Pan Balcer w Brazylji/V/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Twardo stanęlim w dokach[1] do roboty.
A co? Człekby się gryźć kamienia imał,
Byleby jeno świetliczek[2] ow złoty
Nadziei migał mu i moc w nim trzymał.
Lud, choć zbiedzony nadmiar, znał te poty,
Bo z nich już nieraz płótniankę wyżymał.
Ba, radbym widział te lny, te konopie,
Co nie butwiały od znoju na chłopie!

Naród nasz silny jest; dużo poradzi,
Jak zęby ściśnie, a bary podłoży.
Niechaj go tylko moc jasna prowadzi,
Porywa, niech się przed nim świat otworzy,
Niech się rozwidni cel; a z tej czeladzi,
Co jest zarosła w siermiężnej swej koży,
Wyjdzie duch, jakby w żelezie kowany,
I łeb się twardszy pokaże od ściany.

A tu o powrót szło. Na dokach tedy
Trwalimy w pracy ciężkiej od dnia do dnia,
Tając z pożaru słońca, z głodu, z biedy,
Jako najmitów gromada przechodnia.
Zgóry my rzekli: Czy w dzień czy w noc, kiedy
Błyśnie nam z masztu powrotna pochodnia,
W pół taczki rzucim i w pół drogi brzemię,
I w okręt! Bo nam pilno w swoją ziemię.

A to słyszelim, jako dawać będą
Daremny przewóz przez ocean ony,
Że emigranty, co w statek usiędą,
Pisani będą do morskiej obrony,
I na pokładzie staną pod komendą
Wojskową, jako morskie bataljony.

Pod pokład baby z dziećmi pójdą zasię,
Iż wojną jakoś pachniało w tym czasie,

A mór załogi pobił. Tak czekamy
Skutku, alić się czekanie przewlekło.
Więc w tych okrutnych żarach z wielkiej tamy
Do doków potu nie mało nam ściekło.
W galarach, prawda, był ciężar ten samy,
Chociaż nie takie żywych ogniów piekło.
Jeno, że nas tam nie dali, bo cości
Knuło się, kluło w posępnej cichości.

Miasto przeznalim wprędce. Dwojgo było,
Choć jednym mianem nakryte, by dachem:
Górne zdaleka białością aż ćmiło,
Poprzetykane tu wieżą, tu gmachem;
Drugie się nisko u morza mrowiło
W nędzy, w pijaństwie, w brudzie, czarnym łachem.
Zaś między niemi więź mocna i twarda:
Zdołu — gniew głuchy, a zgóry szła wzgarda.

Tuby mi wpisać te ganki wywarte,
Nakryte kwieciem przeróżnych kolorów,
I te niewiasty leżące, rozparte,
W zwitkach na włosach do samych nieszporów.
Te wrzaski papug, co gardła niezdarte
Miawszy, wśród kwietnych wiszące bisiorów,
Językiem ludzkim krzyczą wbrew naturze,
Gdy małpki z płaskich dachów drą się w górze.

Dopieroż kiedy przyniży się słońce,
Rojno tam bywa i szumno w ulicy;
Strojnego tłumu wylega tysiące,
Biegną z nosidłem szklanem[3] piechotnicy,

W nosidłach łątki[4] zdaleka pachnące
Leżą, gruchając, jak synogarlicy,
Przymknione rzęsy, zemdlałe wejrzenie,
A włos z papierków rozwity w pierścienie.

Wypuścisz ucho, gdzie stoją panowie:
Nic — tylko liczby, procenty, pomiary,
Że mało który inszego co powie.
Giełda, okręty, handel. Młody, stary,
Jednako. A tam, na dole, jak mrowie,
Czernią się ludem roboczym galary.
Idzie ładuga. W szlej[5] wprzęgli[6] węglarze
Ciągną węglarki po parze, po parze.

Hurkot — het leci, het aż tam, na górę,
Jak grzmot daleki, wpadając w rozmowy.
Ale wtem ptaki wrzasną krasnopióre,
I nikt w tę stronę nie odwróci głowy.
A szle się prężą, wrzynają się w skórę,
Czasem się zarwie jakiś krok miarowy,
Zesuną gęściej szeregi węglarze...
Idzie ładuga — po parze, po parze.
....................

Inaksza znowu moda jest w niedziele.
Place zalega murzyństwo pstrym tłumem,
A kiedy dzwony uderzą w kościele,
Pcha się to ławą z hałasem i szumem.
Jak stado czarnych baranów w kierdele[7],
Zdaleka cuchnąc kozim potem, rumem;
Co drugi, trzeci — z psem, a w rękach laski.
I tak zawalą nawę[8] po balaski.


Dopieroż taki elegant se siędzie
Na kiju, fontaź[9] czerwony, sam bosy,
I tak na strony wykręca się wszędzie,
Za uchem zaś mu sterczą papierosy.
Już ci lusterko z kieszeni dobędzie,
Płunie w garść, już ci przymusknie se włosy,
Zagwiżdże na psa i patrzy po gółkach[10],
A pies tymczasem węszy przy ampułkach[11].

Wtem ksiądz z ambony huknie: — «A hultaje!
A drapichrósty jedne!» — Tu zamacha
Pięścią — «To takie wasze obyczaje?
To msza i kościół i Bóg u was fracha?
Na Polskę patrzcie, co wam przykład daje!
Polska! Polacy! Wywodzą się z Lacha,
Czyli tam z Lecha. To panie, nie drwinki!
A słyszcie, jak to śpiewają godzinki.

Polska! Polacy! A wiecie, barany,
Co to jest?... Dalej, złazić mi z tych lasek!...
To jest najmilszy kraj Bogu wybrany.
Niż tutaj, srebro, tam więcej wart piasek.
Złazicie czy nie? Łby ośle, bałwany!
Czekacie, aż was przemierzy ten pasek?
— Polska!... By nie śnieg, co drogi zagrodził,
Chrystus Pan byłby w Polsce się narodził!

Ale to nic jest! Wszak stoi w kolendzie,
Że Polska w światłach betleemskich stanie
Nad narodami. Że z niej to się wszędzie
Rozniesie ono wiosenne śpiewanie
Wolności świata. Że wyjdzie orędzie[12],
I nowy zakon narodom się stanie

Przez moc, ci nie jest francuska ni włoska
Ani angielska, ale jest moc Boska!

Na klęczki, durnie! Bo o czem tu mowa,
Tego na klęczkach słuchać wam, hołota!
Polska... Polnego narodu królowa,
Cała przetkana w kwiatuszki ze złota,
Cała w łez srebrze, cała rubinowa
Od krwi ofiarnej, co tam jest za wota[13]...
Boże! Po co ja gadam? Po co płaczę?
O Polsko, Polsko, kiedyż cię obaczę!...»

Buchnął z ambony szloch, opadła głowa
Na pierś, ksiądz klęknął, jak przed sakramentem.
Co obaczywszy, gromada też owa
Runęłą o ziem z okrutnym lamentem.
Tak co niedziela grzmiała polska mowa,
Której nikt nie znał tu, w tem miejscu świętem
Krom nas, a one poczciwe kudłacze[14]
Aże ryczały, płacząc, że ksiądz płacze.

Wnet zasłynęły niedzielne kazania
Księdza Błahoty szeroko po mieście.
Kościół zapchany od grania do grania[15],
Cały w jedwabiach, wstęgach, piór szeleście,
Ledwo ksiądz usta otwarł, już wzdychania,
Już ci łez pełne źrenice niewieście,
A choć tej mowy nikt w ząb nie rozumie,
Coś, jakby Boży duch, latało w tłumie.

