Przejdź do zawartości

Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Widmo głodu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Widmo głodu.
Kobiety z zaboru rosyjskiego, przemycające się przez granicę dla zdobycia trochę żywności. Dobre duchy posilają mnie astralnie ożywczemi molekułami przyrody. Oszuści, nadużywający mojej dobroci. Pokrzepienie w świecie ducha i atak przy przyłączaniu się do ciała.

Wojna srożyła się coraz bardziej. Pewnego dnia zdarzyło się, że nie miałam w domu żadnych zapasów żywności, prócz małego bochenka chleba na stole i trochę soli w solniczce. Nie miałam pieniędzy, by coś kupić i ugotować, a zresztą i nie myślałam wcale o obiedzie.
Wtem przyszły cztery kobieciny, prosząc usilnie, żebym dała im napić się gorącej herbaty. Otworzyłam odruchowo jedną szufladę po drugiej, żeby przekonać się już może po raz trzeci, że są puste. „Rozkroiłam bochenek chleba wątpliwej wartości spożywczej, wzięłam połowę, oblałam przegotowaną wodą, posoliłam i zaprosiłam je do jedzenia.
Jadły chciwie. Były to kobiety z rosyjskiej strony, przepłynęły przez Wisłę. Pięć ich wybrało się w drogę... Łzy płynęły im po twarzy, gdy wystraszonym szeptem coś między sobą opowiadały. Zrozumiałam; pięć ich wyruszyło z domu, lecz jedna utonęła w nurtach Wisły — dostała w zimnej wodzie kurczu, a lód był popękany i zranił ją w brzuch.
Zostawiłam je w dobrze ogrzanem mieszkaniu, poleciwszy im wysuszyć przy piecu przemoczone i zmarznięte suknie. Niewesoło było w ich aurze; przerażenie, smutek i utajona złość kłębiły się naokoło nich. Poszłam do sklepu wziąć trochę żywności na kredyt; lecz choć nie miałam nigdzie długów po sklepach, tak się jakoś złożyło, że nie mogłam dostać żywności, tegoż dnia nie było właściciela sklepu, a bez jego pozwolenia nie wolno było wydać nic bez pieniędzy.
Znów otoczyła mnie nieprzyjemna aura. Czułam, jakby gdzieś z kąta sklepu ktoś się śmiał. Wyszłam szybko i zaraz usłyszałam za sobą głosy niskich duchów:
— Nie żryj, nie żryj, kiedy nie masz pieniędzy! Zgiń, zgiń, zgiń wraz z dziećmi!
— O nie, nie zginę — powiedziałam — żyć będę wiecznie. A jeśli inni głodują, to i ja mogę trochę pogłodować; lecz wiem, że nie zginę.
I znów posypały się wymyślania: „cholero“ i t. p. tak, że nie podobna wymieniać tych strasznych wyzwisk.
— Wynoś się, wynoś się, czego tu jeszcze chcesz na świecie? Dlaczego oni sobie ciebie nie wezmą?! Idź sobie z nimi, idź, my ciebie tu nie chcemy, będziemy cię prześladować na każdym kroku!
Wróciłam do domu. Kobiety już trochę poweselały, jakaś otucha malowała im się na twarzy, bo wychodząc pocieszyłam je, że może przyniosę im coś do zjedzenia; ale opuściły prędko głowy, widząc, że nic nie niosę. O, już więcej podobnych nieszczęśliwych znalazło u mnie przytułek, ogrzanie i posiłek; pewnie od nich o mnie wiedziały, więc myślały, że i one także z węzełkiem w ręce ode mnie powrócą, tymczasem nie było nic nad ten bochenek chleba i trochę soli.
Opowiadały, jak w zmarzniętych sukniach biegły ku najbliższym domom przy granicy, gdzie dym uchodził z komina, z myślą, by się prędko ogrzać; o jedzeniu już nie myślały, tylko o tem, by ogrzać skostniałe członki. Lecz odpędzano je od wrót i od drzwi miotłami, przeklinając i krzycząc:
— Wy moskalki, wasi mężowie naszych mordują, czego tu jeszcze chcecie?!
I jedna dodała przyciszonym głosem ze łzą w oku:
— Albo ja choć wiem, gdzie jest mój mąż? Zabrali mi go z domu, zabrali mi krowę i wszystko, co im wpadło pod rękę, a co sądzili, że im się przyda.
