą, że był czas, w którym czytywałem książki; wprawdzie zniknął on już w dawnej przeszłości pomroce, niemniej jednak istniał kiedyś. Otóż w owej porannej dobie mego życia wyczytałem — gdzie? już nie pomnę, że w dawnej Grecji zwolennicy sekty Epikura lubili krasić swoje uczty opowiadaniem wielkich czynów dokonanych przez bohaterów ludzkości, albo rycerskich epizodów wyjętych z dziejów Hellady. I na honor, dobry gust mieli, albowiem wszelka roskosz nabiera większej ceny, gdy obok niej wyobraźni naszej przedstawi się nędza, i błogo zaprawdę być musiało ulubieńcom fortuny zjadać pasztety z języczków kogucich i spoczywać w łożach zasłanych różami: gdy opowiadający stawił im przed oczy ludzi gryzących z głodu twardy kawał chleba i spiących na ziemi wilgotnej w imię jakiegoś głupstwa zwanego przez nich obowiązkiem. Ja panowie, jako wierny wyznawca wszystkich artykułów Epikurejskiej wiary, zamierzam teraz na korzyść waszą i swoją wznowić ów zwyczaj starożytnych biesiadników i zabawić was przez chwilę opowiadaniem. Ale nie lękajcie się, abym chciał wznowić u was wspomnienia szkolne i postawić wam przed oczy historję jakiego wielkiego męża, albo żywot świętego męczennika. Oto poprostu opowiadanie moje będzie miało za przedmiot moją własną bijografję. Mam nadzieję, że nie uśniecie przy niem ze znudzenia; a opowiadać to tu ją pragnę z dwóch powodów: primo, czuję się niejako w obowiązku dać się wam lepiej poznać; secundo, uważam się za jednego z bohaterów mego wieku, za człowieka, który odgadł tajemnicę życia, i spodziewam się, że znajomość egzystencji mojej i teorji, która nią rządzi, nie będzie dla was bez korzyści. Zatem panowie, ku przyjaźni naszej i zbudowaniu waszemu, zaczynam bijografję moją toastem na cześć bohaterów wesołego życia!
— Niech żyją! — zagrzmiał chór i brzękły kielichy, a zarazem kilka dłoni wyciągnęło się do Kaliksta.
— Dzielny nasz Amfitryon! — mówił jeden z gości.
— Tęgi chłopiec! — wołał drugi.
— Co za nieoceniony towarzysz!
— Nowe życie wleje w nasze towarzystwo!
— Słuchajmy, słuchajmy bijografji!
Pan Graba przyjmował i oddawał uściski rąk, uderzał swym kieliszkiem o kieliszki towarzyszy; twarz jego pokryła się wyrazem ciemnego zadowolenia, lewe oko mrugnęło nerwowo kilka razy i szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby:
— Zaczynam panować nad nimi; dobrze, tego mi trzeba!
Gwar ucichł, mężczyźni zasiedli każdy na swem miejscu, zaczęto roznosić wety. Na talerzach ukazały się złociste pomarańcze, pąsowe poziomki, cukry w różnobarwnych papierkach, przed każdym z gości stało kilka w pół napełnionych kieliszków i szklanek; na całym stole panował nieopisany nieład stojących i leżących butelek, rozrzuconych kwiatów, rozlanych sosów, rozsypanego pieprzu i błyszczących papierków.
Pan Graba oparł się o poręcz krzesła, wyciągnął jedną rękę na stole, a w drugiej trzymając kieliszek i patrząc na obecnych z wyrazem tryumfu i przewagi, zaczął w ten sposób:
— Panowie! znacie mnie od dwóch zaledwie tygodni i stosunek z wami, który wierzcie mi, cenić umiem, zawiązałem tylko w skutek szczęśliwego trafu. Wiecie więc o mnie to tylko, że się nazywam Kalikst Graba; jeśliście znajomi z herbarzem Niesieckiego, wiecie i to, że rodzina Grabów ma 300 lat szlachectwa, i ślepowrona z podkową w pieczęci; możeście zresztą o tem jeszcze słyszeli, że Grabowie pochodzą z gubernji N., dość ztąd oddalonej i posiadali tam, a i posiadają jeszcze wielkie dobra. O reszcie wnet wam opowiem. Urodziłem się w szczęśliwem położeniu syna jedynaka, bo oprócz mnie, jedną tylko córkę nieba dały rodzicom moim i to o lat 10 starszą odemnie. Ojciec mój był — tak mi opowiadano — człowiek surowych obyczajów i cieszył się opinją wielkiej uczciwości, ale umarł, gdy miałem lat ośm, w sam dzień ślubu mojej siostry, która w parę tygodni potem odjechała z mężem daleko od rodziny, bo właśnie aż w tutejszą gubernię. Zostałem więc u matki prawdziwym jedynakiem i bez granic ulubionym. Do lat dziesięciu nie uczyłem się niczego; biegałem tylko z biczykiem ze złoconą gałką, straszyłem nim kury na folwarku, żaby nad stawem, ale przyznać to sobie mogę, że człowieka nie uderzyłem nim nigdy, choć mi to zupełnie wolno było uczynić. I czegoż to mi było nie wolno? tłukłem przez swawolę ulubione filiżanki matki, strzygłem nożyczkami jej tureckie szale, wyrywałem z rąk lokajów półmiski, które mi nie były do smaku i wyrzucałem je za okna, a za to wszystko otrzymywałem od matki pieszczotliwe uderzenia po twarzy i żartobliwe słowa: — oj, ty figlarzu, figlarzu! — a potem pocałowanie w czoło. Kochana moja matka!...
Ostatnie wyrazy Kalikst wyrzekł z nieopisanem szyderstwem, zaśmiał się przez zęby i poniósł do ust kieliszek.
— Poczciwa mamunia! — rzekł jeden z gości, a inni zawołali:
— Słuchajmy dalszego ciągu!
Kalikst mówił dalej:
— Kiedym miał lat 10, dostałem dwie guwernantki, jednę szwajcarkę, drugą niemkę. Niemka ciągle spała, albo robiła pończochę, bo była stara i głupowata, szwajcarka ciągle kochała się i czytała romanse, bo była młoda i romansowa. Obie uczyły mnie mówić i pisać temi dwoma językami, grać na fortepianie, i... niczego więcej. A, prawda! Szwajcarka uczyła mnie jeszcze rozumieć francuskie romanse, które kazała mi czytywać sobie do godziny dwunastej lub pierwszej w nocy, a gdym czego w nich nie pojmował, tłumaczyła mi z niewypowiedzianą dokładnością i wymową... Na honor, miła to była dziewczyna, i sądzę, że gdym miał lat czternaście, trochę się w niej kochałem; byłbym jej może nawet oświadczył moje afekta, ale pewne odkrycie powstrzymało moje zapały. Pewnego dnia zobaczyłem wypadkiem, że ładna Szwajcarka ściskała w altanie rękę pisarza prowentowego. Widok ten taką wściekłą napełnił mnie rozpaczą, żem poszedł nad staw, przesiedziałem tam cały dzień, nic nie jedząc, i ze złości zabiłem pejczykiem dwie żaby. Sądzę, że to był jedyny wypadek mego życia, w którym cierpiałem z miłości, to też nazajutrz przyszedłem do rozumu i postrzegłszy szesnastoletnią córkę ogrodnika, która plęła warzywo, zauważyłem, że miała śliczną pąsową buzię i zacząłem się do niej zalecać. Dziewczyna pobiegła do ojca swego na skargę; stare ogrodniczysko powlekło się z żalami do matki, alem uprzedził burzę, i sam wszystko powiedziałem. Z razu matka moja nachmurzyła się, ale gdy uśmiechnąłem się do niej, i objąłem za szyję, złagodniała i tylko zaleciła mi, abym drugi raz takich rzeczy nie robił.
— Już to w ogólności geniusze objawiają się wcześnie, — przerwał ze śmiechem jeden z gości.
— Tak, panowie, — mówił dalej pan Graba, — to też i na mojem młodzieńczem czole wcześnie zajaśniała wróżba przyszłej wielkości. Chlubię się tem i opowiadam dalej:
Gdym miał lat szesnaście, byłem piękny jak paź Cherubin, doskonale mówiłem po francusku, grałem zamaszyste mazury i sentymentalne nokturny, tańczyłem nieporównanie, słowem edukacja moja zdawała się skończoną. Zacząłem być ulubieńcem pań w sąsiedztwie i zamyślałem właśnie tryumfy przenieść z garderoby do salonów, gdy przyjechał do nas stary krewny mojej matki i popsuł mi wszystkie szyki. Naprzód zaczął wymawiać mojej matce, że nie oddała mnie do szkół, ale chowała w domu przy guwernantkach jak dziewczynę. Matka rozpłakała się i powiedziała, że rozstać się ze mną było nad jej siłę.
— A więc oddaj go pani przynajmniej teraz do jakich szkół publicznych, poszlij go do uniwersytetu.
— Na cóż mu to? — mówiła moja matka; — mamy przecież chwała Bogu znaczny majątek. Kaliś nie będzie potrzebował pracować na życie, po co mu te nauki? taka słaba dziecina!
Nawiasem mówiąc, od urodzenia byłem zdrów jak ryba i zawsze silny nad lata, ale przez pryzmat czułości swojej patrzyło na mnie poczciwe matczysko.
— Poczciwe matczysko! — powtórzył jeden z gości.
Kalikst znowu nerwowo się zaśmiał i opowiadał dalej:
W końcu jednak stary krewny mocą długich morałów i nalegań, wymógł na mojej matce przyrzeczenie, że wyszle mnie gdzie w świat po naukę.
— Już jeśli gdzie, — mówiła moja matka, — to chyba za granicę, do Paryża lub Brukseli, bo tam tylko znajdzie odpowiednie sobie towarzystwo młodzieży bogatej i wysokiego rodu, a przytem będę pewna, że wróci z dobrą manierą.
— Tak się i stało. Wyjechałem za granicę mając lat 16 i pół, z miljonem pożegnalnych całusów matki i trzema tysiącami rubli pensji rocznej, mającej wystarczyć na moje potrzeby. W Paryżu miałem kawiarnie, bilary i pół świata, w Baden ruletę, a w Hamburgu z dziesięć domów gry kartowej; rzucałem pieniądze na prawo i lewo, piłem, grałem, kochałem, a kredyt mój był niewyczerpany w banku mojej matki. Ale sumy, które mi przysyłała, nie wystarczały nigdy; robiłem długi, bawiłem się jak król, i ani myślałem wracać do domu. W końcu jednak trzeba było wrócić, bo matka stęskniona za mną i chcąc mnie zmusić do powrotu, przestała przysyłać pieniądze. Miałem więc 22 lat, kiedy przyjechałem do kraju, przywożąc z sobą początki suchot w piersi i rachunek piętnastu tysięcy rubli zaciągniętego długu w kieszeni.
— Śliczne prezenta dla ukochanej mamuni! słowo honoru! — przerwał ktoś z gości.
— Był jeszcze inny, — odpowiedział Kalikst, — to jest śliczna Niemeczka, którą uwiozłem z Berlina. Przyjechawszy do domu, urządziłem dla niej miluchne gniazdko w jednym z Awulsów i umieściłem ją tam wygodnie jak królowę. Moja matka dowiedziawszy się o egzystencji Wilhelminy, gniewała się z razu, płakała, prosiła, abym ją odesłał tam, zkąd ją wziąłem, ale ja oparłem się, powiedziałem: tak być musi, jak ja chcę... potem na przeprosiny pocałowałem matkę w obie ręce i tout était dit. Przy wiejskiem świeżem powietrzu, z pomocą koziego mleka, wyleczyłem się z piersiowej słabości, 15.000 długu odesłałem za granicę komu należało, i znowu życie poszło jak po maśle.
W tym Awulsie urządziłem sobie kawalerski pied a terre, dawałem tam wieczorki dla młodzieży sąsiedniej, grywaliśmy w karty po trzy dni i noce przy zamkniętych okiennicach, polowaliśmy niekiedy z mnóstwem psów i ludzi, słowem pędziłem życie królewskie.
— Szczęśliwy człowiek! — zawołał ktoś z towarzystwa.
— A wszystko to winien był nieograniczonej dobroci mamuni! — dodał drugi.
— Tak, niezawodnie, całe swe szczęście winienem nieograniczonej dobroci mamuni, — powtórzył Kalikst ze swojem dziwnem mrugnięciem lewego oka.
W czasie całego opowiadania zachowywał zupełną zimną krew i obojętność, mówił od niechcenia tonem żartobliwym, a jednak nie uśmiechnął się; tylko dwa razy przy wspomnieniu o matce głośno i nerwowo się zaśmiał. Tymczasem goście sączyli zwolna płyn z licznych kieliszków.
— Owóż, — zaczął znowu pan Graba, — upłynęło jeszcze lat pięć, u kresu których zrobiłem bilans mojej fortuny i ujrzałem, żem stracił już miljon złp.
— Miljon złotych! — zawołał jakiś głos z akcentem admiracji.
Sapristi! to ślicznie! — syknął drugi.
— Tak, szczycę się tem, — odrzekł Kalikst z niewzruszoną obojętnością. — Straciłem miljon złp., i zostało mi już na hipotece majątków tylko pół miljona. Matka płakała obawiając się nędzy z pół miljonem; wierzyciele dokuczali djabelnie, — co tu robić? — pomyślałem, — bogato się ożenić! — odpowiedział mój geniusz i puściłem się na wyszukanie posażnej panny.
— Brawo! to zupełnie jak ja! — zawołał wysoki i przystojny blondyn, który dotąd mało się odzywał i z rodzajem szyderstwa patrzył na Grabę. — Przed rokiem miałem już znacznie nadwerężony fundusz i wziąłem sobie bogatą żonę, a teraz znowu fortuna moja na stu koniach jedzie.
— Tak zwykli czynić ludzie rozumiejący sztukę życia, — odpowiedział Kalikst, — i postępek pański przynosi honor przedsiębiorczemu i przemysłowemu guzowi jego czaszki.
Co do mnie, nie potrzebowałem wcale łamać sobie głowy, aby wymyślić tę deskę zbawienia, bo byłem skończonym znawcą wszystkich sposobów wydobywania się z kłopotów, a potem mnóstwo pięknych przykładów wskazywało mi tę praktyczną drogę prowadzącą przez kobierzec ślubny do odzyskania utraconego dostatku. Więc zacząłem eksplorować okolicę w celu znalezienia potrzebnego mi przedmiotu i wkrótce znalazłem. O kilka mil od majątków naszych, mieszkała przy starszym bracie panna Józefa L., najbogatsza dziedziczka w gubernji, wcale nie szpetna i mająca lat 17, to jest wiek, w którym najłatwiej jest zawrócić głowę kobiecie. Kazałem więc założyć do nowiutkiego koczyka cztery siwki, wziąłem z sobą grooma w zielonej, szemerowanej złotem liberji, nastroiłem się na ton obywatelski dla brata, a minstrelowski dla siostry i pojechałem w konkury. Nie upłynęło dwóch miesięcy, panna była już zakochana we mnie po uszy, ale brat, wąsaty obywatel, który codzień mówił pacierze i zajmował się budowaniem chat z kominami, stanął w poprzek i rad, że może w jakiejkolwiek okoliczności wznowić zwyczaj dawnej szlachty, krzyknął: „nie pozwalam!“
Panna dostała serdecznego płaczu i ukradkiem spotkała się ze mną w ogrodzie; ja wydobyłem pistolet z kieszeni i rzekłem do niej:
— Jeśli nie dasz mi natychmiast słowa, że będziesz moją, zastrzelę się w twoich oczach!
Omało nie zemdlała, ale miłość, jaką miała dla mnie, sił jej dodała.
— Cóż ja zrobię, — rzekła zanosząc się od płaczu, — kiedy Władzio nie pozwala...
— Daj się wykraść!
— Boję się, nie mogę, Pan Bóg będzie się gniewał, co ludzie powiedzą i t. d., i t. d.
— Ha, więc bądź zdrowa, — rzekłem niosąc do ust lufę nienabitego pistoletu.
— Kalikscie, aniele życia mojego, — zagruchotała gołąbka, — zlituj się, usuń od siebie tę broń morderczą, zrobię co zechcesz, pójdę za tobą na koniec świata, tylko żyj, żyj, dla mnie, bo jabym bez ciebie umarła!...
— A więc we wtorek o zmroku bądź w lasku za ogrodem, przyjadę i zabiorę cię, mój najdroższy aniele, i nie rozłączymy się już z sobą na wieki!
— O! na wieki! — zawołała gołębica i rzuciła się becząc w moje objęcia.
I tak bardzo tuliła głowę do mych piersi, tak drżała i płakała, iż nie spostrzegła, że dusiłem się od śmiechu. W istocie, komicznie sam przed sobą wyglądałem w roli Wertera.
Nadszedł dzień umówiony, podjechałem pod lasek, znalazłem pannę Józefę drżącą jak liść osiny, pochwyciłem ją, owinąłem w futro, bo było to w marcu, i powiozłem jak swoją. Trochę mi jednak wąsaty Władzio tkwił w myśli, to też dla zmylenia pogoni pojechałem dalszą drogą przez gęsty las; o pięć mil miałem umówionego księdza i dwóch świadków; wzięliśmy ślub o północy i pojechaliśmy na spoczynek do chaty jakiegoś strażnika, ukrytej w głębi lasu. Czuła Józefa tak była targana niepokojem przez cały tydzień poprzedzający katastrofę, że od trzech dni nic nie jadła. Gdy się już wszystko skończyło, ksiądz ręce nam związał stułą i ja przycisnąłem ją do serca szepcąc nad uchem: — Ty moja na wieki! — radość wywarła wpływ na apetyt i zapragnęła jeść z całą energją zgłodniałej istoty. Prosiłem strażnika o jakąkolwiek żywność; przyniósł nam herbaty i śledzia mówiąc, że ponieważ to Wielki post, zatem nic więcej w chacie nie posiada. Herbata była zasłodzona miodem, śledź nie wymoczony, moja czuła gołębica patrzeć na te obrzydliwości nie mogła, położyła się nie zdejmując sukni na nie zbyt czystem łożu pani strażnikowej i całą noc płakała z głodu, płacz przerywając niekiedy wykrzyknikiem: — O mój Boże! co Władzio na to wszystko powie! — albo znowu: — Kalikscie, mój kochany, chodź do mnie! — a gdy przyszedłem, odwracała się i silniej płakała. Ja zaś siedziałem przed ogniem, jak Pytoniza na krześle o trzech nogach, i zdrzemać nawet nie mogłem, bo bałem się stracić równowagę i runąć wraz z trójnogiem na glinianą podłogę chaty, po której roiły się wielce niemiłe czarne stworzenia. Taką była pierwsza noc poślubna moja i panny Józefy L., bogatej dziedziczki i młodej panny, o której rękę ubiegały się tłumy konkurentów.
Kalikst umilkł na chwilę i z rodzajem tryumfu spojrzał na otaczających; nikt się jednak nie odezwał; znać obraz młodej dziewicy, ufnej, bogatej, pięknej, spędzającej noc poślubną na brudnem łóżku chłopki, wśród roju robactwa i płaczącej z głodu, obawy i żalu po opuszczonym bracie: znać obraz ten przedstawiony przez Kaliksta z tak wymownym cynizmem nie musiał wydać się zbyt zabawnym biesiadującym młodzieńcom.
Kalikst uśmiechnął się wzgardliwym uśmiechem i mówił dalej:
— O świcie wyjechaliśmy z lasu i w południe byliśmy już u siebie. Matka moja przyjęła Józefę z całą czułością należną według niej osobie, która ukochała jej syna nad rodzinę i sławę; ja zaś coprędzej pojechałem do Awulsu, aby pozbyć się obecności tamtejszej bogini, o której egzystencji nie chciałem aby się dowiedziała moja zakochana we mnie żona, a szczególniej średniowieczny Władzio. Dałem więc Wilhelminie sto rubli, pokazałem jej przez okno bryczkę założoną parą koni i powiedziałem: — Seien Sie so gütig mein Fräulein, und fahren Sie fort. — Niemka w płacz, a ja ukazując drzwi: — ach! abscheulicher Mensch! — A ja nazajutrz po tej operacji zawiozłem żonę do Awulsu aby jej niby pokazać zbiór mojej broni myśliwskiej, a w istocie aby mogła powiedzieć Władziowi, że wszystko co gadano o Awulsie, była czystą potwarzą, bo sama widziała, że w ślicznym szwajcarskim domu nie ma nikogo, prócz mego dawnego Grzesia, wyżła Brylanta i kilku sfór chartów i gończych.
Panowie, co myślicie o sposobie, w jaki się pozbyłem czułej kompatryotki Goetego?
I rzucając to zapytanie wymówione z zimną krwią, którejby się żaden stoik starożytności nie powstydził, pan Graba potoczył wkoło wzrokiem, w którym malowała się szatańska jakaś ciekawość.
Ale mężczyźni patrzyli nań z rodzajem milczącego zdumienia.
Sacre-bleu! — zawołał w końcu jegomość z brodawkami, — niepospolity jesteś człowiek!
— Interesuje mnie tkliwa Wilhelmina! — rzekł młody człowiek o ryżych włosach.
Ma foi, nie zdobyłbym się na podobne rzeczy, — powiedział blondyn, który się niedawno bogato ożenił, — masz wyższość nademną!
I po chwili jedni wybuchnęli chóralnym śmiechem, inni patrzyli na swe talerze z miną ludzi niewiedzących, czy mają gardzić lub admirować.
Pan Graba ukazał w uśmiechu drobne, białe i ostre zęby, a niosąc do ust kieliszek, szepnął do siebie:
— Dobrze idzie! robię wrażenie! tego mi trzeba!
Nie mylił się, bo taką jest w istocie ludzka natura. Ci, których serca i umysły skłaniają się ku dobremu, tak są zdolni uwielbiać bohaterstwo cnoty, jak tych, którzy się kłonią ku złemu, pociąga i pod władzę swą podbija szczyt występku. Jedni i drudzy mają swój ideał z tą różnicą, że dla jednych jest on biały, dla drugich czarny, ale czarny równie jak biały, gdy tylko jest ideałem wyróżnienia się od tła ogólnego, magnetyczną siłą pociąga tych, którzy doń dążą. Pan Graba musiał być znawcą serc ludzkich i chciał w oczach swych współkolegów stanąć jako ideał występku. Dążył znać do stanowiska mistrza między nimi, chciał panować.
— Ale cóż się stało z wąsatym Władziem? — zapytał jeden z mężczyzn, — czy pogodził się z wyrokiem losu i z rezygnacją zniósł ucieczkę siostry?
— Nie, — odpowiedział pan Graba. — Był to człowiek dumny i butny, nie mógł więc spokojnie przenieść, że siostra jego czmychnęła ukradkiem z człowiekiem, który w oczach jego nie miał żadnej wartości, bo nie zakręcał wąsów za ucho, nie polepszał bytu poddanych i całe życie nic nie robił.
Pamiętam, że na obywatelskich zebraniach zwykł był odzywać się z gestem posła na sejmie: — Panowie! pracujmy i oświecajmy lud, a będziemy zbawieni! — a gdy po sutym jakim objedzie miał już w czubku, krzyczał na czem świat stoi: — Niech wszyscy djabli porwą hultajów i hulaków, oni nas gubią! — zdawało się, że przy tych wyrazach spoglądał zawsze na mnie z ukosa, ale ponieważ to bywało w porze konkurów moich do Józi, nie chcąc psuć moich interesów, połykałem gładko pigułkę, zapijałem ją co prędzej i oczyściwszy od chrypki, wtórowałem Władziowi z całej mocy, krzycząc jak on: ! — Niech wszyscy djabli porwą hultajów i hulaków!... — A na honor, nie bałem się tego przekleństwa rzuconego na samego siebie, bo gdyby djabli djabła porwały, nie byłoby w tem wielkiej biedy!...
Przy tych słowach zaśmiał się pan Graba, i z pod czarnego wąsika pokazał znowu białe i dziwnie ostre zęby. Całe towarzystwo głośnym wybuchnęło śmiechem na ten dowcip człowieka, który siebie samego zwał djabłem.
— Tęgi Kaliś! — zawołał ze łzami w oczach jegomość z brodawkami.
— Jak żyję nie widziałem takiego człowieka! — ozwał się przystojny blondyn.
— Mówże dalej! bo ciekawi jesteśmy, co też począł Władzio w swej ciężkiej alteracji?
— W swej ciężkiej alteracji, Władzio przysłał mi wkrótce swoich sekundantów, wzywając na pewną godzinę, do pewnego lasku, pod pewną sosnę w celu rozmówienia się ze mną za pośrednictwem ołowiu. Przyznam się, że nie w smak mi było to rendez-vous ze szwagierkiem. Widziałem nie raz, jak Władzio zachwycająco strzelał do celu, a w młodzieńczej mej piersi czułem jeszcze tyle porywu do życia, tyle skarbów poezji i nadziei, a w głowie nosiłem tyle genialnych myśli, że nie miałem wcale ochoty połączyć się wkrótce na polach Elizejskich z wielkimi mężami przeszłości. Jednak nie wypadało odmawiać; przyrzekłem więc, że będę „pod umówionym jaworem,“ ale tak zręcznie nastroiłem rzeczy, że Józia o wszystkiem się dowiedziała. Miła ta ze wszech stron kobieta, musiała mieć w swych żyłach część krwi dawnych Sabinek, bo naprzód dawszy się porwać jak Sabinka, odegrała następnie między mną i Władziem rolę, jaką sabińskie żony i córki odgrywały między Rzymianami i rodakami swymi. W chwili gdy stanęliśmy na placu, rzuciła się z krzykiem pomiędzy nas. Biała suknia, włosy w nieładzie, ręce konwulsyjnie załamane, śmiertelna bladość twarzy, wszystko to było i nic nie brakowało do kompletnego efektu. Upadła do nóg bratu i tak oplątała mu stopy swemi dwułokciowemi warkoczami, że olbrzym o mało się nie powalił. Gdy jednak odzyskał równowagę, podniósł siostrę z ziemi, spojrzał jej w twarz i zawołał:
— Do djabła! jeżeli go już tak bardzo kochasz, nie chcę ci go odbierać, ale pamiętaj, że lepiej by ci było, jeślibym cię dziś wdową uczynił.
Potem wystrzelił w górę, skłonił się sekundantom, na mnie ani spojrzał, siadł na konia i pojechał. Ja ścisnąłem Józię z radości tak mocno, że aż krzyknęła z bolu biedaczka i czmychnąłem też do domu, gdzie znalazłem matkę chorą z obawy o mnie.
Sekundanci moi krzywili się trochę z razu na to, żem tak łatwo schował do kieszeni pogardliwą minę i jakby przebaczenie Władzia, ale, że byli to porządni ludzie, upoiłem ich winem królowej Bony, wycałowaliśmy się potem serdecznie i tout était dit.
— I rozpoczął się dla nowożeńców miodowy miesiąc... — rzekł ktoś z flegmą.
— I rozpoczął się dla nas miodowy miesiąc, — powtórzył pan Graba. — Żyliśmy z sobą jak para gołąbków, gdyby moja małżonka miała trochę więcej rozumu a mniej sentymentów, ale nieszczęściem była to istna Heloiza. Całe życie swoje zamykała w głupiem słowie: miłość — tem głupszem, że do mnie zwróconem. Zrazu szło jako tako, ale potem coraz gorzej, bo mnie sprzykrzyła się prędko rola kochanka i zacząłem okazywać się w mojej własnej skórze, a ona nie przestawała mnie kochać szalenie, płakała nad moją obojętnością, łamała ręce, chorowała: w końcu tak mi się sprzykrzyła, że wyrestaurowałem szwajcarski domek w Awulsie i urządziwszy go po dawnemu, zacząłem na nowo moje kawalerskie, nieocenione życie.
— A posag żony? — zapytał ktoś z gości.
— Posag wziąłem: piękny majątek nad spławną rzeką i 300.000 złp. gotówki, które mi Władzio odesłał w bankowych biletach z impertynenckim napisem na kopercie: „Masz czego chciałeś.“ Trzy lata minęło, w czasie których ja bawiłem się w Awulsie moim, u przyjaciół lub po miastach, jak za najlepszych czasów, a dwie kobiety w domu, matka i żona roniły łzy nad marnotrawnym synem i mężem. Jak na biedę piękna Józia djabelnie szpetniała, twarz jej zżółkła jak cytryna, oczy poczerwieniały, nad czołem włosy siwieć zaczęły, choć miała tylko lat 20. Bardzo naturalnie, że w końcu trzeciego roku i patrzeć na nią nie mogłem, a ona się uwzięła kochać mnie co raz bardziej. Czasem gdy po miesiącu albo dwóch niebytności wracałem do domu, rzuciła mi się na szyję z całą gwałtownością namiętnej kobiety i zanosiła się od płaczu. Przyznajcie sami panowie, że nie było to zbyt wesołem, i że miałem prawo uważać się za męczennika małżeństwa. Niekiedy siedząc z załamanemi rękami i blada jak śmierć, mawiała do mnie:
— Ja wiem, Kalikście, że ty mnie nie kochasz, że grasz w karty, tracisz mój majątek, upędzasz się za innemi kobietami, wiem o tem wszystkiem, a jednak kocham cię nad życie i kochać nigdy nie przestanę.
— Bo głupia jesteś, — odpowiadałem na to, i zostawiałem ją siedzącą nieruchomie z głową opartą o ścianę i z załamanemi rękami.
Czasem wracałem po kilku godzinach i znajdowałem ją na tem samem miejscu, w tej samej postawie; od mego wyjścia ani palcem nie ruszyła. Śmieszna to była kobieta, na honor!
Owóż po trzech latach z gotówki Józi nic już nie zostało, ale był jeszcze majątek...
— Jakto, z gotówki już nic nie zostało? — zawołał zawstydzony blondyn.
C’est magnifique!
— Z 300.000 złp. nic nie zostało?
— Z 300.000 złp.! — powtórzył pan Graba, — ale był jeszcze majątek z czystą hipoteką, wart najmniej 200.000 złp. Miałem się już zawinąć koło niego, gdy pewien doktor, mój znajomy, uważajcie panowie, że znajomy tylko nie przyjaciel, bo z tego rodzaju ludźmi nigdy przyjaźni nie zawierałem, szepnął mi raz do ucha:
— Pańska żona ma suchoty i najdalej za miesiąc umrze.
— Jakto? — zawołałem przerażony myśląc o majątku, który w razie jej śmierci wracał do Władzia, — suchoty! może trzeba ją wysłać na kurację do Ems, do Szwalbach, do Włoch?
— Nic już nie pomoże, — odpowiedział medyk stanowczo, i zostawił mnie na pastwę smutnym rozmyślaniom.
Ale gwiazda moja nie opuszczała mnie. Właśnie w chwili, gdy z największym żalem myślałem nad utratą pięknego Kąkolina, weszła do pokoju mego Józia w białym penioarze, przepasana czarną wstążką. Na twarzy miała gorączkowe rumieńce suchotnicy, a nad czołem zaczesała sobie w górę dwa pasma siwych włosów i bardzo gustownie splotła je z czarnemi. Na honor, panowie, była wtedy prześliczna, tak śliczna, że czuły zawsze na wdzięki kobiece, choćbym je we własnej spotkał żonie, wyciągnąłem ku niej ramiona. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy Józia zamiast rzucić się w nie z okrzykiem radości, usunęła się nieco z tak łagodnym i smutnym uśmiechem, z jakim malują tych obrzydliwych męczenników na krzyżu, na których patrzeć nie mogę. Wtedy dopiero postrzegłem, że niosła w ręku zwinięty papier.
— Kalikście, — rzekła tak cicho, że ledwie mogłem dosłyszeć, — wkrótce pożegnamy się na wieki, ja umrę...
— Ależ moje dziecko... tak smutne myśli... — zacząłem mówić, patrząc ciągle na rozciekawiający papier.
— Dla mnie — odpowiedziała Józia, — myśli te nie są smutne, Kalikście, nie uczyniłeś mnie szczęśliwą, nie żałuję życia.
— Cóż to, pani, wymówki? — zawołałem podnosząc głos.
Józia uśmiechnęła się znowu tkliwym męczennicy uśmiechem.
— Kalikście, — odpowiedziała cicho, — ja ci nic nie wyrzucam, zrobiłeś nieszczęśliwe moje życie, ale nie twoja w tem wina, źle cię wychowano, nie nauczono ani pracować, ani myśleć, ani kochać... — dodała z wysileniem.
— Do czego to wszystko ma prowadzić, pani? — zapytałem zniecierpliwiony.
Józia przez chwilę zbierała siły, poczem zaczęła mówić:
— Kalikście, oddałam tobie piękność, serce, majątek, wszystko; wyrzekłam się dla ciebie jedynego brata. Ty w zamian odepchnąłeś mnie od siebie, zdeptałeś moje serce, złamałeś mnie fizycznie i moralnie. Mam lat 20 i mam siwe włosy... Kalikście, ty mnie zabiłeś. To wszystko przebaczam ci i na dowód oddaję tobie resztę mienia, któregoś dotąd nie stracił. Na Boga, popraw się, zachowaj tę resztę fortuny mojej i swojej, jaką posiadasz jeszcze i odmień życie. Ja niech ci będę wyrzutem sumienia... W obec Boga, przed którym stanę wkrótce, wyznam, jak teraz wyznaję przed tobą, że kocham cię zawsze, bośbył pierwszym człowiekiem, dla którego uderzyło moje serce i przebaczam ci, bo jesteś nieszczęśliwem zbłąkanem dzieckiem tej ziemi...
I uwierzycie temu panowie, że kobieta ta wypowiedziała te wszystkie głupstwa, a ja nie przerwałem jej i ani się ruszyłem z miejsca, tylko patrzyłem na nią. Uderzył bo mię zadziwiający fenomen. Józia była w owej chwili szczególniejszym sposobem podobna do jakiejś świętej, wymalowanej w ołtarzu kościoła w R., z palmą w ręku i w białej sukni. Obraz ten ujrzałem po raz pierwszy gdy miałem lat szesnaście i pomyślałem sobie, że gdyby ta święta była żyjącą, z przyjemnością bym ją pocałował. Otóż Józia mówiąc nademną wyżej przytoczoną allokucję, zadziwiająco była podobną do owego obrazu, który mi tkwił w pamięci. Skończywszy mówić, podała mi zwitek papieru i wysunęła się z pokoju cicho jak cień. Rozwinąłem papier, rzuciłem nań okiem i zobaczyłem zapis Kąkolina uczyniony na mnie. Naturalnie byłem zachwycony i poszedłem Józię pocałować w rękę. Bo też przyznajcie panowie, że była to gąska głupia, ale dobra.
— A co najwięcej, że niosła złote jaja, — rzekł młodzieniec z brodawkami.
— Niestety! przyszedł czas, że je nieść przestała, — melancholicznie odpowiedział pan Graba. — Prędzej niż doktor przepowiedział, bo w tydzień po owej znakomitej rozmowie umarła.
Po śmierci jej zmieniła się cokolwiek postać rzeczy w moim domu: matka moja zaczęła kaprysić, narzekać na mnie, kwaśno przyjmować moich przyjaciół. Raz nawet powiedziała mi, że żałuje słabości, jaką miała dla mnie, i że lepiejby było, żeby od dzieciństwa napędzała mię do pracy, i żeby mię była oddała do szkół i uniwersytetu. Odpowiedziałem jej na to:
— Moja matko! żałować po niewczasie jest to samo właśnie, co patrzeć na kompasie, kiedy słońce zgaśnie, a ponieważ w skutek tego lub owego posiadłem już prawdziwą umiejętność rozumnego życia i pozbywać się jej nie myślę, zatem rzecz jest nie do naprawienia i najlepiej podobno uczynisz kochana matko, jeśli wyjedziesz na mieszkanie do mojej siostry, a mnie zostawisz całkiem memu losowi.
Tak się i stało; matka moja wyjechała do córki, a ja sprzedawszy Kąkolin, a resztę ojcowskiego majątku oddawszy wierzycielom, pojechałem do Paryża. Byłem w Paryżu cały rok, potem zatęskniwszy do rodzinnego kraju, przyjechałem do Warszawy; tam bawiłem czas jakiś, póki nie sprzykrzyły mi się balety, maskarady na Trembackiej ulicy, śniadania Stempkowskiego i doróżki Wagnera. Zapragnąłem rozmaitości i przypomniawszy sobie, że w tutejszej gubernji mam siostrę i matkę, umyśliłem zamieszkać na jakiś czas w M. Przyjechałem więc tutaj w wasze objęcia, zacni i dzielni towarzysze. Od was zależy zatrzymać mię długo lub krótko; pozostanę jeśli się będę dobrze bawił, odjadę, jeśli się znudzę. Jestem dobry towarzysz, umiem pić zachwycająco, bank trzymam niebiesko; nająłem siedm pokojów i trzech lokajów; mam cztery konie, kosztujące dwa tysięcy rubli srebrnych, powóz kupiony od Rentla; trochę drobnych pieniędzy w pugilaresie, które pokażę wam, abyście broń Boże nie sądzili, że kłamię...
To mówiąc, dobył pugilaresu i wyrzucił na stół zwój biletów bankowych, potem schował go napowrót; mówił dalej:
— Nie będę was przepraszał za długość mego opowiadania, bo czyniłbym ujmę waszemu dobremu smakowi, jeślibym sądził, że ono was znudziło. Jesteście wszyscy na tej samej drodze, którą ja idę, z tą różnicą, że ja dalej już od was zaszedłem; zostaje mi więc tylko oglądać się po za siebie i mówić do przybywających: proszę za mną!... Co zaś do sposobu, w jaki opowiedziałem swoją bijografię, czy był on artystyczny, kategoryczny, systematyczny, nie dbam wcale. Wy zapewne panowie nie dbacie o to, bo jak wnoszę, nie ma między wami literata, nieprawdaż?
— Żadnego! — chórem odpowiedziała młodzież.
— A doktora? — spytał jeszcze pan Graba.
— Żadnego! — była znowu chóralna odpowiedź.
— Adwokata?
— Żadnego.
— Inżyniera?
— Żadnego!
— Tego się spodziewałem, — rzekł amfitryon, — jesteśmy wszyscy tutaj wolne dzieci natury, mędrcy ukształceni na łonie rozkoszy życia. Ludzie, których nazwy wymieniliśmy przed chwilą, z radością stwierdzając, że żadnego z nich między nami nie ma, stworzeni są do usług naszych. Im praca, nam użycie. Oni niech temperują pióra, gotują mikstury, stawiają mosty i prawią z katedry uczone androny: my rozweselajmy świat dźwiękiem kieliszków i odgłosem pocałunków. Oni stanowią plebeję ludzkości, podobną do szczurów zdychających z głodu między stosami książek, których zgryźć nie mogą, my jesteśmy świetni wyzwoleńcy, błyszczący patrycjusze cywilizacji. Oni świat zaciemniają swemi głupiemi mrzonkami i morałami, my go rozświecamy wesołością i swobodą. Tak, panowie, ponieważ jesteśmy wszyscy w dobranem i zaszczytnem towarzystwie, piję zdrowie doktorów prawdziwej filozofji życia i magistrów nauki rozkosznego jego używania! Służba! jeszcze jeden kosz szampana!
Gdy po tym wzniesionym i z zapałem przyjętym toaście gwar uciszył się nieco, pan Graba ozwał się znowu:
— Panowie, teraz kolej na was! Powiedziałem wam wszystko o sobie, niechże się dowiem czego od was; ale bijografia ośmiu osób za wiele czasu zajęłaby na jeden wieczór, przestanę na kilku wyrazach, które każdy z was niech wypowie, jako określenie samego siebie.
— Bardzo dobrze! — odrzekł pierwszy jegomość z brodawkami, — podwoi to ścisłość naszych wzajemnych stosunków. Ja pierwszy zaczynam: mam lat 34, nazywam się Ignacy Jodek, matka moja była elegantka, a ojciec gastronom. Obie te cechy rodziców w krew moją przeszły. Lubię cienki tużurek i smaczne objady, ale że jestem urzędnikiem i mam bardzo mierną pensyjkę, aby zdobyć jedno i drugie, zostałem człowiekiem dowcipnym i par excellence krotochwilnym. Krotochwile moje i dowcip otwierają mi kieszenie i jadalne sale ludzi bogatszych odemnie. W ogóle wolę jeść niż pić, pić niż kochać, a kochać niż pracować; tego ostatniego nawet wcale nie lubię, chyba jeśli idzie o rozebranie kapłona, lub wydobycie korka z butelki. Na szczęście moje liczba lubiących dowcipy nie zmniejsza się wcale, więc mam prawie pewność spożywać do śmierci smaczny kawał cudzego chleba, okraszony cudzą pieczenią. Skończyłem. Stasiu, kolej na ciebie.
Przystojny blondyn, zwany przez towarzyszy Stanisławem Klońskim, podniósł głowę, ozdobioną gęstą kędzierzawą fryzurą i rzekł:
— Mam lat 24; matka moja była uczona, a ojciec nie uczony; poszedłem w ślady ojca. Byłem w gimnazjum w M., ale nie uczyłem się niczego, a co roku gdy nadchodziły egzamina, ojciec mój przyjeżdżał do M., a za nim ciągnęły fury pełne indyków, zwierzyny i wszelkich nowalii; dawał kilka śniadań profesorom, całował ich serdecznie w oba policzki, i dostawałem promocję z klasy niższej do wyższej, nie wiedząc bynajmniej czego uczą w jednej lub drugiej. Tak przeszedłem siedm klas gimnazjalnych i w dziewiętnastym roku życia zostałem wielowładnym panem majątku mego ojca, który oddawna już spał i tylko fajkę palił. Zbudowałem pałacyk, pojechałem raz do Paryża, trzy razy do Warszawy i połowa fortuny pękła. Przed rokiem ożeniłem się z bogatą panną, znowu pieniędzy huk, a do tego mam ładną i dobrą żonę, którą kocham. Skończyłem. Kapitanie zaczynaj!
Tu powstał mężczyzna atletycznej budowy, o czerwonej twarzy i olbrzymich wąsach.
— Mam lat 30, służyłem lat dziewięć w złotych huzarach, posiadam konia, kubek z saskiej porcelany i głowę na karku! Dixi.
— Teraz na mnie kolej, — ozwał się bardzo młody człowiek o ryżych włosach, którego koledzy zwali zdrobniale Toziem Słabeckim.
— Mam lat dwadzieścia niespełna, ojciec mój był magistrem prawdziwej filozofji życia i użycia; matka jest dotąd światową kobietą. Od lat szesnastu byłem towarzyszem rozrywek ojca, w które wtajemniczał mnie z rozkoszą. Przed rokiem straciłem tego nieocenionego mistrza: matka moja wyjechała za granicę. Majątki nasze zadłużone i w dzierżawie; dzierżawca odsyła pieniądze matce za granicę, która je traci na koronki i fatałaszki, mnie dają pensji 600 nędznych rubli sr. rocznie. Byłbym więc w wielkim kłopocie, gdyby nie istnieli na ziemi poczciwi żydkowie, pożyczający na 20%, gdyby nie mieszkały w M. dwie młode moje kuzynki, które niedawno straciły rodziców; rządzą same swojem mieniem i są prawdziwą moją Opatrznością. Mówię im że potrzebuję pieniędzy na dobre uczynki, wsparcie biednych przyjaciół i t. d., i poczciwe dziewczęta dzielą się ze mną wszystkiem co mają. Onegdaj nie były przy pieniądzach, oddały mi więc brylantową broszę, rodzinny klejnot. Przed miesiącem pożyczyłem u młodszej zegarek i parę pierścioneczków. Wszystko to idzie tymczasem w zastaw, a jak mama przyjedzie z zagranicy, wykupi klejnoty i oddam, a w najgorszym razie zredukuję je na pieniądze i dam kuzynkom oblig z wypłatą za lat 10, bo teraz ciężkie czasy. Sądzę, że powinienem bogatą dostać żonę, ze względu na wysokie stosunki, jakie posiadam przez matkę, ale może pierwiej umrę, bo coś zdrowie djabelnie chybiać zaczyna.
Powiedziałem... Ordynacie Zrębski, ty mówisz!
— Mam lat dwadzieścia sześć, — zaczął blady blondyn o światłych faworytach i przygasłym wzroku. — Posiadam w gubernji K. ordynację, którą bogaty wuj na rzecz moją utworzył. Wychowano mię w Anglji, w miłości befszteków i sportu. Nudzę się śmiertelnie wszędzie i zawsze, wydaję rocznie dziesięć tysięcy; z reszty dochodów robię ekonomię, aby nie wpaść w kłopoty pieniężne i nie być zmuszonym do ratowania się marjaszem, bo sam wyraz małżeństwa wstręt we mnie wzbudza. Gram w karty i piję z nudów, ale nic i nikogo na świecie nie lubię, oprócz klaczy mojej Sułtanki i charta Milorda.
— Panowie, kolej na was! — rzekł pan Graba, zwracając się do dwóch pozostałych gości, którzy dotąd nic o sobie nie mówili.
— My nie mamy o sobie nic do powiedzenia, — rzekł starszy, wstając i biorąc kapelusz, — i żegnamy panów.
Młodszy poszedł za jego przykładem.
— I dla czegóż panowie opuszczacie nas tak wcześnie? — zapytał gospodarz grzecznie, powstając.
— Mamy pilne zajęcie, — była odpowiedź i dwaj wyjątki ukłoniwszy się całemu towarzystwu, opuścili salę.
Czoło pana Graby zachmurzyło się nieco, oko jego mrugnęło nerwowo kilka razy raz po raz. Policzył wzrokiem po twarzach pozostałych gości, jakby chciał zbadać wrażenie sprawione na nich niespodziewaną dezercją dwóch towarzyszy. Ale Ignacy Jodek podjął się wyrazić uczucia wszystkich.
— Kąkol oddala się sam przez się od ziarna pszenicy, — wyrzekł sentencjonalnie i dodał z pogardliwym gestem wskazując na drzwi: — Z Bogiem! Baba z wozu, koniom lżej!...
— Nie pojmuję, jak można wyrzekać się tak miłej zabawy? — potwierdził Stanisław Kloński.
— Ci panowie musieli się znudzić, — dodał ziewając lekko Ordynat.
— A dla prezerwatywy aby i panów nie napadło też znudzenie, wznoszę toast! — zawołał pan Graba, i powstawszy z kielichem w górę wzniesionym, rzekł donośnie:
— Panowie! niech żyją tkliwe i nerwowo kochające swoich synów matki, które przez błogi czas dzieciństwa i pierwszej młodości trzymają ich utulonych fałdami swych spodniczek, które lękają się dla nich nauki, aby nie osłabiała im zdrowia, i zakładów publicznych, aby nie zepsuły im manier. Błogosławione niech będą matki takie, albowiem one to dostarczają znakomity kontyngens do zastępów rycerzy wesela, albowiem ich to staraniem wielu młodzieńców umiłowywa kielich, zamiast księgi, i zielone pole stolika, zamiast pól rodzinnej gleby! panowie, piję zdrowie matek takich!
Choralny śmiech zabrzmiał i dźwięknęły kieliszki, ale nad gwarem zapanował z trudnością słaby głos Tozia, który też powstał, kieliszek wzniósł w górę, i zawołał:
— Błogosławieni niech będą także ojcowie, którzy dziecięce kroki synów prowadzą tam, gdzie brzmią hymny śpiewane na cześć Bachusa i Wenery, którzy zamiast lekcji matematyki i geografji przykładem swym dają im lekcje najmędrszego używania darów natury. Błogosławieni tacy ojcowie, albowiem oni zmniejszają na świecie liczbę nudnych istot, porządnymi ludźmi zwanych, a nie dają wygasnąć rodowi wesołych młodzieńców! panowie, ja piję zdrowie ojców takich!
Śmiech wzmógł się, ale uwaga wszystkich zwróciła się na pana Ignacego, który powstał z kolei.
— Ja, panowie, — mówił on, — sławić będę dwie naraz cnoty. Oto naprzód błogosławione niech będą matki elegantki, które przekładają bal nad przyszłą cnotę syna i komplement, za którym gonią, nad przyszły jego rozum; i błogosławieni niech będą ojcowie, którzy wiecznie spią lub palą fajkę i przed egzaminami synów wożą indyki na śniadanie dla profesorów w zamian obiecanej promocji. Błogosławieni niech będą takie matki i tacy ojcowie, albowiem rzucają oni na świat ludzi dobrego smaku, którzy zamiast spania i palenia fajki, żyją całą gębą i palą ofiarę bożkom rozkoszy! panowie, piję zdrowie matek elegantek i ojców głupców!
Tym razem śmiech powstał homeryczny, ale umilkł wnet zagłuszony słowami Stanisława Klońskiego.
— A ja powiadam! — wołał on, — że błogosławione także niech będą rozmarzone a posażne dziewice, które serca swe zaczepiają o nasze zaostrzone wąsy i umieszczają swe marzenia w puklach naszej fryzury, a przez to oddają nam piękne swe łabki i pełne szkatuły; błogosławione niech będą dziewice takie, albowiem one to są gęsi znoszące złote jaja, za które my kupujemy im łzy, a sobie wesołe życie! panowie, piję zdrowie gąsek niosących złote jaja dla złotej młodzieży!
Po tych słowach jednomyślnie zabrzmiało brawo.
— Dwunasta godzina, — rzekł po chwili pan Graba patrząc na zegarek, który nosił na grubym i cennym łańcuchu, — nie traćmy czasu panowie, stoliki otwarte.
Querre a l’as! — zawołał basem kapitan.
— O, rycerzu! nie znasz trafnych pomysłów, — odrzekł Ignacy, — nudną grę proponujesz!
— Na prowincji querre a l’as, nazywają Geryłaczem, — zaśmiał się Stanisław.
— Może w pompadurę!
— Nie cierpię pompadury!
— Proponuję sztosa! — wycedził Ordynat z lekkiem ziewnięciem, — może mnie cokolwiek ogrzeje, — dodał i wzdrygnął się, jakby od chłodu, choć w sali było najmniej 18 stopni ciepła.
— Sztosa! sztosa! — krzyknęli wszyscy i rzucili się do stolika.
Pan Graba pozostał nieco na stronie, zbliżył się do kinkieta płonącego na ścianie, wydobył pugilares i zapisał w nim ołówkiem następne słowa:
„Ordynat, mąż bogatej żony i kuzyn bogatych kuzynek, obiecujący mieć ich na oku. Reszta — narzędzia pomocnicze.“
Skończywszy pisanie, podszedł ku otwartemu stolikowi, wkoło którego toczyła się żywa rozprawa o stosunkową wartość querre a l’as a pompadury i sztosa, i odezwał się:
— Panowie, głosuję za sztosem; czem jest szampan między płynami, tem sztos między wszystkiem grami tej ziemi! ale nim zaczniemy, pozwólcie sobie zadać jedno pytanie.
— Słuchamy, — odpowiedziało kilka głosów.
— Widziałem dziś prześliczną pannę, — rzekł pan Graba.
— A! — ozwali się inni.
— Chcę wiedzieć, czy ktokolwiek z panów zna ją, lub widział? — kończył Amfitryon.
— Kto jest i gdzie jest? — zapytał Ignacy.
— Nazywa się Kamila G., jest guwernantką na pensji pani D., — wymówił zwolna pan Kalikst.
— Co mu! — zawołał Tozio, — to koleżanka mojej siostry?
— A! — rzekł Graba i oczy mu zamigotały, — czy siostra twoja widuje się z nią?
— Prawdopodobnie, że nie, bo od roku jest z matką moją w Dreznie.
— A kiedy wróci?
— Jak matce mojej zabraknie pieniędzy na koronki i wojaże.
— To źle, — wyrzekł po chwili pan Graba. — A nikt więcej z panów jej nie zna?
— Nikt, — była odpowiedź.
Pan Graba zamyślił się.
— Czy nie zakochałeś się przypadkiem, eks-mężu zacnej Józefy? — zapytał pan Ignacy.
— Nie, — odrzekł Kalikst, — wydała mi się godną uwagi.
— Czy tak piękna?
— Bardzo.
— W jakim rodzaju?
— Postawa Junony, a twarz Hiszpanki, — określił pan Graba.
Przy tej rozmowie pan Graba trzymał oczy spuszczone i utkwione w stół i lakoniczne odpowiedzi rzucał jak człowiek roztargniony pochłaniającą go myślą. Po chwili z siłą położył dłoń na stoliku i rzekł:
— Ona musi być moją.
Śmiech zabrzmiał ogólny.
— Lubię tę pewność siebie! — wołał Ignacy.
— Do pioruna, dzielny chłopak! — krzyknął kapitan.
Ma foi, c’est un homme parfait! — mówił Ordynat.
— Niepodobna! — zawołał Tozio, — nie dopniesz tym razem swego celu, Kalikście! Widziałem ją kilka razy u mojej siostry i znam jej historję. Dumna jak miljonerka, pochodzi z bogatej i wysokiej rodziny zubożałej wskutek wypadków. Nie próbuj nawet, bo stracisz tylko czas.
— Tak myślisz? — rzekł z flegmą Kalikst, — być może, a jednak poszedłbym o zakład, że będzie moją.
— Idę o zakład, że nie! — zawołał Tozio.
— Twoja ręka, — powiedział Graba.
Podali sobie ręce.
— O cóż! o cóż! — zawołali świadkowie.
— Stawiam parę moich anglezów, — rzekł Kalikst.
— A ja ten pierścionek, — dodał Tozio, pokazując na małym palcu pięknie oprawiony i cenny szmaragd.
— Czy to pierścioneczek kuzynki? — zapytał zwolna Ordynat.
— Młodszej, — odpowiedział Tozio.
— Więc zakład stanął? — pytali świadkowie.
— Stanął, — odpowiedzieli aktorowie.
— Będę ją miał, choćby mnie to miało wiele kosztować, — rzekł Kalikst.
— A ja będę wspaniałomyślnym, — ozwał się Tozio, — i choć to jest przeciwko memu własnemu interesowi, objaśnię ci jedną okoliczność.
— Jaką?
— Panna G. ma matkę...
— Więc cóż?
— Którą kocha nad życie.
— A! rozumiem, więc najprzód ..
— Najprzód do przekonania matki, — rzekł Tozio.
— A potem do serca córki, — dokończył Kalikst.
— Może ożenisz się? — żartobliwie zapytał Ignacy.
— Może, — lakonicznie odpowiedział Graba, i dobywszy pugilares, rzucił na stół kupę asygnat.
— Teraz panowie zaczynajmy, trzymam bank, kto poniteruje?
Długo w noc zapóźnieni przechodnie słyszeli na ulicy wychodzące z restauracji gwar i śmiechy.
Dzień był dobry, gdy otworzyła się brama hotelu i wyszło z niego sześciu mężczyzn rozmawiających ochrypłemi głosami. Za nimi wyszedł także na ulicę lokaj Marcin; odkrytą miał głowę i łysina jego błyszczała przy dniu wschodzącym. Patrzył przez chwilę za odchodzącymi, a gdy mieli już zniknąć w załomie ulicy, pokiwał głową, poskrobał się w łysinę i rzekł półgłosem:
— Oj łotry, łotry!