On zaś, serdeczne kojący tęsknoście,
O królu Sobku prawił, o Kościuszce,
I własnej duszy wylewał wonnoście
Na te mazurskie pola, Litwy kuszce[16],

Po głosu swego leciał złotym moście,
Zatokowany[17] w Polsce, jak te głuszce,
Że choćby biskup dzwonił od ołtarza,
Jako mszę dalej trzeba — nic nie zważa.

A taka rzewność, takie miłowanie
W tym głosie jego i taka otucha,
Jakbyś na Pańskie czekał Zmartwychwstanie,
Lub na Zielony dzień świętego Ducha.
Na złotych strunach, zda się, słychać granie,
A kiedy człek się zapatrzy, zasłucha,
Nagle głos w trąby i w kotły uderza,
Z wielkanocnego jakoby moździerza.

Bój, bitwa. Niby stutysięczne działa,
Tak walą słowa, tak grzmią działobitnie.
Powietrze warczy, ambona drży cała,
Namykaj głowy, bo kulka cię wytnie!
Aż z wrzątku ognia, dymów wstaje chwała,
Jasna chorągiew nad hufcem wykwitnie,
Stają w jej blasku rycerze pancerni,
Aż do zabitej śmierci Polsce wierni.

Dopieroż radość, dopieroż gloryja,
Dopieroż drżące na powietrzu ręce,
I to spojrzenie, co niebo przebija,
Wzniesione nad świat, wskrzeszony po męce.
Naraz do chóru wyciąga się szyja:
— Muzyka! Triumf! — Więc dalej w podzięce
(A był Chwalibóg Polak, organista),
Hukną organy: — «Zawitaj, Przeczysta...»

To po kazaniu tem ksiądz — sam widziałem —
Szedł rozgorzały do bocznej kaplicy
I tam, przed krzyżem upadał powałem,
Twarzą w proch. Takiej zasię nawałnicy

Łzów, błagań, jęków, łkania w życiu całem,
Takiego gwałtu do Bogarodzicy
Jeszczem nie słyszał. Choć przecie w Krakowie
Mam brata księdzem, Balcerski się zowie.

Ale nad morze pomiędzy węglarzy,
Co pili w szynkach od rana, że święto,
Schodził kapucyn młody, bladej twarzy,
Z kapuzą nisko na czoło ściągniętą,
Że tylko z pod niej ta bladość się żarzy.
Idąc, z nad trepków łyskał gołą piętą,
Ręce w rękawach, u piersi krzyż mały,
Szedł, milcząc, tylko oczy mu gorzały.

Dopieroż w porcie na galary czarne
Wstępował, albo w zakotwione łodzie,
A kiedy dzwony uderzyły farne
I gruch się zrobił w przybrzeżnycm narodzie,
Zaczynał pacierz. To te marne
Dziewki, co ich tam zapaść[18] przy gospodzie,
Klękały, chusty jaskrawe, czerwone,
Narzucające na głowy zhańbione.

A tuż robotnik, błyskający w gniewie,
Chłopaka swego chwycił u kołnierza,
Do ziemi przygiął, jako witkę w drzewie:
— «Tu mi, szczeniaku!... Tu mów mi pacierza!»
...«Ojcze nasz...» załka dzieciuch. Dalej nie wie...
Tak się chłop pięścią, jak pałką, zamierza.
Spuścił... Krzyk srogi: — «Mów dalej, sobaczo!»
Zapomniał. Ojciec także. Obaj płaczą.

Zaczem się ciśli kalecy, żebracy,
Nędzna czarniawa, co obsiada morze,
A ów, choć pacierz głuszyli mu ptacy,
Z krzykiem się niosąc w powietrzne bezdroże,

Cały pogrążon w dusznej swojej pracy,
Zrzuciwszy kaptur, to królestwo Boże
Wielkim przyzywał głosem i o chlebie
Proroczył głodnym, i o Ojcu w niebie

Sierotom. A ci rozbitowie świata,
Co się tak w nędzy i brudzie zdziczyli,
Że brat tam nie jest bezpieczny od brata,
A puść ich w bory, jak wilcyby wyli,
W sczerniałych twarzach dostawali kwiata
Tej rumianości pierwszej, co ich w chwili
Przyodmieniała na dzieci, na syny,
Powracające w ojcowskie dziedziny.

Niejeden wszakże, co wódką się bawił,
Pięścią wygrażał z gospody od proga:
— «Ty tu co? Kto cię tutaj do nas wprawił?
Dasz mi to chleba, a dzieciom pieroga?» —
Lecz mnich zarówno wszystkim błogosławił,
Wychudłe ręce wznoszący do Boga,
A głos się z wiatrem ponosił na morze:
— «Czyńcie gwałt!... Gwałtu chce królestwo Boże.»
...................

Darmo ochylać. Na ładudze wrzało,
Że tylko patrzeć, jak lunie ukropem.
Nas tam nie gwałtem bractwo dopuszczało,
Alić się równo przewącha chłop z chłopem.
Dziś, jutro cości poczynać się miało,
Dziś, jutro miano ruszyć owym czopem,
Co go odkręcić łatwo, a niewiada,
Czyli i kiedy zakręcić się nada.

Ja sam nie jestem za rewolucyją,
Choć powiadają o nas, słyszę nieraz,
Że my po światu robim rebeliją,
Sąm wagabundas-rewolucjoneras[19],

Ale niech mi kto pcha jarzmo na szyją,
Jak tu w galarach albo w Minas-Geras,
— Siarczyste! — uszów po sobie nie stulę,
Jeno w garść plunę, i — choćby na kule!

Praca — to praca. Jakeś nie kaleka,
Bierz się, a ostro! Takie Boskie prawo,
Ale jak człek się wyspina nad człeka,
Jeden u stołu, a drugi pod ławą,
Na kość, na ochłap jaki, jak pies czeka,
Nim głodne dzieci obdzieli tą strawą:
Hola od pola[20]! To prawo jest — pieskie[21],
Nie Adamowi dane! Nie niebieskie!

A węgiel właśnie trzymały tam Szwaby
i szwabskie statki wpływały do doku.
Powypasało się to, jak te schaby,
Przed każdym sadło, by torba obroku,
A do galarów, gdzie w pocie klną raby,
Żaden nie zejdzie sam, ani pół kroku,
Wierniki jeno, faktory, agenty.
— Bodajżeś sparciał[22] raz, pludrze przeklęty!

Więc choć węglarki szły, lud czekał chwili,
Coby mu karki wyprzęgła przetarte.
Tak poruszeństwo tajemne robili,
Stawiając wszystko na czarną tę kartę.
Spuści ów głowy i czoła przechyli,
Alić ponure oko trzyma wartę...
A krzywdą swoją tak na moc złączeni,
Że choćby papież stanął — nie odmieni.

A morze jęło wichrować tej pory,
Że chodził po niem jakby tuman siny

I rwał pian morskich strzępiaste paździory,
Co się rzucały przez mroczne głębiny.
Ugasły blaski, ugasły kolory,
Pospół zmieszane, jak pierwszej godziny
Stworzenia, kiedy jasność wiekuista
Jeszcze nie była od nocy do czysta

Separowana. Tak raz wszystkie oczy
Obróciły się na statek nieznany,
Co się kołychał na morskiej roztoczy,
Za wichrem, a był prosto na port gnany.
Patrzym, a ten się gwałtownie zatoczy,
Jak chłop, co idzie od karczmy pijany,
To się zawściągnie, gdy skrzydła wiatr zwinie,
I jako wielki łabądź ku nam płynie.