Druga odezwała się też ze smutkiem:
— I ja nie wiem nic o moim mężu, nic mi nie pisze. Codzień nowa nadzieja: a może dostanę kartkę? Przyjdzie wieczór i nic z mojej nadziei, a tu dzieci głodne i nie wiadomo, gdzie udać się o zapomogę!
Kiedy w silnem cieple za dwie godziny jako tako suknie ich przeschły, kobiety poodwijały z siebie koce i prześcieradła, które im dałam poprzednio do zawinięcia, ubrały się, a ja zachęcałam je, by jednak poszły prosić dalej, bo ja im nic dać nie mogę. Na wszelki wypadek, gdyby nigdzie nic nie dostały, rozdzieliłam im drugą połowę chleba, odkrajawszy tylko małe kromeczki dla dzieci. Przy krajaniu tych skromnych kromek ścisnęło mi się serce, pomyślałam:
— Boże, gdybym nie miała wiary w Ciebie, gdybym nie wiedziała o twojem wielkiem miłosierdziu, jak straszną byłaby ta myśl: ginąć z głodu! Już nic dla mnie, ale patrzeć na męczarnię dzieci!...
Nie były jednak zgłodniałe; ten jeden dzień przeszedł dosyć szczęśliwie. Dwa puste pudełka po kakao wypłukałam z resztek wodą, zagotowałam ją, wyjęłam z nietkniętej dotychczas małej rureczki pastylkę sacharyny i osłodziłam tem kakao. I dzieci spokojnie zasnęły z kromeczką kukurydzianego chleba w ręce, którym chciały zaspokoić odzywający się w nich głód i prosiły oń jeszcze, leżąc już w łóżku.
Zbierając twarde okruszyny naokoło nich i wysuwając im cicho z ręki chleb, czy raczej jego namiastkę, ujrzałam nagle mnóstwo dzieci, płaczących i proszących bodaj o taki chleb. Wstrząsnęłam się, jakby mróz ściął wszystko ciepłe powietrze w mieszkaniu.
Wtem zapachniał mi aromat świeżego, czystego chleba i różnych ciast. Przypomniało mi się, że już trzeci dzień nie miałam nic w ustach. Uśmiechnęłam się, że nawet głodu nie czuję. Położyłam się na łóżku, myśląc, że wczesnym rankiem coś przyniosę dla dzieci; lecz i ta myśl szybko zniknęła, sen zmrużył mi powieki. I znów silna woń świeżo upieczonego chleba, zmieszana z wonią ciasta. A tu wysunęła się do mnie ręka z pełnym półmiskiem czerwonych trześni i soczystych gruszek i jabłek. Pomyślałam:
— Ach, śni mi się, śni!... Mówią: głodnemu chleb na myśli — więc chociaż głodu za dnia nie czułam, to on we śnie próbuje mię prześladować, bym i ja zaczęła myśleć o chlebie.
Woń była tak silną, że przerwało mi to zasypianie. Otworzyłam oczy, lecz mimo to znajdowały się nadal przede mną owoce z silną, przyjemną wonią. Zrozumiałam, że dobre duchy wytwarzają z ożywczych molekuł w przyrodzie te, dla innych zapewne, niewidzialne owoce, by pokrzepić mi magnetyzm w astralnem ciele, by on tym aromatem posilił słabnące moje ciało fizyczne.
— Dziękuję, dziękuję — rzekłam — za dużo mnie chcecie na-sycić!
— Nie dziękuj — odezwał się miły głos — oddychaj przez chwilę głęboko z myślą, że tym aromatem nagradzasz w ciele fizycznem i astralnem to, czego nie otrzymałaś przez zwykłe jedzenie.
A kiedy już nawdychałam się dowoli, powiedziałam:
— A teraz może byłoby dobrze, gdyby i dzieci się pokrzepiły.
— Pokrzepić ciała astralne i fizyczne dzieci tak, jak twoje, to sprawa trochę trudniejsza. Innem jest ich ciało, zarówno astralne jak i fizyczne, niż ciało twoje — i nie z takiem zrozumieniem duchowem patrzyłyby one na to posilanie. Mogłoby to wywołać odwrotny skutek; zamiast miałyby wchłaniać to przez ciało astralne, a tą drogą posilać umiejętnie i ciało fizyczne, zbudziłoby się u nich ludzkie łaknienie i spożywając te czereśnie, bodaj we śnie, nie posiliłyby się jednak w całości. Mogłyby się zbudzić w nocy i wołać z płaczem:
— Trześni, mamuśko, trześni!