IV.

Obok błękitnego domku, w którym mieszkała matka Kamili, był zupełnie podobny doń strukturą domek zielony. Tak jak tamten, miał on cztery okienka wychodzące na ulicę, facjatkę o jednem oknie, ogródek długości i szerokości sto kroków, wejście do wnętrza domu z ogródka i sztachetki otaczające wszystko razem. Ta tylko między dwoma domkami była różnica, że jeden był na błękitno, drugi na zielono pomalowany, i że ponieważ oba zbudowane były na spadzistości góry, zielony stał nieco wyżej, tak, że z okien jego można było widzieć wszystko, co się w niżej położonym do błękitnego należącym ogródku działo.
Właścicielem zielonego domku był żyd, zwany ogólnie Starym Wigderem. Przydomek „stary“ dołączył się do imienia Wigdera tak dawno, że najdawniejsi mieszkańcy ulicy Nadrzecznej nie pamiętali, kiedy Wigder mógł się nazywać młodym. Był to żyd średniego wzrostu i bardzo chudy z żółtą i pomarszczoną twarzą i długą, białą jak mleko, a dziwnem zjawiskiem u żyda porządnie utrzymaną brodą. Ubierał się w szarym chałacie zawsze w jednym i we dnie powszednie i szabasy, a ubierał się w niego tak dawno, jak dawno nosił przydomek „starego.“ Niemniej jednak chałat był czysty, ale tylko dziurawy na jednem ramieniu, a z pod niego ukazywały się nogi żyda w czarnych wełnianych pończochach i pantoflach z grubej, koźlej skóry. Na głowie nosił w domu jarmułkę, a na ulicy zimą i latem wielką czapkę oszytą wilczem futrem; z pod jarmułki, czy z pod czapki wymykały się białe włosy i rzadkiemi kosmykami spadały na żółtą i pomarszczoną szyję. Pejsów nie nosił, a miał duże białe wąsy i siwe grube brwi, które ocieniały zapadłe i siwe oczy.
Wigder był wdowcem i mieszkał sam jeden ze starą służącą Chaitą, która ubierała się według dawnych mód Izraelitek, w suknię bez rękawów i w wielką chustkę grubą na głowie; suknia i chustka nie posiadały już żadnej barwy, bo służyły Chaicie od tak dawna, jak przydomek „stary“ służył Wigderowi. Chaita gotowała barszcz i krupnik w dni powszednie, rybę i łokszynę w szabasy; prała szmaty mające wyobrażać bieliznę i robiła czarne wełniane pończochy. Izb nie uprzątała nigdy, uważała to znać za pracę niepotrzebną i niepożyteczną.
Mieszkańcy ulicy Nadrzecznej mawiali o Wigderze: mądry żyd, o Chaicie: idjotka.
Wigder mieszkał w zielonym domku, ale zajmował jedną tylko połowę, a drugą wypuszczał w najem. Obie połowy składały się z dwóch pokojów, jednego większego o dwóch oknach na ulicę i jednego mniejszego o jednem oknie na ogródek. Sieni były wspólne, miały dwa okna i drzwi do ogrodu. Czy to z powodu tej wspólności sieni, czy z innej jakiej przyczyny, lokal przeznaczony do wynajęcia w domu Wigdera bardzo często był próżnym. Żyd nie troszcząc się bardzo o to, nigdy nawet nie naklejał na szybie kartki z napisem: „pokoje do najęcia,“ a jeśli pojawił się jaki amator, oglądał go długo ze wszech stron, nim zgodził się na rozpoczęcie umowy; a obejrzawszy bardzo często naznaczał tak nieprawdopodobną cenę za dwa pokoje, że kandydat na lokatora odchodził z niczem. Znać Wigder miał inne środki utrzymania się, jak dochód z zielonego domku; powszechna chodziła fama, że jest on bardzo bogaty; byli tacy, którzy dowodzili, że stary żyd zakopuje pieniądze pod podłogą swego domu. Bądź co bądź, Wigder gości swoich czy interesantów przyjmował zawsze w pierwszej od wejścia izdebce, a do drugiej, która była sypialnią jego, nikogo nie wpuszczał, ani nawet idjotki Chaity. Okna tej sypialni wychodzące na ulicę, nigdy się nie otwierały i zasłonięte były wewnątrz grubemi jakiemiś i ciemnemi płachtami.
Raz pewien doktor przechodzący ulicą Nadrzeczną, zapytał Wigdera, dla czego nigdy swych okien nie otwiera i nie przewietrza izb.
— Lękam się ciągów, panie doktorze, — odpowiedział stary żyd.
— To odsuń przynajmniej sztory, i w braku powietrza wpuść trochę światła, — mówił medyk.
— Stare moje oczy nie mogą znieść słońca, i bolą od blasku, — rzekł Wigder.
Doktor wzruszył ramionami i rzekł do siebie:
— Bez powietrza i światła! ależ ten człowiek prędko umrze!
Upłynęło dziesięć lat od tego orzeczenia doktora, a Wigder żył jeszcze i wcale mu się na śmierć nie zanosiło. Jeżeli kiedy zachorował, nie wzywał nigdy lekarza, ani nawet cyrulika, ale zamykał się w swojej ciemnej sypialni i rozkazywał Chaicie, aby usiadła w sieniach na progu i ani sama wejść nie ważyła się do mieszkania, ani też nie wpuszczała nikogo. Upłynęło kilka godzin, Chaita siedząc na progu robiła czarną pończochę latem, a zimą trzęsła się od zimna i kościste ręce rozgrzewała nad garnkiem z rozżarzonemi węglami. Po kilku godzinach ukazywał się za nią Wigder, dotykał jej ramienia i wskazywał gestem, że może już wejść do mieszkania. Wszedł był do sypialni chory i stękający, wyszedł z niej po krótkim przeciągu czasu zdrów jak ryba. Miał znać tajemnicze lekarstwo, o którem sam tylko wiedział.
Pewnego pięknego dnia majowego, uwaga mieszkańców Nadrzecznej ulicy zwrócona została przez dwóch mężczyzn, idących zwolna wąskim chodnikiem. Było to południe, upał był nieznośny, przechodnie więc sami jedni znajdowali się na opustoszałej ulicy, nie wiedząc zapewne i zapewne nie dbając o to, że są celem mnóstwa spojrzeń tkwiących w każdem niemal oknie, które mijać im przychodziło. Oba mieli na sobie wytworne letnie ubranie, kapelusze cylindry i grube łańcuchy od zegarków. W ręku każdy z nich trzymał giętką laseczkę z ozdobną gałką. Jeden z mężczyzn był wysoki i brunet, drugi niski i ryży.
Par dieu! jakże to daleko, Tozio! — ozwał się brunet w chwili, gdy przed oczami jego błysnęła iskrzata od słońca wstęga rzeki płynącej w dole, — gdybym był wiedział, że to tak daleko, nie byłbym poszedł w taki upał.
— Sam byś na tem stracił, kochany Kalciu, — odrzekł ryży młodzieniec, — bo innego dnia nie byłbym może w humorze pokazania ci, gdzie mieszka matka twojej upragnionej, a zatem działałbyś wbrew swemu interesowi.
— Poradziłbym sobie i bez twojej pomocy, — odpowiedział lekceważąco Kalikst, — ale trzeba nam było przynajmniej pojechać powozem.
— Ach mój Boże! pourquoi tant de façons! otóż i jesteśmy u kresu naszej drogi. Oto ten błękitny domek, widzisz?
— Widzę; ona tam mieszka?
— Czy rozumiesz starą pod wyrazem ona?
— A naturalnie.
— Wcale nie naturalnie, bo pod poetycznym wyrazem ona, rozumie się zawsze kobietę piękną i młodą.
— A o starej, jakże się mówi?
— Stara i koniec.
— No, więc stara czy tutaj mieszka? w tym błękitnym domku?
— Tak, i to już od lat wielu podobno.
— A, cóż to za chałupy! — rzekł Kalikst zwalniając kroku i oglądając się w koło. — A przytem jakto tu wszystko pełne smaku, dom błękitny obok zielonego! gust chiński! Mon cher, któż mieszka w tym zielonym domu o dwóch oknach hermetycznie zamkniętych i zasłonionych?
Na twarzy Tozia pojawił się wyraz chwilowego zmięszania; dostrzegł je Kalikst i powtórzył pytanie:
Mon cher, któż mieszka w tym zielonym domku? czy nie wiesz?
— Żyd jakiś, — niedbale odparł Tozio, odwracając się jednak, aby uniknąć przenikliwego wzroku swojego towarzysza.
— Żyd jakiś, — powtórzył Kalikst zwolna, — to nie zajmujące, czy tylko żyd, nikt więcej?
— Tylko, bo połowa domu pusta i do najęcia.
— Pusta i do najęcia, — powtórzył machinalnie Graba ziewając lekko, — ale zkądże ty wiesz o tem; nie sądziłem, że jesteś tak au courant spraw zaułkowych.
Tozio zarumienił się jak burak; niecierpliwie świsnął w powietrzu laseczką i odparł żywo:
— Cóż chcesz? szukałem kiedyś mieszkania dla jednego ze znajomych i zachodziłem do tego domku, bo dowiedziałem się, że tam jest mieszkanie do najęcia.
— Do najęcia, — powtórzył znowu Kalikst machinalnie i jak człowiek, który o czem innem myśli, ale nagle, jakby mu dźwięk tego wyrazu myśl nasunął, podniósł rękę do czoła i zawołał:
— Do najęcia! co za myśl!
— Co mówisz? — zapytał Tozio.
— Nic, nic, — odpowiedział Kalikst całkiem już obojętnie, — jakaś myśl przelotna...
W tej chwili byli już na środku spadzistości góry, a że minęli błękitny dom, który jak widać, był celem ich przechadzki, zwrócili się, aby iść napowrót. Przechodząc około zielonego domu, Kalikst oglądał go z niezwykłą uwagą, czego jednak nie dostrzegł Tozio, bo mijając hermetycznie zamknięte okna Wigdera, spuścił oczy i wyraźnie ciężkie uczucie odmalowało się na jego twarzy.
Tegoż dnia o zachodzie słońca nowe zjawisko ukazało się oczom cichych i przyzwyczajonych do jednostajności mieszkańców Nadrzecznej ulicy. Samym jej środkiem, z głową podniesioną i postawą butną szedł lokaj odziany angielską liberją, w zielonym spencerze, botfortach, w zielonej opasanej złotym galonem czapce. Spencer był również zdobny w złote galony i guzy. Stary jakiś miłośnik heraldyki mieszkający na ulicy Nadrzecznej, wysadził z otwartego okna całą głowę, aby się dobrze przejrzeć świetnemu lokajowi i dojrzał na guzach herb Ślepowrona z podkową.
W każdym domu wszystkie okna były pootwierane, a w każdem oknie była jakaś głowa, a czasami dwie lub trzy.
I wszystkie te głowy i wszystkie w tych głowach osadzone oczy obracały się za mijającym domostwa lokajem w botfortach i na wszystkich ustach zawisło niewypowiedziane, bo razem z oddechem wstrzymane pytanie: „dokąd on idzie?“
Mieszkańcy Nadrzecznej ulicy, byli bez wyjątku ludźmi bardzo miernej zamożności, lokaj więc w bogatej liberji był dla nich zjawiskiem, tak jak panowie wytwornie ubrani i w cylindrach na głowie.
Tymczasem lokaj nie oglądając się ani na lewo ani na prawo, ale z nosem podniesionym prostopadle do góry i z tą impertynencką butą lokajską, cechującą służbę w bogatych domach, zbliżył się do bramki zamykającej ogródek zielonego domku, otworzył ją, wszedł do ogródka i zniknął przed oczami patrzących, którzy ze zdumieniem pytali siebie, po co ten lokaj w bogatej liberji poszedł do starego Wigdera?
Na progu sieni siedziała Chaita; robiła czarną pończochę, kiedy niekiedy pomrukując z cicha jakieś niezrozumiałe żydowskie słowa. Naprzeciw niej na trawie siedział wielki kot pstrokaty i z niezachwianą uwagą przyglądał się zmrużonemi oczami ruszającym się drutom żydówki. Cisza zupełna panowała w mieszkaniu Wigdera.
Nagle Chaita podniosła głowę, upuściła na kolana pończochę i tak otworzyła usta, że można było w nich porachować kilka pozostałych, żółtych zębów. Przed nią stał lokaj w zielonej liberji.
— Czy tu jest mieszkanie żyda Wigdera? — zapytał patrząc z góry na żydówkę.
Chaita nie powstała i nie wydała żadnego dźwięku do odpowiedzi podobnego, tylko szerzej jeszcze otworzyła usta.
— No, odpowiadaj żydowico, — rzekł z niecierpliwością lokaj, — czy tu mieszka żyd Wigder?
Chaita zrobiła nadzwyczajne wysilenie; z gardła jej zgięty w znak zapytania wydarł się dźwięk:
— Ha?
— Cóż u djabła? czy nie rozumiesz po polsku? pytam się, czy tu mieszka starozakonny Wigder? — zapytał ze złością lokaj.
Przestraszona porywczym tonem jego mowy, Chaita wpatrywała się w niego jeszcze silniej i podnosząc ramiona prawie do wysokości uszów, odpowiedziała znowu pytaniem:
— Ha?
— A to skaranie Boże! — krzyknął lokaj, — niczego się od tej baby nie dowiem. Trzeba iść dalej.
I miał przestąpić próg, ale zaledwie podniósł nogę, gdy kutasem od botforta zaczepił o czarną wełnianą nitkę, z której Chaita robiła pończochę, i ściągnął na ziemię całą jej robotę z kłębkiem i z drutami. Żydówka zerwała się na równe nogi, pochwyciła kutas i ciągnąc go do siebie z całej mocy, zawołała ze złością:
— No, czego asan chcesz? czego asan przychodzisz tu rozbojów robić?
W tej chwili, wywołany zapewne krzykiem Chaity, ukazał się w sieni stary Wigder, i gdy spostrzegł lokaja, szybki uśmiech przemknął mu po zmarszczonych ustach.
Zagadał coś po żydowsku do Chaity, która rozplątawszy swą wełnę, odeszła mrucząc, a sam rzekł do lokaja bardzo dobrą polszczyzną z lekkim tylko żydowskim akcentem:
— Przepraszam aspana za moją służącą, jest ona bardzo nierozsądna i może aspanu jakie głupstwo powiedziała. Waspana przysłał tu pan Graba?...
— A waspan zkąd wiesz o tem, że to pan Graba mnie przysyła? — zapytał zdziwiony lokaj.
— Zkąd wiem, to wiem; to aspana ani ziębi, ani grzeje. A czego pan Graba chce odemnie?
— Jaśnie wielmożny pan Kalikst Graba, — rzekł lokaj z pompą, z jaką zwykle służący przechwalają się godnościami swych panów, — życzy sobie nająć u aspana mieszkanie.
Żyd pogładził brodę i pokiwał głową.
— A na co panu Grabie najmować u mnie mieszkanie, kiedy on na Złotej ulicy już siedm pokojów najął?
— I o tem aspan już wiesz? — zawołał lokaj, którego zdziwienie wzrastało, ale miarkując się wnet, dodał: — Nic to zresztą ważnego, że aspan wiesz o tem, bo kiedy gdziekolwiek przyjeżdża taki pan jak pan Graba, wszyscy o nim wiedzą.
Wigder uśmiechnął się właściwym sobie uśmiechem i szepnął do siebie:
— Jubiler wie, gdzie sprzedają tombak za złoto.
A głośno dodał:
— No, i na cóż panu Grabie najmować mieszkanie u mnie?
— Jaśnie wielmożny pan cierpi często na ból głowy i doktorowie zalecili mu nająć na czas upałów mieszkanie blisko wody i ocienione drzewami, a ot u waspana właśnie rzeka i blisko ogródek jest.
— No, kiedy tak, to służę, służę. A ile mi pan Graba zapłaci za dwa pokoje?
— A ileż waspan chcesz?
— Zdrowie takiego pana, jak pan Graba, bardzo jest drogie i tanio się nie kupuje, — rzekł żyd z ironją, której nie zrozumiał lokaj, — proszę o trzydzieści rubli srebrnych na miesiąc.
Według ogólnych cen lokatorów w M., była to cena bajecznie wysoka.
— Jaśnie wielmożny pan powiedział mi, że mogę panu ofiarować dwadzieścia pięć rubli na miesiąc.
Wigderowi błysnęły siwe oczy radością, ale nie ustępował.
— Nie mogę wynająć taniej jak za trzydzieści rubli.
— Powiem o tem jaśnie wielmożnemu panu, i jeżeli przystanie, dziś jeszcze będziemy urządzać pokoje.
— Czy pan Graba weźmie pokoje z meblami, czy bez mebli? — zapytał żyd.
— Jakże to asan możesz u licha przypuścić do głowy, żeby jaśnie wielmożny pan używał waszych żydowskich mebli! — z pogardą odpowiedział lokaj.
— A co to można wiedzieć, — rzekł żyd i uśmiechnął się znowu szydersko. — Ale jak najmie bez mebli, to dla mnie jeszcze lepiej.
— No to do widzenia z aspanem, — żegnał lokaj, — za godzinę przyjdziem urządzać pokoje.
— Już tak zaraz?
— Jasny pan chce dziś tu nocować. Adiu bube.
Adiu.
I lokaj odszedł, a Wigder długo stał we drzwiach, gładził brodę i głęboko nad czemś się namyślał, potem rzekł do siebie: — drajzig rubel! — cmoknął z ukontentowaniem i wszedł do izby.
Dzień ów do samego końca miał znać przynosić coraz nowe zdumienia mieszkańcom cichej Nadrzecznej ulicy.
Jeszcze bowiem z ust ich nie znikło całkiem drżące głęboką tajemniczością pytanie: co lokaj w liberji robił u starego Wigdera? gdy oto oczom ich ukazało się aż trzech lokajów, z których jednym był właśnie ten, którego osobę owijano mnóstwem domysłów. Dwaj inni nie mieli na sobie liberji, ale byli całkiem czarno i tak wytwornie ubrani, jak się nigdy nie ubierał żaden z najzamożniejszych mieszkańców ulicy Nadrzecznej. Nieśli oni mnóstwo przedmiotów: kwieciste dywany, zwierciadło tualetowe, jakieś szkatułki i albumy. Tuż za nimi tragarze dźwigali małe sofki, fotele, stoliki o misternie toczonych nogach i parę wazonów z roślinami obsypanemi kwieciem.
Nie upłynęły dwie godziny, a dwa pokoje najęte przez pana Grabę w domu Wigdera, były wyczyszczone, dywanami wysłane, wygodnemi meblami zastawione i przystrojone mnóstwem cacek, szkatułek, flakoników, albumów, które zwykły nieodstępnie towarzyszyć nowożytnym adeptom sekty Epikura.
W czasie tych przygotowań spełnianych z pospiechem przez trzech lokajów, którym pomagali tragarze, Chaita ogłuszona stała w sieni i patrzyła na wszystko z otwartą gębą i szklannemi oczami: palce jej zesztywniały i bezczynnie trzymały druty czarnej pończochy. Noszący meble popchnęli ją parę razy wypadkiem.
— Żydówko, ustąp z drogi! — zawołał jeden z tragarzy niosących sofę.
Chaita ani się ruszyła.
— Ustąp! — zawołał znowu, — bo cię zdepcemy.
Chaita zdawała się nie słyszeć.
Jeden z lokajów wziął ją za ramię i wsunął pod ścianę.
Nie broniła się wcale, tylko wlepiła w niego wzrok i z gardła jej wyszedł znowu zgięty w znak zapytania dźwięk:
— Ha?
I już została aż do końca pod ścianą, wodząc wkoło szklannemi oczami; Wigder w czasie całych przygotowań nie wyszedł ani razu ze swej izby, tylko gdy już wszystko ucichło, tragarze odeszli, lokaj liberjowany został sam jeden, ukazał się w sieni, stanął na progu otwartych drzwi mieszkania pana Graby, spojrzał na meble, dywany, cacka i z nieopisanym wyrazem ironji rzekł do siebie:
Schön!...
Potem zwrócił się do lokaja patrzącego nań z tryumfem.
— Czy pan Graba sam zapłaci, czy u wasana są pieniądze?
Lokaj sięgnął do kieszeni spencera.
— Jasny pan przezemnie przysyła trzydzieści rubli z góry za miesiąc. Rewers waspan jasnemu panu oddasz.
Wigder ujął asygnatę w dwa palce, przejrzał ją przez światło bardzo uważnie, potem złożył z rodzajem nabożnego uszanowania i kiwnąwszy głową lokajowi, odszedł.
Chaita stała jeszcze pod ścianą ściskając w ręku pończochę, Wigder podszedł do niej i przemówił słów kilka dziwnie łagodnie. Żydówka, jakby obudziła się ze snu, spojrzała na niego i w oczach ukazała się iskra pojęcia. Wigder znowu powiedział kilka wyrazów i gestem wskazał drzwi izby. Chaita nachyliła się, wzięła jego rękę i pocałowała ją, potem milcząc oboje weszli do swego mieszkania.
W godzinę później spiących już mieszkańców Nadrzecznej ulicy obudził turkot powozów. Przed dom Wigdera zajechał koczyk założony dwoma siwemi anglezami i wysiadł zeń pan Kalikst Graba.
Zaraz potem powóz odjechał, a nowy lokator starego żyda wszedł do elegancko urządzonych swoich pokojów w towarzystwie poufnego swego lokaja w zielonej liberji.
Dobrze było już po północy; skromne domki cichej ulicy pogrążone były w cichym spokoju. Tylko w oknie Wigdera wychodzącem na ogródek, błyszczało jeszcze słabe światełko i pan Graba siedział na drewnianej ławeczce pod rozłożystą lipą; używał znać świeżego powietrza i wpół drzemał.
Noc była ciemna, pan Graba nagle przebudzony został z miłej drzemki odgłosem otwierającej się furtki i stłumionego stąpania.
Otworzył ciekawie oczy i sam niewidziany patrzył.
Postać mężczyzny, owiniętego w płaszcz z peleryną, zarysowała się na tle cieniów, przemknęła przez ogródek i znikła w sieni.
— Ktoby to był? — szepnął do siebie pan Graba.
Zamyślił się chwilę, potem wyciągnął na ławce nogi z miną człowieka, który postanawia czekać i znowu szepnął:
— Zobaczymy.
Minęło pół godziny. Światełko w izbie Wigdera drżało tłumione płachtą zasłaniającą okno. Nikt się nie ukazywał, pan Graba zadrzemał znowu.
I znowu obudził go szelest tłumionych kroków. Podniósł głowę i wzrok natężył. Postać męska przechodził ogródek, dążąc do furtki; postać była niska i szczupła, chód miała niepewny. Gdy doszła do słabo oświetlonego okienka, pan Graba zobaczył wysuwające się z pod czapki ryże włosy.
— Tozio! — zawołał Kalikst stłumionym głosem. — O gołąbek! co on tu robi?
Po chwili zadrzemał znowu. Gdy otworzył oczy, światełko u Wigdera było już zgaszone.
— Albo tu jest jaka ładna buzia, albo ten żyd jest lichwiarzem, — rzekł do siebie Graba, ziewnął szeroko, wyciągnął się potężnie i poszedł spać.