Mnie się te chody nie dziwne wydały.
Ale ów morski naród, marynarze,
Powytrzeszczali te oczy, jak gały,
Czekają, rychło flaga się ukaże,
Rychło-li gruchną jakowe sygnały.
Lecz statek w onych mocnych wichrów warze,
Jak ślepy, pędzi, wali się, potyka,
Jakoby nie miał na sobie sternika.

Już blisko. Już nam w oczach rosną reje,
Powiało ku nam jakąś mętną trwogą...
Wtem widzim, flaga spuszczona czernieje
W pół masztu[23]. Zresztą nie widać nikogo.
Tak w krzyk: «Na łodzie! Tam się coś źle dzieje!
Tam się coś stało strasznego z załogą!»
Puści się czółno. W tem powrzask dolata:
— «To okręt moru! To «Imakulata!»

— «Za drągi, kto żyw! Odpychać od brzega!
W łodzie! Za wiosła, komu życie miłe!» —

A już się z wiatrem woń trupia rozlega,
I już powietrze na brzeg leci zgniłe.
Lecz łódź za łodzią gwałtownie wybiega,
Nastawia drąga, kto w ręku ma siłę,
Płyną. Wszystkie się oczy zgrozą wżarły
W statek, co niesie śmierć, już sam umarły.

Wiedziane było i w portach głoszone,
Że zarażony okręt morzem pływa.
Więc w którąkolwiek wiatr poniósł go stronę
(Iż nie została na nim dusza żywa),
Bronił się każdy brzeg i widmo one,
Co się tułało, jak mara straszliwa,
Odpychał, żerdzie chwyciwszy i haki.
Lecz tutaj gorzej padło. Tu wiatr taki

Dął ku nam w żagle tej okropnej nawy,
Że ludzka siła nic przeciw. W godzinę
Wróciły łodzie z nieszczęsnej wyprawy:
Oblicza w ogniach całe, karki sine
Od żył napiętych, a w oczach żar krwawy.
Rozbici, choć się powiązali w linę,
Nie dosięgnęli korabia drągami,
Od strasznej woni wpółmartwi już sami.

Wtem się pojawił Zabuda. Był blady.
— «Po proch! Wysadzić! — zakrzyknął gwałtownie —
Do mnie tu, zuchy młode! Na bok, dziady!
Łódź tęgą wybrać mi!» — Skoczą w prochownię,
Dźwigają skrzynię, lud słucha bez zwady.
Aż ów, smolistą narządziwszy głownię,
Przykląkł. «No, księże! Daj absolucyją,
Niech mi się djabli o duszę nie biją.»

Lecz mnich na szyję padł mu i ramiony
Objął. Przez chwilę słychać tylko łkanie.

— «Bracie! Mój bracie! Tyś już rozgrzeszony...
Ty święty, bracie... Tyś jest...» — Nie był wstanie
Więcej z tej strasznej powiedzieć ambony.
Wtem się Zabuda porwie, w łodzi stanie,
Chwyci za wiosło, zeprze nogę w skrzynię
I łódź potężnie pchnąwszy, w śmierć swą płynie.

Wiatr przycichł. Ustał prawie dech w narodzie,
Poklękli ludzie i odkryli głowy.
Rwało się kilku, co młodszych, na łodzie,
Lecz nie dopuścił mnich o tem ni mowy.
Ów zaś, u dzioba stojący na przodzie,
Wyprostowany i cały gromowy,
— «Niech żyje Polska»! — krzyknie. To wołanie
Do dnia sądnego w uszach mi zostanie.

— «Niech żyje!» — Dajem odzew mu, co garła.
Po wynędzniałych twarzach łzy nam cieką,
Że dusza z żalu prawie w nas zamarła.
Już dalej, już go widać het, daleko...
Łódź się wysoko na fale wywarła,
I jak trumienne zaczerniała wieko,
Zaś pada, chlusta morzem przez okraje
I z pian u wręgów[24] dwu skrzydeł dostaje.

Znikła. Na pacierz może, albo mało
Co więcej. Młotem serce w żebra dźwięka...
Wtem błysk, huk, piorun. A słowo się stało!
A przenajkrwawsza Chrystusowa męka!
W ogniach się morze do nieba porwało,
Szczekła przepaści straszliwa paszczęka,
I nic. I cicho. A ów Bezimienny
Wleciał wstrzelony wprost w raj — ptak płomienny.

Lud zmartwiał, jakąś zimną zgrozą zdjęty.
Zaślepły prawie źrenice zżarzone,

Aż pierwsze baby buchnęły w lamenty,
Jakby im dziecko ginęło rodzone.
Lecz mnich, zbożały całkiem, całkiem święty,
Krzyżem złe dymy przeżegnał na stronę,
Co się rozwlokły ciężko, by całuny,
Dokoła onej piorunowej truny.

Dopiero, kiedy opadły do czysta,
Ludzie co nieco pojrzeli po sobie.
I zaraz wielka modrość i srebrzysta
Jęła promienieć po onej żałobie.
— Niechże wam będzie światłość wiekuista,
Coście zginęli tu, w ognistym grobie,
Póki was hejnał anielski nie zbudzi!
A nam do życia trza wracać, do ludzi.
....................

Tak my w cichości szli, jakby z Golgoty,
A coś wielkiego nosiło się drogą.
Cień — nie cień, jakby grot tam błyskał złoty,
Jakby zbroica dźwiękała z ostrogą,
Jakby gdzieś w pyłach szły tętniące roty,
Żem raz i drugi pojrzał — a nikogo!
Wiera, musiały wstać rycerskie mary
Z czynu Zabudy i z jego ofiary.

Musiał tam sąd być na tego szlachcica,
Co po szynkowniach walał swe szlachectwo,
Aż nagle rozbłysł, jak roratnia świéca,
I klejnotowi dał ognia świadectwo.
Więc mu rycerska oddana przyłbica,
Gdy krwawa pieczęć zamknęła już śledztwo,
I w tarczę jego żelazna znów ręka
Mieczem uderza, a tarcza nie pęka.

Takem se dumał, kiedy wtem Jan Bania
Trąci mnie łokciem w biedro i tak powie:

— «A ten odmieniec znów się nocą słania
Koło bud naszych. To przyległ dziś w rowie,
Jak wąż, i czyhał prawie do świtania,
Ale, że w budzie świecili Kosowie,
Bo dziecko cości chorzało!» — Tak rzekę:
— «A pluder! Już ja go wezmę w opiekę

Sękaczem moim! Tego jeszcze trzeba,
Żeby do naszej zarobnej krwawicy,
Do czynionego potem naszym chleba,
Niewiasty nasze szły im do łożnicy!
Jużby nad nami nie było też nieba,
Ani tej Bożej nad ziemią prawicy,
Żeby my... tutaj.. po Szwabach... bękarty...
Słysz, bracie. Dzisiaj my oba na warty,

A Roch Zatrata trzeci. Zgoda?» — «Zgoda». —
Ścisnąłem w garści kij, gdy wtem, zdaleka,
Właśnie jak kiedy rozszumi się woda
I z bulgotaniem przez śluzy ucieka,
Gdy świętojanka[25] popędu jej doda,
Taki się bliżył gwar. Alić nie rzeka
To była, jeno podniosły stawidła
Dwie głębie, młyńskie obracając skrzydła.

O tobie mówię i do ciebie piję,
Magier, co byłeś szlachcicem od rodu,
A teraz nosisz starganą deliję[26],
Co cę nie kryje ni ztyłu, ni zprzodu.
Za ladą siedzisz, masz kancelaryję,
W progu się przygarść zebrała narodu,
Ty piszesz listy, skargi. Furczą słowa,
A pióro skrzypi, by dusza czyścowa.