A gdybyś powiedziała „niema“!, wołałyby: To ciasta, chleba, gruszek, jabłek!“ i męczyłyby ciebie i siebie. Gdybyś im wmówiła, że dasz im rano, a teraz niech śpią spokojnie — to choćby zasnęły, po przebudzeniu domagałyby się spełnienia obietnicy, a nie otrzymawszy tego traciłyby ufność do ciebie. Z twego zaś wymawiania się śmialiby się ci, którzy czepiają się każdej, bodaj trochę podatnej dla nich myśli, czy niesnaski.
Z tobą jest co innego, ty obeszłabyś się już na ziemi bez chleba, pieczonego w piecu, bez pokarmów, gotowanych na ogniu, jak i wogóle bez wszelkiego pożywienia, prócz wody; co więcej, zdrowszą byłabyś z pożywienia takiego, jakiem teraz nasyciłaś oba swoje ciała, astralne i fizyczne, niż z pokarmów, sporządzanych na ziemi. Jest jednak pewna przeszkoda, z powodu której trudno byłoby ci poprzestać tylko na takiem odżywianiu. Magnetyzmem swoim przenikasz niemal wszystkie ciała ludzkie, na które tylko skieruje się trochę twoja uwaga, a nawet i ciała tych, na których nie zwracasz uwagi, o ile staniesz w ich pobliżu na drodze, w sklepie, czy w pociągu. Niewidzialny twój magnetyzm przenika je nawskroś, niby promienie Roentgena, a ty tem samem ściągasz na siebie z ich aury, z ich fluidów ich właściwości, chęci, żądze, a więc i głód, o ile są głodni; jeśli mają na coś apetyt, udziela się to i tobie, a choć podporządkowuje się to twojej woli, to jednak niemniej przeszkadzałoby przy bezpośredniem zasilaniu twego ciała astralnego i fizycznego. Owszem, mogłoby się to odbywać nawet i w tych warunkach, ale z większym wysiłkiem z naszej strony, a równocześnie i z twojej strony z większem skupieniem uwagi na podawane ci przez nas pokarmy.
Lecz to nie ma większego znaczenia dla ciebie wśród zadań, jakie na siebie wzięłaś na świecie. Niema ci braknąć na ziemi chleba, ni innych koniecznych pokarmów dla ciała. Tego, że dajesz innym wszystko, co otrzymujesz, i to nawet, co już niejako prawem życia ziemskiego masz zostawiać dla siebie i dla dzieci, nie będzie ci nikt z nas zapisywał w księdze życia jako grzech. Nie będziemy cię też chwalić, że to czyn ładny, bo nie dla pochwał masz robić dobrze. Choć wiedz, że nieraz niskie siły rozmyślnie podsuną ci istotę, mającą daleko więcej żywności, niż na 3 miesiące, aby jeszcze coś wyciągnęła od ciebie — i ty dajesz wszystko, do ostatka. Nie masz zakorzenionego w duchu kłamstwa, więc trudno ci dostrzec ten podstęp, maskowany wielką dobrocią, patrzącą z ócz, skierowanych ku tobie, zalewających się może nieraz łzami i użalających się na srogą nędzę. A sami nieraz nie odkrywamy ci szybko tej złej strony; wszak już dosyć złego widzisz na świecie, niezależnie od twej woli i żal nam wprowadzać cię w stan smutku i niepokoju.
I naraz ujrzałam kobiecinę, która przybyła do mnie przed trzema dniami i już zaraz na wstępie, choć nie zwróciłam jej bynajmniej uwagi, jakobym nie wierzyła jej słowom, zaczęła się przysięgać, że „tako bida, tako bida, do ust niema co włożyć, a tyle dzieci!“ Pozbierałam wówczas, co gdzie się jeszcze dało, a ona gorączkowo związała końce napełnionej płachty, włożyła na plecy i aż uginając się pod ciężarem, wyszła prędko, nie mogąc już wykrztusić „z Bogiem“, gdyż węzeł dławił jej gardło. Poprawiała to już za drzwiami: a tak dziwnie szybko zgarniała, co jej dałam, jakby się obawiała, że jej to jeszcze odbiorę. Nocą przeniosła to do zupełnie suchej, zbitej z desek, ciemnej komory, sprytnie zrobionej w celu ukrycia żywności. Odgarnięte od drzwi szkło, z różnych rozbitych butelek i garnków, znów przygarnęła, żeby nadać temu pozory szopy, zapchanej czemś całkiem niepotrzebnem.