V.

Na pensji pani D. zabrzmiał dzwonek oznajmiający godzinę południowej rekreacji; wesołe pensjonarki rojem zapełniły ogród i dziedziniec. W tej chwili dzwonek u bramy, jakby tylko oczekiwał hasła tego, zadźwięczał także i odźwierny otworzył furtkę przed panem Kalikstem Grabą.
— Matyldo W., wuj twój przyjechał! — zawołała jedna z dziewczynek, będących na dziedzińcu, do koleżanki stojącej w oknie pierwszego piętra.
W sali, w której była Matylda, siedziały dwie nauczycielki.
— Emiljo, — rzekła jedna z nich do drugiej, — dziś twoja kolej towarzyszenia pannom przy wizytach.
— Wyręcz mnie dziś, proszę, kochana Kamilo, — odrzekła Emilja, pilnie wyszywając na kanwie, — spieszno mi już skończyć te pantofle dla ojca, a przecież z krosienkiem nie mogę iść do bawialni.
Kamila powstała; dała znak Madzi, aby szła przed nią.
Pan Graba chodził po salonie. Gdy ujrzał wchodzące panny, nie wyciągnął już ręki do Matyldy tak zimno jak pierwszym razem, ale wziął ją w objęcia i uścisnął z serdeczną czułością. Potem pełnym grzeczności ukłonem schylił się przed Kamilą.
— Kochane dziecko, — mówił do Madzi, podając jej pakę cukierków, — nie spodziewałaś się mnie może, abym cię tak prędko odwiedził znowu, i rzeczywiście, przed trzema dniami zaledwie tu byłem. Ale muszę ci się przyznać, żeś mi się szczerze podobała i rad jestem zupełnie z mojej siostrzenicy.
Mówiąc to, gładził dłonią włosy dziewczynki w czasie, gdy ta zarumieniona cała ściskała jego ręce.
— Co też to, proszę pani, za dziwnie silne są związki krwi, — zaczął zwracając się do Kamili i nadając swej twarzy wyraz szczeroty; — oto ja naprzykład dziewczyny tej nie widziałem od lat kilku, zdawałoby się, że dziś powinnaby ona być dla mnie zupełnie obojętną; a jednak skorom tylko ją ujrzał, poczułem wnet, że ona jest córką mojej ukochanej siostry, a wnuczką mojej matki, dla której mam cześć i miłość bez granic. I proszę pani, chcąc nie chcąc, muszę kochać tego dzieciaka!
Gdyby pan Kalikst słowa te wyrzekł na teatralnej scenie, otrzymałby grzmot oklasków, z taką wymówione one były serdeczną prostotą, i taka się na twarzy jego rozlała sympatyczna dobroduszność. Górna warga nawet nie zadrgała; lewe oko nie mrugnęło ani razu.
Twarz Kamili rozjaśniła się zadowoleniem; przychylnie spojrzała na Kaliksta i odrzekła z prostotą:
— Zupełnie podzielam pana zdanie o uczuciach rodzinnych, nic nad nie silniejszego nie ma na świecie.
— A jednak iluż widzimy ludzi, którzy pomiatają temi świętościami serca; iluż niestety widzimy złych synów, złych braci, złych mężów! — wyrzekł zwolna Kalikst z odcieniem melancholji w głosie.
— Mało znam świata i nie widziałam jeszcze ludzi podobnych, ale jeśli są rzeczywiście tacy, to z serca lituję się nad nimi, — odpowiedziała Kamila.
— Nie będzie to niedyskretnie zapytać panią, która jak widać tak głęboko czujesz całą siłę rodzinnych związków, czy sama posiadasz rodziców, rodzeństwo? — zapytał Kalikst głosem niepewnym, jakby obawiał się tem pytaniem, zwróconem prosto do jej osoby, obrazić Kamilę.
— Rodzeństwa nie mam, ani ojca, ale mam matkę, — odrzekła panna podnosząc na niego oczy, w których przy ostatnich dwóch wyrazach zajaśniał taki jasny wyraz, że pan Kalikst spuścił wzrok przywiązany do niej ciągle i usta drgnęły mu nerwowo parę razy.
— Wolnoż panią zapytać, — ozwał się znów po chwili — czy matka pani daleko ztąd mieszka?
— O, pod tym względem jestem bardzo szczęśliwa, — odpowiedziała Kamila, — matka moja mieszka w M.
— Doprawdy! — zawołał Kalikst, — i panie często się widują z sobą?
— Nie tak często, jakbyśmy pragnęły, ale o ile tylko pozwalają na to obowiązkowe zajęcia.
— Wyobrażam sobie, jak piękny to być musi związek dwóch istot tak ściśle krwią związanych, a tak szlachetnych; bo, — dodał ciszej i jakby mówiąc do siebie, — matka takiej córki musi być ideałem matek i kobiet.
Potem jakby spostrzegając się, że za daleko zaszedł, zwrócił się do Kamili i rzekł serdecznym tonem:
— Przebacz pani, że tak niedyskretnie zatrzymałem rozmowę na tem, co panią osobiście dotyczy, ale... ale nie jesteśmy czasem panami siebie samych. Panie, — kończył głęboko wzruszonym głosem, — panie nie możecie rozumieć tych nagłych sympatji, jakich my mężczyźni doświadczamy niekiedy od pierwszego rzutu oka na osoby pokrewne nam szlachetną naturą...
I oparł się o poręcz krzesła i drżącą ręką poruszał łańcuch od zegarka.
Kamila zrazu zdała się zdumioną, potem oczy jej wróciły do zwykłego wyrazu. Nic nie odpowiedziała, ale zbliżyła się do Matyldy i poprawiła jej usuwający się warkocz.
Przez całą tę rozmowę Madzia z uśmiechem ukontentowania wyjmowała z pudła cukierki i klasyfikowała je na stole według wielkości i koloru papierków.
— Zapewne odbywacie częste przechadzki, Madziu, — ozwał się Kalikst, zwracając się nagle do dziewczynki, jakby zadawał sobie gwałt, zaprzestając rozmowę z Kamilą.
— O tak, kochany wuju, — odparło dziewczę, — pani D. tak jest dobra, że urządza nam często spacery za miasto. W tym roku miałyśmy nawet majówkę.
I pensjonarka z dziecinną szczerotą i wesołością zaczęła opowiadać wujowi, z jakiem zadowoleniem panny szły na majówkę, jak pani D. zrobiła im niespodziankę dodając do podwieczorku na ten cel sporządzonego, pomarańczy i orzechy; jak potem parę godzin tańczyły na murawie nad rzeką, przy jakiejś muzyce, która tamtędy przechodziła wypadkiem, i t. d.
A propos, — przerwał pan Kalikst, — muszę też paniom opowiedzieć, jak oryginalna spotkała mnie przygoda. Przed tygodniem zacząłem cierpieć na ból głowy, ale codzienny i tak dokuczliwy, że aż wezwałem rady jednego z moich przyjaciół, doktora. Szanowny Eskulapa po długich egzaminach, które mówiąc w nawiasie, śmiertelnie mnie znudziły, zdecydował, że tegoroczne upały są powodem mojej słabości, i że jeżeli nie chcę dostać zapalenia mózgu, powinienem albo wyjechać na wieś, albo zamieszkać przez letnie miesiące w ustronnym jakim domu M., któryby był bliski rzeki i ocieniony drzewami. A tu jak na złość tylkom co najął był mieszkanie na Złotej ulicy wśród największej kurzawy i spiekoty. Rzecz była dość kłopotliwa; jednak bole głowy wzmagały się, i trzeba było szukać ratunku. Zacząłem eksplorować miasto i wynalazłem w końcu dwa pokoiki w domu położonym według przepisu doktora, bo na ulicy Nadrzecznej; więc blisko wody i z ogródkiem...
— Na ulicy Nadrzecznej? — przerwała Kamila.
— Tak pani, i w tem właśnie oryginalność awantury, bo nie tylko, że posiadam teraz dwa mieszkania, ale jedno na głównej, drugie na najmniejszej ulicy miasta M. Czy pani byłaś kiedy na ulicy Nadrzecznej?
Kamila uśmiechnęła się.
— O tak panie, — odrzekła, — tam mieszka moja matka.
— Doprawdy? — zawołał Kalikst z najgłębszem zdziwieniem, — czy można wiedzieć w jakim punkcie ulicy Nadrzecznej mieszka matka pani?
— Nie wiem czyś pan zauważył niewielki, niebiesko pomalowany domek ze sztachetkami, postawiony już na spadzistości góry.
— I może obok niego jest inny, podobny doń jak dwie krople wody, tylko pomalowany na zielono?
— W istocie...
— I zielony dom należy do starego, jakże go zwą? Wiktora? Wigdora?
— Wigdera, — potwierdziła Kamila z uśmiechem, bo miłe jej były te wzmianki o domach Nadrzecznej ulicy.
— Mój Boże! cóż to za traf szczęśliwy! — zawołał Kalikst żywo powstając z krzesła. — Wszakże to ja jestem najbliższym sąsiadem matki pani, bo moje letnie mieszkanie znajduje się właśnie w domu Wigdera! O, nie weźmiesz mi pani za złe mojej śmiałości, jeśli odważę się złożyć uszanowanie matce pani, dla której choć nieznajomej mi jeszcze, czuję już prawdziwą życzliwość i szacunek.
Tym razem Kamila podniosła na Kaliksta wzrok pełen serdecznej wdzięczności.
— Moja matka będzie panu zapewne bardzo rada, żyje ona najzupełniej oddalona od świata i sądzę, że nieraz czuć musi brak towarzystwa, szczególniej... — dodała z lekkiem wahaniem, — towarzystwa tak miłego jak pańskie.
— Pani uszczęśliwiasz mnie! — zawołał Kalikst, — pozwól sobie podziękować.
I wyciągnął do niej białą, wytworną, choć bardzo chudą rękę; Kamila dotknęła jej końcem palców, na których złożył on pełen uszanowania pocałunek. Kilka chwil jeszcze rozmawiał pan Graba z Matyldą, potem ujął kapelusz.
— Może pani masz jakie polecenie na ulicę Nadrzeczną? — rzekł, — bo dziś jeszcze złożę uszanowanie jej matce.
— Dziękuję panu, zamierzam sama odwiedzić wkrótce moją matkę, — odpowiedziała dziewica.
W minutę potem, Kamila schodziła po wschodach i na dziedzińcu połączyła się z dwiema przechadzającemi się nauczycielkami. Wydawała się nieco zamyśloną, jak zwykle; a pan Graba wskakiwał lekko do koczyka z miną człowieka, któremu się coś udaje i rzuciwszy się na poduszki powozu, zawołał do woźnicy:
— Na ulicę Nadrzeczną!
Wkrótce powóz jego wjechał na wąską ulicę, minął dom Wigdera i według instrukcji danej w drodze stangretowi, zatrzymał się przed ogródkiem błękitnego domku.
W bramie ogródka stała Kazia w chusteczce na głowie i z koszykim w ręku. Wychodziła znać na miasto po sprawunki. Na widok powozu i wysiadającego zeń mężczyzny, zatrzymała się i patrzyła ze zdziwieniem.
— Moja panienko, — rzekł zbliżając się do niej Graba, — wszak tu mieszka pani G.?
— Tak panie, — odpowiedziała dziewczyna rumieniąc się po uszy, bo przybyły obrzucił ją od stóp do głowy impertynenckim wzrokiem.
— Bądźże tak grzeczna i zapytaj pani G., czy przyjmie pana Kaliksta Grabę, który chce złożyć jej swoje uszanowanie?
Kazia odwróciła się żywo i pobiegła.
W pierwszym pokoju z dwoma oknami na ulicę, służącym za pokój bawialny, na sofie obitej popielatym perkalem w ciemno niebieskie bukiety, siedziała pani G. w czarnej wełnianej sukni, białym czepku i niebieskich okularach. Na kolanach jej leżało płótno, które z zajęciem zszywała.
— Proszę pani! — zawołała Kazia wbiegając z zaczerwienioną i wzruszoną twarzą, — jakiś pan przyjechał i pyta, czy go pani nie przyjmie?
— Jakiś pan? do mnie? to być nie może, — rzekła pani G. podnosząc głowę. — To jakaś omyłka.
— Ale nie, proszę pani. Ten pan najwyraźniej mówił, abym zapytała panią G., czy zechce go przyjąć, be chce jej złożyć swoje uszanowanie.
— I nie pytałaś go o nazwisko?
— Nie pani, ale sam powiedział, że się nazywa Graba, powiedział i imię, ale już nie pamiętam.
— Graba... Graba, — mówiła pani G. do siebie, — ktoś mi mówił o kimś, co się tak nazywa. Czy nie Kamilka? a tak, ona mówiła coś o jakimś Grabie, już nie pamiętam co. Ha, może jaki interes? ale, jakiżby? W każdym razie nie mam powodu nie przyjąć go?
— Takim pięknym koczem przyjechał, — zaczęła Kazia.
— Potem mi to opowiesz, a teraz idź proś tego pana aby wszedł.
Kazia wyszła, a pani G. położyła robotę swoją obok siebie, poprawiła okulary i czekała patrząc na drzwi. Czekała niespodziewanego przybysza z taką miną, i postawą, z jaką niegdyś czekać musiała licznych gości wjeżdżających do bogatego domu jej męża. W bawialnym jej pokoiku skromnie było, ale niezmiernie czysto, ubranie jej ubogie nosiło też piętno porządku i elegancji. Cała osoba i wszystko, co ją otaczało mimo mierności graniczącej z ubóstwem, wyraźnie mówiło, że była niegdyś wielką panią.
Upłynęło parę sekund od wyścia Kazi; otworzyły się drzwi i stanął w nich pan Graba z kapeluszem w ręku.
Pani G. powstała z powagą i postąpiwszy do połowy pokoju, patrzyła na gościa przez niebieskie okulary z wyrazem osoby czekającej wyjaśnienia.
Pan Kalikst zbliżył się i oddając głęboki ukłon, rzekł:
— Jestem Kalikst Graba. Przebaczyć pani raczysz, że nachodzę ją tak niespodzianie w jej pustelni, którą pani zapewne obrać sobie musiałaś w celu usunięcia się od gwaru towarzystwa. Ale traf uczynił mnie sąsiadem pani i dał mi wiedzieć o jej tu obecności przez usta panny Kamili G. Opierając się na krótkiej, ale miłej mi znajomości z córką pani, odważyłem się próg jej przestąpić z nadzieją, że gdy będę miał szczęście być bliżej znajomym, zostanę uniewinniony.
Mówiąc to, nachylił się do ręki pani G. i pocałował ją z grzecznością, i uszanowaniem światowca.
— Pozwól pan, abym wzajemnie powiedziała mu z góry, — odrzekła pani G. gestem wskazując gościowi swemu krzesło, — że wizytą swoją czynisz mi wielką przyjemność już przez to samo, że otrzymuję ją w skutek znajomości pana z moją córką.
Słowa te wymówiła pani G. z powagą, ale i z wielką uprzejmością. Wytworny sposób wyrażenia się pana Graby, jak i światowy ubiór i układ jego, wyraźnie uczynił na niej korzystne wrażenie. Przypomniał jej znać dawne, szczęśliwe czasy, w których przyjmowała w swym domu podobnych mu gości.
— Znajomość moja z panną G., — mówił siedząc pan Graba, — jest tak krótką, że nie wiem prawdziwie, czy mam prawo o niej wspominać; a jednak, w szczerocie mojej wyznam pani, że znajomość ta uczyniła na mnie tak miłe wrażenie, iż czuję rodzaj przyjemności mówiąc o niej.
— Doprawdy? — z uśmiechem odrzekła pani G. i poprawiwszy na nosie okulary, z przychylną uwagą patrzyła na gościa.
— O tak pani, — mówił dalej pan Graba, — w dzisiejszym świecie naszym, w którym próżność i lekkość tak głęboko niestety wniknęły w treść i życie kobiet, z niewymownie miłem uczuciem spotyka się młodą osobę, która, jak córka pani, z wielką, uderzającą pięknością łączy tę podniosłość uczuć i głębię umysłu, jakie się w niej tak widocznie objawiają.
— Słowa pańskie pochlebiają mej dumie macierzyńskiej, — odpowiedziała pani G. i ze światowym taktem zmieniając przedmiot rozmowy, zapytała:
— Pan oddawna mieszkasz w M.?
Pan Graba począł opowiadać jak przed trzema laty zostawszy wdowcem po ukochanej i najlepszej żonie, wyjechał za granicę dla rozerwania się w głębokim smutku, jak potem zatęsknił za rodzinnym krajem i wrócił do Warszawy; jak wreszcie i ztamtąd zmęczony gwarem wielkiego miasta, zapragnął być bliżej drogich sercu osób, i mając w gubernji M. matkę i siostrę, przybył na czas jakiś do M., aby niedaleko nich się znajdować.
Następnie powtórzył swe opowiadanie o bolach głowy spowodowanych upałami, o radach doktorskich i o swem wypadkowem przeniesieniu się na ulicę Nadrzeczną.
Słowa swe zakończył grzecznem powiedzeniem, że słabość jego wydaje mu się w tej chwili łaską Opatrzności, ponieważ dała mu sposobność zabrania znajomości z panią G.
Gospodyni odpowiedziała kilkoma grzecznemi słowy i poprowadziła dalszą rozmowę z łatwością oznaczającą wielką towarzyską wprawę.
— Przebacz pani, — rzekł po półgodzinnej rozmowie pan Graba, — jeśli to co powiem, wyda się jej niedyskretnem; ale od chwili, gdy zacząłem z panią rozmawiać, wydaje mi się, jakobym śnił. Kiedym po raz pierwszy spojrzał na domy przy ulicy Nadrzecznej, ze skromnego pozoru ich sądząc, myślałem, że zamieszkują je poczciwi mieszczanie lub rzemieślnicy, ludzie o złotych sercach, ale umysłach nie mających innych zalet, jak naiwność pierwotnej prostoty. Tymczasem w jednem z tych tak niepozornych mieszkań, w osamotnieniu, które zwać się może pustelnią wśród miasta położoną, znalazłem kobietę taką jak pani, kobietę, raz jeszcze proszę o przebaczenie, której rozmowa, powierzchowność i wszystkie cechy nakoniec wskazują wielką damę.
— Byłam nią kiedyś w istocie, — odrzekła pani G. takim tonem, jakby mówiła, że miała jakąś suknię, ale już jej nie ma.
— Pani była nią? — zawołał pan Graba z rodzajem zdziwienia, kładąc przycisk na wyraz była.
— Naturalnie, — odpowiedziała pani G. z równąż obojętnością, — inaczej byłażby moja córka nauczycielką?
— Pojmuję to, pani: ale nie o materjalnem bogactwie myślałem, gdy uderzyło mnie w mowie jej użycie czasu przeszłego. Mogłaś pani stracić majątek, a mimo tego nie przestałaś, nie przestaniesz nigdy być wielką panią. Są cechy właściwe osobom zrodzonym na wysokich szczeblach społeczeństwa; te nie ścierają się nigdy. Pokaż mi pani rękę kobiety, a nie widząc ani twarzy jej, ani postaci, powiem do jakiej sfery społecznej kobieta ta należy. Cera twarzy, sposób, w jaki się układają fałdy choćby najuboższej sukni, ukłon, dźwięk głosu, wszystkie wreszcie drobne nic, są jednak wybitnemi wskazówkami dla każdego, który ocierając się o ludzi, chciał i umiał robić uwagi. Ja właśnie posiadam tę umiejętność spostrzegawczą, i dla tego choćbym miał w oczach pani ujść za niedyskretnego, powiedzieć jej muszę, że mimo skromnego otoczenia, w jakiem zostajesz, jesteś pani zawsze wielką panią.
— Zaprzeczać panu, byłoby z mej strony fałszywą skromnością, śmieszną zawsze, ale najśmieszniejszą w moim wieku. Uznaję zaprawdę to, coś mi pan powiedział, przyznając mu wzajem wielką znajomość odcieni towarzyskich i trafne zapatrywanie się na rzeczy.
Powiedziała to z godnością, ale i bardzo przychylnem na gościa swego wejrzeniem.
Jeszcze chwil kilka trwała rozmowa, nareszcie Graba wstał i powiedział:
— Zapominam się tu i utrudzam panią wizytą, która jak na pierwszą zbyt się długo przeciąga. Proszę jednak o przebaczenie i pobłażliwość; bo jeśli pani pozwolisz, często przychodzić tu i zapominać się będę.
— I owszem, — odpowiedziała pani G. szczerze, — i raz na zawsze proszę pana, abyś mię odwiedzał ile razy się to panu uczynić podoba. Jeśli już wypadek skazał pana na zamieszkanie naszej skromnej i odludnej uliczki, korzystaj pan o ile chcesz z towarzystwa sąsiadki, starej, ale gotowej zawsze przyjąć tak miłego jak pan gościa.
— Wierz mi pani, — z pełnem galanterji uszanowaniem mówił pan Graba, — że w stolicy świata mało spotkałem kobiet, w którychbym od pierwszego wejrzenia uczcił tyle rozumu i uderzającej zacności jak w pani. To też, — dodał z żartobliwym uśmiechem, — często dokuczać pani będę moją obecnością, a gdy już bardzo dokuczę, wypędź mnie pani ze swego domu bez wszelkiej ceremonji. Nie obrażę się, ale w krótce wrócę i znowu do jej drzwi zakołacę z pytaniem, czy można?
Pocałował ze czcią rękę pani G. i wyszedł.
Zaledwie znalazł się w swem letniem mieszkaniu, upadł raczej, niż usiadł na mięki fotel i zaczął śmiać się tak głośno i długo, że aż ulubiony jego lokaj stanął na progu i ze zdumieniem patrzeć nań począł.
— Na honor! bawi mię ta komedja! — zawołał do siebie Kalikst między dwoma wybuchami śmiechu.
Śmiał się jeszcze i znowu zawołał:
— Ależ bo na honor, śliczna dziewczyna! warta całego tego zachodu!
Potem przestał śmiać się, zamyślił się i mrugając nerwowo lewem okiem, rzekł do siebie ciszej:
— O panie Grabo! jakże ty znasz serca ludzkie!
Zdjął tużurek i wygodnie położył się na sofie, wziął do ręki dziennik i czytał. Potem klasnął w dłonie i zawołał:
— Michasiu!
Na progu stanął zielono ubrany lokaj.
— Pójdziesz natychmiast do panów: Ordynata Zrębskiego, Stanisława Klońskiego i Teodora Słabeckiego i poprosisz ich odemnie, aby mnie odwiedzili dziś wieczór w mojem letniem mieszkaniu.
Lokaj miał odchodzić, pan Graba dodał jeszcze:
— Idąc Złotą ulicą, zajdź do mego mieszkania i przynieś ztamtąd kilka butelek węgrzyna i trzy pudełek cygar: Havanna, Dos Amigos i Trabucos; każdego gatunku po jednem pudełku.
— A karty, czy będą potrzebne, jaśnie panie? — zapytał lokaj.
— W tem mieszkaniu nie waż mi się nigdy nawet wspominać o kartach, rozumiesz?
— Rozumiem, jaśnie panie.
— A jeżeliby ktokolwiek z mieszkańców tego błękitnego domu, który stoi tu obok, pytał ciebie co robię, gdzie bywam i kto u mnie bywa, masz być niemym od urodzenia, rozumiesz?
— Rozumiem, jaśnie panie.
Kalikst umilkł, służący chciał odchodzić i był już za drzwiami.
— Michaś! — ozwał się za nim głos pana Graby.
— Słucham, jaśnie panie!
— Dowiesz się dziś jeszcze, jaki jest w M. najpiękniejszy ogród kwiatowy i najpiękniejsza cieplarnia, i umówisz się z właścicielem, aby mi codziennie z rana przysyłał duży bukiet najpiękniejszych kwiatów jakie posiada, zacząwszy od jutrzejszego poranku.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Teraz już możesz odejść.
Lokaj wyszedł i kilka kroków uszedłszy, spotkał piękną czarno ubraną pannę, idącą z pospiechem ku błękitnemu domowi. Spojrzała na niego mimochodem; z razu jakby się zdziwiła trochę, ale potem rzuciła okiem na dom zielony i zrobiła głową taki ruch, jakby się już domyślała, co robił na ubogiej ulicy wygalonowany lokaj.
Sługus poszedł w swoją stronę po towarzyszów, wino i cygara dla pana Graby, a piękna panna wbiegła do ogródka błękitnego domku.
W mieszkaniu pani G. rozległ się wkrótce wesoły głos Kamili.
— Mateczko droga, otóż znowu jestem!
— A to prawdziwy dzień niespodzianek! anim przypuszczała, że przyjdziesz dziś do mnie, — odparła całując ją czule matka.
— I na całe pół dnia, aż do jutrzejszego poranku; Emilka miała z kolei dziś wyjść na miasto, ale wyszywa swoje pantofle tak pilnie, że wolała zostać; więc mnie przy pannach zastąpi. Ale czemuż dziś ma być dzień niespodzianek, czy miałaś jeszcze jaką, kochana mamo?
— Niedawno wyszedł ztąd pan Kalikst Graba, oddał mi długą wizytę.
Kamila stała na środku pokoju z kapeluszem i okryciem w ręku; usłyszawszy imię pana Graby, odwróciła się bardzo szybko, aby położyć kapelusz na komodzie, nad którą wisiało małe zwierciadło; pani G. ujrzała w zwierciadle twarz jej powleczoną przez chwilę niezwykłym rumieńcem.
Nadszedł wieczór. Dwie kobiety siedziały według swego zwyczaju w ogródku; pani G. na ławce, a Kamila u nóg jej na niskim stołeczku. Nowy księżyc wypływając z za drzew, bladawo rozświecał ogródek i na osrebrzonem tle zieleni malowniczo uwydatniał postacie dwóch kobiet. Młoda dziewica ufna w samotność macierzyńskiego mieszkania, zdjęła z siebie surową czarną suknię, w jaką ubierała się zwykle, a smukłą swą kibić orzuciła przezroczystem okryciem z białego muślinu. Krucze warkocze jej uwolnione z więzów, spadały z jej ramion na piersi i wiły się między osrebrzonemi fałdami penioaru. Obie ręce oparła na kolanach matki, tak, że szerokie rękawy opadające w dół, jak srebrzyste skrzydła odkrywały ślicznych kształtów ramiona. Matka i córka rozmawiały z sobą, półgłosem.
O kilkanaście kroków od rozmawiających kobiet, przez zieloną przezroczysta żaluzję zasłaniająca okno zielonego domu, wyglądały trzy pary oczów, i po za nią słychać było szept trzech męskich głosów.
— Czy widzisz ją dobrze? - pytał pan Graba.
— Doskonale, — odpowiedział Tozio.
— Mnie krzak bzu nieco przeszkadza, widzę tylko głowę, prześliczna! — szeptał Kloński.
— Zachwycająca!
— Warta zachodu!
— I większego nawet niż ten, któryś podjął.
— A zawsze jednak nie będziesz jej miał, — rzekł Tozio.
— Zobaczymy, — odparł Graba.
— Chyba się ożenisz!
Qui vivra verrá!
I trzy pary oczu błyszczące w szczelinach żaluzji, upornie wpatrywały się w postać dziewicy, która nie domyślając się, że jest celem innego, niż macierzyńskie, spojrzenia, swobodnie odrzuciła z pięknych ramion szerokie rękawy i rozmawiając z matką machinalnie przesuwała w cieńkich palcach gruby opuszczony warkocz. Po zamyślonem jej czole igrały księżycowe promienie i ześlizgując się z liści lipowych łączyły głowę jej z głową matki, szeroką nimbą światłości.
Ale najoporniej ze wszystkich wpijały się w nią czarne oczy pana Graby. Zdawało się, że ogniem, który w nich płonął, przepalą one ażurowe kraty żaluzji, zamienią w popiół delikatne gałązki bzu rosnącego przed oknem, a z czoła dziewicy spędziwszy srebrne promienie, opalą je swym żółtawym namiętnym blaskiem. W gorących strefach podzwrotnikowych krain zawieszony na szczycie drzew, po przez liście palmowe zgłodniały boa takim wzrokiem patrzeć musi na chyżą gazellę kąpiącą w źródle swe śnieżne stopy, jakim pan Graba po przez otwory swej żaluzji patrzył na Kamilę kąpiącą swą piękną i dumną postać w srebrzystych odblaskach nocnego światła.
— No, panowie! dosyć już tej kontemplacji, albo zanudzicie mnie na śmierć! - ozwał się w głębi pokoju mającego okno z żaluzją, głos stłumiony poziewaniem.
Słowa te mówił Ordynat Zrębski, leżący na sofie z twarzą zwróconą do sufitu i z cygarem w ustach.
— Pójdź sam, spojrz na nią, — odpowiedział Kloński odstępując od okna.
Vous m’embêtez z tą waszą piękną panną: qu’y a t’il donc mon Dieu! piękna, to piękna, mniejsza o to! Graba zagiął już na nią parol i nie ma o czem mówić. Wszak przyjacielowi w drogę wchodzić nie można. Nest, ce pas — Graba?
Mówiąc to młodzieniec wychowany w miłości befsteku i sportu powstał zwolna, wyciągnął się i wzdrygnął.
— Brrr! jak tu zimno! — rzekł i poszedł do okna. Popatrzył chwilkę i odwrócił się.
— Podobna do Loli Montez, — zdecydował i znowu wyciągnął się na sofie.
Przy oknie stał już tylko jeden Kalikst. Ordynat mierzył go szyderczym wzrokiem.
Ecoutez Graba, tyś zakochany, — wycedził w końcu śmiejąc się przez zęby.
Kloński i Tozio rozśmiali się głośno. Pan Graba odwrócił się i spojrzał na nich. Na widok jego twarzy młodzieńcy bardziej jeszcze śmiać się zaczęli.
— Cóż znowu? czego śmiejecie się tak szalenie? uciszcie się, bo one mogą usłyszeć gwar w mojem mieszkaniu, czegobym wcale sobie nie życzył, — rzekł Graba drżącym głosem, mierząc swych towarzyszy gniewnem i nakazującem wejrzeniem.
Młodzieńcy, jakby ulegając jego potężnej wpływowej sile, umilkli.
Par Dieu, Graba, tu as l’air d’un possedé, — rzekł po chwili Ordynat.
Graba upadł na fotel i potoczył wzrokiem dokoła, ale jakby przypomniał sobie, że najmniejsza słabość okazana, może go pozbawić wpływu, jaki pozyskał nad towarzyszami, a o który bardzo mu znać chodziło, wstał żywo i zawołał śmiejąc się:
— Na Boga, panowie! nie bierzcie mię tylko za jakiego Abellarda lub Wertera! Mówcie, żem zakochany, zgadzam się na to, ale po swojemu. W każdym razie bądźcie pewni, że to uczucie moje — ex usez l’expression, bien sotte en verité — nie zepsuje mi bynajmniej dobrego humoru i nie zamąci naszych wspólnych zabaw.
— Daj dowód! — zawołał Kloński, — i przyjdź jutro do mnie na wieczorek. Edwardzie, Tozio, będziecie także, nieprawdaż? zaproszę jeszcze kogo i postawim dwa trony dla króla Faraona! czy zgoda?
Es — tu bête, Kloński! jesteś przecież żonaty! cóż będziemy robili z twoją połowicą? — zapytał Ordynat.
Kloński spuścił głowę i na twarzy jego odmalowało się lekkie zdetonowanie, ale wkrótce zrobił junacką minę i nadrabiając rezonem, odpowiedział:
— Cóż ztąd? żona moja pójdzie spać, a my będziemy robili co nam się podoba.
— Niech przyzwyczaja się biedaczka do swego losu, — rzekł Graba.
— Więc słowo? — zapytał Kloński.
— Słowo, — odpowiedzieli, — będziemy u ciebie o godzinie ósmej wieczorem.
— Co do mnie, muszę być wprzódy z ranną wizytą u twojej żony, — dodał Graba.
Goście powstali i zabierali się do wyjścia.
— Co też moja pani powie na to, że od dni kilku tak późno wracam do domu, — rzekł Kloński biorąc kapelusz.
— Powiedz, żeś był na nieszporach i zamknięto cię w kościele, — zaśmiał się Tozio.
— Albo, żeś doglądał chorego przyjaciela, — rzekł Graba pokazując w uśmiechu swoje ostre zęby.
— Djabła tam! nie uwierzy, — odpowiedział Kloński z pewnem zakłopotaniem, które daremnie chciał ukrywać pod żartobliwym tonem.
Peste, boi się żony!
— Wkrótce to samo będzie z Grabą, zobaczycie, że się ożeni z tą guwernantką, — mówił Stanisław odwracając żart od siebie żartowaniem z towarzysza.
— A wtedy może i ja się w niej pokocham, — rzekł ziewając Ordynat.
— Masz słuszność miljonerze, pij wino czerwone, kochaj cudzą żonę, a będziesz wzorem cnotliwego człowieka, — odparł Graba i pożegnał gości.
Wyszli, a on zasiadł do pisania; wziął arkusik cieniutkiego papieru z wyzłoconemi brzegami i litografowaną cyfrą K. G. u góry, i po kilku chwilach zastanowienia, nakreślił na nim następujące słowa:
„Szanowna pani!
„Kiedym miał szczęście być dziś w domu twoim, mówiłaś mi, że lubisz kwiaty, że gust ten pozostał ci z lat dawnych, w których bywałaś zwykle otoczona kwiatami. Pozwól pani, aby przezemnie wyraźniej niż kiedy przypłynęły ku tobie wspomnienia błogiej przeszłości i aby codziennie z rana świeże kwiaty oddane ci w mojem imieniu, wzrok twój cieszyły.
„Każdy z tych bukietów, pani, będzie hołdem ze czcią złożonym twojej wysokiej cnocie i rozumowi, zaletom niezachwianym i niezaćmionym przebytemi nieszczęściami. Przebacz pani śmiałości, która pochodzi z mojej nieznającej udawania prostoty i szczerego popędu serca.“
Podpisał list ten i zawołał lokaja.
— Byłeś u ogrodnika? — zapytał.
— Byłem, jaśnie panie.
— Bukiety będą?
— Będą, jaśnie panie, i pierwszy jutro.
— Zaniesiesz więc jutro list ten wraz z bukietem do tego błękitnego domu, co tu obok stoi, i oddasz jedno i drugie mieszkającej tam pani G.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz. Jest tam panna, piękna brunetka, rozumiesz?
— Widziałem ją, jaśnie panie.
— Tem lepiej. Idzie o to, abyś list ten i bukiet odniósł tak rano, aby ta panna była jeszcze u matki, bukiet widziała i list czytała.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz. Masz urządzić się w ten sposób, abyś widział tę pannę jak będzie list czytała i uważał jej minę, a jeszcze lepiej posłyszał, co będzie do matki mówiła.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Michałek! zdaje mi się, że powinieneś być sprytny?
— Do usług, jaśnie panie.
— No dobrze, teraz idź spać i pamiętaj o wszystkiem, co ci mówiłem.

Nazajutrz bardzo rano, bo o godzinie siódmej, Kamila w kapeluszu i okryciu stanęła na progu błękitnego domku, gotując się wyjść na ulicę. W tejże chwili wszedł do ogródka i stanął przed nią lokaj w zielonej liberji z wielkim bukietem w jednej ręce i z małym bilecikiem w drugiej. Bukiet był artystycznie złożony z białych centyfolji, różowych gwoździków i liljowego heljotropu, bilecik błyszczał złocistemi brzegami.
Kamila patrzyła zdziwiona, lokaj kłaniając się z uszanowaniem, rzekł:
— Pan Kalikst Graba przysyła bilet i bukiet dla pani G.
— Dla mojej matki? — zapytała Kamila zdziwionym głosem, a oczy lokaja z uwagą podjęły i zapisały w pamięci żywy rumieniec, który oblał jej twarz.
— Kto o mnie pyta? czy jaki interes? — zapytała pani G. wychodząc do sieni.
Lokaj podał jej bukiet i bilet z ukłonem i słowami:
— Od pana Graby.
Pani G. przebiegła bilet oczami, potem podała go córce, a sama wzięła kwiaty z rąk lokaja.
— Powiedz pan panu Grabie, — rzekła uprzejmie, — że przyjmuję z podziękowaniem miłą jego przysługę i proszę, aby jak najprędzej był u mnie i dał mi sposobność osobiście mu za nią podziękować.
Lokaj skłonił się i odszedł, ale o parę kroków przystanął; przytulił się do ściany i słuchał, przyczem posłyszał głos pięknej panny mówiącej:
— O moja mateczko, jaki on dobry! jak on ciebie musiał poznać i ocenić!...
Nie czekał dłużej i poszedł, a w kilka chwil po nim Kamila opuściła dom matki.