Tyś jest ten rajca, który tu zażywa
Dufności ludzkiej i tabaki z roga[27].
Czyli więc wdowa przyjdzie nieszczęśliwa,
Czyli sierota stanie wedle proga,
Czy chłop się Wojtek, czy Bartek nazywa,
Czyli sam djabeł przez drzwi wsadzi roga,
Każdy grosz płaci z twojego uczynku,
Ty grosze zbierasz i niesiesz do szynku.

Naprzeciw Żdżara. Ten pustki ma w budzie,
Ale krogulczy nos wysoko nosi.
W pychę szlachecką dmie, to stronią ludzie
I mało który ku niemu się głosi.
Temu rzemiosło idzie, jak wóz w grudzie,
A płaszcz (ze trzema peleryny cosi)
Skórę mu tylko nakrywa i kości.
Tak siedząc, dziw się nie rozpuknie z złości.

Aż ci nie może dłużej. Pióro ciska,
Wstaje, odwala stołka, drzwiami trzaska,
W wielki nos dmucha, odsadza wąsiska,
Na granatowym płaszczu ściąga paska
(Iż mu zaklęsła pierś golizną łyska)
I huknie z proga: — «A co Waść, u djaska,
Będziesz tu chłopstwu ferował procesy?
Mnie Waść pisz skargę! Ja też sięgnę kiesy!

Pisz Waść! Dyktuję: — Jak słońce na niebie,
Tak poprzysięgam przed Bogiem i sądem,
Żem w narodowej zastawił potrzebie
Część mą szlachecką ze strugą i lądem,
A niech mnie ziemia żywego zagrzebie,
Niechaj zaraza obieli mnie trądem,
Jeśli nieprawda jest! — Tu huknie pięścią —
— A Magier ze mną graniczył swą częścią». —

Lecz ów już porwał się i stał za stołem,
Jak ćwik czerwony i oburącz wsparty:
— «To co? — zawrzaśnie — To ja część połknąłem?
Wody ze strugi upiłem dwie kwarty?
To ja w ląd Waścin worałem się wołem? —
Tu zsiniał, iż był choleryk zażarty —
Staw świadków! Świadków, krętaczu przeklęty!
I na stół mi tu doku... dokumenty!» —

Zatchnął się w pasji, a na kark mu żyły
Wyszły drgające i grube na palec.
Wtem wpadnie Żdżara: — «A, wężu zawiły[28],
Ja ci dokument... Jak chwycę kawalec
Drąga! To twoje te trzy grusze były?
Twój kamień w miedzy? A chytry padalec!
Dawnoś mi zadrę w wątrobie zahaczył...
Zagrześć mnie chciałeż, jeno Bóg nie raczył!

Świadłow chcesz? Ja ci tutaj całą ławą
Postawię świadków, który wtedy żyli!
Mam ja na ciebie zatajone prawo
Pod mogiłami! To będą psi wyli,
Jak moje świadki procesyą krwawą
Wyjdą mi świadczyć, jako ze mną byli
Razem, pod Glinką, w kurpiowskiej partyi,[29]
A Waść w pierzynieś siedział, aż do szyi!

Tfu! Tchórz! Niegodzien klejnotu szlachcica!
Z przechrztów waść musisz być!» — Lecz ów się zbiesił.
Ognie mu żywe bić jęły przez lica,
Rogatą czapką na łysy łeb wmiesił,
I huknął, mało mu nie trzasła grdyca:
— «A żebyś mi tu Piotrowina wskrzesił,
Łżesz! A ja lepszy katolik od ciebie!
Ty w piekle będziesz siedział, a ja w niebie!» —

— «Co? — wrzaśnie Żdżara — a nie wisi u mnie
Nad szafą pismo Ojców bernardynów,
Oprawne za szkłem, co je sobie w trumnie
Dam zamknąć (jużem tak poprzysiągł synów,
A zaś dębowa trumna stoi w gumnie),
Jako rozgrzeszon jestem z wszelkich czynów,
Coby mi drogę grodziły do nieba?
A w czyścu — tylko pół dnia mi być trzeba.

Za to — co będę skrywał? — żem z tych gruszy
Łońskiego roku nie dał dziesięciny,
A konwent rado ulęgałki suszy
W barszcz, na suchedni. Więc mnie bernardyny,
A raczej gwardjan — obciążył na duszy,
Iż muszę w czyścu pół dnia z tej przyczyny
Być. Ale mogęumierać z otuchą,
Bo mszę odprawi sam. Przyrzekł na ucho».—

Tu parsknie Magier: — «To co? Tu jest morze,
A Waścin papier w łomżyńskim zaścianku!
Więc cóż tu waści świadectwo pomoże,
Przy tym gromnicznym, śmiertelnym kaganku?
Waść w niebo, a tu święty Piotr: — «Otworzę,
Jak mi świadectwo przyniesiesz, kochanku!» —
Tak Waść z powrotem, iż to tam nie żarty,
Na okręt, a tu — hola, bez szyfkarty!

— Ha! Ha! Ha!» — śmiał się. Lecz Żdżara doskoczył,
Za gardziel chwycił go i trząsł jak gruszą,
Że czapa spadła i łeb się zatoczył,
Sam zasię Magier prawie rzygnął duszą.
Rzęży... Lecz Żdżara żółcią tak się zmroczył,
Że byłby zdusił. Więc ludzie się ruszą,
Rozerwą garście, aż w tej batalii
W jednej szmat płaszcza — a w drugiej — delii.
.................

Czy ja ci rzekę, ludu, żeś bez skazy?
Czy ja ci rzekę, ze jesteś bez winy?
Nie! Razem z tobą grzeszyłem sto razy
I razem z tobą złe miałem godziny.
— Jedno w nas trwało bez żadnej obrazy:
Wierność ku sobie tułackiej drużyny,
Że kto jednemu na honor nastąpił,
Wszyscy my w niego! Nikt kija nie skąpił.

A już od czasu szedł poszmer gromadę,
Że nam Szwab, wiernik, dziewczęta podchodzi.
Czyli ładują węgiel, czy z nim jadą,
Ten chyłkiem, milczkiem za niemi, jak złodziej.
O milę drogi pachło mi to zdradą,
A ów już bliżej co dnia, co dnia słodziej,
Ażem zmiarkował, że zła krew go kusi
Do dziewczyniątka Bugajów — Salusi.

Kwiat ci to prawy był i szczerobiały,
Jak ta śniegułka[30] w czarnym boru wiosną.
Jeszcze nie wszystkie listki mu dośpiały,
Jeszcze te gronka puszyste mu rosną,
Jeszcze stulony, ku słońcu nieśmiały,
Jeszcze mchem wilgnym nakryty pod sosną,
Pierwiosnek Boży, co go ziemia w sobie
Wyhodowała w tajemnym sposobie.

Indziej tam takie matczynej spódnicy
Garstką się trzyma i za piec twarz kryje.
Lecz tu, gdzie wszyscy sąśmy najemnicy,
Szleję od taczek kłaść musi na szyję,
Musi pod oczy ludzkie iść w ulicy.
A choć tą rzęsą ciemną w liczko bije,
Jako ptak skrzydłem, musi wydać światu
Wonność i cudność pierwiastnego kwiatu.


Tedy my w barak weszli, ciśli czapy
I do Zatraty Rocha wprost od proga:
— Tak, a tak, bracie. A jemu już chrapy
Grają, już czub się prostuje w raroga.
Nie przerzekł słowa, jeno plunął w łapy,
Zacisnął pięście, a ryża twarz sroga
Jęła się mienić we światła i w cienie,
Jak wąż, gdzy rdzawe przegubia[31] pierścienie.