Już nie tyle było mi żal, że dałam jej wszystko, co jeszcze posiadałam, a czem mogłam przecie bodaj trochę nakarmić innych biednych, ile było mi wstyd na myśl, iż ta kobieta może się teraz śmiać ze mnie i mówić przed innymi, że wcale nie jest możliwem widzieć coś wzrokiem duchowym, że to wszystko blaga, bo nie umiałam dojrżeć, ile ona ma nagromadzonych zapasów. Widziałam też uśmiech na jej twarzy, kiedy wychodziła ze spiżarni i jej myśli: „Ale to głupie cielę! Takich więcej, a wojna nicby mi nie zrobiła... Niechby się głupcy bili choćby i 10 lat, jabym sobie dobrze żyła!“
Lecz już zasunął mi Opiekun łagodnem skinieniem ręki ten przykry widok. Odłączyłam się od ciała i z jakąś, rzec można, aż chciwą radością, zaczęłam patrzeć na inny obraz, dający mi znów chwilę zapomnienia o życiu na ziemi. Znalazłam się w niczem nie zamąconej ciszy. Odczuwałam w sobie i naokoło siebie lekkość, czarowną lekkość, niby w rześkiej kąpieli, która dziwnie rozszerza płuca, pozwalając na wolne oddychanie. Ale wnet stanął przy mnie duch opiekuńczy i całując mię w czoło, rzekł:
— Wróć do ciała swego, wróć, bo znów przygotowują się do ataku. Widzieli cię zdala, choć tyś ich nie widziała. To ci dawni wtajemniczeni, ale wtajemniczeni w swoją własną siłę, czyniący wszystko z własnej swej woli, a patrzący zazdrośnie na wszystkich tych, którzy bez ich przygotowań, z ominięciem ich wtajemniczeń, uwalniają się od ciała i, zostawiwszy je na ziemi, potrafią bez niego swobodnie unosić się w przestworza. Z niechęcią patrzą na twoje swobodne ruchy, na twoje śmiałe oddalanie się od ciała, a niechęć ich łączy się z niechęcią duchów, jawnie przeciwstawiających się woli Bożej. Wysłali oni już twór astralny w postaci wilka na twoje ciało. Wróć już, wróć, by nie otoczyła cię atmosfera lęku, który wyrzucą z ogromną dynamiczną siłą przez jego zawycie w pobliżu ciebie.
Żal mi się zrobiło, że trzeba już wracać.
— Nie żałuj, nie smuć się, bo tem osłabiasz siebie i utrącasz energję, którą właśnie powinnaś skupić, by stanąć spokojnie przeciw złej sile wyjącego elementala.
Wróciłam, lecz w momencie przyłączenia się do ciała, rzucił się na mnie straszny wilk z otwartą paszczą, z wyszczerzonemi zębami, wyjąc przeraźliwie. Wycie to było tak potężne, że jednak napoiło mnie lękiem; a gdy już przyłączyłam się do ciała, co nie trwało dłużej nad trzy sekundy, to pod wrażeniem prędkiego odsunięcia się od elementala, zesunęłam się z łóżka na ziemię. Otworzyłam oczy; jeszcze huczało mi w głowie od wycia, a ja zawstydzona, ujrzałam się na ziemi. Tak się jakoś czułam upokorzoną tym upadkiem z łóżka, że nie chciałam nic, nic widzieć, wiedząc, że pewnie śmieją się ze mnie ci, których to było sprawką. Wyszłam szybko w pola, zaśpiewałam, a modląc się, przepraszałam dobre duchy za wszelkie trudy dla mnie poniesione i za moją niechęć do życia na ziemi. A kiedy już spokojnie przymknęłam oczy, układając się ponownie do snu, ujrzałam, że chcieli tym wilkiem nastraszyć mnie w chwili przyłączenia się, bym gwałtownie odsunęła się od ciała, i by ktoś z nich bodaj na chwilę owładnął mną i mógł chociaż trochę kląć przez moje usta.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.