VI.

Państwo Stanisławowie Klońscy byli bogaci: niestracona połowa funduszu małżonka była jeszcze dość znaczną, a sama pani otrzymała od ojca duży posag w gotówce, że zaś była jedynaczką, miała jeszcze w perspektywie to coś, co się w języku małżeńskich finansowych wyrachowań nazywa: po najdłuższem życiu.
Ojciec pana Klońskiego miał majątek w gubernji M. i ojciec pani Klońskiej miał majątek w gubernji M. Młodzi państwo Klońscy oboje nudzili się na wsi, najęli więc w M. piękne i obszerne mieszkanie na Złotej ulicy i żyli sobie, jak to mówią, po królewsku, to jest, tracąc wielkie sumy pieniędzy, i nic nie robiąc. Ludzie mawiali o nich: szczęśliwe małżeństwo! w istocie wyglądali na takie, bo oboje byli młodzi, urodziwi, bogaci, a nie rzadko widywano jak się czule całowali i jeździli razem na zamiejskie przejażdżki pięknym koczem, dzielnemi końmi i ze służbą w błyszczącej liberji. Czegoż więcej potrzeba, aby małżeństwo miało prawo nazwać się szczęśliwem? Młodość, wdzięki, pocałunki, piękne mieszkanie, ładne powozy, liczna służba w liberji, są to niezawodnie wszystkie możebne warunki szczęścia, a jeśli w jakim kątku pięknego mieszkania lub pięknej karety, siedzi jakie licho, co się zwie nieszczęściem, nikt o to nie pyta, i ci, na których ono czatuje, długo o niem nie wiedzą, aż nagle wyskoczy z ukrycia, pochwyci za gardło którekolwiek ze szczęśliwych małżonków i tak je zdusi w uścisku, że ze łzami bolu znikną mu z oczu i miłość i wdzięki i piękne meble i kareta i służba w liberji.
Jeżeli takie potworne licho kryło się w jakim zakątku mieszkania państwa Klońskich, niktby się go z pewnością domyśleć nie mógł; tak mieszkanie to było okwiecione, ozłocone, ozwierciadlone, takie tam miało tchnienie dostatków, młodości i wesela.
W tem to mieszkaniu, w ładnej stołowej, o czterech oknach sali, o jedenastej godzinie z rana siedziała przy stole zastawionym herbatą po angielsku, ośmnastoletnia pani Klońska. Wzrostu była małego, ale zgrabna i szykowna, z bardzo małą, wąską nóżką i drobną wytworną rączką. Włosy miała złociste a twarzyczkę okrągłą, białą i rumianą, ozdobioną jasno błękitnemi oczami, ale zeszpeconą nieco nadto zadartym noskiem. Za to usta jej były kształtne i pąsowe, a zęby drobne i bardzo białe. Po wpatrzeniu się zresztą nawet zadarty nosek dość ładnie harmoniował z zaokrąglonym pulchnie podbródkiem i dwoma dołkami rysującemi się na policzkach, gdy się śmiała lub mówiła.
Siedziała przy stole sama jedna w białym muślinowym penioarze, zdobnym w koronki i różowe kokardki; główkę miała całą pokrytą papilotami, które figlarnie sterczały w różne strony jak drobne rożki; a na kolanach trzymała malutkiego angielskiego wyżełka i zajmowała się zawiązaniem mu na szyi różowej wstążki.
— Lolo! siedzieć spokojnie! — zawołała na wyrywającego się pieska, uderzając o podłogę nóżką o różowym pantofelku. Lolo spuścił uszy i nachylił głowę, a w krótce na kudłatym karku jego ukazała się wielka różowa kokarda, misternie zawiązana.
— Dobry Lolo! grzeczny Lolo! spokojnie siedział! pozwolił sobie zawiązać kokardę! - mówiła młodziuchna kobieta, pieszczotliwie gładząc wyżełka i twarz swoją przytulając do jego głowy.
— Może Lolo jeść chce? może dać śmietaneczki? — monologowała dalej i nalawszy śmietanki na talerzyk, z upodobaniem patrzyła, jak Lolo zajadał siedząc na jej kolanach. Potem wydobyła batystową chusteczkę, otarła nią mordeczkę pieska i pocałowała w sam koniec pyszczka.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do jadalnej sali wszedł Stanisław Kloński w eleganckiem rannem ubraniu i z zaspanemi oczami.
Na widok jego pani Klońska mocniej przycisnęła do piersi Lolo i odwróciła się na pół gniewnie, pół figlarnie.
— Dzień dobry Cesiu, — rzekł Stanisław przecierając oczy i ziewając jeszcze.
— Nie powiem ci dzień dobry, bo się gniewam na ciebie, — odpowiedziała Cesia, patrząc na męża przez ramię z zadąsana minką.
— Za cóż gniewasz się? — zapytał siadając przy stole.
— Tak późno wróciłeś wczoraj i zawczoraj i onegdaj. A mnie tak nudno i tęskno bez ciebie; żeby nie Lolo, tobym już chyba umarła ze smutku.
— No to przepraszam cię, moja duszko, — rzekł Stanisław i pocałował czule rękę żony, — ale bo czemu nie pojedziesz gdzie, nie rozerwiesz się także?
— Ja nie chcę jeździć nigdzie! ja nie chcę rozrywać się! mnie z tobą najlepiej; jak ty jesteś w domu, to mnie nie nudno, ale ja nie wiem, dla czego ty tak rzadko w domu bywasz, przecież chwała Bogu, nie jesteś ani urzędnik, ani doktor, ani żaden rzemieślnik i mógłbyś ze mną być ciągle, żebyś chciał, ale ty nie chcesz i umyślnie idziesz sobie Bóg wie gdzie, żeby ze mną nie być, a to wszystko dla tego, że ty mnie nic a nic, ani odrobiny nie kochasz!...
Mówiąc to tupała nóżką, łzy miała w oczach i przyciskała Lola do piersi, niby jedyną pociechę w strapieniu swojem.
— Cóż znowu, moja Cesiu, — zaczął Stanisław, obejmując jej drobna kibić, — jak możesz mówić, że cię nie kocham.
— Nie kochasz, nie kochasz, nie kochasz, — powtarzała Cesia tupiąc nóżką i niosąc do ócz chusteczkę, — żebyś mnie kochał, tobyś mnie ciągle nie porzucał. Papa to mnie kochał, bo zawsze robił to, co ja chciałam!...
— Dosyć już dosyć, moja ty ładna kapryśniczko, ot, pocałuj mnie lepiej i pogódźmy się, tylko serdecznie! — rzekł Stanisław, pociągnął żonę ku sobie i pocałował ją w usta z niekłamanem uczuciem.
Cesia rzuciła mu ręce na szyję tak żwawo, że aż Lolo spadł z jej kolan, całowała go płacząc, śmiejąc się i powtarzając:
— Mój Stasiu, mój Stasieczku, mój drogi, nie porzucaj mnie tak często, mnie tak nudno bez ciebie!
— Dobrze, dobrze Cesiu! poprawię się, zobaczysz, tylko nalej mi teraz herbaty, bo jeść mi się chce. No, zgoda już między nami? nie prawdaż?
— Zgoda! zgoda! — wołała Cesia śmiejąc się jak dziecko i błyszcząc białemi ząbkami, — mój Stasiu, mój Stasieczku!
Nagle zajrzała pod stół.
— Lolo! Lolo! gdzie Lolo? zrzuciłam biedaka! biedny mój Lolo! biedny mój piesek! chodź na poduszeczkę!
I pochwyciła z ziemi wyżełka i całując go, zaniosła na kanapę, położyła na poduszkę i zaczęła nalewać herbatę.
— Stasiu, kupiłam sobie wczoraj cudowny kapelusz, — zaszczebiotała lejąc do szklanki gorącą wodę z imbryka, — wyobraź sobie, błękitny atłasowy z białem malutkiem piórkiem. Oj! — krzyknęła nagle, — sparzyłam sobie rękę!
I odskoczywszy od stołu, upuściła z rąk imbryk i ze łzami w oczach zaczęła dmuchać na białą oparzoną rączkę.
— Lepiej byś zrobiła Cesiu, żebyś kazała nalewać herbatę pannie służącej, bo sama zawsze sobie tylko ręce poparzysz i nic więcej, — rzekł z pewną niecierpliwością Stanisław, biorąc jednak rękę żony i oglądając ją bardzo troskliwie.
— Otóż będę nalewała sama i pokażę ci, że nie jestem tak niezgrabna, jak się tobie zdaje, — odparła z determinacją Cesia, i poważnie, milcząc zaczęła znowu nalewać herbatę. — Przecież papie zawsze sama nalewałam, — wyrzekła z rodzajem dumy, stawiając pełną szklankę przed mężem i pijąc sama także herbatę. — Stasiu, ty dziś ze mną cały dzień przepędzisz? — rzekła gładząc rączką gęste kędziory Stanisława.
— Nie Cesiu, — odparł Stanisław, połykając ostatni haust herbaty, — bo nie będę dziś w domu na objedzie.
— Otóż i znowu! — zawołała Cesia z gestem rozpaczy załamując ręce, — ja myślałam, myślałam, łamałam sobie głowę nad tem, coby dla niego najsmaczniejszego wymyśleć na objad, a to wszystko dla tego, aby on najspokojniej sobie powiedział: nie będę w domu na objedzie! Wstydź się Stasiu, wstydź! takeś nie dobry!
— Ależ moja duszko, Tozio Słabecki zaprosił mię dziś na objad, jakże mogłem odmówić?
— Trzeba było powiedzieć, że masz żonę i koniec. Czyż ja wiecznie mam tylko z Lolem jeść objady?... Upewniam cię, że choć to bardzo poczciwy piesek, wolałabym jednak, żebeś i ty był z nami. Zostań dziś w domu, mój drogi Stasiu!
I zbliżywszy się, objęła jego szyję i patrzyła mu w twarz błagalnym wzrokiem.
— Dziś tylko, mój jedyny, dziś zostań ze mną!
— Ależ nie mogę, dałem słowo Toziowi...
— Jutro pójdziesz do Tozia, a dzień dzisiejszy mnie poświęć, jeden tylko dzień, jeden dzioneczek, mój Stasieczku najmilszy... takem się stęskniła sama jedna.
— Moja Cesiu, mówię ci, że nie mogę tego zrobić, skoro dałem słowo, to muszę dotrzymać...
— Tak, tak! — wołała Cesia ze łzami w oczach, — pewno na wieczór także dałeś komu słowo!
— Przeciwnie, zaprosiłem gości do siebie.
— O jakże to dobrze! — zawołała młoda kobieta, — śmiejąc się i klaszcząc w dłonie, — przynajmniej wieczorem będziesz w domu. A ktoż tu będzie z gości?
— Kilku młodych ludzi naszych wspólnych znajomych, a prócz tego nowoprzybyły do M. pan Graba.
— Co to za Graba? nie znam go.
— Od dwóch tygodni dopiero bawi w M.
— Ale jakże on może być u nas wieczorem, kiedy mnie jeszcze nie zna... etykieta nie pozwala... — wyrzekła Cesia z powagą osoby, której przepisy salonowe znajome są jak codzienne Ojcze nasz.
— To też będzie dziś u ciebie z wizytą, — odrzekł Stanisław.
— Doprawdy? będzie z wizytą? i to może zaraz? a ja w papilotach i nieubrana, nie mogłabym go przyjąć. Czy młody? czy przystojny? czy bogaty? po co przyjechał do M.? Jakążby to suknię włożyć? czy zna się na tualecie dam?
Gały ten grad zapytań posypał się z ust Cesi, która stała już przed zwierciadłem, rozwijała niecierpliwie papiloty, odpinała różowe kokardki i zasiewała tem wszystkiem posadzkę w koło siebie. Nagle jakby sobie coś przypomniała, pobiegła do męża i znowu zaczęła go prosić:
— Stasieczku, ale ty w dzień nigdzie nie wyjdziesz? będziesz w domu na objedzie...
— Nudną jesteś Cesiu, — niecierpliwie rzekł Stanisław wstając i zabierając się do wyjścia, — powiedziałem raz, że nie mogę zostać, to i nie mogę. Idę ubierać się, zaczekam potem na Grabę i pójdę z nim razem do Tozia. Do domu wrócę przed ósmą wieczorem.
To rzekłszy wyszedł.
Cesia patrzyła za nim z załamanemi rękami, łzy kręciły się w jej oczach. Po chwili wybiegła z jadalnej sali z całej siły wołając:
— Komorosiu! Komorosiu!
Na to wołanie z dalszych pokojów wbiegła do salonu, w którym zatrzymała się Cesia, podżyła panna służąca z ciemną, przenikliwą twarzą, czarnemi włosami splecionemi w cienki warkocz i przypiętemi szyldkretowym grzebyczkiem z tyłu głowy. Na wyższej wardze jej powstał gęsty czarny puszek, wybornie naśladujący wąs męski.
— Chryste Panie! — zawołała Komorosia wbiegając, — co się stało? czego pani tak gwałtownie woła?
— Wyobraź sobie Komorosiu, — mówiła Cesia porywając ramię służącej, — Staś znowu cały dzień w domu nie będzie, znowu idzie Bóg wie gdzie i ja z Lolem tylko będę jadła objad! I powiedz sama Komorosiu, czy to nie złość, czy to nie żal?
Służąca zaczęła kiwać głową, a Celina biegać po pokoju wszerz i wdłuż.
— Już to prawda, — mówiła Komorosia, — że pan nie dobry bardzo, żeby porzucać tak ładną i młodą żonę...
— Co ty pleciesz Komorosiu, że Staś nie dobry! on bardzo dobry, ja go tak kocham, tylko...
— Tylko wiecznie gdzieś lata, a pani zawsze sama... Żeby papo pani o tem wiedział, pewnoby się nie ucieszył takiem pożyciem.
— Bredzisz Komorosiu! — zawołała Cesia tupiąc nóżką, — nasze pożycie bardzo dobre, tylko...
— Tylko pani we łzach świata Bożego nie widzisz...
— Bo tak mi się podoba, a Staś temu nie winien, masz o tem wiedzieć raz na zawsze, — z gniewem zawołała Cesia.
— Ach, Boże odpuść! pani dziecko jesteś i sama nie wiesz czego chcesz, — odrzekła Komorowska ze śmiałością starej i zasłużonej sługi, — a ja pani powiadam, że z tego wszystkiego nic dobrego nie będzie... Nie tak pan powinien kochać i szanować taką żonę jak pani... Żebym była na pani miejscu, tobym tak samo w domu nie siedziała, a tylko stroiła, się, bawiła i jeździła. Kiedy mąż do lasa, to żona do sasa. Jakby się spostrzegł, że źle, toby prędko inaczej zaśpiewał.
Cesia stanęła na środku pokoju z założonemi rękami i zamyśliła się.
— A może ty Komorosiu i dobrze mi radzisz, — rzekła w końcu przykładając ręce do czoła.
— Chryste Panie! jabym pani miała źle radzić? pierwejbym sobie dała łeb uciąć! Toć ja piętnaście lat służyłam u matki pani, i panią na swoich rękach nosiłam, a ojciec pani jak mię pani oddawał na wyprawną pannę, to powiedział: pilnuj mojej córki Komorosiu, jak oka w głowie, a będziesz miała u mnie chleb łaskawy do śmierci. A jabym pani miała źle radzić? Chryste Panie! a toż mi na co?
— Tak, tak, — mówiła Cesia uderzając jedną ręką w pięść złożoną o dłoń drugiej, — tak, tak, zacznę i ja latać jak on po całym świecie, stroić się, bawić i po całych dniach ani zajrzę do domu, chyba wtedy, gdy zaproszę gości. Zupełnie tak samo, jak on robi! kiedy tak, to tak! wet za wet! Od dziś zaczynam. Komorosiu, przynieśno mi szafirową jedwabną suknię, tę ubraną aksamitem, pojadę z wizytą i zaproszę się na objad do mojej kuzynki. I jutro to samo zrobię i pojutrze i ciągle, aż póki Staś nie poprawi się. Komorosiu, prędzej przynieś suknię, układaj mi loki, kapelusz wezmę szafirowy aksamitny, paliowe rękawiczki, prędzej... prędzej...
— Może pani pójdzie ubierać się do gabinetu?
— Nie, tu się ubiorę, czyż nie widzisz, że już zaczęłam.
I w istocie zrzuciła z ramion penioar i stojąc przed wielkiem zwierciadłem, niecierpliwie układała gęste złociste loki, które pokrywały jej kształtną okrągłą głowę.
W mgnieniu oka Komorowska przyniosła wszystkie żądane do tualety przedmioty.
— O tak, to dobrze! — mówiła wkładając na Celinę ciężką jedwabną suknię, — pokaż pani panu, że o niego niedbasz, a zaraz zlęknie się i opamięta. Z tymi mężami to tak trzeba, energicznie, nie ustępować ni kroku, bo inaczej, zaraz chcą za nos wodzić nieszczęśliwe żony... To tak jak ja bywało z nieboszczykiem moim mężem...
Celina nie słuchała rozwlekłej gawędy starej sługi. Z rodzajem gorączkowego pospiechu wkładała suknię, zapinała złotą broszę, wkładała kolczyki w uszy, bransolety na ręce i w moment poprawiła sobie loki.
— Tak, tak, — szeptała do siebie, — będę latać po świecie tak jak Staś, zobaczym, czy jemu będzie to miło.
Tualeta była gotowa, a w salonie panował największy nieład przez nią sprawiony. Na krzesłach leżały porozrzucane: penioar, koronki, różne pudełka i pudełeczka, posadzka usłana była papierkami od papilotów, kokardkami i wstążeczkami. Lolo wbiegł do salonu i piszczał z całej siły widząc, że jego pani ani myśli się nim zajmować.
Nagle otworzyły się drzwi i lokaj zaanonsował:
— Pan Kalikst Graba!
— Ach Boże mój! — zawołała Celina, która właśnie zaczęła wkładać rękawiczki, — taki nieład! Komorosiu, zabierajże prędko to wszystko. Muszę przyjąć tego pana Grabę, bom ciekawa go poznać. Prędzej, prędzej Komorosiu! Proś pana Grabę, — dodała zwracając się do lokaja.
Komorowska zbierała co tchu rozrzucone rzeczy swej pani, gderając niecierpliwie:
— A bo to Chryste Panie, szczególną modę pani wymyśliła, żeby też ubierać się nie w gabinecie, ale w salonie! Boże odpuść! czyste dziecko z pani!
I tak mrucząc, wyniosła się ze wszystkiemi manatkami, a na posadzce zostało tylko kilka papierków i parę kokardek, których podjąć nie zdążyła.
Na środku salonu stanęła Cesia zarumieniona w długiej, ciężkiej szafirowej sukni, której czarne ozdoby uwydatniały białość jej płci, z gęstemi lokami, spadającemi na jej czoło, piękna jak anioł.
Pan Graba wszedł do salonu, jednocześnie wyszedł z bocznych drzwi gospodarz domu.
Nastąpiła prezentacja i powszednia, oklepana rozmowa, od jakiej zaczyna się zwykle pierwsza znajomość w salonach.
Po kilku chwilach zaanonsowano Teodora Słabeckiego. Celina zrobiła nadąsaną minkę,
— Gniewam się na pana, — rzekła po przywitaniu do Tozia.
— Cóż mogło sprowadzić mi to nieszczęście? — zapytał młodzieniec.
— Tak często odbierasz mi pan męża, Staś zawsze mi mówi, że pan zapraszasz go to na objady, to na wieczory, tak, że on nie ma nigdy czasu być ze mną.
— Ależ Cesiu... — zaczął Stanisław.
— O tkliwa miłości małżeńska! — zawołał z grzeczną ironją Graba, — więc pani tak kochasz męża, że nie tylko o płeć piękną, ale i o brzydką zazdrosną jesteś...
— Tak panie, — krótko i niechętnie odrzekła Celina i schyliła się po Lola.
— O pani, — mówił Graba, — żyjemy przecie w wieku oświaty i oczyszczonych z przesądów wyobrażeń. Dziś więc małżeństwo nie powinno być niewolą przykuwającą dwie osoby wzajem do siebie i do świętego, jak mówili praszczury, domowego przybytku. Człowiek nie powinien być straconym dla świata dla tego, że jest żonatym; ani kobieta dla tego, że jest mężatką. Swoboda, pani, zupełna, bezwarunkowa swoboda, oto najpiękniejsza filozofja małżeństwa.
Celina patrzyła na mówiącego z rodzajem zdziwienia i gniewu.
— Więc czemże jest wedle pana małżeństwo i jakie ma cele? — zapytała z niezwykłą sobie powagą.
— Wedle mnie pani, i wedle wszystkich prawych dzieci cywilizacji, małżeństwo jest stowarzyszeniem dwojga ludzi, w które wkładają oni tak materjalne jak i intelektualne swe kapitały, aby za wspólną pomocą wyższe z nich wyciągać procenta. We wszelkiem zaś stowarzyszeniu, kapitały tylko stają się zależne, a osoby pozostają zupełnie niepodległe.
Błękitne oczy Celiny utkwiły w twarzy pana Graby z wyrazem pogardy dziwnie odbijającej przy dziecięcej, naiwnej twarzy.
— A ja sądzę, — odrzekła zwolna, — że małżeństwo jest to ścisłe przymierze serc dwojga ludzi, zawarte w celu zdobycia jak największego szczęścia. W przymierzu takiem osoby tracą swą niepodległość, bo wiąże je z sobą wzajemna miłość.
Pan Graba za wzgardliwe spojrzenie Celiny, odpłacił szyderczym uśmiechem.
— W każdym razie powinszować można panu Stanisławowi, że przymierze to zawarł z panią, — rzekł grzecznością pokrywając szyderstwo.
Stanisław milczał i oczy miał spuszczone w album, który przeglądał; w ogóle, w obecności żony tracił tę swobodę manier i wyrażenia się, jaką posiadał w zebraniach męskich i jakiemi wzbudzał wysoki interes w panu Grabie.
Celina umilkła, spuściła oczy i głaskała pieska. Na czole jej była zmarszczka niezadowolenia. Tozio patrzył w sufit, Graba bawił się łańcuszkiem od zegarka, we wszystkich pozach malował się przymus i niesmak. Czuć było, że między dwoma obecnemi osobami rodziła się głucha niechęć. Dwoje ludzi stawało naprzeciw siebie w roli zaczepnej, był to przedświt wielkiej nieprzyjaźni, może nienawiści.
Skończyła się wizyta, pan Graba pożegnał gospodynię domu, która podała mu końce dwóch palców i wyszedł z Toziem i Stanisławem.
Po wyjściu mężczyzn, Celina usiadła na kozetce i zamyśliła się.
— Kareta gotowa, — rzekła Komorowska wchodząc, — kazałam założyć konie, gdy goście byli. Niech pani już jedzie, bo będzie późno na wizyty.
— Nie pojadę już, moja Komorosiu, — rzekła Celina, odejmując rękę od oczów.
— Chryste Panie! a toż dla czego?
— Tak, smutno mi jakoś bardzo. Każ konie odłożyć.
— Panie Boże! czy stało się co nowego?
— Nie, nic, moja Komorosiu! niepodobał mi się strasznie pan Graba, czuję, że będzie jeszcze bardziej odciągał Stasia odemnie. Nie cierpię go!
— Bo też pan, Boże odpuść, zawsze szczególnych towarzyszów dobiera.
Tego dnia wieczorem gwarno było w mieszkaniu państwa Klońskich. Z dziesięciu młodych ludzi przechadzało się po salonach według przyjętego między złotą młodzieżą zwyczaju, mówiąc o koniach, karetach, polowaniach, restauracjach i teatrach. O kobietach nie mówili, bo w małym gabineciku przylegającym do bawialnego salonu, siedziała gospodyni domu i mogła słyszeć ich rozmowę. Nad wszystkiemi głosami górował głos pana Graby, wszyscy milczeli, gdy on mówił lub opowiadał o czem, albo śmieli się z jego dowcipów i wołali: brawo Graba! Wszyscy pytali go o zdanie w każdej zrodzonej w rozmowie kwestji, słowem, znać w nim było króla wesołej młodzieży, człowieka wielce wpływowego w swem kole.
Cesia siedziała w małym gabineciku na aksamitnej kozetce. W początku wieczora była dość ożywioną, pokazywała gościom ustrojonego Lola, opowiadała o jego rozumie, dopytywała się o nowiny miejskie. Ale gdy tylko zbliżył się do niej Graba, czoło jej nachmurzyło się i zawołała żywo:
— Stasiu, Stasiu, chodź do mnie!
Małżonek zbliżył się.
— Siądź tu przy mnie, Stasieczku, i nie odchodź, — prosiła.
— Ależ moja duszko, muszę przecież gości bawić.
— No to przynajmniej nie rozmawiaj z tym Grabą, — rzekła cichutko.
— Ale moje życie, jakże można? to przecież gość nasz...
— Nienawidzę go! — zawołała głośno Celina.
Stanisław wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Kogoż spotyka to nieszczęście, że go pani nienawidzisz? - zapytał Graba, który stał niedaleko i słyszał tylko ostatni wyraz gospodyni domu.
Celina wpatrzyła się w niego oczami, w których był gniew i niechęć, i odpowiedziała porywczo:
— Nienawidzę kota, który czatuje na mego Lola, aby go udrapać.
Graba zaśmiał się i mrugnął lewem okiem.
— Czy kot ten uczynił już kiedy co złego Lolowi, że go pani o szkodliwe chęci posądzasz? — zapytał.
— Nie, bo dziś po raz pierwszy przyjęłam go do mego domu, ale przeczuwam w nim bardzo szkodliwego kota, — odparła.
Teraz w oczach Graby błysnęły gniew i niechęć.
— Czemuż się go pani nie pozbędzie? — zapytał z ironją.
— Postaram się o to, — odpowiedziała z determinacją.
— Więc pani wypowiadasz wojnę kotowi?
— Wypowiadam.
Graba stanął naprzeciw niej i zakładając ręce na piersi, rzekł przeszywającym głosem:
— Pozwól pani dać sobie radę. Nie prowadź pani wojny z kotem nigdy, bo panią skaleczy, a Lola swoją drogą zadrapi. Oto lepiej pogładź go pani swoją piękną rączką, aby panią samą oszczędził, a Lola zostaw jego losowi, i mniej dbaj oto, co się z nim stać może.
— Nigdy! — zawołała. Celina z energją, — wiedz pan o tem, że bronić będę Lola do ostatka, a kota nigdy nie pogładzę, bo go nie lubię, a kogo nie lubię, temu to wręcz okazuję, taki już mój charakter.
— Żałuję wielce nieszczęśliwego kota i nie chciałbym być na jego miejscu, — odparł z galanterją Graba i odszedł rzucając na Celinę tak zjadliwe spojrzenie, że młoda kobieta zadrżała lekko i spuściła oczy.
Zrozumieli się wzajem oboje.
Graba ujął pod ramię Stanisława, począł z nim chodzić po salonie i z cicha o czemś mówić, przyczem śmieli się obydwaj. Cesi, która przez drzwi prowadziła za nimi wzrokiem, zdawało się, że śmiech jej męża był zrazu przymuszany nieco, ale stopniowo stawał się coraz swobodniejszym i nabrał w końcu przykrego dźwięku. Młoda kobieta nie zrozumiała dźwięku tego, tylko wzdrygnęła się mimowolnie; wprawne ucho dosłyszałoby w śmiechu Stanisława wzbudzonym rozmową Graby, rodzący się cynizm. Ile razy dwaj mężczyźni zbliżyli się do drzwi pokoju, w którym siedziała Celina, Graba rzucał w głąb gabineciku spojrzenie tryumfalne i szydercze, które jak ukrop spadało na głowę Cesi. Pod wpływem jego młoda kobieta spuszczała oczy, a w tym samym czasie Stanisław starał się patrzeć w inną stronę, aby uniknąć wzroku żony. Ta gra spojrzeń, w których głucho krzyżowały się wezbrane namiętności i obawy trzech piersi, trwała dobry kwadrans, w końcu którego Celina jakby sił pozbawiona, oparła się o poręcz kozetki i ręką zasłoniła oczy.
W tej chwili Stanisław zbliżył się do żony.
— Cesiu, — rzekł, — idź spać, już jest jedenasta godzina, a bezsenność ci szkodzi.
— Jakże mogę opuszczać gości, nie będzież to niegrzecznie? — zapytała podnosząc na męża zmęczony wzrok.
— Nie ma przecie kobiet, a zabawa mężczyzn do mnie należy, my będziemy jeszcze długo się bawili, a ty idź spać.
— Dobrze, pójdę, — rzekła wstając powoli, — dobranoc ci Stasiu!
I podała mu drobną rączkę.
— Czy nie chora jesteś, Cesiu? masz tak rozpaloną rękę? — rzekł Stanisław.
— Ha, ha, ha! — zabrzmiał za rozmawiającem małżenstwem śmiech pana Graby, — jesteście państwo, na honor, zachwycająco czuli! Szczególniej ty Stanisławie, co żegnasz się z żoną na kilka godzin, jakby na kilka lat! O patryjarchalne obyczaje pasterskich wieków! tylko jeszcze w błogosławionej prostoty kraju naszym i do tego na prowincji, spotkać się z niemi można!
Stanisław zarumienił się jak burak i wypuścił z dłoni rękę Celiny. Skrzywił się szczególniej przy wyrazie: prowincja.
Celina nie rzekłszy słowa, odeszła. Z progu swojej sypialni obejrzała się i przez otwarte drzwi kilku pokojów zobaczyła, jak w jadalnej sali nakrywano do wieczerzy, a w jednym z salonów rozstawiono stoły kartowe. Zobaczyła także jak pan Graba trzymając pod rękę jej męża z jednej strony, a Ordynata z drugiej, prowadził ich do jednego z zielonych stołów, nad którym między dwoma zapalonemi w wysokich świecznikach świecami, rysowała się blada otoczona ryżemi włosami twarz Tozia.
Trzymał on w ręku talię kart i wołał:
— Bank! kto poniteruje?
Pan Jodek i kapitan patrzyli z zamiłowaniem w głąb jadalnej sali, na nakrywający się do wieczerzy stół, dwóch czy trzech mężczyzn otaczało Tozia, a wszystko to razem ogarnięte było gęstą siną mgłą tytoniowego dymu. Cały ten obraz widziała Celina stojąc na progu swojej sypialni, w perspektywie utworzonej z trzech rzęsiście oświetlonych pokojów; pąsowe, aksamitne o złotych sznurach i kutasach portjery, drzwi tych pokojów zdobiące, służyły za ramy obrazowi temu.
Celina patrzyła parę minut, na twarzy jej w miejscu przedchwilowego znużenia i niezadowolenia, począł malować się przestrach. Oczy jej otworzyły się szeroko, twarz bladła, usta zaczęły drżeć. Nagle poskoczyła do swej sypialni z takim ruchem, z jakim dzieci bojąc się strachów, uciekają z ciemnych pokojów i żywo zamknęła drzwi za sobą. Jakby na pożegnanie, w tej samej chwili o słuch jej uderzył ostry i szyderczy głos Graby wołającego donośnie:
— Najprzykładniejszy z mężów na świecie! przegrałeś!
Dobrze już było po północy, gdy huczna wieczerza brzmiała w jadalnej sali państwa Klońskich. Szkło dźwięczało, butelki pękały, panowie śmiali się, lokaje biegali usługując.
Goście byli w różowym humorze, za to gospodarz chmurny i milczący.
— Kloński! czy ty żałujesz przegranych pieniędzy, że masz dziś minę księdza odprawiającego żałobne nabożeństwo?
— zawołał dowcipny zawsze pan Jodek.
Ce n’est pas d’un gentilhome! — zaśmiał się przez zęby Ordynat.
— Cóż znowu! — odparł Stanisław z przymuszonym śmiechem, — jak możecie posądzać mnie o to, nie raz przecie widzieliście mię w boju i znacie moją zimną krew!
Potem nachylił się ku Toziowi, przy którym siedział, i rzekł z cicha:
— Przyznam się tobie, Toziu, ze czuję trochę wyrzutów sumienia. Pierwszy raz, odkąd się ożeniłem, tak wesołe mam zebranie w moim domu, i boję się, żeby całonocny gwar Celinie zbyt przykry nie był.
Tozio uśmiechnął się i powiedział coś do ucha Grabie.
Ten ostatni zaśmiał się na całe gardło.
— Panowie! — krzyknął wśród śmiechu, — czy wiecie dla czego nasz gospodarz tak spuścił nos na kwintę! oto boi się żony! ha, ha, ha!
— Ha, ha, ha! — zaśmiali się wszyscy chórem, — co za wzór cnoty małżeńskiej!
— Po uszy siedzi w pantoflu.
— Zdaje się, że widział kawał świata, a taki jeszcze parafjanin!
— Student!
Stanisław rumienił się i oczy mu błyszczały od gniewu i wstydu.
— Za kogoż mię macie, panowie! — zawołał w końcu ze złością, głosem przenosząc szyderczą piosenkę towarzyszy, — na dowód, że to co mówicie jest nieprawdą, że wcale nie boję się żony, nie siedzę pod pantoflem i nie jestem studentem, proponuję: abyście bawili się aż do wschodu słońca najgłośniej i najweselej jak tylko można. Żona moja zaśnie lub nie zaśnie, jak będzie mogła i chciała, a wy panowie, nie krępujcie się — tak, jakbyście byli w domu kawalera!
— O tak, to rozumny z ciebie człowiek, światowy i cywilizowany! - zawołali mężczyźni.
— Celiny pokój daleko, może tego wszystkiego nie słyszy.
W tej chwili w drzwiach przedpokoju ukazała się głowa Komorowskiej i szepnęła coś jednemu z lokajów. Ten zbliżył się do Stanisława i rzekł półgłosem:
— Pani pana prosi.
— Moja żona jeszcze nie spi? — żywo zapytał Kloński, spostrzegając Komorowską.
— Nie spi i prosi, żeby pan pofatygował się do niej na minutkę, — odpowiedziała z nadąsaniem panna służąca i znikła.
— Uf! będzie burza! — zawołał Jodek.
— Scena małżeńska!
— Odwagi Stasiu! odwagi!
— Męstwa i determinacji!
— Stanisławie Kloński, — rzekł Graba z szyderczą uroczystością, — jeśli w tem widzeniu się z szanowną twą małżonką, które ma za chwilę nastąpić, ulegniesz wrodzonej ci słabości charakteru, będziesz pokorny i potulny nie pomnąc na twą godność wesołego młodzieńca, wyrzeczemy się ciebie i zaprzemy, wyrzucimy cię z naszego koła, a w dodatku ogłosimy przed światem, że jesteś... cztery litery!
— Tak, tak, energicznie z żoną, a z góry, to zaraz się uspokoi! — zawołał Jodek.
— Niech zna dyscyplinę! — huknął kapitan.
— Stanisławie, wyczytamy z twarzy twojej gdy wrócisz, czyś splamił twą godność mężczyzny i naszego towarzysza, — mówił Graba.
Stanisław zaczerwieniony, upokorzony, gniewny, nic nie odpowiedział na te wszystkie żarty i z zaciśniętemi usty wyszedł z sali jadalnej.
W sypialnym pokoju swoim, pięknie i bogato przybranym, siedziała zagłębiona w fotelu o szerokich poręczach Celina. Miała na sobie ten sam biały penioar, w którym była z rana, połowa włosów jej niknęła w papilotach. W całej pozie młodej kobiety malowało się zmęczenie, zmięszane z rodzajem obawy. Obok niej stała Komorowska z nożyczkami i papierem na papiloty w ręku.
— Niechże pani pozwoli sobie zawinąć resztę papilotów, póki pan nie przyjdzie, — mówiła.
— Nie chcę papilotów, nie chcę niczego, wszystko mi nie miłe! — odpowiedziała z dziecinną żywością Celina.
Drzwi się otworzyły i wszedł Stanisław.
— Stasiu, Stasiu! — zawołała z radością młoda kobieta i wyciągnęła ku niemu ręce.
— Czegoż chcesz Celino? — opryskliwie zapytał małżonek zbliżając się.
— Mój drogi Stasieczku, chciałam ciebie zobaczyć, tak się czegoś boję! — pieszczotliwie mówiła Cesia, podnosząc ku niemu zbladłą twarz.
- Więc dla jakichś dziecinnych kaprysów wołałaś mię tutaj, — ofuknął Kloński, — cóż to? boisz się strachów? to możesz rozkazać służącej, aby cię nie odstępowała. Ja przecież nie mogę być twoją niańką.
Cesia spuściła głowę.
— Ja nie strachów boję się, mój Stasiu... — szepnęła.
— Więc czegoż?
— Boję się tego Graby, — była jeszcze cichsza odpowiedź.
— Nieznośny z ciebie dzieciak, Celino! — zawołał z gniewem Stanisław, — cóż ci zrobił ten człowiek?
— Mnie nic; ale przeczuwam, że on tobie chce zrobić coś złego. Mój najdroższy, — dodała z błagalnym wyrazem, — nie graj z nim w karty, papa mówił zawsze, że karty gubią ludzi, a ja widziałam, że ty z nim grać zaczynałeś.
Kloński zaczerwienił się od gniewu.
— Cóż to znowu! — krzyknął, — chcesz mną kierować jak dzieckiem! pilnuj swoich sukienek i swego Lola, a do mego postępowania nie wtrącaj się. Narażasz mnie tylko na wstyd swojemi kaprysami. Idź spać i nie nudź mnie więcej.
To mówiąc, wyszedł z trzaskiem drzwi zamykając za sobą.
Celina zakryła twarz obiema rękami i zaniosła się głośnym płaczem.
— Teraz to już widzę z pewnością, że Staś mnie nie kocha, — mówiła wśród łkania, — och, moja Komorosiu, jakże mnie serce boli! Boże, mój Boże! jak ten Graba stoi przy Stasiu, to mi się zdaje, że to zły duch jego. Papa mówił zawsze, ze karty gubią ludzi, i że sam nigdy nie grał. A Staś tam gra z tym Grabą...
— Niech się pani uspokoi, — mówiła Komorowska, — niech się pani wody napije i przestanie płakać, czy to warto psuć oczy i łzy wylewać dla tych niewdzięczników mężczyzn.
— Ach, moja Komorosiu! Staś rozgniewał się na mnie! jaki on nie dobry! ja go tak kocham, a on gniewa się na mnie!...
— Ot, niech pani nastraszy pana i powie jutro, że pojedzie do papy, jeśli pan się nie poprawi, — radziła służąca.
— Co też ty pleciesz, Komorosiu! — zawołała przez łzy Celina, — jakżebym ja mogła Stasia porzucać? Ja tak go kocham! jabym bez niego trzech dni nie przeżyła!
I znowu płakała. Widmo nieszczęścia, kryjąc się w kątku bogatego mieszkania, zaczynało wyłazić i chwytało ją za gardło.
— Komorosiu! — zawołała nagle, zrywając się jakby jej zbawcza myśl przyszła do głowy, — zmówmy litanję do Najświętszej Panny na intencję, aby Staś więcej mnie kochał, i aby ten Graba odczepił się od niego!
Przy łóżku Celiny stał klęcznik rzeźbiony, a nad nim wisiał piękny obraz Matki Boskiej. Komorowska zapaliła przed obrazem alabastrową lampkę i uklęknąwszy, zaintonowała litanję. Za nią klęczała Celina z błagalnie złożonemi na białym muślinie rękami, z pełnemi łez oczami wzniesionemi na obraz, i cichym, drżącym głosem, powtarzała co chwila: „Módl się za nami!“
W salonach brzmiał gwar wesołych głosów, wybuchy śmiechu i oderwane wyrazy gry dochodziły niekiedy do cichej, słabo oświetlonej alabastrową lampką sypialni Celiny, i łączyły się na chwilę ostrą sprzecznością z modlitwowym szeptem dwóch kobiet.
Raz przy końcu wieczoru, Stanisław wymknął się niepostrzeżenie z salonu, w którym grano, poszedł do drzwi sypialni i przyłożył do nich ucho. Z głębi pokoju dochodził cichy stłumiony odgłos kobiecego łkania.
Twarz Klońskiego przybrała na chwilę wyraz żalu, położył rękę na klamce i chciał wejść do pokoju żony, ale wprzódy obejrzał się, jakby chcąc się przekonać, że nie jest widzianym.
Na progu stał Graba z szyderstwem w oczach i djabelskim uśmiechem na ustach.
Stanisław wzdrygnął się i zaczerwienił.
— Czemu nie idziesz przepraszać żonę? — ozwał się Graba zjadliwym tonem, — nie przeszkadzam, nie przeszkadzam...
— Nie miałem wcale tego zamiaru, — rzekł Kloński odstępując od drzwi.
— Prawdziwie Stasiu, myślę, że po śmierci będziesz zaliczony w poczet świętych, a przynajmniej błogosławionych za swe domowe cnoty, — rzekł śmiejąc się.
Temu wybuchowi śmiechu odpowiedziało w głębi sypialni Celiny silniejsze łkanie.
Wieczór u pana Klońskiego skończył się bardzo wesoło; nigdy nie widziano gospodarza domu w większej werwie i w podobnym zapale do gry i kieliszka.
Oczy pana Graby zdawały się wlewać weń coraz nowe życia, Stanisław zdawał się szukać w nich pochwały po każdym wychylonym kieliszku i rzuconej na stół asygnacie, a gdy na ustach gościa spostrzegł cień szyderstwa, pił, grał i śmiał się ze zdwojoną werwą.
O wschodzie słońca nastąpiły rozrachunki, dzielono się kupami asygnat i złota. Pan Graba napełnił swój pugilares, z nieopowiedzianym uśmiechem, pieniądzmi przegranemi przez Klońskiego i Ordynata, potem schował go, wyprostował się i spojrzał po otaczających z taką miną, jakby śpiewał znaną piosenkę:

„Bom ja pan, bom ja król,
Śród zielonych niw i pól.“


VII.