A dziewki właśnie wracały z roboty
Barwistą kupką, jak kiedy na łące
Rumian się wywrze biały, jaskier złoty,
Modra ostróżka i maki gorące.
Szły, biegły prawie w bud naszych opłoty,
Spłoszone, z biegu nagłego dyszące,
Niespokojnemi szukając oczyma.
Aż do Bugaja któraś: — «Salki niema?» —

A mnie coś w żebro tkło. Pojrzę zdaleka:
Niemasz Salusi. Tak praśnie mi w żyły
Ukrop, a w gardle zachrypi, zaszczeka,
Że garście mi się, jak szpony, skurczyły.
— «Ha — myślę — Boska nad światem opieka!»
A tu mi we łbie rekwije już biły
Nad onym pludrem, by dzwony u fary...
Tak my się zmrugli — i w doki co pary[32].

Mrok padał. Rzecze mi Zatrata w drodze:
— «Krzykałbym na nią, ale że posłyszy
Szwab, to nam umknie... A jej tam niebodze
Jako w pazurach kocura jest myszy...
Laboga, lećma, bo krew mną tak srodze
Ciska, że prawie posięgła mi dyszy[33]...

Nie utrwam!» — Runął, jak piorun, ze szlaka[34].
A wtem krzyk, jakby duszonego ptaka.

Dopadlim. We drzwi — zamknięte. Tak Bania,
Iż miał okrutną siłę, gdy był w gniewie,
Podłożył bary. Trzasły gdzieś u grania
Żelazne skowy, ordzewiałe w drzewie.
Znów się podsadzi. A tu, jak gdy łania,
Co się obłąka i gdzie bieżeć, nie wie,
Przebija bekiem bór — tak głos strwożony
Dziewczęcia bił w nas od tamtej ta strony.

Więc my się sparli we trzech. Hukło w zrębie
Kładzonym w klamrę. Puściły odźwierze
Wytoporzone w brazylskim tym dębie,
Tak twardym, że go lud na goździe bierze.
Oberwał Bania skoblicą po gębie,
A tak odźwierka uchwycił się szczerze,
Iż społem na łeb gruchnął. Wtem Zatrata
W pień zaklnie. W szopie nie było psubrata.

Salusia tylko, zaparta ku ścianie
Nosem, jakgdyby pogrześć się w niej chciała,
Trzęsie się, krzyczy, a ono wołanie
Dziecińskie idzie mi, jak nóż, skroś ciała.
Tak tupnę: — «Cichoj, głupia!» — I wnet Banię,
Że to mu gęba nabiegła krwią cała,
Pchnę, rzekąc: — «Bierz ją i prowadź do matki,
A my tu we dwóch wyprawim ostatki!» —

Poszli. Wstawilim dźwierze i od wnętrza
Przyzatajeni, w szpar patrzym. Siarczyste!...
Grają w nas wątpia, że — Matko Najświętsza!
Dygocą ręce, że — Jezu ty Chryste!
Krew aże warczy od wrzątku gorętsza,
A wielkie światło miesięczne, koliste,

Obświeca drogę, gdzie ślemy na wartę
Słuch wytężony i oko otwarte.

Wtem — kroki. Idzie. Widać go zdaleka.
Cygar mu węglem jarzy się u gęby...
Radosny idzie, iż kwieć ów go czeka,
I prosto w księżyc puszcza dymu kłęby.
A jako wilczur, nim śmiercią zaszczeka,
Powoli paszczę wychyla z poręby,
Tak ów stróżliwie obmyśla swe kroki,
Wyciąga szyję i patrzy na boki.

Aż skoczy ku drzwiom i jak po piorunie,
Gruch o ziem, iż się przed niego zwaliły.
Jakże Zatrata na kark mu nie runie,
Jakże nie weźmie młócić, co ma siły!
Jakże mój sękacz przez łeb go nie lunie
Raz, drugi... Wiera, że prasły mu żyły...
— «Waruj od dziewek naszych! Waruj, łotrze!»
— «A gwałcicielu! A czartowski kmotrze!»

Pralim, dopóki wrzeszczał. Gdy ucichał,
Folgowalimy, bo i nam już pięście
Zmogły się i Szwab ostatnim tchem dychał,
A i mój sękacz w setne poszedł częście.
Nagle się dźwignął Szwab, co na to czyhał,
I w łomotanych kości suchym chrzęście
Chwycił krócicę — miał ją za pazuchą —
I prosto zmierzył Rochowi za ucho.

Trzasnę go... Padł strzał, ale zbakierował,
A kula przeszła Szwabowi przez grdycę.
Rzygła krew strugą wysoko na pował,
Zarzężał, iż mu przerwało tchawicę,
Zatrzepał sobą, zaś się rozprostował,
I wnet mu bielmo zawlokło źrenice,

I trup — i amen! Tak wyszliśmy z szopy.
A tu nam przeciw lecą baby, chłopy,

Z czem kto miał w garści. Zaś Bania przed niemi.
Gęba — jak konew. Nic to! Hu, na Szwaba!...
Tuż Bugaj wlecze kłonicę po ziemi,
Tuż Bugajowa z ożogiem rwie baba,
Tuż insi... Tak my zrównali się z niemi.
— «Co wy? — zakrzykną. — Puściliście draba
Żywcem?» — Tak rzekę: — «Sam on się osądził:
Chybła mu ręka, ale strzał — nie zbłądził».

— «Ha, no, moc Boska! — przemówi Żórawa,
Gdym rozpowiedział rzecz. — Wracajmy doma,
Bo to przezpieczna nie może być sprawa,
Zawsześ to wiernik!» — Wtem splaśnie rękoma...
Spojrzę, nad szopę wyrzuca się krwawa
Iskrzyca miotłą... Paliła się słoma
Tam, gdzie trup leżał. On sam się pożarem
Ogarnął, ognia puściwszy cygarem.

Więc baby, iż to naród miętkiej duszy,
Dalej się żegnać a szeptać pacierze.
Lecz we mnie wszystko na to się zajuszy:
— «Grzech! — krzyknę — Pluder! Stał naprzeciw wierze!
A ognia niech mi nikt palcem nie ruszy...
Niech go w pożodze, w dymach tych — czart bierze!
Niech z nim, jak z głownią jarzącą, wyleci
I drogę sobie do piekła obświeci!» —

Tak my ruszyli w milczeniu ponurem
Od grozy tego pożaru i trupa.
Chłopy gęsiego ciągnęły tam sznurem,
Zaś bab pospólna waliła się kupa.
Tak szliśmy, doków osłonieni murem,
A już się pękać jęła ona łupa

Nocy, co dzień z niej wyłuskać ma ziarno
Słońca i światłem obsiać ziem tę czarną.

Z niespokojnością targały się głowy
Nawstecz, ku szopie. Gorzała, by świéca.
Naraz się głucho dzwon ozwał portowy
I odzew dała portowa strażnica.
Tak mnie mróz przebił, że trup się tam owy
Skwarzy, a po niem skier chodzi ognica...
Alem szedł twardo, choć serce się zbiegło
W lód... I doszedłem i padłem na legło[35].

Jak długom chorzał, nie wiem, bo mi zgoła
Odjęło wszelkiej rzeczy rozumienie.
To jeno czułem, że mi się u czoła
Zajęły wielkie, rogate płomienie,
Czułem, że z ognia ratunku ktoś woła,
Że mi mózg kują w żelazne pierścienie,
Ażem się zbudził raz. Przy mnie, jak trusia,
Cicho siedziała spłakana Salusia.