Od przyjazdu pana Kaliksta Graby do M. upłynęło sześć tygodni. Postać jego wybitnie wyróżniała się na ogólnem tle prowincjonalnego miasta i wzbudziła powszechną ciekawość. Pozawiązywał liczne stosunki i bardzo często ukazywał się publicznie. Wszyscy go widzieli, a jednak nikt go nie znał. Nikt go zapewne nie znał, bo oprócz kilku młodych ludzi, ścisłych jego przyjaciół, ci nawet co go widywali najczęściej, pytali siebie wzajemnie: — co to za człowiek? Byli zarozumialcy, którym zdawało się, że już, już zaglądają do wnętrza zajmującego przybysza, gdy nagle zmienił on wyraz twarzy, pokazał w uśmiechu ostre zęby, mrugnął lewem okiem i przemyśliwcy znowu tracili nić Aryadny, która miała ich prowadzić po labiryncie serca i myśli pana Graby.
Ci, którzy go dziś zwali: dobrodusznym, jutro mówili: chytry, a pojutrze znowu bywali zachwyceni jego szczerotą. Inni mawiali nań z rana: podejrzany, a wieczorem wykrzykiwali z admiracją: to zacność wcielona! Wszyscy zgadzali się na to, że jest rozumny i dowcipny, a kobiety mówiły jeszcze: zachwycający w towarzystwie. Te ostatnie dodawały nawet: pobożny, bo pan Graba bywał co niedziela na sumie w kościele, w którym się zbierał cały świat piękny i w czasie podniesienia przyklękał na jedno kolano a czołem niedaleko dotykał posadzki. Za to rozmawiając z deistkami, głosił wiarę w istność najwyższą, a gdy spotkał ateuszów dowodził uczenie, że tradycje religijne są istotne bajki niezgadzające się ani z geologją, ani chemją i fizyką, ani szczególniej z pojęciami krytycznego rozumu. Nigdy jednak nie bywał w sprzeczności z samym sobą, i tak się urządzał, ze gdy ateusze mówili pobożnym, iż pan Graba podziela ich opinje, ci wykrzykiwali z oburzeniem: — spotwarzacie go! — a wzajemnie ateusze odpowiadali pobożnym, uśmiechem mającym znaczyć: — nie jesteście zdolni zrozumieć go!
Ściśli przyjaciele pana Graby zasypywani byli wciąż gradem zapytań, ale zachowali się dyskretnie i bijografja przybysza tak świetnie opowiadana przezeń w restauracji, została całkiem nieznaną profanom. Przyjaciele odpowiadali lakonicznie na wszelkie indagacje: — dzielny z niego towarzysz, a o resztę nie dbamy!
Pod jednym tylko względem wszystkie zdania o panu Grabie zgadzały się. Powszechnie utrzymywano, ze jest bardzo bogatym. Rewizyty mężczyzn przyjmował w świetnie urządzonem mieszkaniu, jeździł pięknym powozem i bardzo cennemi końmi, trzymał liczną służbę i stroił ją w bogatą liberję, a cały ton i znalezienie się jego były pańskie. To powszechne uznanie bogactwa pana Graby zjednało mu ogólną sympatję mieszkańców prowincjonalnego miasta, a jeśliby między nimi i tacy byli, którzyby go czarnym widzieli, to kocz, anglezy, liberja i wielkopański układ ozłociłyby tę ciemność tak, iż o malutkich pozostających plamkach i wspominać nie było warto.
Kilka osób, i to dość wpływowych, było zdania, że pan Graba jest posiadaczem olbrzymich skarbów, czemś nakształt hrabiego Monte-Christo, i że przybył do M. w tajemniczych jakichś celach — kto wie? może dla dokonania jakiej potężnej zemsty. Parę sentymentalnych dam domyślało się, że w M. mieszkała jakaś ukryta piękność i przybysz z miłości dla niej przywędrował do nieznanego miasta, dwie inne, również sentymentalne domy, przeczyły temu dowodząc, że był on niezawodnie zdradzonym i zrozpaczonym kochankiem, szukającym w obcej stronie zapomnienia swej boleści, i że lada dzień publiczność usłyszy rozlegający się w jego mieszkaniu strzał pistoletowy.
Pewna młoda pani przybyła na kilka tygodni ze wsi do M., zobaczyła go na wieczorze u państwa Klońskich, a gdy na nią spojrzał, poczuła dreszcz, owinęła się szalem i szepnęła do Celiny:
C’est un vampire!
— Nie, to zły kot, — odparła Cesia, przyciskając do piersi Lola i oczami szukając Stasia.
Ten jeden tylko raz pani Klońska wypowiedziała swoje zdanie o Grabie, bo nazajutrz po owym wieczorze, w którym modliła się do Najświętszej Panny, aby go od jej męża oddalił, Stanisław pocałował ją w obie rączki i rzekł:
— Moja Cesiu, jeżeli mnie kochasz, bądź grzeczną dla Graby i nie mów o nim nic złego.
— Dobrze Stasiu, — odpowiedziała Celina.
I odtąd nie wspomniała o nim nawet przed Komorosią. Dla przyjaciela swego męża była grzeczną, choć ile razy zbliżył się do niej, bladła trochę i jakby dla obrony zasłaniała pierś swoją Lolem.
Gdyby wreszcie pani Klońska mówiła głośno co myśli o panu Grabie, niktby do słów jej nie przywiązywał wagi, bo ją ogólnie uważano za dziecko. Nakoniec w najściślejszych przyjaciołach pana Graby, od czasu jego przybycia, objawiły się pewne zmiany.
Ordynat mniej często poziewał i mniej się uskarżał na zimno, Tozio częściej pokaszliwał, Kloński stawał się coraz obojętniejszy dla żony i coraz rzadziej bywał w domu, Jodek utył i był jeszcze dowcipniejszy jak wprzódy, kapitan z większą fantazją pokręcał wąsa i oprócz konia i kubka z saskiej porcelany, posiadał niekiedy i spory zapasik pieniędzy. Wszyscy oni byli glorją i apoteozą pana Graby, składali mu świetny orszak wiernych towarzyszy i wielbiących mistrza swego adeptów. Ukazywał się on najczęściej w ich gronie, i nie rzadko mieszkańcy M. widzieli go, jak otoczony nimi, przechadzał się nad brzegiem rzeki, w miejscu ulubionej przechadzki miejskiej. Najczęściej sam głos zabierał. Jeśli wiele osób przechodziło, mówił z cicha, a wszyscy z jego orszaku słuchali, gdy mówił milczeli, gdy śmiał się śmieli się, gdy szedł szli za nim, gdy siadał siadali. Patrząc ze strony, można go było wziąć za starożytnego mędrca, otoczonego chciwymi wiedzy uczniami. Ktoś dowcipny przechadzając raz obok nierozłączonej grupy, wskazał na nią ręką i rzekł do tych, z którymi się przechadzał:
— Arystoteles i szkoła Perypatetyków!
Wszystkie te domysły, pogłoski, nagany, pochwały, szyderstwa i admiracje, najmniejszem echem nie dochodziły do błękitnego domku na ulicy Nadrzecznej.
Pani G. żyła. całkiem zdaleka od wszelkiego towarzyskiego ruchu i nie miała żadnych stosunków. W skutek nawyknienia w dawnych powziętego latach, czytywała gazetę, którą jej zapisała córka, ale w gazecie tej nie było nigdy wzmianki o mieście M. Pani G. więc więcej wiedziała o Nowym-Yorku lub Algerji, niż o mieście, w którem pędziła życie.
Na pensji pani D. skończył się rok szkolny i z początkiem wakacji, pensjonarki się rozjechały do rodzicielskich domów, a nauczycielki otrzymały pozwolenie udania się na czas wakacyjny dokąd by się im podobało.
Kamila zamieszkała u matki.
W oknie pani G. wychodzącem na ulicę, stał codziennie duży bukiet z przepysznych kwiatów i wzbudzał zachwyt i podziwienie mieszkańców Nadrzecznej ulicy. Wiele z nich, szczególniej z pomiędzy płci nadobnej, szło co ranka, aby go oglądać i za każdym razem widzowie wracali do domów pytając siebie wzajemnie: — zkąd pani G. może mieć tak piękne i kosztowne bukiety? wiadomo przecież, że jest ubogą i ma zaledwie tyle, ile wystarcza na chleb, nie na kwiaty. — Na pytanie to jedna z kumoszek odpowiedziała dnia pewnego z wielce tajemniczą miną, że piękne bukiety przysyła dla pani G. codziennie bogaty pan, który najął mieszkanie w domu starego Wigdera, i stara się podobno o pannę Kamilę.
Raz o zmroku, młoda pewna dzieweczka, córka rzemieślnika mieszkającego na ulicy Nadrzecznej, zatrzymała się przed oknem pani G., aby popatrzeć na pąsowe kamelje i białe konwalje, i zobaczyła Kamilę stojącą w oknie i patrzącą na bukiet. Panna G. była tak zamyśloną, że nie postrzegła stojącej pod oknem dziewczynki. Ta długo patrzyła na nią i na kwiaty, w końcu ujrzała, że Kamila wyjęła ze szklanki białą lewkonję i poniosła ją do ust. Czy pocałowała ją lub powąchała, dziewczynka nie była pewną. Skłaniałaby się jednak ku pierwszemu, gdyby się to jej nie wydawało potworną niedorzecznością. Bo i któż kiedy całuje kwiaty?
Innego znowu dnia, szwaczka z Nadrzecznej ulicy, którą sąsiadki nazywały: kutą babą, odnosząc robotę pani G., spotkała się we drzwiach błękitnego domu z bogatym panem, mieszkającym u Wigdera. Wszedłszy do pokoju znalazła panią G. niezmiernie wesołą i wbrew zwyczajowi swemu rozmowną, a pannę Kamilę siedzącą z robótką przy matce, milczącą i zamyśloną, ale z żywym rumieńcem na twarzy. Wróciwszy do siebie szwaczka opowiadała, że pani G. tak jest czemś rozradowaną, że o lat dziesięć odmłodniała, a panna Kamila zwykle tak blada, wyglądała jak pąsowa wiśnia. Potem zrobiła tajemniczą minę i nic nie mówiąc, palcem zczerniałym od nakłucia igłą, wskazała uboczny domek Wigdera.
Tak stały rzeczy i w centrum miasta i na ulicy Nadrzecznej.
Pewnego dnia lipcowego o zachodzie słońca, w furtce ogródka błękitnego domu stała Kazia, służąca pani G., a przy niej zielono ubrany lokaj pana Graby.
— Marmury, opoki, głazy nie są tak twarde, jak serce panny Kazimiry, — mówił Michałek, kontynuując zaczętą już rozmowę.
— Ja nie wiem, doprawdy, czego pan Michał żąda odemnie, — odpowiedziała Kazia, płonąc i kręcąc w palcach koniec chusteczki, którą miała na głowie.
Zamiast odpowiedzi Michał spojrzał na nią sentymentalnie, oparł się o sztachetki i wysuwając naprzód nogę w botforcie, rzekł z determinacją:
— Budzę pannę Kazimirę.
— W jakim kolorze? — cichutko zapytała Kazia.
Lokaj spojrzał po całem ubraniu i odrzekł:
— W zielonym i naszywanym złotem.
— Dobrze życzę, — szepnęła służąca.
— Tylko? — zapytał lokaj żałośnie.
— A cóż więcej?
— Ja myślałem, że panna Kazimira odpowie: kocham.
— Jeszczeby też! — odparła Kazia, płonąc jak rak i odwracając głowę.
— I cóżby to były za wielkie dziwy? Ja pannę Kazimirę tak kocham, jak oto nie przymierzając mój pan kocha panienkę panny Kazimiry, a panna Kazimira niechajże mnie tak kocha, jak nieprzymierzając panienka panny Kazimiry kocha mego pana.
— I zkądże to panu Michałowi ta wiadomość, że moja panienka kocha pana Grabę? — zapytała służąca z tonem urazy.
Lokaj przytknął koniec wskazującego palca do czoła rzekł:
— Zkąd? Bo to widzi panna Kazimira, mojem zdaniem jest, że jeżeli taki pan, jak pan Graba pokocha jaką panienkę, to mojem zdaniem jest, że ona go koniecznie pokochać musi. Bo niechże panna Kazimira sama powie, czy jest w całem M. jaki pan, coby miał takie piękne pojazdy i konie jak pan Graba, taką pańską postawę i takie czarniutkie włosy? Mojem zdaniem jest, że takiego pana w całem M. nie ma.
Ktoby ze strony patrzył na Michałka wtedy, gdy on głosił tę apologję swego pana, nigdyby nie odgadł, czy to uwielbienie, czy szyderstwo lokajskie, taki wyraz pół żartu, pół prawdy miała twarz jego. Szczególniej przy wzmiance o czarnych jak smoła włosach pana Graby, w gardle lokaja ozwał się dźwięk podobny do stłumionego chichotu. Wszystko to jednak całkiem uszło baczności niezbyt przenikliwej Kazi.
— A zkądże to panu Michałowi ta wiadomość, że pan Graba kocha moją panienkę? — zapytała Kazia i podniosła ciekawe oczy na towarzysza.
— Hi, hi, hi! — zaśmiał się lokaj, — a czy panna Kazimira widziała kiedy, żeby jaki pan bywał codzień przez cały miesiąc tam, gdzie jest taka piękna panienka, i nie kochał się w niej? Mojem zdaniem jest, że kiedy mężczyzna stara się podobać komu, tak jak pan mój panience panny Kazimiry, to znakiem jest, że ją kocha.
— Pan Michał ma rację, — odrzekła przekonana służąca i spuszczając oczy, dodała: — to może pobiorą się.
Lokaj pokiwał głową z miną oznaczającą wątpliwość.
— A dla czegożby nie? — zapytała Kazia z wyrazem draśniętej ciekawości.
Michałek westchnął tak głęboko, że aż mu pękła jedna pętlica spencera i rzekł z cicha kiwając głową:
— Mój pan jest bardzo nieszczęśliwy człowiek.
Na twarzy Kazi odmalowało się zdziwienie połączone z największą ciekawością, wpatrzyła się w lokaja i zapytała żywo:
— Albo co?
— O! panna Kazimira jak widzę jest prawdziwą córką Ewy! — zawołał Michałek.
— Ej nie! — odpowiedziała Kazia, — mojej matce było na imię Franciszka.
— Nie o to chodzi, jak matce panny Kazimiry na imię, ale o to, że matką wszystkich ludzi była Ewa i za ciekawość została z raju wypędzona, — wytłumaczył lokaj tonem pełnym wyższości.
— Niechże pan Michał powie, dla czego pan Graba nieszczęśliwy? — pytała z naleganiem służąca, nie okazując wielkiego zajęcia się historją matki rodu ludzkiego.
— Dobrze, powiem pannie Kazimierze, jednej, jedniutkiej, i to dla tego, że pannę kocham. Inaczejbym nie powiedział, bo to wielki sekret. A nie wyda mnie panna Kazimira?
— Dalibóg nie wydam.
— Nie rozpaple?
— Jak Boga kocham.
Michałek nachylił się do ucha Kazi i szepnął:
— Mój pan musi żenić się z pewną panienką, której nie kocha...
Służąca zrobiła wielkie oczy.
— To i czegoż się żeni, kiedy nie kocha? — zapytała.
— Przez szlachetność, — odparł lokaj prostując się dumnie.
— Jakto? nie rozumiem pana Michała.
— Bo to widzi panna Kazimira, — tłumaczył lokaj, — u nas nie ma szlachetności, bo my nie szlachta, a u panów jest szlachetność. I kiedy my mówim czasem: głupio zrobił, albo niepoczciwie, — to panowie mówią: zrobił przez szlachetność. I tak bardzo często panowie żenią się nie przez miłość, ale przez szlachetność; najczęściej zaś bywa to w takich razach, kiedy panicz tym albo innym sposobem wlezie w długi po uszy i nie ma czem zapłacić. Wtedy żeni się z bogatą panną aby oddać co się należy kredytorom, a panowie potem mówią, że się ożenił przez szlachetność, bo nie chciał gubić biednych ludzi, co mu pieniędzy pożyczali, więc wolał zgubić jedną tylko kobietę. Mojem zdaniem jest, że jedno drugiego warte. Ale znowu, kiedy panicz zbałamuci jaką biedną dziewczynę, co uwierzyła w androny i czułości jakie jej prawił i okryła się przed ludźmi wielkim wstydem, żeni się z nią nie kochając i panowie mówią potem, że ożenił się przez szlachetność, bo wolał, żeby kobieta, która go pokochała, zginęła przy nim ze zgryzoty, niż bez niego ze wstydu. Mojem zdaniem jest, że jedno drugiego warte. Albo znowu: kiedy panicz jaki zaręczy się z jaką panną i potem dla tej lub innej przyczyny przestanie ją kochać, żeni się z nią jednak, a panowie mówią, że ożenił się przez szlachetność, żeby dotrzymać słowa. Mojem zdaniem jest, że wielkie głupstwo robi, bo gdzie nie ma kochania, tam nie może być dobrego pożycia; to mojem zdaniem jest, że lepiej nie żenić się przez rozum, jak żenić się przez szlachetność. Nieprawdaż panno Kazimiro?
— Jezu kochany! jak to pan Michał pięknie mówi! to znaczy, że pan Graba...
— Żeni się przez szlachetność z panną, której nie kocha, dla tego, że w uniesieniu dał słowo, że będzie jej mężem.
— Jezu kochany! to prawda, że nieszczęśliwy...
— A niech panna doda do tego, że szalenie rozkochał się w pannie Kamili, to przyzna sama, że większe nieszczęście być nie może.
Dziewczyna żałośnie kiwała głową.
— Bo niech panna Kazimira przyzna sama, że kochać się i nie módz się pobrać, to jest los nieszczęśliwy, — dokończył lokaj sentymentalnie pochylając się ku niej.
— To prawda, — odrzekła Kazia z wzruszeniem wlepiając zakochane oczy w botforty Michałka, bo je nie śmiała znać podnieść ku jego twarzy. Nagle podniosła rozpromienioną twarz i zawołała:
— Et! przypomniało mi się, że nieboszczka moja ciotka mówiła często, że zaręczyny to pajęczyny.
Michałek westchnął tak głęboko, że aż pękła druga pętlica spencera.
— Oj nie! — odpowiedział, — przysiągł przy łożu konającej matki, że się ożeni z córką...
— Jezu kochany! przy łożu konającej matki! — zawołała Kazia, składając ręce.
— Przysiągł, że się ożeni, uważa panna Kazimira? a teraz zakochał się w pannie Kamili: mojem zdaniem jest, że to los nieszczęśliwy.
— To prawda, — odrzekła Kazia z żalem i szepnęła: — Biedna moja panienka! muszę jej to powiedzieć.
Kazia sądziła, że rzekła ostatnie słowa tylko dla siebie, ale Michałek miał dobre ucho, dosłyszał je i uśmiechnął się zwycięsko. Potem usiadł na progu furtki i poprosił pannę Kazimirę, aby to samo zrobiła, a gdy ta rumieniąc się i spuszczając oczy wysłuchała prośbę jego, zapalił sobie papierosa i schylając się ku towarzyszce, zanucił z cicha jakąś miłosną piosenkę.
W tym samym czasie, gdy lokaj i pokojówka oddawali się przed domem miłej pogadance, wewnątrz domu siedziała przy oknie Kamila, a naprzeciw niej z czołem wspartem na dłoni siedział pan Graba. Pomiędzy nimi na oknie stał bukiet z białych róż i pąsowych goździków. Przez otwarte drzwi widać było panią G. stojącą między kląbami w ogródku i starannie opatrującą swe ulubione kwiaty.
— Czy znasz pani język kwiatow, który mieszkańcom Wschodu służy do tłumaczenia ich uczuć? — zapytał Graba z wymownem na Kamilę spojrzeniem.
— Wiem, że język taki istnieje na Wschodzie, ale go całkiem nie znam, — odpowiedziała Kamila.
Graba wyjął z bukietu białą różę.
— Ten kwiat naprzykład, — rzekł, wpijając swe oczy w twarz sąsiadki, — oznacza wyraz: kocham cię.
Kamila lekko się zarumieniła.
Graba wyjął za szklanki pąsowy goździk i dodał:
— A oba te kwiaty w połączeniu mają mówić: Kocham cię namiętnie.
Przy ostatnich wyrazach głos jego zadrżał, a Kamila żywiej się zapłoniła.
Graba pochylił się ku niej i rzekł cichym głosem:
— Czy masz pani wyobrażenie o tem, jaki ogień płonie w piersi człowieka, gdy te dwa wyrazy mówi do ukochanej kobiety?
Kamila spuściła głowę i szepnęła:
— Nigdy ich nie słyszałam...
Graba ujął jej rękę i rzekł z tłumioną gwałtownością:
— Pani, ja kocham cię namiętnie...
Kamila zadrżała całem ciałem i żywo cofnęła rękę.
Graba przesunął dłoń po czole i mówił z cicha:
— Pani, od miesiąca jestem codziennym prawie waszym gościem, patrzę na ciebie i wielbię cię w anielskiej twej piękności i dobroci. I czas, który spędzam z wami, byłby najszczęśliwszy w mem życiu, gdyby straszne fatum nie ciężyło nademną, gdyby przyszłość nie groziła mi wielką boleścią!...
Kamila podniosła na niego zdziwiony i pytający wzrok, a on dodał z gestem rozpaczy:
— Pani, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi!
Na twarzy Kamili odmalowało się współczucie graniczące z wielkim żalem.
— Pan nieszczęśliwy! — zawołała, — i któżby się był domyślił tego! Pan zawsze tak swobodny, wesoły...
— Zwyciężam się, ale cierpię jak potępieniec... — rzekł Graba posępnie.
— Ta moc duszy zaszczyt panu przynosi, — odrzekła Kamila. — Ale i po cóż ukrywasz swe cierpienia przed najlepszymi przyjaciołmi?...
— O pani, nieszczęście moje musi do pewnego czasu pozostać tajemnicą... kiedyś pani dowiesz się o niem... dowiedzą się wszyscy.
— Mój Boże, i nie ma na to żadnej rady? — zawołała Kamila łzawym głosem.
Graba pochwycił obie jej ręce i rzekł porywczo:
— Kamilo, bądź moim aniołem pocieszycielem!...
— Cóż mam uczynić? — zapytała drżąca i zapłoniona.
— Kochaj mnie, — szepnął Graba z namiętnym wyrazem.
Kamila wysunęła ręce z jego uścisku i twarz na obie dłonie spuściła.
— Kochaj mnie, — szeptał nad nią Graba palącym głosem, — poświęć się dla mnie... Słuchaj! kobieta to anioł miłości, a miłości szczyt, to poświęcenie. Kamilo, ty kochaj mnie i poświęć się dla mnie, a odpłacę ci taką miłością, jakiej nikt jeszcze nigdy żadnej nie dał kobiecie...
Kamila podniosła na niego wzrok zamglony wzruszeniem.
— Panie, — rzekła, — czuję się zdolną do poświęceń, ale nie wiem czego odemnie żądasz...
— Miłości Kamilo! ale nie tej chłodnej, mierzonej, owarunkowanej, jaką nam mężczyznom dają blade kobiety salonów, ale gorącej, wielkiej, bezwarunkowej, takiej, która nie ogląda się ani na ludzi, ani na siebie, ani na Boga samego, ale przedmiot ukochany ogarnia sobą, nic więcej prócz niego nie widząc na świecie...
Kamila patrzyła na mówiącego oczami pełnemi smutku.
— Panie, — odrzekła zwolna, — ja ci takiej miłości dać nie mogę, bo oprócz ciebie, kochałabym zawsze mojego ojca w niebie i matkę moją na ziemi.
Graba zadrżał cały pod elektrycznym wpływem spojrzenia i głosu Kamili. Ogarnął ją wzrokiem pełnym gwałtownej namiętności i znać było, że z całej mocy usiłował poskramiać nerwowe ruchy swej twarzy, przebiegające mu nieustannie usta i oko. Pochwycił znowu obie ręce Kamili i pociągając ją ku sobie, chciał objąć ramieniem jej kibić. Ale ona usunęła się żywo i zręcznie, powstała i rzekła pewnym głosem, patrząc łagodnie, ale stanowczo:
— Panie, mówiłeś przed chwilą, ze mnie kochasz, pierwszym dowodem miłości jest poszanowanie.
Graba zbladł strasznie bladością, w której łączyła się namiętność z gniewem i zawodem. Milczał chwilę, potem powstał i rzekł:
— Jutro pani, powiem ci wszystko. Jutro rozstrzygnie się los miłości mojej dla ciebie, tak wielkiej, jakiej rzadko dano jest ludziom doświadczać na boleść lub szczęście. Jutro powiesz mi pani, czy chcesz być dla mnie aniołem pociechy, lub powodem wiecznej żałości... Tymczasem bądź zdrowa, gdy uśniesz, niech dobre sny szepcą ci do ucha wyraz mego serca: Kocham cię!
Z tem ostatniem słowem, na które zdawało się, że wyczerpał wszystkie siły swej istoty, Graba przycisnął do rozpalonych ust rękę Kamili i wyszedł.
— Pan tak wcześnie nas dziś opuszcza, — rzekła doń pani G. gdy ją żegnał.
— Jeśli panie pozwolą, jutro odwiedzę je znowu, — odrzekł całując rękę gospodyni domu i oddalając się.
Na progu furtki siedział jeszcze Michałek i Kazia.
Pierwszy na widok swego pana, zerwał się na równe nogi, odrzucił niedopalony papieros i kiwnąwszy głową Kazi, poszedł za panem Grabą, który szybko wszedł do ogródka Wigdera.
Gdy pan Graba znalazł się sam ze swym sługą, i był pewny, że nikt ich nie widzi, odwrócił się żywo do Michałka.
— I cóż? — zapytał lakonicznie.
— Wszystko dobrze idzie, jaśnie panie, — odpowiedział fagas, starannie zakrywając dłonią pęknięte pętlice od westchnień wydobytych obok Kazi.
— Cóż mówiłeś?
— Że jaśnie pan zmuszony jest żenić się z kimś, kogo nie kocha.
— Dla czego?
— Przez szlachetność, jaśnie panie.
— Dobrze, i cóż na to dziewczyna?
— Wzdychała i kiwała głową, jaśnie panie.
— Mniejsza o to, ale czy powtórzy twoje słowa swojej pannie?
— Powtórzy, jaśnie panie.
— Jesteś pewny tego?
— Najpewniejszy, jaśnie panie.
— Dobrze, jestem kontent z ciebie, Michałku.
Lokaj ukłonił się nisko, a Graba nie wszedł do swego mieszkania, ale żwawo poszedł ulicą. Michałek patrzył za nim z uśmiechem, któryby był rozkoszą rodzajowego malarza; potem zachichotał z cicha, i wskazując palcem na odchodzącego pana, rzekł do siebie:
— Idzie żenić się przez szlachetność z damą pikową!
A Graba odszedłszy kilka kroków spojrzał na zegarek, była zaledwie dziewiąta godzina, miał więc przed sobą całą noc. Przyspieszył kroku i pogwizdując dążył ku swemu mieszkaniu na Złotej ulicy, gdzie go czekało grono ścisłych przyjaciół. Zdawał się być wesołym, jednak chwilami czerwony koloryt zalewał zwykłą bladość jego twarzy, jak od przyspieszonego wspomnieniem jakiemś krwi obiegu. I powieka jego tak gwałtownie drgała nerwowo, że aż parę razy dłonią oko przycisnął.
W błękitnym domku cicho było po wyjściu Graby.
Pani G. wychodząc z ogródka, rzekła do córki:
— Kamilko zdało mi się, że Graba wychodząc dziś od nas, był jakiś zmęczony, czy wzruszony, czy nie wiesz co mu było?
— Owszem mateczko, — odpowiedziała Kamila obejmując matkę i siadając przy niej, — powiedział mi, że mnie kocha.
— Doprawdy! — zawołała pani G., i wielka radość błysnęła na jej twarzy, — tegom się już od dawna spodziewała. O dzięki niech będą Bogu, że ujrzę cię szczęśliwą i umrę spokojna o twoją przyszłość.
— Nie ciesz się zawczasu mateczko, — smutnie odpowiedziała Kamila, — pan Graba powiedział mi wprawdzie, że mnie kocha, ale tak jakoś dziwnie, że nie rozumiałam znaczenia słów jego. Nie jestem doświadczona w tym względzie, a jednak zdaje mi się, czuję, ze on powinien był w inny sposób mówić o tem.
— Jesteś czysto niedoświadczone dziecko, — rzekła matka, — i nie możesz mieć pojęcia o uczuciach, jakich doświadczają ludzie mówiący o miłości, od której szczęście ich zależy. Pan Graba przez zmięszanie, albo wzruszenie mógł niewyraźnie lub może zbyt silnie się wyrażać, ale bądź przekonana, że cię szczerze kocha. Widzę to od dawna i jestem, nawet pewną, że kochał cię już wtedy, gdy po raz pierwszy szukał znajomości ze mną. Nie mogę ci wyrazić, jak pragnę, aby oświadczył się o twoją rękę. Lubię go bardzo i szanuję.
Kamila milczała z czołem ukrytem w dłoni, matka mówiła dalej:
— Od miesiąca jak mieszka obok nas i tak często jest gościem naszym, nie spostrzegłam w nim żadnego rysu, któryby mi się nie podobał. Wykształcony, szlachetny, dobrego smaku, posiada jeszcze oprócz tego ten wytworny układ i tę jednostajną swobodę humoru, która tworzy niezmierny wdzięk w pożyciu domowem. Że jest bogatym, to stawiam już na ostatnim planie, choć nie mniej radosną jest dla mnie myśl, że wrócisz nareszcie do świetnego społecznego stanowiska, które ci się z urodzenia należy, i że córka znanego z dumy, zacności i bogactwa Wiktora G., przestanie być nauczycielką, wyrobnicą, a odzyska to położenie, w jakiem byli jej pradziadowie i prababki.
Kamila milczała ciągle, zdawała się być pogrążoną w głębokiem rozmyślaniu.
— Czemu nic nie mówisz, Kamilo? — zapytała pani G. — Miałażbyś go nie kochać? — dodała z obawą w głosie.
— Nie wiem matko, czy go kocham, — bardzo cicho odrzekła dziewica, podnosząc na matkę przezroczyste jak kryształ zamyślone oczy. — Nie wiem, czy to uczucie, które on we mnie wzbudza, może się nazywać miłością. Dziwny wpływ wywiera on na mnie. Kiedy spotkam wzrok jego przywiązany do mnie, czuję sama, że się rumienię i serce zaczyna mi silnie uderzać. Czasem zdaje mi się, gdy on patrzy na mnie, że się wstydzę, a sama nie wiem dla czego. Czasem znowu wzrokiem tym pociąga mnie do siebie, niekiedy czuję, jakoby obejmowała mnie niewidzialna nić jakaś i pociągała do niego. Wtedy straszno mi się robi i lękam się, także nie wiedząc dla czego i pragnęłabym uciec, a jednak jeśli siedzę obok niego, powstać nie mogę. Niewytłumaczona obawa i wstyd, a dziwny jakiś pociąg, oto uczucie, które on wzbudza we mnie. Zresztą szanuję go, cenię jego umysł i szlachetność, a nadewszystko wdzięczna mu jestem za tę głęboką i serdeczną cześć, jaką on tobie, mateczko oddaje.
Skończyła mówić i wsparła głowę na piersi matki.
— Więc jeśli oświadczy się o twoją rękę, nie odmówisz jego propozycji, Kamilo? — zapytała pani G.
— Przyjmę ją, — odpowiedziała dziewica nie podnosząc głowy, — przyjmę choćby dla tego, że to ciebie, droga matko, szczęśliwą uczyni.

VIII.

Nazajutrz przed południem dwóch mężczyzn spotkało się na Złotej ulicy u bramy pięknego domu.
— Dzień dobry ci Tozio, — rzekł jeden z nich.
— Dzień dobry Kalikście odparł drugi.
— Dokądże tak spieszysz? — zapytał Kalikst.
— Nie dokąd spieszę, ale zkąd uciekam zapytaj, — markotnie odpowiedział Tozio, i wskazał gestem okna domu, z którego bramy wychodził.
— Co słyszę? uciekasz z tego domu? wszakże to mieszkanie Aurory!
— Sądzę, że wiesz o tem równie dobrze jak ja.
— Nie zupełnie, — odparł Graba. — Cóż, czy nie pokłóciłeś się przypadkiem?
— O nędzne tysiąc rubli.
— Których ona potrzebuje...
— A których ja dać nie mogę.
— Co to znaczy nie mogę?
— Znaczy nie mam.
— A kuzynki?
— Na Boga, Kalikście nie kuś mnie. Już im i tak wiele winien jestem.
— Cóż to! skrupuły! o pierwiosnku! gdyby to nie było na ulicy, uścisnąłbym cię z poczuciem, że trzymam w objęciu nowo urodzone dziecię!
Mówiąc to Graba, zaśmiał się zwykłym sobie ostrym cynicznym śmiechem, który jak bicz chłostał próżność jego przyjaciół i zapędzał ich sumienie w taką dal, że już i słychać go nie było.
To też słaby rumieniec pokazał się na bladej i mizernej twarzy Tozia.
— Skrupuły! — zawołał z przymuszonym uśmiechem, — cóż znowu? czy bierzesz mnie za dewotkę? Ale widzisz mój drogi, kuzynki moje same nie są zbyt bogate.
— A! — rzekł Graba, — to inna kwestja. Jakiż naprzykład mogą mieć fundusz te cne dziewice?
— Ojciec ich był niegdyś jednym z bogatszych właścicieli w gubernji M., ale zrujnował się pod starość, nie wiem jakim już sposobem, i po śmierci jego, córki zlikwidowawszy cały fundusz, otrzymały tylko piętnaście tysięcy rubli.
— Obie razem?
— Obie razem.
Twarz Graby sposępniała.
— Hm, — rzekł, — prawda, że to nie wiele. Ale są tam jeszcze podobno klejnoty?
— I piękne. Parę z nich już mi oddały, a raczej pożyczyły. Mam szczere postanowienie wykupić je z zastawu jak mama przyjedzie, i zwrócić je właścicielkom.
— Tak zrób ze wszystkiem. Pożyczaj od kuzynek pieniądze i klejnoty, dopóki tylko pożyczać ci zechcą, a jak mama wróci, oddasz wszystko razem za jednym zachodem. A propos, muszą być bardzo młode te twoje kuzynki?
— Starsza ma lat dwadzieścia kilka, młodsza dwadzieścia, ale są niezmiennie dobre i ufne.
— To widać, — rzekł śmiejąc się Graba. — A opiekunów nie mają żadnych?
— Jednego wuja, który niby opiekuje się niemi, ale żyje o trzydzieści mil, i więcej zajęty jest swemi kapłonami i pulardami, jak wszystkiemi siostrzenicami w świecie.
— Kochany wujaszek i kochane siostrzenice! wiesz co Tozio, że nie znając ich, kocham te twoje kuzynki.
— Poczciwe są w istocie.
— Z kościami; lecz nazwę cię cztery litery, jeśli nie skorzystasz z ich poczciwości.
— Ale jakże mam zrobić?
— Posłuchaj! Z czego się składa fundusz przeszanownych kuzynek: z ziemi, monety brzęczącej czy papierów?
— Całą sumę mają w papierach.
— Bardzo dobrze; pójdź-że do nich i powiedz, że zdarza ci się prześliczna spekulacja, entrepryza, w którą włożywszy kapitał, można otrzymać dziesięć procent, a do tego ogromną dywidendę. Użyj do wykładu i rozprawy kilka wyrazów technicznych, kilka wyrażeń finansowych, to imponuje kobietom, przyrzecz im opłatę, procenta za pół roku, powiedz, że cię to postawi na drodze do fortuny i t. d., i t. d., a poczciwe dziewczęta oddadzą ci cały fundusz. Następnie pogodzisz się z Aurorą i czas jakiś będziesz żył jak król.
Tozio słuchał ze spuszczonemi oczami przygryzając usta.
— Kalikście, — ozwał się po chwili, — czy nie obrazisz się, jeśli ci wyjawię zdanie moje o słowach, które wyrzekłeś?
— Obrazić się! — zawołał Kalikst. — Mon Dieu Tozio, czyż nie wiesz, że jestem stworzeniem najmniej obraźliwem w świecie.
— A więc powiem, że radzisz mi prostą kradzież.
— Bynajmniej, — odparł Graba w istocie nie okazując najmniejszej obrazy, — przecież masz fundusz, tylko nim jeszcze nie władasz i postanowiłeś za powrotem mamy oddać kuzynkom wszystko, co od nich pożyczyłeś i pożyczysz.
— To prawda, — rzekł Tozio. — Przepraszam cię Kalikście.
— Nie masz za co przepraszać. Zresztą gdybyś wypadkiem i nie mógł oddać, to czy nie jestże słusznem, aby kuzynki twoje zapłaciły podatek od niepotrzebnego sprzętu, które się dobrem sercem nazywa?
— Ale cóżby się z niemi samemi stało? — zarzucił Tozio po chwili milczenia.
— Nic bardzo złego, — odparł Graba. — Przecie muszą umieć po francusku i grać na fortepianie?
— Naturalnie.
— A więc zostałyby guwernantkami.
— Nie przyjdzie do tego, — rzekł Tozio tonem przekonania, — jak mama wróci, oddam wszystko.
— Tem lepiej, możesz więc tymczasem brać wszystko, co tylko ci dać zechcą.
Tak rozmawiając szli zwolna chodnikami. Naprzeciw nich postępowało też dwóch mężczyzn.
Bon jour Graba, — ozwał się nagle przeciągły i leniwo wymawiający każdą głoskę głos.
Bon jour Eduard, — odpowiedział Graba, — et tu cher Kloński, jak się masz?
Czterej mężczyźni powitawszy się wzajemnie, szli dalej razem. Nowożytny mędrzec ujrzał się otoczony połową swej szkoły.
Idąc, rozmawiali wesoło o szansach wczorajszej gry.
— Graba, jakże idą twoje interesa? — zapytał niespodziewanie Ordynat.
— Jakie interesa?
— Na ulicy Nadrzecznej?
A propos! — zawołał Tozio, — zdaje mi się, że para anglezów będzie moją!...
— Nie mów hoc, póki nie przeskoczysz, — odpowiedział Graba z widocznym wyrazem niezadowolenia.
Avouez Graba, że ci się nie udaje, — wycedził Ordynat.
— Ha, ha, ha, choć raz będziesz zwyciężony przeciwnością, szanowny mistrzu! — zaśmiał się Kloński.
Bicz, którym Graba chłostał zwykle miłość własną swych przyjaciół, obrócił się przeciw niemu. Zbladł i zacisnął pięści.
— A ja wam mówię! — zawołał, — iż nie będzie powiedzianem, że Grabie cokolwiek się nie udało. Użyłem teraz energicznego środka i postawiłem wszystko na kartę.
— Przypominam sobie, żeś mi mówił o jakiejś wymyślonej bajce, — rzekł Kloński.
— O bajce zaręczyn z kimś tam nieukochanym, — dorzucił Tozio.
— Tak, — rzekł Graba, — jest ona rzucona w ucho ślicznej dziewczyny.
— I jakichże ztąd spodziewasz się konsekwencji, — zapytał Stanisław.
— Spodziewam się przekonać ją przez to, że nie mogę być jej mężem, ale jeśli mnie kocha, wolno jej zostać moim aniołem pocieszycielem.
Dieu! comme il est drole, ce Graba! — zawołał Ordynat.
— Ażeby nie posądziła mnie o zmyślenie, postarałem się przesłać jej moją bajkę za pośrednictwem ludzi, których o fałsz żadnym sposobem posądzić nie może, nie przypuszczając, aby mieli jakikolwiek interes w kłamaniu. Do mnie zaś należy rozpaczać i błagać.
— Życzymy powodzenia, — rzekł Kloński.
— Oprócz mnie, któremu bardzo chodzi o anglezy, — dorzucił Tozio.
— Wiesz co Tozio, że gdybym mógł posiadać tę dziewczynę, oddałbym ci chętnie anglezy bez zakładu.
— Proszę! est-il amoureux! — rzekł Ordynat.
— Otwarcie mówię wam moi panowie, że nigdy jeszcze w życiu nie szalałam tak za żadną kobietą jak za tą. Nie znając jej, nie możecie mieć pojęcia o ile jest powabną. I powiadam wam, że w ten lub inny sposób musi ona być moją.
— Przecie jej nie porwiesz przemocą, — rzekł Ordynat, — bo w średnich wiekach jeszcze zapisane były we wszystkich prawach słowa, które po francusku brzmiały:
„Sera pour rapt et viol
Chacun pandu par le col“
— Nie powieszą mnie i będę ją miał, — rzekł Graba stanowczo.
W tej chwili dochodzili do rogu ulicy.
Au révoir Messieurs, — ozwał się pierwszy Ordynat, — idę do Boula zagrać partyjkę w bilard.
— A ja do kuzynek, — rzekł Tozio.
— A ty Kloński gdzie?
— Wracam na chwilę do domu, nie widziałem jeszcze dziś mojej pani.
Est-il assomant ze swoją żoną! — zawołał poziewając Ordynat.
— Ot lepiej poszedłbyś z Edwardem do Boula i pograł w bilard, — dodał Graba. — Jesteś dziwnie niewprawny w grę bilardową.
— Może masz i słuszność, — potwierdził Stanisław i wziął pod rękę Ordynata.
Rozeszli się każdy w inną stronę; Graba świsnął parę razy giętką laseczką i wszedł na ulicę Nadrzeczną.
Kamila siedziała sama jedna w bawialnym pokoju swojej matki, gdy wszedł pan Graba.
Na widok gościa powstała zwolna, położyła na stole robotę, którą była zajęta i podała Grabie rękę na powitanie.
— Dzień dobry, panie.
Graba stanął jak wryty. Mimo wszelkiej umiejętności panowania nad sobą jaką posiadał, nie mógł pokryć swego zdziwienia. Spodziewał się zapewne znaleźć Kamilę znękaną, drżącą, spłakaną albo gniewną, ze wzrokiem pełnym wyrzutów, a ujrzał ją tak spokojną, pewną siebie i grzeczną jaką była zawsze.
Twarz jej miała zwykłą bladość, ale żadnych dowodów gwałtownych wzruszeń, chyba tylko wąski siny rąbek, który jej oczy okrążał, mógł świadczyć o tem, że przepędziła noc bezsenną. Po zdziwieniu, na twarzy Gruby błysnął gniew; spokojność Kamili po wieści o nim, którą otrzymać musiała zeszłego wieczora, nie wróżyła mu dobrze. W mgnieniu oka jednak powściągnął się i całując rękę Kamili, rzekł z cicha:
— Pani, straszną noc przepędziłem; przychodzę dziś do ciebie po śmierć lub życie.
Twarz Kamili ze spokojnej stała się surową.
— Chciej pan usiąść, — rzekła, jakby nie słysząc słów Graby, — matka moja wyszła na miasto i wnet wróci.
Graba usiadł na fotelu tuż obok niej i ujmując jej rękę, zaczął znowu mówić:
— Kamilo, przyrzekłem ci wczoraj wykryć tajemnicę...
Nie dokończył, bo twarz Kamili z surowej stała się dumną. Wysunęła swą rękę z jego dłoni i usuwając się nieco ruchem pełnym godności, rzekła:
— Panie Graba, musiałeś pan często bywać obecnym przy ćwiczeniach artystów dramatycznych.
Szczególny przycisk położyła na wyrażenie: pan Graba, pierwszy raz widział ją szydzącą, a wydała mu się z tem dwa razy piękniejszą.
— Okrutne! — zawołał z wyrazem gwałtownego wzburzenia na twarzy i sięgnął znowu po jej rękę.
Kamila wstała surowa, wyniosła, dumna i usunęła się o kilka kroków.
— Panie Graba, — rzekła spokojnym, trochę tylko zniżonym głosem, — wiem o wszystkiem, o czem pan opowiadać mi chciałeś. Mówią zapewne o tem w mieście, kiedy wieść doszła aż do mnie. Jesteś pan zaręczony, przysiągłeś ożenić się ze swoją narzeczoną przy łożu konającej matki, ztąd wypływa, że jeślibyś i zajął się inną kobietą, powinieneś zwyciężyć to uczucie, a dotrzymać słowa popartego przysięgą.
Na twarzy Graby błysnął promyk radości, ale wnet zniknął powściągnięty silną wolą.
— Możesz-że pani wątpić o honorze i szlachetności mojej? — zawołał. — Tak, choćbym wiedział, że to mnie życie kosztować będzie, dotrzymałbym jednak danego słowa: tem bardziej, że jestem tak kochany, że zerwanie ze mną mogłoby mieć najboleśniejsze skutki dla młodej dziewczyny, która mi serce oddała. Do niej więc moje życie, położenie w świecie, wszystkie względy należne; ale dla ciebie Kamilo miłość moja, miłość bez granic, której nikt i nic wyrwać z mej piersi nie może, i nawet ty sama... Pani, ty jedna możesz ulżyć nieszczęściu memu, możesz mi dodać sił do spełnienia trudnego obowiązku; ty możesz wzmocnić mego ducha i podnieść go na najwyższy szczebel, możesz uczynić ze mnie człowieka ofiary i czynu. Chciej tylko, powiedz jedno słowo, a dusze nasze połączą się uściskiem wiekuistej miłości!
Mówiąc to, Graba w istocie był pięknym. Doskonały aktor, przejął się znać do głębi odgrywaną rolą, namiętność jaką czuł dla Kamili, pomagała mu do tego. Chorobliwą białość jego regularnych rysów powlekł rumieniec wzruszenia, oczy nabrały wilgotnego blasku uczucia, biała ręka zgrabnym ruchem odrzucała z czoła czarne włosy. W całej postaci jego była rozpacz połączona z błaganiem.
Kamila patrzyła nań i wyraz wzruszenia zaczął także zalewać jej twarz dotąd spokojną, surowość ustąpiła przed łagodnością, patrzyła na Grabę z cichem, głębokiem współczuciem.
— Panie Graba, — ozwała się stłumionym, łagodnym głosem, — jestem młoda i niedoświadczona dziewczyna i wczoraj nie mogłam jeszcze dobrze zrozumieć słów pana. Ale myślałam o nich przez noc całą i pojęłam ich znaczenie. Gdybym nie miała głębokiego przeświadczenia o tem, że mnie pan kochasz, i że miłość tylko uniosła cię po za granice naznaczone człowiekowi honoru i szlachetności, pogardzałabym panem. Przebaczam jednak, bo słyszałam i przeczuwam to sama, że uniesienie uczucia, najszlachetniejszego nawet może zbłąkać człowieka. Pan się zbłąkałeś, ja moją kobiecą, przyjacielską dłonią, chcę pana na właściwą sprowadzić drogę...
— Pani! — przerwał Graba, który w czasie mowy Kamili bladł i czerwieniał na przemian, — pani nie pojęłaś mnie. Kamilo, ja chcę tylko duszy twojej czystej, gorącej, niepokalanej duszy! Oddaj mi przyjaźń i zaufanie twoje, oddaj mi wszystkie myśli twoje i uczucia, oddaj mi słowem całą duszę twoją, a będę szczęśliwym i nigdy nic więcej nie zażądam!...
Gdyby jaki duch jasnowidzący zajrzał do myśli Graby wtedy gdy to mówił, wyczytałby w niej wyrazy:
— A reszta przyjdzie potem!
Ale najbardziej jasnowidzące oko ludzkie nie dostrzegłoby tych wyrazów na jego twarzy: malowała się na niej tylko wielka boleść i gorąca prośba.
To też w oczach Kamili głębsze jeszcze błysnęło współczucie, postąpiwszy parę kroków i stanąwszy przed nim, rzekła:
— Wierzę panu i nie cofam mu mego szacunku. Ale posłuchaj pan. Człowiek, który jak pan bierze za żonę kobietę młodą, ufną i kochającą, należeć do niej powinien całkiem i bez podziału. Ta, któraby przyjęła od człowieka tego najmniejszą część jego istoty ze świadomością tego co czyni, popełniłaby zbrodnię, bo odebrałaby komuś część jego szczęścia. Jam tego uczynić nie zdolna. Ja mam w sercu dwie wielkie miłości, które nie zgasną w niem póty, póki ono bić będzie. Kocham matkę moją i pamięć ojca mojego. Każda miłość przynosi za sobą obowiązek. Moim więc obowiązkiem jest szanować spokój mojej matki, strzedz imienia mego ojca, aby nań najmniejsza nie padła skaza. Panie Graba, ja duszę moją i miłość moją i całą siebie bez najmniejszego podziału oddam tylko temu człowiekowi, którego żoną zostać będę mogła.
Graba patrzył na mówiącą niemy, drżący, cały płonący namiętnem wzruszeniem i gniewnym zawodem.
— Powinnam jeszcze powiedzieć panu, — mówiła dalej młoda dziewica, — abyś wyrzekł się wszelkiej nadziei w miłości dla mnie. Jesteś pan wykształconym i możnym, a przed takim wiele dróg pociechy stoi śród zawodów serca. Możesz pan dać szczęście kobiecie, która cię ukochała, i wiele dobrego uczynić innym ludziom. Jedno i drugie powinno ci być pociechą i szlachetnym celem życia. Wierzę, iż tak będzie, bo szanuję pana i wiem, że pan jesteś człowiekiem szlachetnym. Co do mnie, zostanę zawsze szczerą przyjaciółką pana, wdzięczną mu za ofiarowane choć nieprzyjęte uczucie dla mnie i za tę cześć synowską, jaką pan mojej matce oddajesz. Ale panie Graba, widzieć się z sobą więcej nie będziemy.
— Jakto? — zawołał Kalikst jak piorunem rażony ostatniemi słowy Kamili i gwałtownie zerwał się z siedzenia.
— Tak, — odpowiedziała Kamila, — widzimy się dziś po raz ostatni. Do modlitw moich za spokój ojca mego, za szczęście mojej matki na ziemi, przybędzie jeszcze trzecia modlitwa — za pana. Przyjazne, serdeczne wspomnienie zachowam o panu na zawsze, ale widzieć pana więcej nie będę.
Przy ostatnich słowach po raz pierwszy w czasie całej rozmowy, głos jej drżał żałośnie, a w pięknem oku jej błysnęła duża łza i wnet pod powieką znikła. Była wtedy bardzo piękna: prawdą, panowaniem nad sobą i prawdziwie kobiecą dobrocią.
— Ha! — zawołał Graba strasznie blady i drżący cały, — więc mnie nie kochasz Kamilo?!
Dziewica cofnęła się z królewską dumą, podniosła głowę. Oczy jej oschły i surowo spojrzały na Kaliksta.
— A któż powiedział kiedy panu, ze ja go kocham? — zapytała.
— Jakto? więc nie kochasz mnie, nie kochałaś nigdy? zawołał Graba.
Kamila położyła rękę na serce.
— Jeśli to serce uderzyło kiedy silniej dla pana jak dla innych ludzi na świecie, to gdy przemówił doń obowiązek, posłusznem mu zostało. Dziś panie Graba, ja pana nie kocham...
Do twarzy Kaliksta napłynęła fala krwi i wnet ustąpiła, pozostawiając wielką bladość. Podniósł obie dłonie do skroni i głucho jęknął.
W tej chwili po za oknem przesunął się blady profil pani G. wracającej do domu.
— Matka moja wraca, — ozwała się spokojnie Kamila, — panie Graba! przyjdź pan do siebie, wzruszenie pana byłoby dla niej zbyt smutnym widokiem.
Graba ocknął się i porwał z miejsca.
— Pani, — rzekł wpijając w twarz jej wzrok palący, — tak być nie może jak powiedziałaś. Musisz mnie kochać, znajdę cię wszędzie!...
Po tych słowach wypowiedzianych szybko i niewyraźnie, wybiegł i na progu domu powitał i pożegnał zarazem panią G. ukłonem i kilka bezładnemi wyrazami.
W furtce ogródka stanął. Twarz jego przedstawiała całe piekło wzburzonych namiętności, żądzy, gniewu i upokorzenia. Spojrzał na ściany błękitnego domku, wyciągnął ku niemu grożącą rękę i rzekł przez zaciśnięte zęby:
— A jednak będziesz moją!...
Tego dnia ściśli przyjaciele pana Graby daremnie zjawiali się jeden po drugim u drzwi jego mieszkania, lokaj odpowiadał każdemu:
— Jaśnie pana nie ma w domu, tylko co wyszedł.
Przyjaciele więc poczęli chodzić jeden do drugiego, szukając swego mistrza. Tozio poszedł do Stanisława, Stanisław do Ordynata, Ordynat do Stanisława i do Tozia, i w końcu zeszli się wszyscy razem w cukierni Borela, gdzie już znaleźli kapitana i Jodka, ale tego kogo szukali nie znaleźli. Zaczęli tedy grać w bilard, rozkazawszy wprzódy garsonowi, aby patrzył przez okno, ażali pan Graba przechodzić nie będzie i jeżeli go ujrzy, aby zszedł na ulicę i powiedział mu, że przyjaciele czekają nań u Borela, albowiem są bez niego, jakoby ciało bez ducha.
Tymczasem Stanisław z zapałem rzucił się do bilardu, w uszach mu brzmiały słowa Graby: „jesteś dziwnie niewprawny w grze bilardowej.“ Obaj z Toziem uzbrojeni kijami szli naprzeciw siebie w wyzywającej postawie. Tozio zimny, blady jak zawsze, Stanisław zarumieniony i rozognionem okiem ścigający toczące się po bilardowem suknie kule.
— Stanisławie, nowa partyjka jak widzę! — zawołał Ordynat rozwalony na kozetce z cygarem w ustach i filiżanką czekolady w ręku.
Jodek i kapitan przy bocznym stoliku pili też czekoladę zafundowaną im przez Ordynata i czekali nim bilard opróżni się dla nich.
— Karambol i partja skończona, — rzekł Tozio obojętnie i wsparł się na swym kiju, gdy dwie kule razem wpadły do bilardowego worka.
Stanisław zmarszczył brwi, przegrał.
— Ofiaruję ci rewanż, — rzekł Tozio zapalając cygaro.
W tej chwili Stanisław przez drzwi otwarte zobaczył przy bufecie swego lokaja w szafirowej liberji.
— Za chwilę będę ci służył, — odpowiedział i z kijem w ręku wybiegł do bufetu.
— Po co tu przyszedłeś? — zapytał lokaja.
— Jaśnie pani przysłała mnie po ciasta.
— Garson! — zawołał Stanisław, — trzy funty cukierków najlepszych, jakie macie!
Potem oddając paczkę cukierków lokajowi, rzekł:
— Zanieś to pani i powiedz, że zaszedłem tu na moment, a znalazłszy ciebie, przysyłam jej cukierki.
— Słucham, jaśnie panie.
Stanisław odszedł.
— Powiedz pani, — dodał z progu, — że przyjdę do domu na objad.
I wszedł do sali bilardowej.
W godzinę potem, w restauracji Borela młodzi ludzie zasiedli do objadu, na który zaprosił ich Ordynat.
Stanisław był z nimi.
— Zadziwiająco jesteś niezręczny Stasiu, — rzekł Tozio, — przegrałeś sześć partji.
— I sto dukatów, — dodał Jodek zapychając sobie usta pasztecikiem z kaczych mózgów.
W połowie objadu pan Jodek zaczął bawić towarzystwo, pokazując im sztukę zasadzającą się na tem, aby nóż postawiony na jednym palcu ręki, jak najdłużej utrzymywał się w pionowej pozycji. Ale zaledwie srebrny trzonek noża zdołał utrwalić swą stojącą potęgę na pulchnym palcu krotochwilnego Jodka, za oknami zahuczał turkot karety.
Młodzieńcy, których stół był umieszczony pod oknami, spojrzeli na ulicę.
Przez szyby karety wyglądała jasnowłosa głowa Celiny, strojna w biały kapelusz, rączka jej w jasnej rękawiczce wspierała się na portjerze powozu. Stanisław zmarszczył brwi i chmurny dokończył objadu. Jakkolwiek kareta szybko przemknęła, dojrzał on w oczach Celiny ślady łez. Zobaczył także, że lokaj siedzący na koźle, trzymał w ręku sporą paczkę wizytowych biletów.
Pani Klońska nie doczekawszy się przez cały dzień męża, pojechała z wizytami.
— Widzisz panie Stanisławie, — ozwał się Jodek, — że nie ma czego wracać do domu po objedzie, bo sama połowica twoja wybrała się znać na wizyty. Zostaniem wszyscy u Borela, a może się doczekamy Graby.
Zostali wszyscy u Borela do późnej nocy i grali w bilard zawzięcie, ale Graby się nie doczekali.
W połowie wieczoru wszedł do cukierni jakiś szpakowaty weteran i kazał sobie podać szklankę herbaty i numer gazety. Przez wpół otwarte drzwi bilardowej sali buchały kłęby tytoniowego dymu i blask gazowego światła. Stuk bil, dźwięk szkła, śmiechy i żarty głośnym gwarem napełniały cukiernię.
Weteran nie mógł czytać swojej gazety i rzekł do garsona:
— Powiedz mi, bądź łaskaw, kto tam taki djabelski hałas robi?
Garson z uszanowaniem wymienił nazwiska biesiadujących i dodał:
— To jaśnie panowie.
— Oj jaśnie! w takie jaśnie niech piorun trzaśnie! — zawołał weteran i rzuciwszy pieniądze garsonowi, wyszedł mrucząc:
— Oj! bodaj tę hulacką młodzież naszą! Boże zbaw nas od niej!
Kiedy to wszystko działo się w cukierni i restauracji Borela, Kalikst Graba przez cały dzień i wieczór nie wychodził ze swego letniego mieszkania. Zaraz po powrocie od pani G. najsrożej przykazał Michałkowi, aby nikogo pod żadnym pretekstem nie przyjmował i wszystkim mówił, że go nie ma w domu.
Gdy wydawał to rozporządzenie, faworyt lokaj dostrzegł nadzwyczajną zmianę na jego twarzy. Nie umiałby określić, co ta twarz wyrażała, ale tak była straszna, że się aż zląkł i jak tylko mógł najprędzej, zniknął z oczu swego pana.
Około objadowej pory Michałek spotkał się na ulicy z Kazią i w furtce ogródka długo z nią gawędził.
Rozmowa ta znać wzmocniła go na duchu, bo ośmielił się pójść zapytać swego pana, czy rozkaże objad podawać.
Gdy wchodził do pokoju, w którym znajdował się pan Graba, wielce się zdumiał, bo ujrzał go leżącego na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach.
Myśląc, że pan zadrzemał, chciał wejść na palcach; ale Graba usłyszawszy stąpanie, zerwał się na równe nogi i spostrzegłszy sługusa, krzyknął gniewnie:
— Po co tu wszedłeś? mówiłem, że chcę być sam!
— Chciałem zapytać jaśnie pana, czy można objad podawać, — tłumaczył się drżący lokaj.
— Nie będę jadł objadu, — ofuknął. — Idź precz i nie leź mi w oczy.
Michałek wysunął się ze spuszczonym nosem, a Graba zaczął szerokiemi krokami przebiegać mały pokój; pięści jego były zaciśnięte, niekiedy podnosił je i przyciskał do czoła, czasem rozpoczynał niewyraźne monologi, ale wnet urywał i przygryzał sobie wargi do krwi, słowem, okazywał wszystkie symptomata gwałtownie wzburzonego człowieka. Chodził tak po pokoju aż do zmroku, nagle zatrzymał się i zawołał do siebie:
— Szalony jestem! Tak męczyć się dla jakiejś biednej dziewczyny! gdyby jeszcze to była jaka miljonerka, księżniczka! ale guwernantka! O gdybym mógł ją upokorzyć!
— Upokorzyć i posiąść! — mówił znowu po chwili milczenia, targając rękami gęste włosy. — Nie mam-że na to środka? ja! Graba!
I długo stał na środku pokoju z palcami zatopionemi we włosach, z oczami wlepionemi w posadzkę, pogrążony w szatańskich swych rozmyślaniach.
Gdyby go kto zobaczył takim jak był wtedy, przeżegnałby się z przestrachem i zawołał: — Wszelki duch Pana Boga chwali! — Gdyby kto tak zawołał nad nim, odpowiedziałby pewno: — Oprócz mnie! — bo w piersi gościły mu czarne jak sadza duchy.
— Co za duma w tej kobiecie! co za siła! jaka piękność! Wszystkie kobiety jakie miałem dotąd, oddałbym za jeden dzień jej posiadania! — szeptał pan Graba blademi usty.
— Gwałtu dopuścić się przecie nie mogę, popsułoby to mi wszystkie moje interesa tutaj! A więc cóż zrobię? jeśli swego nie dopnę, oni wyśmieją mnie, stracę nad nimi wpływ, który mi jest tak potrzebny, zobaczą, że jestem zwyciężony!
Zbliżył się do biurka, zapalił świecę i począł pisać.
Pisał i darł papier, a kawałki podartego papieru, ściśnięte dłonią w kłębki, ze złością rzucał za siebie. W końcu przestał rozdzierać arkusze i tylko pisał, pisał długo, zastanawiając się, medytując, i zapisał drobnem pismem trzy arkusiki papieru o złoconych brzegach, włożył je w kopertę i zaadresował.
Późno już było, gdy w pokoju Graby ozwał się dzwonek wzywający Michałka.
Lokaj wszedł nieśmiało, ostrożnie.
— Weź to, — rzekł doń pan Graba, podając mu list napisany przed chwilą, — i jutro oddaj pannie Kamili G.
Michałek nie brał listu i miał minę człowieka, który chce coś powiedzieć, a nie śmie.
— Cóż stoisz przedemną jak gap! — krzyknął Graba, którego oczy iskrzyły się wewnętrzną złością, — czy nie słyszysz co mówię?
— Słyszę, jaśnie panie, — rzekł Michałek, — ale kiedy bo tej panienki już nie ma...
— Jakto nie ma? gdzie nie ma? — zawołał Graba odskakując parę kroków.
— Dziś po południu pojechała od matki...
— Dokąd wyjechała? kto ci to powiedział?
— Mówiła mi służąca ich, że jej panienka wyjechała widać na długo, bo wzięła z sobą wszystkie suknie — ale gdzie? tego Kazia nie wie.
Graba zgrzytnął zębami i krzyknął na lokaja:
— Idź precz!
Potem podarł list w kawałki.
— Michałek! — zawołał, gdy służący był już za drzwiami.
Lokaj stanął przed nim w pokornej postawie.
— Jeśli chcesz mieć u mnie służbę, — rzekł doń Kalikst, — masz dowiedzieć się dokąd wyjechała i gdzie jest teraz panna G. Jeżeli przez trzy dni nie dowiesz się o tem, precz z mego domu.
— Rozumiem, jaśnie panie, — odrzekł Michałek i ze spuszczoną głową oddalił się.
Owej nocy światło do białego dnia nie gasło w mieszkaniu Graby i blado błyszczało na ulicy z po za białych opuszczonych storów. Dzień był już dobry, gdy silną pchnięte ręką otworzyło się jedno okno domu Wigdera i wychyliła się przezeń głowa mężczyzny z oczami nabrzękłemi od niespania, blademi i pogryzionemi do krwi ustami, z włosami potarganemi. Graba wychylił głowę na ulicę i wpił spojrzenie w ciche okna błękitnego domu, po których wesoło i pogodnie igrały różowe promienie wschodzącego słońca.

IX.