Takem się strząsnął, by koń u poidła
I zaraz chciałem biec, wołałem chleba,
I duch też we mnie jął zaraz bić w skrzydła
I czułem, że mi stąd gdzieś lecieć trzeba...
Izba, gorącość, chorość tak mi zbrzydła,
Jak niedźwiedziowi zimowa koleba.
Więcem się porwał, choć mrok był, z barłoga
I siadłem dyszeć morzem — u zaproga.

Hej! życie! Jeszcześ ty nie było takiem,
Twardem nikomu, by człek się nie cieszył,
Kiedy mu wracasz! I choćbyś ty ptakiem
Upadło, co mu strzelec piersi przeszył,
Choćbyś więc krwawym toczyło się szlakiem,
Choćby się człowiek do śmierci sam śpieszył,

Kiedy poczuje, żeś znowu mu danem,
Łzami cię wita i zgiętem kolanem!
................

A na świat padła mgła. Nie ta, co błonie
Nadbużne siwym tumanem nakrywa,
Że gdzie nie pojrzysz, świat cały ci tonie
W rusałecznego[36] srebrzystość przędziwa...
A tu niewidne kędyś zarżą konie,
Gdzieś wyobłęczy się zsierszała[37] grzywa
Spętanych łosząt[38], gdzieś trędzla zabrząka,
Gdzieś łąk tych słychać bębenistę, bąka...

A w trawy idzie kosiarz, a przez bary
Kosa mu błyska skroś mętnej srężogi;
Jak w wodę, tak brnie w tumanów opary,
Jak zwid, przepada w tem morzu bez drogi.
Przed nim się kaczor rwie ponad wyżary[39],
Z oparzeliska wrzask nurów się srogi
Ponosi, zaczem padają zwysoka
Rybitwy kulą na wód cichych oka.

Gdzieś głucho puknie strzał, gdzieś w oczerecie[40]
Zaskomli wyżeł, utnie, znów zaszczeka...
A wszystko, jakby w urzeczonym świecie,
Jakby przywiane z wielkiego daleka...
Idziesz, nie czujesz ziemi: tak coś rwie cię,
Tak cię gdzieś dusza ponosi, ucieka,
Het, het, za rzekę, za Bug, kędy bory
Stoją, odziane w żałosne kolory.

Zwolna mgłę słońce poranne przebija
I srebrnym krążkiem na niebie się jawi
W otoku rzęsnych tęcz, jakby hostyja,
Naród z monstrancji złotej błogosławi.
A tu ci nagle pobudkę wybija
Klangor lecących wysoko żórawi,
Co na podlaskich błoniach mają roty
Wietrznej konnicy i łężnej piechoty.

Tutaj — inaczej. Tu brudne płachciska
Mgły odymionej po dokach się wleką,
Tłuką, far[41] morski skrawo przez nie błyska,
Pary z kominów świszczą gdzieś daleko...
Coś dech zapiera, coś za gardziel ściska,
Coś ostrym żwirem gryzie pod powieką,
Gdy czarne wory zawdziawszy na głowy,
Idziem tak w gęstą mgłę, gdzie port węglowy.

Aż patrzę, prawie nad samą nam drogą
Człek leży. Chory? Pijany? Zabity?
Tak stanął Marcin Kos i trąci nogą:
Żyw! Nagi leży, łachmanem nakryty,
Twarz w niebo, oczy zapatrzone srogo
W oceanowe pomgliste prześwity,
Wyprostowany i sztywny, jak w trumnie,
Że chociem schylił się, nie spojrzał ku mnie.

Tak trząchnę łachman ów. Płótnianka była,
Nędzą i ziemią na sito zgryziona.
Więc we mnie zaraz dusza się rzuciła,
Klęknąłem przy nim, bom widział, że kona.
— «Kto jesteś, bracie?» — rzekę. Jakaś siła
Błysła mu w twarzy. Przypodniósł ramiona
I rozplątując szkaplerza u szyi:
— «Mazur — zachrypi — i sługa Maryi». —

W szkaplerzu dukat był. Błysnęło złoto,
Jak gwiazda nad tą siermięgą dziadowską.
Aż ów, śmiertelną podpalon żarotą,
Szepnie: — «Za wojnę dostałem to włoską...
Weźcie... za duszę dajcie... Weźcie toto...» —
A był węgierski dukat z Matką Boską.
Chciał mówić jeszcze, jeszcze ciężko dychał,
Jescze lśniał w oczach, ale już nacichał.

Zaczem powieki same się przywarły,
A wielkie, zimne łzy biegły przez lico...
Dźwignę mu głowy, a on — już umarły,
Już odszedł z doli swojej tajemnicą.
Ale snać głody na śmierć go zażarły,
Bo kiedy nasi przypodnieść się chwycą,
To był ten ludzki trup letszy od pióra
I sam go poniósł na rękach Sekura.

Tak my w cichości szli, jakby z Golgoty,
Przez ono głuche mgły gęstej przestworze,
Niosący ciało do księdza Błahoty,
By w miłosierdzie pogrzebał je Boże.
Dzikiego ptactwa waliły w nas loty,
Z hukiem w ciemnościach targało się morze,
Ciskając w lament rozburzone fale,
W których warczały groźby, łkały żale...

A już ów mglisty pomierzch przedświtowy
Z chwili na chwilę jaśnił się, przecierał,
A nam posępne chyliły się głowy,
Iż człek ów tak nam na oczach umierał...
Lecz on już sztywny, już zimny, surowy,
Ostro spod rzęsów przywartych pozierał
Po nas, po ziemi, po morzu, po niebie,
Po całej drodze żywota — za siebie.

...A czegoż ty się oglądasz, biedaku,
A czego szukasz za sobą po świecie?

Niemasz-ci na nim ni śladu, ni znaku,
Żeś żył i czekał, aż nędza cię zgniecie...
Prędzej na wichrach dopatrzy się szlaku,
Gdy je ptak skrzydły wartkiemi rozmiecie,
Niźli po tobie, coś przeszedł przez ziemię,
W śmiertelnym znoju dźwigając swe brzemię.

Hej! Gdy tak dumam, jaki mnie nachodzi
Wielki, żałosny dziw, a jaka wieja
Po duszy, jak po pustem polu, chodzi!
Więc gdzież jest onej kotwicy nadzieja,
Gdy niema steru w potrzaskanej łodzi?
Więc gdy dokoła szumi krwawa knieja
I wilcze doły i śmierć i jest trwoga,
To gdzież ratunek nam? I kędy droga?

Jako więc kamień, na głębię ciśnięty,
Pomąci jasną wodę, zanim padnie,
A pisząc koła przez bystre odmęty,
Ruszy te iły, co zległy się na dnie,
Tak we mnie trup ten, ten człowiek zaśnięty,
Co tu tak ciężko padł, tak padł bezwładne,
Ruszył i zmącił duszę, het — aż do dna,
Gdzie jej zwątpiałość siedzi pierworodna.

Dzień wstawał żmudnie. Wschód dymny a skrawy
Wprędce zawlokły mgły brudnemi chusty,
A słońce, jako ten opłatek krwawy,
Chwilę patrzało skroś nich na port pusty,
Iż się pokryły we mgłach maszty, nawy,
I słychać było tylko ślepie chlusty
Morza, co się tam poomacku tłukło
Groźnym warkotem i falą rozhukłą.

Bo dziw, jako ten żywioł bywa zmienny
W pogłosach swoich na dzień i na porę.