Kiedy Stanisław Kloński jadł u Borela objad zafundowany przez Ordynata, a potem oddał się grze w bilard z nowo zrodzoną namiętnością i jako nowicjusz przegrywał ogromne sumy, Celina jeździła z wizytami.
Drobna i zręczna jej postać kilka razy lekko zeskakiwała z niskiego stopnia powozu i wbiegała na piętra domów, w których mieszkały znajome jej panie. Ale za każdym razem, gdy napowrót wsiadała do karety, twarz jej zamiast nabywać ożywienia i wesołości, co raz bardziej wydawała się znudzoną i zmęczoną. Po piątej czy szóstej wizycie, młoda kobieta była prawie spiącą i omdlałą ze znużenia. Powoli zeszła ze wschodów i z ruchem zniecierpliwienia zasunęła się milcząc w głąb powozu.
— Gdzie jaśnie pani teraz jechać? — zapytał lokaj przybrany w szafirową liberję z srebrnemi guzami i w wysoki kapelusz z galonem.
Po tem zapytaniu dobrą minutę stał z ręką na klamce portjery; pani jego nie odpowiedziała.
— Gdzie pani rozkaże jechać? — ośmielił się powtórzyć zapytanie.
Celina jakby budząc się z zamyślenia, spojrzała przez szyby karety. Długi dzień lipcowy miał się ku końcowi, słońce zachodziło.
— Do panien Jedlińskich, — rzekła pani Klońska i głośno ziewnęła.
Lokaj wskoczył na kozioł, powóz głucho zaturkotał na bruku, przebiegł parę głównych ulic, skręcił na jedną z najbardziej oddalonych od środka miasta i wjechał w bramę obszernego dziedzińca. Zasunięty w głąb dziedzińca tego, stał niewielki, drewniany, biało potynkowany dom o sześciu czystych i wesołych oknach, z gankiem wspartym na drewnianych i obielonych słupach. W środku podwórza było wielkie koło gładkiej i niskiej murawy zdobne w kilka klombów, na których kwitły lewkonie, astry i rezeda.
Dziedziniec ten otoczony wysokim z desek parkanem, z poza którego wyglądała zieleń drzew owocowych i domek pokryty gontami, miał pozór cichej ustroni, jakąś wiejską cechę, którą tak często spotykać można w mieszkaniach, choćby większych miast prowincjonalnych.
Kareta Celiny zrobiła koło, okrążając murawę po grasowanej, ale gdzieniegdzie zarosłej już zielskiem drodze i zatrzymała się przed gankiem o czterech słupach.
Na ganek, znać wywołana turkotem powozu, wybiegła młoda panna w ciemnej wełnianej sukni, wysoka, wcale ładna blondynka. Tuż za nią ukazała się w drzwiach domu starsza o lat kilka i bardzo podobna do pierwszej, z tą różnicą, że była niższą i miała ciemniejsze włosy. Obie były jednostajnie ubrane, każdyby w nich poznał dwie siostry.
— Cesia, Cesia! — zawołały obie i wyciągnęły ręce do pani Klońskiej, która wyskoczyła z powozu szybko i z głośnym śmiechem ukontentowania.
Na ganku zabrzmiało kilka serdecznych pocałunków.
— A co kuzyneczki! zrobiłam wam niespodziankę! Niespodziewałyście się mnie dzisiaj. Dobry wieczór Adziu: jak się masz Lorciu! przyjechałam na cały wieczór, zapraszam się do was na herbatę, — mówiła Cesia ze zwykłą sobie żywością, całując i ściskając dwie panienki, które jej sowicie oddawały wet ze wet.
Gwarząc wesoło, weszły wszystkie trzy do skromnie i zarazem gustownie przybranego bawialnego pokoju.
— Uf! — zawołała Celina rzucając się na kanapę, — jakżem się zmęczyła! przedstawcie sobie moje najmilsze, że oddałam dziś aż pięć formalnych, ceremonialnych, etykietalnych, a jedna od drugiej nudniejszych wizyt. Boże, Boże! jakże te wszystkie panie są nudne.
— Wymagająca jesteś moja Cesiu, — półżartem ozwała się jedna z panienek.
— A wcale nie! — zawołała Celina, — ale widzicie taka to już moja natura. Lubię towarzystwo, ale tylko tych osób, które kocham, albo przynajmniej takie, w którem mogę być otwartą, serdeczną, śmiać się kiedy chcę, kiedy chcę biegać, mówić, milczeć. .
— Już to to ostatnie bardzo rzadko ci się zdarza, — przerwała śmiejąc się starsza panienka.
I wszystkie trzy zaczęły się śmiać i wesoło żartować z siebie wzajemnie.
W godzinę potem Celina i dwie jej kuzynki piły na ganku herbatę i następna między niemi toczyła się rozmowa:
— Żyjemy jak pustelnice, — mówiła starsza Laura, — nie bywamy nigdzie i nikogo nie przyjmujemy, bo jako młode panny, mieszkające same jedne, nie chcemy się narazić na plotki.
— Nie chcemy narazić się na plotki, — potwierdziła młodsza Adela.
— Gdyby nie Tozio, nie wiedziałybyśmy nawet co się na Bożym świecie dzieje.
— To prawda, nie wiedziałybyśmy co się na Bożym świecie dzieje, — powtórzyła młodsza siostra.
— Czy pan Teodor zawsze tak często u was bywa? —— zapytała Celina.
— Codzień prawie, — odpowiedziały obie siostry razem.
— A prawda, wszak to bardzo bliski wasz krewny!
— Bardzo bliski, i chowaliśmy się razem.
— Patrzcie moje kochane! — zawołała Celina, — jakto zabawne, pan Teodor jest waszym krewnym i jam wasza kuzynka, a jednak ja z panem Teodorem jesteśmy dla siebie zupełnie obcy.
I zaśmiała się jak dziecko.
— Śmieszna jesteś Cesiu, — rzekła Laura poważnie, — cóż w tem widzisz tak dziwnego albo zabawnego? z tobą jesteśmy spokrewnieni przez matkę, a z Toziem przez ojca, ot i wszystko.
— To prawda, dobrze Staś zawsze mówi, że jestem dzieciak! — rzekła Cesia i znowu się zaśmiała.
— Wyobraź sobie, — szepnęła Adela, — jaki ten Tozio dobry, przyniósł nam dziś cukierków. Zawsze o nas pamięta...
— I Staś przysłał mi dziś cukierki, — przerwała Celina.
— Jesteśmy wdzięczne Toziowi, on jeden pozostał naszym przyjacielem wtedy, gdy ojciec nasz umarł: zostałyśmy sierotami bez bliskich krewnych i opieki, — mówiła Laura i lekko się zarumieniła.
— To prawda, Tozio jest bardzo dobry, bardzo miły, potwierdziła Adela.
— Nie powiecie przynajmniej, że jest piękny, — zaśmiała się znów Celina.
— Wiesz co? że ja znajduję go nawet przystojnym, — odparła Laura żywiej płonąc się.
— Ej Lorciu! — pogroziła jej figlarnie Celina.
— Moja Cesiu, nie możesz mnie posądzać o żadną żywszą sympatję dla Tozia od tej, którą mają dla siebie krewni. Mam przecie lat dwadzieścia cztery, a on zaczął dwudziesty pierwszy, — zaprotestowała Laura, rumieniąc się po same uszy i bardzo cicho westchnęła.
— Albożem ci co powiedziała? — zawołała ze śmiechem Celina, — uderz o stół, nożyce się odezwą!...
— Czy wiesz Cesiu, — mówiła Laura z żywością, jakby pragnąc przerwać żarty Celiny. — Czy wiesz, że Tozio jest na drodze do zrobienia wielkiej fortuny?
— W jaki sposób?
— Dziś właśnie zwierzył się nam ze swemi projektami. Nie wiem, czy ci to potrafię dobrze opowiedzieć, bo nie znam się na tych rzeczach. Utworzyła się widzisz kompania do budowania mostu na naszej rzece. Cała budowa potrzebuje 50.000 rs. i na ten cel wypuszczają się akcje. Otóż Tozio dowiódł nam cyframi, że każda z tych akcji przyniesie akcjonarjuszom dziesięć od sta; a oprócz tego korzyści, jakie to się nazywa w przemysłowym języku...
— Dywidendy, — odpowiedziała Adzia.
— Tak, dywidendy dwadzieścia od sta albo i więcej. Otóż Tozio pisał do matki, że chce cały swój fundusz włożyć w te antrepryzę i tym sposobem podwoić go. Bieda tylko, że nie jest jeszcze pełnoletni i do powrotu cioci szambelanowej z zagranicy nie może rozporządzić się tem, co posiada.
— Więc jakże zrobi? — zapytała Celina słuchając uważnie opowiadania.
— Pożyczyłyśmy mu tymczasem dwa tysiące rubli, — odrzekła Laura, — odda je nam jak tylko ciocia szambelanowa powróci, a tymczasem procent i dywidenda będą nasze.
— Natychmiast odda nam jak tylko ciocia szambelanowa powróci, — dodała Adzia tonem przekonania.
— Nic nie słyszałam o tej antrepryzie, — rzekła Celina z zamyśleniem.
— I my niesłyszałyśmy, ale cóż to dziwnego, żyjemy tak ustronnie.
— Lorcia chciała Toziowi pożyczyć więcej pieniędzy, — ozwała się Adzia, — ale nie chciał wziąć, powiedział, że teraz więcej nie potrzebuje.
— Słuchajcie moje drogie, — zaczęła mówić z powagą Celina, — jeżeliby jednak Tozio nie mógł wam oddać tych pieniędzy... tak nie wielki macie fundusz...
— Jak możesz myśleć coś podobnego Cesiu! — zawołała Adela. — Przecież Tozio bogaty...
— Jabym jemu moje życie nie tylko fundusz powierzyła, — dorzuciła naiwnie Laura.
— Muszę jednak o tem wszystkiem Stasiowi powiedzieć, — szepnęła do siebie Celina i głośno rzekła: — Jak tu u was ładnie, zdaje mi się, że jestem na wsi!
W istocie ładna była ustroń, w której mieszkały panny Jedlińskie, gwar miasta bardzo oddalonem tylko dochodził tu echem, a za to po nad parkanem kołysząc się, szumiały drzewa i kwiaty silną woń rozlewały.
— Obrałyśmy sobie to mieszkanie dla dwóch powodów: naprzód, że jest tanie, a musimy się oszczędzać, potem, że ono nam przypomina naszą ukochaną wioskę, — odpowiedziała Laura.
— Boże, mój Boże! cośmy się też napłakały, jak przyszło ją sprzedać i opuścić, — rzekła smutnie Adzia.
— A nie mogłyśmy zrobić inaczej, tyle było długów, — mówiła Laura. Jedno szczególniejsze miejsce w Jedlinie pamiętam tak, jak gdybym tam wczoraj była. Tuż obok dworu jest tam łąka, za łąką stoi wioseczka niewielka śród pól uprawnych i na tle ciemnego, wysokiego lasu. W środku łąki i naprzeciw wioski rośnie kilka starych bardzo dębów i tworzy gęstą, cienistą altanę...
— Między temi dębami stała ławeczka, i pamiętam, że tam matka nasza czytać nas uczyła, — przerwała Adzia.
— Gdyśmy dorastały, a matka nasza dawno już nie żyła, chodziłyśmy tam mówić za jej duszę wieczorny Anioł Pański, — kończyła Laura.
— Lorciu, Lorciu! czy pamiętasz tę wiewióreczkę, która zawsze tak zręcznie skakała z dębu na dąb, i którąśmy tak oswoiły z sobą, że brała cukier i bułeczkę obok nas leżącą!
— A ty Adziu pamiętasz, jak gdyśmy były jeszcze dziećmi, ciocia szambelanowa przyjeżdżała często do naszych rodziców i przywoziła z sobą Tozia i Rytę. Jak biegaliśmy po łące na wyścigi probując, kto prędzej do dębów dobieży...
— I jak Tozio zawsze zostawał...
— A tyś nas prześcigała...
— A papo i wujaszek stali na brzegu łąki i śmiali się, patrząc na nas i pokazywali z daleka cukierki, mające być nagrodą tego, kto najprędzej biega...
— A kiedy wracaliśmy do domu, ciocia szambelanowa całowała Tozia pocieszając go, że został zwyciężonym, a matka nasza ocierała nam chusteczką zmęczone twarze i poprawiała rozrzucone wśród biegania włosy.
— Mój Boże, jakżeż miłe są te wspomnienia dzieciństwa! — westchnęła Laura.
— A teraz to prawdziwe z nas sieroty, — dodała Adzia.
— Sieroctwo nasze zaczęło się od śmierci naszej matki, papo rzadko bywał w domu, byłyśmy zupełnie samym sobie zostawione...
— I wtedy tylko wesoło nam było, gdy Tozio i Ryta przyjeżdżali do nas.
— Ale najokropniejsze położenie nasze było wtedy, gdy papo umarł, — odpowiedziała Laura. — Bo do boleści po stracie ojca, który był jedynym naszym opiekunem, dołączyło się mnóstwo przykrości, o jakich nie miałyśmy wyobrażenia. Zjawiło się mnóstwo kredytorów, których nie było czem opłacić. Musiałyśmy sprzedać kochany nasz Jedlin, i nawet groby rodziców naszych pożegnać...
— A jakże ten domek ciemnym nam się wydawał zrazu po pałacyku w Jedlinie, — westchnęła Adzia.
— Zaczęłyśmy odmawiać sobie wszystkiego czując, żeśmy powinne oszczędzać małego funduszu, który nam został. Zostawiłyśmy tylko dwoje służących, sprzedały konie i powozy.
— A czy wiesz Cesiu, że ja z początku nie umiałam chodzić po bruku, szczególniej zimą, ślizgałam się ciągle i padałam. Gdy za życia papy bywałyśmy w mieście, nigdy nie wychodziłyśmy piechotą.
— Ja zaczęłam zajmować się gospodarstwem, ale o niczem wyobrażenia nie miałam, płaciłam za wszystko dwa razy drożej jak inni, a dowiedziawszy się o tem, martwiłam się okropnie i gniewałam na siebie za własną nieudolność.
— Bywało, często siadywałyśmy obie na tym ganku i wspominały nasze dawne, szczęśliwe czasy, i płakały do północy.
— A wtedy jeden tylko Tozio nas pocieszał, przychodził i opowiadał nam różne miejskie nowości, razem z nami wspominał dziecinne lata i czasem tak nas rozweselił, że jakoś lżej nam robiło się na sercach i nazbierałyśmy odwagi do przeniesienia sieroctwa naszego.
— Kochany, poczciwy, Tozio!
Cesia słuchała tych opowiadań kuzynek swoich zadumana, z głową opartą na dłoni. Liczne gwiazdy wschodzące na niebie, oświecały wyraz dobroci malujący się na białej twarzy i zamglone łzą współczucia jej oczy.
— Słuchajcie moje drogie, — rzekła po chwili, — jeżeli tak kochacie Tozia, to ostrzeżcie go...
— Boże! czyżby groziło mu jakie niebezpieczeństwo! — zawołała Laura blednąc.
— Ja nie wiem, — odpowiedziała Celina, — może to niebezpieczeństwo zrodziło się tylko w mojej pustej głowie, może to urojenie, ale gdybym była na waszem miejscu, prosiłabym Tozia, aby się nie wdawał z tym Grabą...
— Kalikstem Grabą? Tozio tak go chwali! ile razy jest u nas, zawsze o nim mówi!
— Mnie się zdaje, że ten Graba jest niebezpieczny człowiek, — mówiła Cesia.
— I w czemże mógłby być niebezpiecznym?
— Alboż ja wiem? są to moje przeczucia, nie oparte na żadnym fakcie.
— Muszą być mylne, — odparła Laura, — bo Tozio potrafiłby przecie zrozumieć człowieka i ocenić go według wartości.
— To prawda! — zawołała Adzia, — zresztą Tozio nam mówił, że i twój mąż Cesiu jest w przyjaźni z panem Grabą.
Tym razem gwiazdy oświeciły rumieniec na twarzy Cesi.
— To prawda, — szepnęła, — ale Staś to co innego... on starszy od pena Teodora, i wie co robi...
Na ulicy dał się słyszeć głuchy turkot, i wkrótce w bramie dziedzińca czerwono błysnęły zapalone latarnie powozu, i kareta pani Klońskiej stanęła przed gankiem.
— Już uciekam! — rzekła Celina powstając, — bywajcie zdrowe moje miłe!
— Czemuż tak wcześnie kazałeś przyjechać po siebie? zostań jeszcze godzinkę! — prosiły panienki.
— Nie mogę, nie mogę, — mówiła Cesia z żywością nakładając kapelusz, okrycie i rękawiczki, — Staś wróci już pewno do domu, czekałby na mnie, mógłby być niespokojny...
I pożegnawszy kuzynki, odjechała.
W oświetlonym przedpokoju spotkał panią Klońską kamerdyner i drzwi jej otworzył do salonu.
— Mąż mój w domu? — zapytała go Celina trochę drżącym głosem.
— Jaśnie pan nie wrócił jeszcze z miasta, — odrzekł służący.
Celina cicho westchnęła i pobiegła przez salon.
W sypialnym pokoju czekała już na nią Komorowska, stojąc przy tualecie z listem w ręku.
— Dobry wieczór Komorosiu! — zawołała Cesia wbiegając, — czy Lolo spi?
— Chryste Panie! a czemużby nie miał spać? Spi aż chrapie.
— Poczciwy piesek, — szepnęła Celina, — to jedyna moja pociecha!
— Jest list do pani, — rzekła Komorowska.
Cesia pochwyciła pismo.
— Od papy, od papy! — zawołała i całowała list na wszystkie strony, potem rozłamała pieczątkę.
Komorowska usunęła się w głąb pokoju.
— Nie odchodź, nie odchodź Komorosiu! — zawołała Celina, — nie mam przed tobą żadnych sekretów, pocieszymy się razem. Co papa pisze?
Komorowska zbliżyła się, Celina czytała głośno list ojca:
„Dnia 15. lipca o godzinie 3ciej, minucie 44tej,
sekundzie 10tej po południu w Wieńczynie.
„Moje najmilsze dziecko, ukochana moja córko Cesiu!
„Piszę ten list do ciebie w ciężkiej impresji serca, albowiem dochodzą do mnie smutne o twoim małżonku wieści. Opowiadano mi, jako pan Stanisław gra w karty, hula z przyjaciołmi podejrzanej konduity, traci nie tylko to, co mu ojciec przysyła, ale i twój posag, kochana córko moja.
„A że takie rzeczy prowadzą niechybnie do ruiny i majątku i domowego pożycia, uznałem za potrzebne ostrzedz cię córko moja, ile, że w tak młodocianym będąc wieku, bez dokładnej znajomości o sprawach ludzkich, sama nie rychło spostrzegłabyś nieszczęście, jakie wam obojgu zagraża.
„Zatem ukochana Celino, wezwij ku pomocy swojej Najwyższego i proś, abyś natchniona Duchem Jego Świętym potrafiła odpędzić od małżonka twego, szatana, który czycha na zgubę jego i twoją. Ojcowskie moje serce mówi, że najlepszą ku temu bronią będzie piękność i dobroć niewieścia, mająca władzę kruszenia najtwardszych serc. Niech cię tylko aniołowie stróże natchną, abyś tych darów natury najskuteczniej użyć umiała.
„Pan Stanisław ma dobre serce, wszakże go znam od dzieciństwa, i dufając w dobre te z natury jego inklinacje, powierzyłem w jego ręce los twój, najmilsze moje dziecko, ile, że go kochasz, a ja nie chciałem się przeciwić popędowi twego serca.
„Zepsuty on jest tylko nieco pobłażliwością swego poczciwego ojca, któremu nieba nie dały tej sprężystości umysłu i charakteru, jaka udziałem mężczyzny być powinna.
„W Opatrzności Boskiej i w twoim rozumie, jedynaczko moja, pokładam ufność, że małżonek twój na dobrą drogę łacno sprowadzonym zostanie.
„Z łagodnością, która jest najwyższym wdziękiem i najmocniejszą bronią niewiasty, przedłóż mu, że gra w karty, pijatyka i tym podobne niegodne wyższej natury ludzkiej zabawki, niszczą zdrowie i majątek, życie domowe zamieniają w piekło i prowadzą za sobą biedę, żałość i długie lata napełniają zgryzotą.
„Ojcowie nasi pochopni byli do kielicha i wesołych rozrywek, ale używali ich w miarę, jako wytchnienie po dzielnych czynach spełnianych na chwałę Boga i pożytek krain.
„Dzisiejsza młodzież, a osobliwie bogata, całe życie traci na nędzne hulanki, nie pomnąc na to, że one i krajowi zgubę przynoszą.
„Proszę Boga, aby strzegł małżonka twego od ugrząźnięcia w tem błocie występnych uciech, a uczynił zeń poczciwego człowieka familji i pożytecznego obywatela kraju.
„Jaka tam u was panuje aura? u nas pogoda trwa i zbiorom żniwa sprzyja. Dnie mamy znacznie krótsze, bo słońce wschodzi o godzinie 3ciej i minucie 55tej, a zachodzi o 8mej i minucie 15tej.
„Słyszałem wiele dobrego o świeżo wyszłym kalendarzu Ja . . . . . . . go, przyszlij mi więc za najpierwszą zdarzającą się okazją przez moją zwykłą księgarnię.
„Polecam was obojga opiece Najwyższego i całuję was z gorącym sentymentem kochającego ojca

Wieńczyński.“

W czasie czytania tego listu, głos Celiny drżał i łzy cisnęły się jej do oczu.
— Boże, mój Boże! — zawołała skończywszy czytanie i załamując ręce, — więc przeczucie moje nie omyliło mnie. Staś wszedł na złą drogę i gubi siebie!
Zakryła twarz rękami i stała kilka chwil z pochyloną głową, nieruchoma jak posąg boleści i przestrachu.
— Biedna moja pani, — szepnęła z cicha Komorowska i głośno otarła nos zaczerwieniony od płaczu.
— O, nie o siebie lękam się! — zawołała Celina podnosząc głowę i ukazując twarz zalaną łzami, — nie o mnie tu idzie, ale o niego, o niego! Papo pisze, że takie życie, jakie Staś prowadzi, pociąga za sobą ruinę zdrowia i majątku! a więc on może stał się chorym i biednym! Komorosiu, głowa mi się zawraca, gdy myślę o tem! Mój kochany, śliczny, mój Staś miałby być chorym i biednym! o ja nieszczęśliwa!
I wznosząc błagalnie załamane ręce ku zawieszonemu nad łóżkiem obrazowi Matki Boskiej, zawołała rozdzierającym głosem:
— Matko Najświętsza, poradź mi, co mam uczynić, aby go zbawić!
W słabo oświetlonym pokoju przez kilka minut trwało milczenie. Komorowska stała w kącie cicho szlochając, Celina klęczała przed obrazem, z czołem spuszczonem na dłoni, a obfite, perliste łzy spływały z jej oczów, zmaczały kosztowną pajęczą koronkę, jaką oszyta była jej suknia z ciężkiego jedwabiu.
Widmo nieszczęścia, które niedawno wysunęło się z zakątka świetnego mieszkania, kościstemi palcami poczęło rozgarniać jej bogate szaty i zimną dłonią tłoczyło pokryte koronkami jej serce.
Po chwili Celina powstała z kolan i podniosła rozpogodzoną twarz, na której spokojny tylko osiadł już smutek.
— Bóg jest dobry, — rzekła z wyrazem głębokiej, dziecięcej ufności, — Bóg nie zechce nieszczęścia naszego i wyratuje Stasia. Papa pisze, że najmocniejszą bronią kobiety jest piękność i dobroć, a ja mam trzecią jeszcze — miłość. Tych trzech broni użyję, aby odegnać od Stasia złego ducha, i on powróci do mnie, przestanie grać w karty, porzuci swoich niegodziwych przyjaciół, nieprawda Komorosiu?
— Dałby to Bóg i Najświętsza Panna, — odpowiedziała Komorowska z powątpiewaniem w głosie.
W tej chwili w przyległym salonie dał się słyszeć odgłos męskiego stąpania.
— Staś idzie! — zawołała Cesia i szybko pochwyciła list ojca leżący na tualecie. — Komorosiu, spal, spal co najprędzej ten list, żeby go Staś nie przeczytał, zmartwiłby się biedak i możeby się gniewał na mnie i na papę!
Zaledwie Komorowska miała czas schować pismo do kieszeni i wyjść z pokoju bocznemi drzwiami, gdy do sypialni żony wszedł Stanisław.
Na białem i pięknem czole męża Celiny rysowała się zmarszczka niezadowolenia, cała twarz jego była powleczona tem gorzkiem, pełnem niesmaku zmęczeniem, które następuje po dniu spędzonym wśród wrażeń gry, dymu i bezmyślnych zabaw.
Celina na widok chmury zasnuwającej twarz męża, zapomniała o swojej przedchwilowej boleści i z otwartem objęciem poskoczyła ku niemu. Ale Stanisław usunął ją lekko od siebie i rzekł niecierpliwym tonem:
— Cóż to, nie spisz jeszcze? uważam, żeś płakała? Zaczynasz się robić nieznośną z tym swoim ciągłym płaczem, zobaczysz, że wkrótce poszpetniejesz, bo nic tak źle nie wpływa na blask oka i świeżość cery, jak łzy.
To mówiąc, rzucił się na kozetkę, obu rękami odgarnął z czoła włosy i ziewnął szeroko.
Celina stała na środku pokoju ze spuszczonemi na suknię rękami, blada i patrzyła na męża z nieopisanym wyrazem żalu i miłości. Najmniejszy odcień gniewu nie ukazał się w jej oczach. Przystąpiła tylko ku niemu i miękim, zniżonym łzami, które tłumiła, głosem, rzekła:
— Stasiu, ja płakałam z miłości dla ciebie, a ty się za to gniewasz na mnie.
Stanisław silniej jeszcze zmarszczył brwi i podniósł na żonę wzrok niecierpliwy. Znać było, że spodziewał się ujrzeć na twarzy jej wyrzut i gniew i gniewem gotował się odpowiedzieć.
Ale na ustach Celiny był łagodny i pełen miłości uśmiech, w oczach jej błyszczała wprawdzie drobna łza, lecz owszem podnosiła ich blask i wyraz.
Stanisław otworzył usta, aby wyrzucić z nich gorzkie słowo, lecz spojrzawszy na twarz żony, umilkł i patrzył na nią przez chwilę.
— Stasiu, — ozwała się znowu Celina składając przed nim ręce, — ja tak szczęśliwa jestem gdy ciebie widzę, tak mi smutno gdy nie jestem z tobą!...
Głos jej był słodki i przejęty uczuciem, nie było w nim najlżejszego oddźwięku goryczy.
Czoło Stanisława zaczęło się wypogadzać, za to oczy jego stawały się smutne.
Objął wzrokiem drobną i wdzięczną postać żony, i śród delikatnych wzorów białej koronki, która pokrywała jej piersi, dojrzał błyszczącą, srebrną kropelkę. Domyślił się, że to była łza.
— Cesiu, pójdź do mnie, — rzekł z cicha i wyciągnął ku niej ramiona.
Celina usiadła obok męża i otoczyła mu szyję białem ramieniem.
— Cesiu, — mówił jej do ucha Stanisław, — jam nie wart takiego jak ty anioła.
Celina zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Cesiu, ja ciebie kocham, tyś jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochałem prawdziwie... — tu głos jego zadrżał, — ty nie wiesz, co to są pokusy świata, co to są złe nałogi, które my mężczyźni nabywamy od najwcześniejszych lat młodości. One mnie odciągają od ciebie, one mnie rzucają w ten wir, w którym zapominam o wszystkiem, nawet o tobie...
Cesia trzymała w swoich dłoniach rękę męża i patrzyła na niego takiem spojrzeniem, jakie mieć muszą aniołowie stróże, patrząc na grzesznika, którego duszę im powierzono.
Stanisław pochylony na ramieniu żony mówił dalej tak cicho, że zaledwie dosłyszeć go mogła:
— Ile razy złorzeczę wychowaniu memu, które nie dało mi poważnych zamiłowań i przyzwyczajeń, ile raz usiłuję wyrwać się z zaklętego koła nabytych nałogów i namiętności. Nie mogę! i żal mi ciebie, mój piękny aniele, i żal mi samego siebie — bo gdy w chwilach opamiętania rozmyślam nad sobą, czuję, że... ginę.
— Ja ciebie zbawię, — szepnęła Celina i przyłożyła usta do czoła Stanisława, jak gdyby je ochłodzić i oczyścić chciała.

X.

Zmrok zapadł, chodnikiem Nadrzecznej ulicy szła młoda służąca w pąsowej chustce na głowie i niosła w ręku nie wielkie zawiniątko.
Tuż prawie za nią, cichym, skradającym się krokiem postępował lokaj ubrany w zieloną liberję i nie spuszczał oka z dziewczyny.
Służąca skręciła na prawo i lokaj uczynił to samo, starał się tylko iść tak, aby nie był dojrzanym ni posłyszanym przez tę, której kroki znać śledził.
Dwoje tych ludzi idąc tak jedno za drugiem, przebyło kilka ulic i znalazło się w dość ustronnem miejscu, na małym placu, pustym prawie, otoczonym zaledwie kilku niskiemi domami. Po jednej stronie, zupełnie odosobniony stał nie wielki murowany kościół otoczony żelaznemi sztachetami, za któremi rosło kilkanaście topoli.
Służąca zatrzymała się przed kościołem, przyklękła i zmówiła pacierz, lokaj o kilka kroków uczynił to samo, przykląkł i przeżegnał się parę razy, ale wzroku nie spuszczał z dziewczyny.
Służąca powstała i uszedłszy jeszcze trochę, skierowała się ku jednemu z niskich domów.
Przed bramą stał stróż niedbale wsparty na ogromnej miotle.
— Panienka moja w domu? — zapytała dziewczyna w pąsowej chustce, przyjaznem kiwnięciem głowy witając stróża.
— A gdzieżby miała być? w domu, — odpowiedział.
Służąca zniknęła w bramie.
Lokaj w zielonej liberji począł przechadzać się przed domem w tę i ową stronę pogwizdując. Mimo zmroku złociste galony i guzy jego ubrania tak błyszczały, ze stróż przypatrywał się im z ciekawością, otworzywszy usta.
— Musiałeś tęgo spracować się przyjacielu; widzę, że dopiero co skończyłeś zamiatać, — rzekł poufałym tonem lokaj od niechcenia zbliżając się z rękami w kieszeniach.
Stróż poruszył się, silniej wsparł się na miotle i odpowiedział:
— A jużci.
— Mojem zdaniem jest, — mówił dalej lokaj przybierając przed stróżem minę panicza, — że wasza praca djabelnie ciężka.
— A jużci, — rzekł stróż kiwając głowa.
— To nie tak jak w naszym lokajskim stanie? bo u nas roboty mało, a pieniędzy dużo.
To mówiąc, wyjął z kieszeni garść drobnej srebrnej monety i brzęknął nią kilka razy nad samem prawie uchem stróża.
Stróż wyciągnął naprzód głowę i popatrzył z podziwieniem.
— No panie stróżu! — zawołał wesoło lokaj, — zagrajmy w cetno i licho, jeżeli wasan zgadniesz, pieniądze będą twoje, jeżeli nie zgadniesz, oddasz miotłę, czy zgoda?
— A jużci, — odparł znowu stróż, ale tym razem tonem głębokiego przekonania.
— Cetno czy licho? — zapytał lokaj brzęcząc monetą.
— Licho, — rzekł stróż po długiem wahaniu.
— Niech cię kaci! zgadłeś! — zawołał lokaj i wsypał pieniądze w otwartą dłoń stróża, który z radości miotłę z rąk wypuścił.
Lokaj zaczął znów pogwizdywać i oglądać się w koło.
— Czy wasan czekasz na kogo? — zapytał lokaja, dobrze już dlań usposobiony stróż.
— Ej nie, na kogożby? ot tak, znudziłem się i dla rozrywki zwiedzam miasteczko.
Słowa te wyrzekł takim tonem, z jakim lord podróżujący mówi: — „Znudziłem się w Wielkiej Brytanji i dla rozrywki jadę oglądać dzikich.
— To może tabaczki, — rzekł stróż, podając otwartą tabakierkę rogową.
— Dziękuję, nie zażywam. Powiedz mi wasan, kto mieszka w tym domu?
— Nie wielka figura, — odparł stróż zażywając tabakę.
— Mojem zdaniem jest, że każda figura jedna drugiej warta, czy wielka, czy mała, — zażartował lokaj. — Ale jak się nazywa ten, co tu mieszka?
— Fabian Pędzikowski.
— Stary czy młody?
— Jak świat.
— Jak świat stary, czy jak świat młody? bo to widzisz waspan, gdybyś miał honor służyć u takich panów, u jakich ja służę, tobyś wiedział, że świat w jednych rzeczach jest młody, a w drugich stary. Kiedy idzie o pracę, to świat jest stary i chce sobie odpocząć, a kiedy idzie o kieliszek, albo cokolwiek w tym gatunku, to świat taki młody, jakby go Pan Bóg dopiero co stworzył.
— Waspan jesteś mądry jak świat, — rzekł stróż po raz wtóry czerpiąc palcami tabakę, — ale pan Pędzikowski stary jak świat.
— I sam jeden mieszka?
— Sam jeden zawsze, a teraz to i z córką.
— Starą czy młodą?
— Młodą.
— Cóż ona robi ta jego córka?
— A służy za guwernantkę na tej pensji, co to na Złotej ulicy, a teraz to jest u ojca na wakancjach.
— Aha! — rzekł przeciągle lokaj, — a więcej nikogo nie ma?
— Ta wczoraj przyjechała jeszcze jedna panna, przyjaciółka podobno Pędzikowskiej.
— Proszę! to aż dwie panny w tym domu? czy wiesz jak się nazywa, ta co wcoraj przyjechała?
— Nazwiska to nie wiem, ale wołają na nią Gamilka. Pogańskie to jakieś imię, Boże odpuść!
— To prawda, — potwierdził lokaj, ale ja się tu z waspanem zagadałem, a pan czeka na mnie. Dobranoc waspanu.
— Szczęśliwej drogi, — rzekł stróż i wszedł w bramę.
Lokaj obejrzał się za nim i rzekł do siebie:
— Wiem wszystko czego trzeba, a teraz nogi za pas i drała! żeby Kazimira nie zobaczyła, że ja tu byłem!
Szybkim biegiem puścił się przez plac i wkrótce zniknął za kościołem.
Tego wieczora pan Graba długą miał rozmowę z Michałkiem, po której lokaj wyszedł z wesołą miną, pogwizdując i trzymając w ręku kilka pąsowych georginji z żółtemi środkami.
— Dostałem dziś od pana trzy ruble, — rzekł podchodząc do Kazimiry stojącej w furtce ogródka. — Jutro kupię mojej miłej pannie Kazimirze gościńca. Jakie orzechy panna Kazimira lubi: tureckie czy włoskie?
— Włoskie, — odpowiedziała młoda dziewczyna spuszczając oczy.
— A tymczasem ofiaruję pannie Kazimirze ten bukiet, — i z gracją wyciągając ku niej rękę z czerwonemi kwiatami, zadeklamował:

Zaledwie ujrzał rozkoszne kwiaty,
Zaledwie począł wielbić szkarłaty,
Już one zerwał dobry młodzieniec
Komuś na wieniec.

Już z nich Michałek bukiet ukręca
I nader wdzięczny już go poświęca.
Gdzież to idziecie lube kwiateczki?
Do rąk Kazieczki.