Czasem wód ogrom przelewa się senny,
Jękliwy, jakby morze było chore,
Czasem z przepaści krzyk bije bezdenny
I wściekle tłucze w skalistą zaworę,
Że każda kropla osobno kołacze...
A czasem wyje, a czasem znów płacze.

Dziś na wyżynach targało się w sobie
Górnie, potężnie, tajemnie a dziko...
Że choćbyś, człeku, trzy dni leżał w grobie,
Przeckniesz się z martwych pod oną muzyką,
Iż wyda ci się, że Bóg ręce obie
Puścił przez fale harfiarską praktyką
I na tych strunach, co wrą bezsłoneczne,
Pieśń mocy swojej gra i sądy wieczne.

A wtem dzwon huknął, szarpnięty u doków...
Świstnęły ostro wypuszczone pary
I nagły rozruch ciżbiących się kroków
Zawrzał gdzieś zdołu, jak z ciemnej pieczary.
Zgrzytnęły windy na osiach u tłoków,
Opustoszały węglarskie galary,
A tłum roboczy, rzuciwszy swe wory,
Jął się na tamę walić, jak upiory.

Więc jako burza, gdy idąc zdaleka,
Najpierw się mętem powietrznym zaniesie,
Niżeli wichry rozwije, rozszczeka,
A one ziemskie zatrząchnie przyciesie,
I jak wywarta z zabrzegów swych rzeka,
Gdy tamy zerwie precz i z szumem drze się,
Tratując, co jej gdzie na drodze stawa:
Taki mąt głosów szedł i taka wrzawa.

Stanęlim, patrzym. Jescze dymne pary
Kryją rosnący tłum i te mgły sine.

Alem ja oczy wrzące wbił w galary,
Pomiarkowawszy bijącą godzinę,
Kiedy przygięte rab prostuje bary,
Rzekąc swej duszy: — «A zginę, to zginę!» —
I nagle głową nad jarzmo swe rośnie
I swoje ludzkie prawo jawi głośnie.

Nigdym nie widział tak kamiennych twarzy,
Tak gorejących oczu, tak zaciętych,
Szczęk, zębców, jako u onych węglarzy...
I nigdym ogniów nie widział tak świętych
I tak piekielnych razem, że aż parzy...
Nigdy hardości takiej w karkach zgiętych,
Takiego gniewu i takiej rozpaczy,
Co jest śmiertelna sama — i śmierć znaczy.

A wtem śpiew buchnął. Nie wiem, co śpiewali,
Lecz serce prawie że stanęło we mnie...
Bo słychać było, jakby z wielkiej dali
Sroga nawałność szła ziemią tajemnie,
Jakby gdzieś warczał grom, co wnet zapali
Świat, niby puszczy nietrzebionej ciemnie...
A razem z pieśnią i z głosów tych szumem
Krwawa chorągiew powiała nad tłumem.

Drzewce oburącz chłop dzierżył wyniosły,
Czarny od węgla a suchy, jak tyka;
Włosy mu na łbie wstały, jako rosły,
Proste, a w każdym śpiew drżał i muzyka
Głosów, co w mętne powietrze się niosły,
By trąba sąda, co groby przenika,
Otrębująca na morza i lądy,
Jako nad krzywdą świata będą sądy.

A tuż przy onym chłopie chorągiewnym,
Co się wycinał z mgły, by siewna[42] jodła,

Gdy nad zapustem[43] wygóruje drzewnym
Niewiasta-matka szła i dziecko wiodła.
Tak wszyscy, jednym się porywem śpiewnym
Zaniosłszy, swego trzymając się godła,
Szli dużym krokiem wprzecz nam. Aż-ci trupa
Zoczywszy, cała wstrzymała się kupa

I ono ciało nakryte łachmanem
Zajęła z nami na czoło pochodu.
I tak był niesion nad tym oceanem
Ów Mazur, tułacz, co pomarł tu z głodu...
A morze mu tam huczało organem,
A szło z pochowem tysiące narodu,
A on, nie miawszy zgła ni garści wiórów[44]
Pod czachę[45], jak wódz, wchodził w bramy murów.

Ale staruszka nasza, do ostatka
Pilno się dzierżąc trupa, szła w pochodzie.
Nikt jej nie wzbraniał. Myślano, że matka,
Więc była litość nad nią w tym narodzie,
Gdy tak wiewała na niej lniana szatka,
Ledwo że kryjąc kość, drżącą na chłodzie,
I gdy tak w szeptach trząsły się jej wargi
Zwiędłe, bez jednej łzy, bez jednej skargi.

Dopiero gdy się pokazały wieże
Górnego miasta i przepych złocony,
Urwała nagle szeptane pacierze,
I — jak ptak skrzydły — tak ona ramiony
Wzgórę się zdała brać, jak ptak się bierze.
Aż jęła śpiewać: «A bijcież mu w dzwony!

A witajcież go wy, wieże strzeliste!
A wyjdźże przeciw niemu, Jezu Chryste!»

...Wyszedł-ci Chrystus, krzyż słoneczny niesie:
— Powstań, Łazarzu, z śmierci do żywota! —
— Nie mogę, Panie, bo jeszcze po lesie
Jagnięta płaczą, a zły wilk się miota.
Jeszcze jest wróblik niepewny na strzesie,
Jeszcze się krzywda wije wedle płota,
Jeszcze jastrzębi szpon skowronki gniecie,
Jeszcze jest przebój mocnego na świecie! —

...Wyszły anioły tą królewską broną,
Potrząsają mu drogę białym kwiatem:
— Wstańże, Łazarzu, zasiądz złote trono,
Weź żezło[46] w ręce, podnieś je nad światem,
Wybłyśnij ziemi cierniową koroną,
Przyzawdzij skórę a kości szkarłatem!
— Nie mogę powstać, anieli skrzydlaci,
Aż głos usłyszę Narodów, a braci!

...Wyszły mu przeciw Narody Łazarze:
Pójdź z nami, bracie! Idziemy z Golgoty.
Chrystus z świątyni wypędził kramarze,
Nad światem lata grom i piorun złoty.
Drżą węgły ziemi, truchleją mocarze,
Poczwórne jezdnych pobite są roty...
Pękły łańcuchy pod ciosami młota!
— Tedy wstał Łazarz z śmierci do żywota».
....................

Jeszcze ta pieśnia na powietrzu drżała,
Nie mając kędy iść, przed mgły tumanem,
Gdy nagle bębny, jak gradu nawała,
Sypnęły trwogę nad miastem zaspanem.

Wnet się ruszyła milicyja cała,
Wnet wyszły straże pożarne z czekanem[47],
Obezwały się trąbki i sygnały...
Ale że wszystkie bronie cicho stały.

Jakże? Królewski majestat był prawie
W tym tłumie, co tak szedł, jakby na wojnę.
Ten sztandar górny, chwiejący się krwawie,
Te twarze groźne, a przecież spokojne,
Ta moc, stojąca na ludzkiem swem prawie,
Te ręce, władne świat brać, a bezzbrojne,
Te poczerniałe w twardej nędzy głowy,
Ten śpiew, co walił w miasto piorunowy...

Zbój chyba jaki chwyciłby tu broni!
A już lud wyległ w ulice, i z góry
Biegł na węglarzy patrzeć. Alić oni
Prosto na Wielkiej Giełdy szli marmury...
Naraz — tysiace podniesionych dłoni,
I wybuch głosów, jak poszum wichury...
To lud tak witał ich, chustkami wiewał,
Grzmiał krzykiem, w kupy się łączył i śpiewał.

My z przodku. Tak nas zagarnęli sobą,
Że ani kroku wstecz. Zrazu my chcieli
Odstać. Lecz wprędce tak nas swą żałobą
I krzywdą swoją za dusze ujęli,
Tak nam osierdzie pod samą wątrobą
Ruszyli, tak nas tym śpiewem otchnęli,
Że my szli, na nic nie pytając, z niemi,
A pierwszy z trupa rękami pełnemi,

Sekura, zaraz pod owym sztandarem,
Miawszy[48] staruszkę znad Buga po boku,

Więc, jak gdy polem ruń wywrze sie jarem,
Tak tam się głowa przy głowie w tym tłoku
Cisnęła jednym zwichrzoym obszarem.
Nikt poosobno nie tkwił tam na oku,
Lecz wszystko razem z tym śpiewem, z tym szumem,
Z grzmotem tysiącznych kroków było tłumem

Skrzywdzonych, co tu przyszli wołać prawa.
A Giełda była na głucho zaparta.
Trzykroć chorągiew uderzyła krwawa
W odrzwia, przy których, milcząc, stała warta;
Trzykroć okrzyków buchnęła tam wrzawa,
Gdy nagle trzasła galerja otwarta,
A na niej, świetną wstęgą przepasany,
Komisarz z strażą od ściany do ściany.

Chce mówić. Podniósł rękę. Lecz w tej chwili
Kupców się za nim pokazały głowy...
Z rykiem wiec na to węglarze skoczyli,
Pchnęli Sekurę i trup Mazurowy
Chwyciwszy, szli z nim na barach, pochyli,
Groźni, prąc straże na obie połowy
Szerokich wschodów, co w lewo i w prawo
Wiodły w krużganek. Za nimi tłum ławą.

Błysnęły w górze oficerskie szpady,
Padł rozkaz, jęli kupić się żołnierze.
Wnet się związały dwie wrzące gromady:
Tamta dostępu broni, ta go bierze.
Lecą kułaków twardych gęste grady,
Lecz znać, milicja bije się nieszczerze,
Węglarze zasię głowy, jako tury,
Zniżywszy, z wielką mocą prą do góry.

Co krokiem naprzód stąpią — «Hura!» — z dołu.
Wznoszą się pięście, goreją źrenice,

Aż cały pochód skłębił się pospołu
W jedną zwichrzoną, grzmiącą nawałnicę.
Nie może ustać tłum, prze się ku czołu,
Chociaż go straży płazują szablice,
Aż uczyniwszy sobą wielkie widły,
Dwoma zębcami bodzie, dwoma skrzydły

W gmach bije. Dużo w tym szturmie pomaga
Ów Mazur, co przy chorągiewnym słupie
Jest niesion. Jakaś pośmiertna odwaga
Przyzatajona zda się być w tym trupie...
Wysoko, górnie pierś błyska mu naga,
Przeciw żołnierstwa nastawiona kupie,
Które, zetknięte nagle z ludzkim zwłokiem,
Opuszcza ręce i cofa się krokiem.

— Naprzód! Wnet miejsce szerzy się otwarte.
Skoczy oficer, spojrzał, zniżył szpadę,
A owe straże, do murów przyparte,
Wyprostowane stoją, jak w paradę.
Wtedy komisarz z krużganku zdjął wartę
I w gmach się cofnął precz, za kupce blade,
A w chwilę z szczytu giełdy się rozjarza
Krwawa chorągiew nad trupem nędzarza.

Buchnął tryumfu krzyk. Lud odkrył głowy,
A jakby organ rozegrzmiał na sumie,
Z taką powagą śpiew wzleciał wichrowy
I porwał sobą, nakrył wszystko w tłumie.
Co tam śpiewali i jakiemi słowy,
Tego tak łatwo człek nie wyrozumie,
Ale że z pieśni okrutna szła siła,
Żarem po kościach, a w tętnach krwią biła.

Więc kiedym pojrzał na tę wywyższoną
Płótniankę pod tym wiejącym szkarłatem,

To mi się w oczach zrobiło tak słono,
Jakby mi trup ten rodzonym był bratem.
... Powstań, Łazarzu! Zasiądź złote trono,
Weź żezło w ręce, podnieś je nad światem!
Poczwórne jezdnych pobite są roty...
Nad ziemią lata grom i piorun złoty!

................







  1. Dok (ang.) — część portu, przeznaczona na naprawę okrętów lub skład towarów.
  2. Świetliczek — owad świetlny; przen. promień.
  3. Nosidło szklane — lektyka oszklona.
  4. Łątka — lalka; przen. strojna kobieta.
  5. Szlej, szleja, szla — rzemienna taśma, zatępująca chomonto.
  6. ...wprzęgli — w naczeniu biernem: wprzężeni.
  7. Kierdel (gw.) — stado.
  8. Nawa (ł.) — środkowa część kościoła, przedzielona od presbiterjum (gdzie wielki ołtarz) balaskami.
  9. Fontaź (fr.) — kokarda, węzeł fantazyjny na krawacie.
  10. Gółka — niewiasta.
  11. {{Roz|Ampułka} (ł.) — naczynie z oliwą do święcenia.
  12. Orędzie (ł.) — uroczysta zapowiedź, odezwa.
  13. Wotum (ł.) — ślubowany dar.
  14. T. j. murzyni.
  15. Granie — węgieł, kąt.
  16. Kuszec, kuszcz — krzew, krzak.
  17. Zatokowany — przen. cały zatopiony, zamyślony aż do nieprzytomności.
  18. Zapaść (gw.) — mnóstwo, pełno; por. przepaść (str. 332, 2).
  19. Vagabundos-revolutioneros (port.).
  20. Wara od krzywdy! (por. str. 283).
  21. Pieski (gw.) —psi.
  22. Sparcieć — stracić soczystość (o jarzynach), uschnąć, sczeznąć.
  23. Znak żałoby lub niebezpieczeństwa.
  24. Wręgi — bale zagięte, żebra statku.
  25. Świętojanka — przybytek wody na rzekach wskutek deszczów czerwcowych, około ś. Jana Chrziciela (21 czerwca).
  26. Delija (tur.) — płaszcz podbity futrem, bez rękawów, noszony przez szlachtę.
  27. T. j. głupoty.
  28. zawiły — skręcony, krętacz.
  29. w partyi — w kurpiowskim oddziale powstańców w roku 1863—4.
  30. Śniegułaka, śniegułą — roślina z rodziny amarylkowatych.
  31. Przegubiać — przeginać, poruszać rucehm falistym.
  32. ...co pary — co tchu.
  33. Dysza — koniec rury, doprowadzający powietrze z miecha do pieca hutniczego; przen. tchawica, krtań, gardło.
  34. ...ze szlaka — z drogi ku barakowi.
  35. Legło (gw.) — legowisko, łózko.
  36. Rusałeczny — przym. od rusałka, nimfa wodna, boginka.
  37. Zsierszały — skudlony.
  38. Łoszę (błr.) — źrebiec, koń.
  39. Wyżar — miejsce wypalone ogniem na gruncie bagnistym lub torfowym.
  40. Oczeret (błr.) — trzcina.
  41. Far (gr.) — latarnia morska.
  42. Siewna jodła — wysoka, mająca szyski z nasieniem.
  43. Zapust — część lasu zapuszczona, t j. nie rąbana, młody las.
  44. Zwyczaj ludowy kłaść zmarłemu do trumny pod głowę wiór z heblowanych desek na trumnę.
  45. Czacha — zgrubiałe: czaszka, głowa.
  46. Żezło (błr.) — laska, berło.
  47. Czekan (tur.) — rodzaj toporka, którym strażacy rozrębują palące się belki w dachu.
  48. Miawszy (w gwarach) — mając.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.