— Pan Michał i wiersze umie składać! — zawołała z zachwytem służąca biorąc georginje.
— Kto służy u takiego pana jak mój pan, wszystko umieć powinien... na wypadek.
Potem prostując się dodał z dumą:
— Trzeba być praktycznym!
Potem milczał kilka sekund, jakby się nad czemś głęboko zastanawiał, a w końcu wyrzekł sentencjonalnie:
— Mojem zdaniem jest, że tacy panowie jak mój pan, to najlepsi rozkrzewiciele oświaty, służba u takich panów jest doskonalą szkołą dla nas biednych ludzi... lepiej nie trzeba, aby zostać... wielkim człowiekiem.
Nazajutrz była niedziela. W kościele stojącym na placu zwiedzanym wczoraj przez Michałka, tłum ludzi pobożnie słuchał odprawiającego się nabożeństwa. Na stopniach jednego z bocznych ołtarzy siedziała młoda panna, piękna brunetka i modliła się gorliwie z książki. Niedaleko niej stał wysoki mężczyzna, silny brunet i wpatrywał się w nią jak w tęczę.
Piękna panna podniosła raz oczy i zobaczyła patrzącego na nią mężczyznę. Spuściła wnet wzrok i więcej go już nie podniosła.
Gdy nabożeństwo miało się ku końcowi, mężczyzna, który tak usilnie wpatrywał się w piękną pannę, przeszedł cały kościół i stanął przy kropielnicy z wodą święconą.
Musiał spodziewać się, że ktoś także do niej podejdzie, bo niespokojnem spojrzeniem czarnych błyszczących oczów, spoglądał ciągle w głąb kościoła — ku bocznemu ołtarzowi, u stóp którego siedziała młoda brunetka.
Nabożeństwo skończyło się, ludzie zaczęli opuszczać kościół. Piękna panna wychodziła także, ale nie zbliżyła się do kropielnicy i minęła czekającego znać na nią mężczyznę, ze spuszczonemi oczami i surową twarzą.
W chwili gdy zniknęła w drzwiach kościoła, jakaś popożna babulka w kapturku i francuskim szalu, żegnając się wodą święconą, usłyszała za sobą zgrzytniecie zębami. Obejrzała się i zobaczyła pięknie ubranego bruneta, którego ani posądzić można było o to, aby zębami zgrzytał, a oprócz niego nikogo przy kropielnicy nie było. Babulka musiała znać pomyśleć, że to djabeł ukryty w kątku za kropielnicą, oparzył się święconą wodą i zazgrzytał zębami, bo ze strachu szepnęła: — „Wszelki duch Pana Boga chwali!“ — i drobniutkim krokiem prędko wybiegła z kościoła.
Za nią wyszedł wysoki brunet i obejrzał się wokoło, ale nie dojrzał nigdzie pięknej panny, bo zniknęła ona w bramie domu, przed którym wczoraj Michałek rozmawiał ze stróżem.
Tej samej niedzieli ku wieczorowi, stróż domu, w którym mieszkał Pędzikowski z dwiema pannami, siedział na ławce przed bramą i kurzył sobie krótką fajeczkę, wpuszczając z ust ogromne kłęby obrzydliwego dymu.
Z za kościoła ukazał się znowu lokaj w zielonej liberji. Stróż ujrzawszy go, kiwnął na powitanie głową i z rodzajem uszanowania zdjął zasmoloną czapkę.
— Dobry wieczór braciszku, — rzekł lokaj podchodząc z rękami w kieszeniach, — cóż, może znowu pogramy w cetno i licho?
— Czemu nie? — odrzekł stróż podnosząc głowę.
— O, jaki waspan do tego skory! — zawołał lokaj, — a jakaż z tego korzyść dla mnie? Wczoraj gdybyś waść był przegrał, oddałbyś mi przynajmniej miotłę, a dziś co? jużci nie te fajkę przecie, bobym się tym brzydkim tytoniem, który waść palisz, udusił chyba.
I splunął za siebie. Stróż spuścił głowę z miną zawiedzionego człowieka.
— No i cóż? — mówił znowu lokaj, — czy waspan nie zaprosisz mnie siedzieć?
— A jużci, niech waspan siada, — odpowiedział stróż usuwając się i robiąc obok siebie miejsce na ławce.
Lokaj usiadł i z fantazją założył nogi w botfortach.
— Słuchaj waspan, — ozwał się po chwili milczenia, — jeżeli waść jesteś rozumny człowiek, to zrobisz dla mnie jedną rzecz.
— Jaką? — zapytał stróż podnosząc na towarzysza ciekawe oczy.
Lokaj sięgnął do kieszeni spencera i wydobył zeń pachniący list w różowej kopercie,
— Ot bagatela! — rzekł. — Oddaj dziś waspan ten list tej młodej pannie, o której wczoraj mówiłeś, że przyjechała do Pędzikowskich. Cóż, zrobisz to waspan?
— Czemu nie? albo to wielka rzecz, — odrzekł stróż i wziął list.
— Jutro rano przyjdę po odpowiedź! Waspan będziesz tu siedział?
— A jużci.
— Jeżeli waspan dobrze się spiszesz, to zagramy jutro w cetno i licho, — rzekł lokaj i pożegnawszy stróża domu, odszedł.
Tego samego wieczora pan Graba odwiedził panią G.
— Gdzie jest córka pani? — zapytał po całogodzinnej rozmowie, w ciągu której ani wspomniał o Kamili.
— Opuściła mnie onegdaj, aby koniec wakacji przepędzić u jednej ze swych przyjaciółek, — odparła pani G. i prędko zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
Przez cały jednak ciąg wizyty pana Graby, nie mogła pokryć wyraźnego smutku. Gość okazywał się także smutnym, jakby pognębionym; pani G. spojrzała nań kilka razy z macierzyńską nieledwie czułością i spółczuciem.
Nazajutrz przed południem, stróż domu Pędzikowskich siedział na swojej ławeczce, ale widocznie markotny był jakiś i ciągłe kogoś wyglądał z za kościoła.
Nie długo czekał, bo niebawem jak gwiazda zielonozłota, zajaśniał na placu Michałek.
— I cóż? — zapytał lokaj niecierpliwie podchodząc do stróża.
— A cóż! paskudna sprawa, — odpowiedział stróż skrobiąc się w głowę.
Lokaj zmarszczył brwi.
— Odpowiedzi nie ma? — zapytał.
— A jużci, że nie ma. Jakem jej wczoraj oddał list wasana, to popatrzyła na adrys, oddała mi list i powiedziała: — „Weź to sobie kochanku napowrót, i zwróć temu od kogo wziąłeś,“ a potem zamknęła mi drzwi przed nosem.
— Masz waspan rację, że to paskudna sprawa, — rzekł Michałek z zamyśleniem i wziął z rąk stróża nienaruszony różowy liścik.
— No, ale niema tego złego, coby na dobre nie wyszło, — mówił cicho do siebie, — żal mi dalibóg tej panienki, i gdyby nie to, że służba dobra i nie chcę ją stracić, zjadłby licha, jeżelibym darł dla niego buty w tym interesie. Ale, — dodał prostując się, — służąc u takich panów, trzeba być praktycznym.
— Co waspan mówisz? — zapytał stróż.
— Nic, nic, mówiłem, że waspan będziesz jeszcze nam, to jest, raczej mnie potrzebny...
— Do usług waspana, — rzekł stróż patrząc na rękę Michałka, która sięgała do kieszeni.
— Cetno czy licho? — zapytał nagle Michałek brzęcząc monetą.
— Licho! zawołał stróż.
— Zgadłeś waspan.
I wsypawszy w dłoń stróża kilka drobnych sztuk srebra, odszedł pogwizdując.
Jeszcze dni parę upłynęło. Na placu przed kościołem znowu zmierzchało, około sztachet kościelnych lekko i szybko przesuwała się wysoka i kształtna postać kobiety w okryciu i kapeluszu. Nagle z za jednej z topol rosnących za sztachetami, wysunął się wysoki mężczyzna, pomknął na plac i zagrodził sobą drogę kobiecie.
Przechodząca krzyknęła i cofnęła się o parę kroków.
— Pani! — zawołał mężczyzna stłumionym i drżącym głosem, — Kamilo! ukryłaś się przedemną, nie chciałaś mnie widzieć, ja cię znalazłem... jabym cię znalazł na drugim końcu świata...
— Panie, — odrzekła kobieta dumnie podnosząc głowę; — co upoważnia cię do tego, abyś mnie ścigał?
I chciała odejść.
— Upoważnia mię miłość dla ciebie, — odparł mężczyzna i znowu jej sobą drogę zagrodził, — Kamilo! ja bez ciebie żyć nie mogę!
Młoda panna królewskim ruchem owinęła się okryciem, odstąpiła o parę kroków i rzekła pewnym głosem:
— Panie Grabo, opuściłam dom mojej matki, bo uznałam, że tam za blisko byłam pana. Odkryłeś pan moje schronienie zapewne wtedy, gdy wypadkiem spotkaliśmy się w kościele, potem przysłałeś mi pan list, którego nie przyjęłam. To wszystko powinno było utwierdzić w panu przekonanie, że ja się ani widzieć ani mówić z tobą nie chcę i nie powinnam. Jakiem więc prawem gwałcisz pan wolę moją?!
Mówiąc ostatnie wyrazy, podniosła dumnie głowę i orzuciła mężczyznę tak śmiałem i błyszczącem wejrzeniem, że mimowoli cofnął się o parę kroków. Ale zarazem namiętnie wyciągnął ku niej ręce i zawołał:
— Kamilo, o jakżeś piękna!
Dziewica jakby nie widziała tego ruchu i nie słyszała wyrazów, uchyliła się nieco, minęła go i postąpiła parę kroków.
Graba poskoczył za nią jakby elektryczną pchnięty siłą.
— Nie odejdziesz! — zawołał, — nie odejdziesz ztąd, póki mi nie dasz choć jednego słówka nadziei!
I pochwycił jej rękę.
Dziewica mu ją z mocą wyrwała, oburzenie i boleść walczyły na jej twarzy.
— Panie! ustąp ztąd natychmiast, albo cię nazwę... nieszlachetnym! — zawołała z taką siłą, że Graba stanął jak przykuty do miejsca, a ona nie zwracając na niego spojrzenia, poszła dalej zwolna pewnym krokiem i zniknęła w bramie niskiego domu.
Graba prowadził za nią wzrokiem; oczy jego świeciły wśród zmroku żółtawym, fosforycznym blaskiem.
Gdy brama zamknęła się za wchodzącą do niej kobietą, wyciągnął grożącą rękę ku niskiemu domkowi i zawołał:
— A jednak będziesz moją!...
Tego wieczora Graba wróciwszy do swego letniego mieszkania, wyłajał i odpędził od siebie Michałka, a potem długo i gorączkowym krokiem chodził po pokoju.
— Posiąść ją i upokorzyć! — mówił do siebie, topiąc palce we włosach, i znowu chodził pogrążony w ciemnych rozmyślaniach.
— Ha! nie ma innej rady! — zawołał nagle i zatrzymawszy się na środku pokoju, długo myślał ze spuszczoną głową.
— Może i dobrze będzie! — szepnął w końcu jak człowiek, który waha się, zastanawia i rozbiera w myśli wszystkie szanse jakiegoś przedsięwzięcia.
Potem pochylił głowę na obie dłonie i tak zastanawiał się przez dobrą godzinę. Gdy podniósł twarz, błyszczała na niej szatańska radość.
— Niezawodnie, — rzekł do siebie, — to będzie dobrze! ha! sama wyjdzie najgorzej na tem!
Zaśmiał się ostrym, gardlanym śmiechem i wziął się do pisania.
Najprzód napisał list dość długi na papierze o złoconych brzegach, włożył w kopertę i zaadresował do pani G. Potem wziął ćwiartkę papieru innej barwy i począł pisać drugi list. Ale tym razem widocznie zmieniał swój charakter, bo układał papier w różne pozycje i pisał zwolna, namyślając się i starannie kreśląc litery. Skończywszy, włożył znowu zapisaną ćwiartkę w kopertę całkiem niepodobną do pierwszej i zaadresował ją — do siebie samego. Zapieczętował oba listy, każdy inną pieczątką: na pierwszej był wyrznięty herb jego, na drugiej malutki krzyżyk z napisem: ‹Adieu!‹ Zaczekał nim lak zasechł, potem rozłamał pieczątkę z krzyżykiem i zgniótł nieco w palcach spodnią część koperty, aby nie wydała się zbyt świeżą.
Uczyniwszy to wszystko z niezmierną rozwagą i zimną krwią, rozparł się w fotelu i wlepił oczy w oba leżące na biurku listy. Przesiedział tak jeszcze godzinę, po ustach jego błąkał się wciąż szyderczy wyraz, z twarzy ustępował gorączkowy rumieniec i wracała na nią zwykła mu bladość. W końcu silnie oparł dłoń na oba listy i rzekł do siebie przez zaciśnięte zęby:
— Posiędę i dopnę! nie będzie powiedzianem, że Graba nie dopiął co zamierzył...
Potem zawoławszy Michałka, oddał mu listy i rozkazał je nazajutrz rano oddać pani G.
Michałek wróciwszy nazajutrz ze swej misji, oznajmił, że pani G. prosiła pana Grabę, aby bezzwłocznie ją odwiedził.
Pan Graba poszedł do błękitnego domku i bawił tam dobre dwie godziny, ale Michałek napróżno dopytywał się Kazi co moment wbiegającej do ogródka, co tam państwo mówią ze sobą; dziewczyna nie mogła zadowolić jego ciekawości, bo pani G. wprowadziła swego gościa do najustronniejszego pokoju swego mieszkania i rozmawiała tam z nim tak cicho, że jeśliby kto nawet i podsłuchiwał u drzwi, nic nie usłyszałby, prócz niewyraźnego szeptu.
Wieczorem Kazia opowiadała Michałkowi, że po wizycie pana Graby, pani G. miała zapłakane oczy i długo modliła się przed krucyfiksem. Ale potem nie tylko nie była smutną, lecz prawie daleko więcej i weselej rozmawiała z nią jak zwykle. Chwilami tylko bywała bardzo zamyślona i parę razy zdawało się Kazi, że szepnęła składając ręce: — „Dzięki ci wielki Boże!“ — Nakoniec przed zmrokiem, wysłała Kazię z długim listem do córki.
Panienka przeczytała list i powiedziała Kazi, że nazajutrz z rana przyjdzie do matki, ale Kazi wydawało się, że czytając, „panienka drżała jak listek osiny i bladła i rumieniła się na przemian.“
Wywzajemniając się za to objaśnienie, Michałek opowiedział Kazi, że jego pan wróciwszy od pani G., zaśmiał się parę razy tak, jak tylko on jeden śmiać się umie, potem długo chodził po pokoju i nad czemś rozmyślał, nakoniec wziął kapelusz i poszedł pogwizdując na miasto, pewno do Borela grać w bilard, bo Michałek słyszał, jak wczoraj zakładał się z panem Klońskim, że wygra u niego dziesięć partji z rzędu. Powiedziawszy ostatni szczegół, Michałek przygryzł sobie język, bo przypomniał sobie zalecanie swego pana: — „Masz być niemym od urodzenia.“ — Ale od wyrzutów sumienia wybawiła go wnet Kazia, pytając:
— Niech pan Michał będzie łaskaw powiedzieć, co to takiego bilard?
Michałek uradowany tem, że nie został zrozumiany, wyprostował się, odchrząknął i odpowiedział z powagą:
— Jest to zielony plac, na którym dzisiejsi panowie uczą się trafiać kulami do celu.
Nazajutrz panna Kamila G. wróciła do domu matki i już go nie opuściła, i od tego dnia pan Graba był znowu codziennym gościem w błękitnym domku.
Od tego też dnia mieszkańcy Nadrzecznej ulicy poczęli nowe i wielce zajmujące czynić spostrzeżenia: a naprzód w oknach pani G. już nie jeden ukazywał się bukiet pięknych kwiatów, ale bywało ich codziennie po dwa, następnie zauważano, że panna Kamila, gdy przechodziła ulicą, albo stała w oknie, bywała bardzo zamyśloną, ale pomimo tego zamyślenia, daleko częściej uśmiechała się niż dawniej, a twarz jej zwykle blada, rozkwitała rumieńcem, według wyrażenia kumoszek jak wisienka albo różyczka.
Szwaczka zwana „Kutą babą“ dowodziła, że w pani G. zaszła wielka zmiana: ona zawsze tak zamknięta w sobie, wdawała się z nią teraz w długie rozmowy, tak zawsze dumna, objęła ją raz za szyję i pocałowała w czoło. Oprócz tego ukazywała się często bez okularów, co dla znających ją było niezawodną oznaką dobrego humoru. Przysięgła się także „Kuta baba,“ że wszedłszy raz do ogródka, widziała na własne oczy, jak bogaty pan, co mieszka u Wigdera, całował rękę panny Kamili, a matka, która była przy tem, nic na to nie mówiła, owszem, zdawała się widzieć to z ukontentowaniem.
Tak sobie gwarzono na cichej i skromnej Nadrzecznej ulicy, ale piękny świat miasta M. nic o tem wszystkiem nie wiedział. W nim pan Graba królował zawsze. Młodzież co raz więcej zbierała się wkoło niego, tak umiał ją pociągnąć wymową, serdecznością i wesołą swobodą. Co zaś do pań, te znajdowały go co raz milszym, ile, że co raz bardziej utrwalały się w przekonaniu o jego wielkiem bogactwie. W istocie, zdawał się nie dbać o pieniądze, wydawał ich wiele, postępował we wszystkiem en grand Seigneur. Kupcy, rzemieślnicy, służący nie mogli go się odchwalić i zaczynał posiadać u nich nieograniczony kredyt. Zarówno ze wzrostem kredytu wzrosła i dobra o nim w ogóle opinja i kilka matek mających córki na wydanie, ścigało go wielce przychylnem okiem. Córki różniły się trochę w zdaniach o nim: jedne go znajdowały pięknym, inne tylko przystojnym, ale wszystkie jednogłośnie zgadzały się na to, że ma bladość twarzy bardzo zajmującą, układ dystyngowany, piękny ekwipaż i bardzo gustowny brylantowy pierścień na palcu.
Jedna z dam wyrzekła, ze pan Graba wygląda zupełnie tak, jak ona wyobraża sobie zawsze Rudolfa de Gerolstein, bohatera „Tajemnic Paryża.“ Porównanie to poszło w kurs i płeć piękna zaczęła go między sobą nazywać „Rudolfem.“ Pytano się tylko wzajem, kto będzie margrabiną d’Harville. Na to pytanie kilka serduszek tylko co wyszłych w świat pensjonarek, uderzyło silnie pod niedawno włożoną długą sukienką i szeptało nieśmiało: — może nią będę ja!...
Tak stały rzeczy, gdy nadeszła pewna niedziela ozdobiona jeszcze jakąś ważną kościelna uroczystością.
W głównym kościele w M. zebrał się cały piękny świat. Pospólstwa było nie wiele i klęczało ono kornie w środkowej nawie kościoła pomiędzy ławkami. Za to w ławkach pod wielkim ołtarzem w pięknie rzeźbionych bocznych ławeczkach zamykanych na klucz, będących własnością pewnych arystokratycznych rodzin, zasiadło mnóstwo strojnych dam. Ktoby z góry patrzył, mógłby wziąć wszystkie te głowy ubrane w białe, różowe i niebieskie kapelusiki, za rój motyli ścielący się pod stopy ołtarzów.
Bóg, który z góry na świat patrzy, musi w istocie uważać te głowy za skrzydła motyle, a jeśli chce ujrzeć obraz i podobieństwo swe, zagląda chyba w serca, choć i tam nie zawsze je znajduje, lubo częściej jak w głowach ustrojonych w różnobarwne wstęgi i pióra. Obok ławek i w koło wielkiego ołtarza ustawiły się zastępy mężczyzn pochodzących także z pięknego świata. Nie mieli oni karabeli do wydobycia w czasie czytania Ewangelji, na dowód, że ją piersiami swemi zasłonić gotowi, ale posiadali za to szkiełka, któremi zasłaniali sobie oczy, aby nie widziano, czy patrzą one na ołtarz, lub na piękny kapelusik.
Nabożeństwo odprawiało się solennie, przy odgłosie dzwonka; kapelusiki uchyliły się nisko i szkiełka spadły z oczów. Lud bił czołem o kamienną posadzkę, a nad świątynią unosiły się głębokie akordy organów i pod sklepienia płynął śpiew kapłana: „Pan niech będzie z wami!“
Ucichła muzyka organów, ksiądz odstąpił od ołtarza i usiadł pod baldachimem z purpurowego aksamitu, otoczony asystencją kościelną jak król w swym majestacie.
Na mównicę wstąpił ulubiony mieszkańców M. kaznodzieja. Kazanie było długie, słuchano go z uwagą. Ci nawet, którzyby radzi o czem innem myśleć, słuchali też pilnie, bo kaznodzieja miał w mieście wielki wpływ i popularność, i wstydby był nic nie umieć powiedzieć o jego mowie.
Nakoniec kapłan wyrzekł: Amen i wziął w rękę leżącą na boku małą, czarno oprawioną książeczkę. Publiczność nie odwróciła głów od ambony, ksiądz zaczął czytać dobitnym i donośnym głosem:
„Wstępują w święty stan małżeński: Szlachetnie urodzony Kalikst Graba wdowiec, ze szlachetnie urodzoną Kamilą G. panną; oboje z tutejszej parafji, zapowiedź pierwsza.“
Gdyby kula armatnia wleciała przez sklepienie i upadła na środek kościoła, nie wywarłaby tak uderzającego wrażenia w całem zebraniu, jak te słowa kapłana. Naprzód jakby jedną poruszone sprężyną, wszystkie głowy pokryte różnobarwnemi kapeluszami, i te, które miały szkiełka na oczach, podniosły się ku ambonie i utkwiły oczy w księdza. Potem kapelusiki zaczęły falować jak grzędy kwiatów poruszane powiewem wiatru, oczy uzbrojone w szkiełka poczęły schylać się wzajemnie ku sobie. Damy nachylały się jedna ku drugiej i chwilkę poszeptawszy porozumiewały się już tylko spojrzeniami, w których malowały się rozmaite uczucia: zawodu, gniewu, żalu, a nadewszystko zdumienia; mężczyźni mniej krępujący się wszędzie, nawet w obliczu Boga, zbliżyli się do siebie, rozmawiali półgłosem, uśmiechali się, podnosili ramiona, a nadewszystko oglądali się w koło i szukali oczami po wszystkich kątach kościoła tego, którego nazwisko tak niespodziewanie spadło z ambony.
Ale pana Graby w głównym kościele nie było dnia tego. Za to w małym i skromnym kościółku, który otoczony sztachetkami i topolami stał przy samotnym i ubogim placu, zebranej tam publiczności a złożonej po większej części z ludzi średniego i niższego stanu, ukazał się niezwykły dla ich oczu widok.
W środku nabożeństwa, wraz po kazaniu, wysoki i pięknie ubrany mężczyzna wprowadził do kościoła nie młodą, czarno ubrana kobietę w niebieskich okularach. Obecni poznali, że to był ten sam brunet, który przed kilką tygodniami wpatrywał się tak usilnie w piękną pannę, siedzącą na stopniach bocznego ołtarza. Prowadził on nie młodą kobietę z wielkiem uszanowaniem; przed nimi szedł lokaj w zielonej liberji, jedną ręką torując drogę wśród tłumu, w drugiej niosąc dwie książki do nabożeństwa, za nimi zaś postępowała ze spuszczonemi oczami piękna panna, a obecni poznali, że to była ta sama, w którą przed kilką tygodniami wpatrywał się wysoki brunet.
Podeszli pod wielki ołtarz, wszystkie miejsca były zajęte. Mężczyzna skinął na lokaja, który w spojrzeniu czytając jego wolę, poskoczył do zakrystji i wyniósł dwa krzesła. Wysoki brunet odebrał mu jedno z nich, postawił je sam przed młodą kobietą, poczem lokaj z uszanowaniem podał książki do nabożeństwa dwom paniom i stanął za krzesłem panienki, gdy pan jego stanął za panią w okularach.
Wszystko to nie małe roztargnienie uczyniło w modlitwach publiczności małego kościółka, nie przywykłej do podobnych parad. Mnóstwo oczów zwracało się na przybyłe osoby.
Na twarzy nie młodej kobiety jaśniało szczęście i znać było, że tak czczona i otoczona uszanowaniem czuła się we własnej swojej roli. Piękna panna patrzyła na nią przez chwilę z wyrazem niewysłowionego przywiązania, potem podniosła wzrok pełen wzruszenia i wdzięczności na towarzyszącego im mężczyznę i upadłszy na kolana nisko, pochyliła głowę, jakby w dziękczynieniu i prośbie, całą duszę swoją rozścielała pod stopy Boga.
Z pomiędzy tłumu wychyliła głowę strojną w odświętny czepiec szwaczka zwana „Kutą babą“ i trącając łokciem kobietę, która obok niej klęczała, szepnęła:
— Patrzcie sąsiadko, to panna Kamila z narzeczonym!
Jakaś młoda dzieweczka, klęcząc w pobliżu, dosłyszała tego i pochylając się do ucha swej matki, rzekła:
— Matusiu, widzi mi się, że ten narzeczony panny Kamili ma jakąś złą minę!
— Et! co ty tam znasz Agatko, to nie zła, ale rozumna mina! — odpowiedziała jejmość.
W chwili, gdy kobiety robiły nad nim te uwagi, pan Graba miał na ustach właściwy mu sarkastyczny uśmiech i nerwowe drganie przebiegało mu raz po raz usta i oko.
Zadzwoniono na podniesienie, wszystkie głowy się pochyliły. Pan Graba ugiął także kolana.
A w głównym kościele większa część pięknego świata nie dotrwała do końca nabożeństwa, ale przed suplikacją opuściła świątynię. Na wszystkich twarzach malowało się zdziwienie i najwyższa ciekawość.
Różnobarwną falą spływała piękna publiczność z wysokich wschodów kościoła na ulicę. W tłumie tym gwarzono głośno kilkoma językami i mnóstwo ust powtarzało nazwisko pana Graby.
Monsieur Théodore! — zawołała jedna z pań na Teodora Słabeckiego, — pan, który jesteś najlepszym przyjacielem pana Graby, czyś wiedział cokolwiek o tym jego marjażu?
— Na honor, — odrzekł Tozio, — widzicie mnie panie pogrążonego w najgłębszem zdumieniu. Gdym posłyszał nazwisko Kaliksta spadające z ambony, byłem bliski zemdlenia.
— Ale któż jest ta panna G., na którą padł wybór przyjaciela pańskiego? — zapytała inna z dam, młoda wdowa cała pokryta koronkami i dodała z przekąsem: — Musi to być tajemnicza piękność, bo odkąd mieszkam w M. nigdy o niej nie słyszałam.
— Jest to guwernantka, — odparł Tozio, — była na pensji pani D. z moją siostrą Rytą.
— Guwernantka! — zawołało kilka pań z wyrazem zdziwienia, które doszło do najwyższego szczytu, — pan Graba żeni się z guwernantką! Pan żartujesz! est-il possible?
Parole d’honneur, mówię paniom prawdę!
Nim publiczność zdołała zejść z ostatniego stopnia wschodów kościelnych, z ust do ust niesiona, gruchnęła i rozpowszechniła się wieść, że pan Graba, pan Graba arystokratycznie blady, z pańską manierą i brylantem na palcu, zaciekawiający przybysz, którego jedni zwali hrabią de Monte-Christo, a drudzy Rudolfem de Gerolstein, który jak nowy Arystoteles utworzył w M. szkołę Perypatetyczną, dla którego czuli uwielbienie najbogatsi młodzieńcy prowincji, a sympatję najdystyngowańsze damy, słowem ten człowiek pełen zalet i pieniędzy, ten człowiek tyle obiecujący, żeni się — z guwernantką!
— Czy piękna przynajmniej? — rozległo się pytanie.
— Zachwycająca, — wyrzekł Ordynat Zrębski, który mimo duszącego upału zstępował ze wschodów w ciepłym paletocie zapiętym pod samą szyję.
— Zachwycająca! — powtórzyło z kolei kilkadziesiąt ust.
Ordynat wychował się w Anglji i posiadał kilka miljonów funduszu, wierzono mu więc na słowo.
Przed kościół zajeżdżały powozy pań, dorożki i kabryolety panów, ale nikt w nie ani siadać nie myślał. Na chodniku potworzyły się grupy i roztrząsały wielką kwestję: czy pan Graba dobrze czyni żeniąc się z ubogą panną a do tego z guwernantką?
— Choć biedna ale z pięknej familji, — mówiła niemłoda pani z ogromnem piórem na kapeluszu i z lokajem, na którego liberji były ogromne blachy z ogromnemi herbami.
C’est assurément un mariage d’amour, — wyrzekła inna młoda, z naiwną gałązką konwalji nad czołem. — Oh! que c’est beau un mariage d’amour! — dodała wzdychając i spojrzała na stojącego nieopodal małżonka z wyrazem, który miał znaczyć: je n’ai pas fais mariage d’amour, moi!
— Sądzę, że to rozumny i uczciwy człowiek ten pan Graba, choć go nie znam, bo żeni się z biedną dziewczyną i daje tem dowód bezinteresowności, — mówił głębokim basem jakiś mężczyzna średniego wzrostu i z poczciwą fizjognomią.
— Powinna z niego brać przykład młodzież nasza, co to poluje na posagi, — dodał inny i z ukosa spojrzał na grupę młodych ludzi rozmawiających ze sobą półgłosem, a śmiejących się głośno.
— Nie ma znać długów, kiedy żeni się z biedną dziewczyną, — rzekł jeden z młodzieńców.
— Znać zaraz, że nie służył w złotych huzarach, — huknął między młodzieżą kapitan.
— Toziu, Toziu! — zadźwięczał obok Teodora Słabeckiego głosik kobiecy, — pójdź-że powiedz nam co o tej pannie, z którą żeni się twój przyjaciel.
I Laura Jedlińska cała zarumieniona na widok ukochanego kuzynka, wyciągnęła do niego rękę. Tozio z grzecznym ukłonem opuścił damy, którym asystował i przyjacielsko ściskał dłonie kuzynek.
Od grupy do grupy przebiegał krępy, tiré à quatre épingles Ignacy Jodek. Że był upał, potniał więc nieborak okrutnie i zdejmował czapkę, ocierał co moment łysinę cieniuchną chusteczką pachniącą fiołkami, przyczem miał wzgląd na to, aby ogromny pierścień jego z pieczęcią, najkorzystniej się prezentował.
Gdzie się tylko ukazał, jak z worka rozsypywał dowcipy, wiadomości i koplementa; a w zamian zbierał uśmiechy dam, kordjalne powitania mężczyzn, a nadewszystko liczne zaprosiny.
— Panie Jodek! tak pan dawno nie byłeś u nas, jesteśmy jak w Antypodach i o niczem nie wiemy, co się w mieście dzieje gdy pana nie widzim. Przyjdź pan dziś do nas na objad, to nam co zabawnego opowiesz! — wołano z jednej grupy.
— Panie Jodek! — odezwano się z innej strony, — jużem zapomniała tego pasjansa, któregoś mnie pan nauczył, przyjdź pan do mnie na herbatę to mi go przypomnisz!
— Słuchaj Jodek! przychodź do mnie jutro na śniadanie, bo będę miał u siebie krawca i chcę, aby zdjął model z twego tużurka, — rzekł jeden z mężczyzn.
— Panie Jodek! przyjdź pan dziś do nas na owoce; a cóż, doszedłeś pan tej doskonałej sztuki z kart, nad którą łamałeś pan sobie głowę? — mówiła nie młoda pani z jowialną fizjognomją.
Pan Jodek śmiał się tak, że aż kąty ust jego stykały się z brodawkami kwitnącemi na policzkach, kłaniał się damom uniżenie, ściskał panów za ręce kordjalnie, ocierał łysiną, błyszczał pierścieniem i podwajał dozę dowcipów, rad, że już zarobił na objad, herbatę, owoce i śniadanie. znalazł się tylko w ogromnym ambarasie, gdy go orzucono pytaniami o narzeczoną pana Graby.
Ponieważ nigdy w życiu jej nie widział i o niej nie wiedział więcej jak wszyscy, uznał więc za najwłaściwsze odpowiedzieć na pytanie lekką improwizacją:
Lica różowe,
Ząbki perłowe,
Oczy niebianki,
Postać hrabianki,
Lecz cóż po tych tytułach,
Kiedy pusto w szkatułach?
Grono słuchaczy rozśmiało się głośno, a pan Jodek kłaniał się i ocierał łysinę, na którą poetyczne natchnienie występowało w postaci potu.
Wsparta na ręku męża, stała też na chodniku Celina Klońska. Ubrana w powłoczystą jasno-błękitną suknię z mnóstwem złocistych loków, wymykających się ze wszech stron z pod białego krepowego kapelusika, całym ciężarem swej malutkiej osóbki zwisła na ramieniu Stanisława i obracała na wszystkie strony swą strojną główkę przysłuchując się otaczających ją rozmowom. Sama jednak nic nie mówiła i nie wtrącała się nawet ani razu do rozmowy, jaką mąż jej z ugrzecznieniem i swobodą prowadził z kilką damami. Już to ogólnie spostrzegano, że od pewnego czasu dziecinna wesołość poczęła opuszczać panią Klońskę, niektórzy wyrażali się o niej, że zaczyna dojrzewać. Dopiero gdy damy rozmawiające ze Stanisławem odeszły, Celina szepnęła do męża, który ją prowadził ku powozowi:
— Stasiu, żal mi tej panny, która wychodzi za Grabę.
Kloński zachmurzył się.
— Zapomniałaś widzę o mojej prośbie, — odpowiedział, — uprzedziłaś się jak dziecko przeciw człowiekowi, który ci nic złego nie zrobił.
Celina spuściła głowę i zamilkła.
— Nie jedziesz ze mną Stasiu? — zapytała widząc, że mąż pomógłszy jej wsiąść do karety, sam od niej odstąpił.
— Nie, — odpowiedział po krótkiem wahaniu.
Kareta się potoczyła, a Kloński uczuł, że go ktoś bierze pod rękę.
— Pójdźmy do Graby, — rzekł doń Tozio.
— Pójdźmy, — odparł i poszli.
Poszli, ale nie sami; między wszystkimi przyjaciołmi i znajomymi pana Graby panował wielki ruch, a że powszechnie wiadomem było, iż niedziele i święta przepędzał on zwykle w mieszkaniu swem na Złotej ulicy, z piętnastu zatem mężczyzn pojedyńczo i gromadnie dzwoniło do drzwi mieszkania tego. Wszakże srogo miała być wypróbowana w dniu tym ciekawość młodzieży miasta M. Kamerdyner w czarnym fraku otwierał drzwi i z ukłonem oznajmiał przybywającym, że jaśnie pan Graba nie jest w domu, ale wychodząc, rozkazał prosić wszystkich panów, którzy go w ciągu dnia odwiedzą, do siebie na wieczór. Młodzi ludzie musieli wiec chcąc nie chcąc i krztusząc się ciekawością czekać do wieczora.
Dla zabicia więc czasu udali się do Borela, oprócz Jodka, który poszedł na owoce, na które był zaproszony i Ordynata, który dnia tego doświadczał napadu splenu i wrócił do swego mieszkania, gdzie go czekał „Times“ ze sprawozdaniem o ostatnich wyścigach konnych w Londynie.
Zaledwie zmierzchło, zaproszeni goście pana Graby prawie jednocześnie zeszli się w mieszkaniu jego. Salony były oświetlone, ale gospodarz domu znać nie rachując na tak wczesne rozpoczęcie się wieczoru, nie przybył jeszcze. Goście ani myśleli urażać się o to, i z kawalerskiem sans-façon rozgospodarowali się w pięknem mieszkaniu. Kamerdyner rozstawiał po stołach wyborne i różno-gatunkowe cygara i roztworzył szeroko drzwi do jadalnej sali, w której był zastawiony obfity w butelki i owoce bufet. Kilka zielonych stołów stało w pogotowiu, na każdym z nich płonęło po dwie świec w srebrnych kosztownej roboty świecznikach, story starannie zakrywały wszystkie okna, a liczne kinkiety i lampy rozlewały rzęsisto wesołe światło.
Wesoła też była zebrana w salonach tych młodzież, wesoła tą wesołością, która nie patrzy ni w przeszłość, ni w przyszłość, ni w koło siebie, ale topi człowieka w szale teraźniejszej chwili i w egoizmie własnych uciech.
Mniejsza o to, że tam za oknami mroczno i posępnie być mogło, w koło nich jaśniał blask złota i świateł, mniejsza, że gdzieś na świecie, za murami tego domu i za murami tego miasta i dalej jeszcze i dalej, mogły być łzy i smutki ciężkie, w koło nich były wybuchy śmiechów i żartów, mniejsza jeszcze i o to, że przyszłość lada dzień, lada chwila mogła stanąć przed nimi jak groźna Nemezis, mszcząc się za uciechy przeszłości, teraźniejsza chwila była rozkoszna.
Z pod każdej tafli wywoskowanej jak szkło posadzki, z za każdego złotego kwiatka kosztownego obicia wyskakiwały roje drobnych genjuszków o wykrzywionych szyderskim śmiechem ustach, o ognistych różkach siejących nieszczęścia i pląsały po rozstawionych zielonych stołach i wyprawiały harce po rzędach butelek, i z djabelskim chichotem wołały: „Bawcie się dzieci kochane, bawcie się ze spokojnym umysłem i wesołem sercem! alboż macie co lepszego do roboty? alboż wszystko co się w koło was dzieje, nie powinno was wprawić w humor wesoły? alboż pieniądze wasze i siły wasze i myśli wasze mogą być lepiej użyte jak na usługi króla Faraona i bożka Bachusa, że już nie wspominamy o nadobnej Wenerze! Przez Lucypera! bawcie się dzieci a tylko dzielnie, bez głupich przesądów, jak prawdziwi rycerze wesela! Świat cały od krańca do krańca przyklaśnie wam i wskazując na was, rzeknie: — Oto godne swych przodków potomki bohaterów!
Que le diable m’emporte! — zawołał jeden z mężczyzn, — jeżeli wiem, dla czego Graba robi takie kapitalne głupstwo, żeniąc się z guwernantką!
— Wyobrażam sobie, — ozwał się poziewając Ordynat z kozetki na której leżał, — że Kalikst zdobył się na ten bezmyślny marjaż z nudów. Ma foi, panowie, życie jest tak nudne, że nie tylko zrobić głupstwo, ale i umrzeć z nudów można! Brrrr! jak zimno! — dodał zapinając pod szyję tużurek.
— Protestuję, — rzekł jeden z mężczyzn, — życie nie jest wcale nudne!
— Życie to droga rzecz! — dodał inny siedząc nad zielonym stolikiem i bawiąc się kredką.
— Życie to rzecz rozkoszna, — potwierdził inny spoglądając ku butelkom.
— Życie to smaczna rzecz, — ozwał się Jodek piastując w ręku złocisty ananas.
— A ja wam powiadam panowie, — zabrał ktoś głos, — że absolutnem jest niepodobieństwem, aby Graba takie głupstwo popełnił. To człowiek genjalny!
— W tem coś jest! — rzekł ktoś inny.
— Otóż i on sam! — zawołało kilka głosów i wszyscy rzucili się na powitanie wchodzącego gospodarza.
— Musieliście się zdziwić panowie, — rzekł Graba nie odpowiedziawszy bynajmniej na grad zapytań i żartów, który się w około niego posypał, — musieliście się zdziwić usłyszawszy dziś moje zapowiedzi. Na honor, dawać na zapowiedzie, ça sent le bourgeois, ale cóż robić? Biskup mieszka daleko i nie chciałem trudzić się staraniem o indult.
— Nie to nas wcale zdziwiło, że żenisz się z ceremonjałem zapowiedzi a nie za indultem, ale to właśnie, że się żenisz! — zawołano.
— A nadewszystko, że się żenisz z panną ubogą i nieznaną!
— Bo kocham! — odpowiedział z ironiczną emfazą Graba, sentymentalnie kładąc rękę na sercu.
Dieu de Dieu! qu’il est drôle! — zawołał Ordynat śmiejąc się na dobre.
— Wyborny!
— Istny pierwszy kochanek w tragedii, — wołano zewsząd.
— Ależ do diabła, jeśli się już wyrzekasz rozkosznego kawalerskiego życia, nie mógłżeś sobie przynajmniej wybrać żony bogatej?
Graba poważnie zapalił cygaro i ozwał się właściwym sobie pół-szyderskim tonem:
— Po pierwsze: największym posagiem kobiety jest piękność i rozum, tak mawiali przynajmniej praszczury; powtóre: ani sobie przypuszczajcie panowie, abym żeniąc się miał wyrzekać wesołego życia. I owszem, mam nadzieję, że dom mój liczniej i częściej niż teraz nawiedzonym będzie, bo otrzyma nowy powab przez obecność w nim pięknej kobiety.
I zaśmiał się ostro, przeciągle.
— Ale bo widzisz, — rzekł ktoś, — obecność kobiety zawsze jakoś krępuje nieco.
— Potrafimy się urządzić, — odparł Graba.
Tozio ujął go pod rękę i odprowadził trochę na stronę.
— Powiedz-że mi Kalikście, — rzekł, — jakże się to stało?
— Co? — zapytał Graba niby nie rozumiejąc.
— No to, że się żenisz?
— Jak się stało, tak się stało — dosyć, że stało się, — wyrzekł Graba tonem nie dopuszczającym dalszych zapytań.
— Musisz mi jedno powiedzieć, — nalegał Tozio, —— jak urządziłeś się ze swoją ową bajką o zaręczynach, bo przypuszczam, że panna nie dałaby ci słowa, wiedząc, żeś narzeczony innej.
— Com zrobił, to odrobiłem, — rzekł Graba. — Wraz z listem oświadczającym się, posłałem list od mojej narzeczonej, w którym żegna mnie dając mi odmowę, bo powzięła postanowienie wstąpić do klasztoru.
— Wybornie! parole d’honeur! wybornie! — zaśmiał się na całe gardło Tozio. — Jesteś jedynym w świecie człowiekiem zdolnym do podobnych pomysłów.
— Mój kochany, — rzekł sentymentalnie Graba, — na to Stwórca dał człowiekowi rozum, aby go on godnie użyć umiał. Głupcy tylko nie umieją sobie rady dawać w czemkolwiek, rozumny człowiek jako pszczoła i z trucizny miód wyssać potrafi.
— Jedyny jesteś Kalikście! — zawołał Tozio, — a jednak czy wiesz, że mimo wszystkich twych rzadkich zalet, masz w M. jedną zaciętą nieprzyjaciółkę.
— Kogoż to? — zapytał od niechcenia.
— Zgadnij! ja ci pomogę domyślić się. Wzrost niski, twarzyczka okrągła, oczy niebiańskie, ruchy figlarnej koteczki...
— Jednem słowem, pani Celina Klońska.
— Zgadłeś. Ale czy wiesz, że nie pojmuję, co ona ma do ciebie. Wystaw sobie, że mówiła kuzynkom moim, aby mnie ostrzegły, żebym się z tobą nie przyjaźnił.
Graba zbladł lekko i zacisnął pięście, oko gwałtownie mu zadrgało.
— Nie cierpię tej gąski! — rzekł nawpół do siebie, głupia i szkodliwa.
W tej chwili Tozia ktoś odwołał, a wzrok Graby padł na Ordynata, który rozwalony na kozetce, mówił do kogoś:
Ma foi, żeby nie Graba, jużbym dotychczas chyba umarł z nudów, albo wyjechał do Wielkiej Brytanji. Dieu de Dieu! jaki z niego szczęśliwiec, że mógł się przynajmniej zakochać!... Jam już od roku nawet tej nie miał rozrywki, pas une seule misérable bonne fortune! Brrrr! co za chłód!
Graba stał słuchając słów tych z oczami wlepionemi w bladą, błękitno-oką i otoczoną jasnemi faworytami twarz Ordynata. Nagle podniósł dwa palce do czoła, jak zwykle, gdy mu jakiś genjalny pomysł przychodził do głowy i szepnął do siebie:
— Ten człowiek spada mi jak z nieba! Zobaczysz piękna pani, co to jest prowadzić ze mną wojnę i psuć mi interesa!
Lokaje zaczęli roznosić tace z herbatą i ponczem, a panowie otoczyli zielone stoły.
W połowie wieczoru Ordynat przegrawszy znaczną sumę, przechadzał się po salonie poziewając i paląc cygaro. Nagle Graba zbliżył się, uderzył go po ramieniu i rzekł ze szczególnym wyrazem:
— Szczęśliwcze!
Hé quoi? — zapytał zdziwiony młodzieniec, odwracając głowę.
— Niby nic nie wiesz?
Ma foi, jeżelim szczęśliwy, to nic nie wiem o mojem szczęściu, bo mam zwyczaj uważać siebie za najnieszczęśliwszego człowieka. Expliques toi Graba?
— Słuchaj Edziu, lubisz ty błękitne oczy?
— Angielki miewają czasem bardzo piękne błękitne oczy, — odparł Zrębski patrząc niedbale na ulatujący dymek swego cygara.
— Znam ja i tu jedną parę ślicznych błękitnych oczów, które z wielkim interesem spoglądają na ciebie.
Est-il possible! — rzekł Ordynat i musnął białą dłonią jasne faworyty.
— Słuchaj! czy wierzysz w moją przenikliwość?
— Jak w siłę nóg mojej klaczy Sułtanki, — zaśmiał się czciciel sportu.
— Wyborne masz porównania! — głośniej jeszcze zaśmiał się Graba. — A więc mówię ci, że jest w mieście M. pewna osóbka, niziuchna, miluchna, ze złocistemi loczkami, która ściga się błękitnem oczkiem, gdzie się tylko obrócisz, a gdy jej znikniesz z oczu, wzdycha cichutko. Wzdychania tego nikt nie słyszy, ale ja, o, ja słyszę i wiem, że ono wprost do ciebie zmierza!
— Intrygujesz mnie Kalikście, — rzekł Ordynat, na którego twarzy ukazało się lekkie ożywienie, — ale nazwisko tej nieocenionej osóbki! powiedz mi jej nazwisko?
Graba szepnął mu coś na ucho.
Est-il possible! — po raz drugi zawołał Ordynat i spojrzał w zwierciadło obok którego przechodzili, — Celina! ten dzieciak! ależ ona jest amoureuse folle w swoim Stasiu!...
— Tak się tylko wydaje, — szepnął Graba.
— Bywam u nich od kilku miesięcy i nie postrzegłem...
— Bo zepsuty jesteś powodzeniem, kochany Edziu. Podobne rzeczy tak ci są zwyczajne, że nie zwracasz nawet na nie uwagi, a jednak, jakem Graba, tak jest jak ci mówię...
Au fait, nicby w tem nie było nadzwyczajnego, — mówił zamyślając się Ordynat, — przychodzi mi przecież na pamięć ładna miss Betsy w Londynie i Melle Fanny w Paryżu... Wiesz co Graba? że gotów jestem dla rozrywki spróbować...
— Sprobuj, sprobuj, a zobaczysz, że ci się uda, — rzekł Graba i połączył się z grającymi.
Ale pomimo, że oddał się grze z wszelką uwagą, spoglądał niekiedy z uśmiechem na Ordynata, który przechadzał się po salonie, już nie poziewał, ale rzucał od czasu do czasu ukośne spojrzenie na Stanisława Klońskiego, który przy jednym ze stolików gorliwie poniterował wymawiając co chwilę: nappe, parole, marco i t. d.
Na Bożym świecie dniało, cienie nocne ustępowały przed światłem dziennem, jak się wyrażają poeci. Pracowici ludzie budzili się ze snu, i powstając z miejsca spoczynku, zabierali się do rozpoczęcia dziennego trudu. Uczeni w cichych swych gabinetach rozpalali blade lampki i czoła objęte jeszcze tchnieniem snów nocnych, pochylali nad rozłożone księgi. Kochające matki rozchylały firanki nad kolebkami swych dzieci i całowały na dzień dobry czoła uspionych aniołków, a obudzonym już, składały rączęta do porannego pacierza. W ogrodach kwiaty otwierały kielichy, a razem z niemi budziły się młode dziewice i otwierając okna swych komnat, uśmiechały się do kwiatów i powierzały im nocne marzenia.
Jednocześnie po ulicach miasta zabrzmiał stuk siekiery, zgrzyt piły, uderzenie kowadła, głosy rzemieślników przywołujących do pracy czeladź, skrzyp drzwi otwierających się sklepów. Na wieżach kościelnych zadźwięczały poranne dzwony i jakby na ich wezwanie z za skraja widnokręgu wypłynął czerwony rąbek tarczy słonecznej, posrebrzając szeroki pas rzeki i różowem promieniem ślizgając się po szybach domostw.
W tej to chwili w jadalnej sali pana Graby najhuczniejsza brzmiała biesiada. Ciężkie story nie dopuszczały blasku poranka, a dźwięk kielichów zagłuszał odgłosy dzwonów kościelnych.
Biesiadnicy siedzieli w koło długiego stołu, na którym po sprzątniętej już wieczerzy zostały tylko wypróźnione i pełne, a liczne butelki. Oczy ich były zaczerwienione od niespania i trunku, a twarze i usta blade przy sztucznem nawet świetle.
W drżących rękach drżały kielichy pełne pieniącego się płynu, a z piersi wychodziły ochrypłe śmiechy i wykrzyki. Gdzie niegdzie widać było czoła nachmurzone i rękę gorączkowo dotykającą wypróżnionej kieszeni. Kiedy niekiedy odzywał się kaszel podnosząc ciężko oddychającą pierś.
Niewidzialna i nieujęta, ale jak świat stara i jak Bóg sprawiedliwa ręka przeznaczeń kreśliła nad głowami biesiadujących: Mane, Teckel, Phares.


Koniec części pierwszej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.