Pamiętnik panny służącej (1923)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
28 wrzesień.

Od tygodnia nie mogłam napisać ani jednego wiersza w pamiętniku... Gdy nadejdzie wieczór, jestem tak zmęczona, iż nie myślę o niczem innem, jak tylko o tem, aby położyć się i usnąć...
Spać!...
Gdybym mogła spać zawsze!...
Ach, co to za wstrętna buda, mój Boże! Dla jednego tak, albo nie, pani każe wchodzić i schodzić bezustannie po tych dwóch przeklętych piętrach... Poprostu dziń!... dziń!... dziń!... trzeba się podnosić i biec...
Niema żadnego znaczenia, jeśli się jest niezdrową... dziń!... dziń!... dziń!... Właśnie w tej chwili chwycił mnie taki ból w krzyżu, że zupełnie jakby mnie przełamał na dwoje, wykręcił wnętrzności, że omal nie krzyczałam, a tu: dziń!... dziń!... Tu niema na to czasu, aby być chorą, ani też niema się prawa cierpień... Cierpienie jest to zbytek dostępny tylko dla naszych państwa... My musimy być bezustannie na nogach... chodzić ciągle i prędko... dopóki nie upadniemy...
Dziń!... dziń!... dziń!... I jeżeli za pierwszym odgłosem dzwonka nie stawimy się natychmiast i nieco opóźnimy się, następują wymówki, gniew, sceny...
— Cóż tam robisz?... Czy nie słyszysz?... Czy jesteś głucha?... Trzy godziny już dzwonię... Jest to nie do zniesienia!...
A oto co najczęściej się zdarza:
— Dziń!... dziń!... dziń!...
Znowu... to tak podrzuci wami na krześle... jakby nagle wyskoczyła sprężyna...
— Przynieś mi igłę.
Idę po igłę.
— Dobrze!... przynieś mi nici.
Idę po nici.
— Dobrze!... przynieś mi guzik...
Idę po guzik.
— Cóż to za guzik?... Nie żądałam takiego guzika... ty nic nie rozumiesz... Biały guzik, 4 numer i spiesz się...
Idę więc po guzik biały 4-ty numer...
Domyślacie się, że w głębi duszy przeklinam panią, że jej wściekle złorzeczę?! Często podczas tych spacerów tam i z powrotem, z góry na dół, pani zmienia zachcenie... potrzebuje nagle rzeczy zupełnie innej... albo nic już nie potrzebuje...
— Nie... odnieś igłę i guzik... nie mam czasu...
W krzyżu jestem jak złamana, kolana chwieją się niemal do upadku, nie jestem już w stanie... To uspakaja panią, jest zadowolona... I powiedzieć tu, że istnieje towarzystwo opieki nad zwierzętami!...
Wieczór przepędza w garderobie na przeglądaniu i wybucha:
— Jakto?... ty nic nie zrobiłaś?... Czem zajmujesz się po całych dniach?... Nie za to ci płacę, abyś się tylko włóczyła od rana do nocy...
Odpowiadam tonem nieco ostrym, ponieważ ta niesprawiedliwość oburza mnie.
— Ale wszak pani nieustannie odwołuje mnie...
— Ja odwołuję cię?... Przedewszystkiem zabraniam ci odpowiadania... Nie życzę sobie uwag... czy słyszysz?... Wiem co mówię...
Trzaskanie drzwiami, krzyki, rozpoczynają się bez końca... W korytarzach, w kuchni, w ogrodzie, całe godziny słychać ten skrzeczący głos... Ach! jakaż ona jest nieznośna!
W rzeczywistości, niewiadomo z jakiego powodu to ją napada... Co ona takiego ma w sobie, że zawsze jest tak zirytowana? Gdybym była pewna, że w tej chwili znajdę miejsce, natychmiast odeszłabym stąd... tembardziej, że cierpię jeszcze bardziej, aniżeli zazwyczaj... Uczuwam ból tak ostry, że zupełnie jakby jakieś zwierzę rozdzierało swoimi zębami i pazurami moje wnętrzności... Już rano podpaś wstawania zemdlałam... Jakim sposobem zdobyłam się na tyle siły, że potem chodziłam i pełniłam swoją służbę, nie wiem... Niekiedy na schodach zmuszona byłam zatrzymywać się dla nabrania oddechu i chwytać za poręcz, aby nie upaść... Zieleniałam od zimnego potu, który zwilgacał mi włosy, i omal nie wyłam...
Ale byłam wytrwała na ból i miałam tę dumę, że nigdy nie skarżyłam się przed swoim państwem... Pewnego razu pani spotkała mnie w takiej chwili, gdy byłam bliska zemdlenia. Obróciła się, spojrzała na poręcz, ha ścianę, na schody.
— Co ci jest? — spytała nieprzyjaźnie.
— Nic mi nie jest.
I próbowałam wyprostować się na nogach.
— Jeżeli ci nic nie jest — odpowiedziała pani — pocóż te miny?... Nie lubię twarzy pogrzebowych... wyglądasz jakbyś miała bardzo nieprzyjemną służbę...
Podczas tych przykrych doświadczeń rozmyślałam zwykle o swych dawnych miejscach... Dzisiaj myślę o tem na ulicy Lincoln, żałuję go najbardziej... Byłam tam drugą panną służącą i, prawdę powiedziawszy, nie miałam nic do roboty. Dzień przechodził nam w garderobie, we wspaniałej garderobie, wyłożonej pilśniowym czerwonym dywanem i zastawionej wokoło mahoniowemi szafami ze złoconymi zamkami. Tam śmiałyśmy się i drwiły, czytałyśmy i wyprawiałyśmy różne głupstwa, tam małpowałyśmy przyjęcia pani, wszystko to pod opieką guwernantki angielki, która nam przygotowywała herbatę, którą pani kupowała w Anglji do swoich śniadanek... Niekiedy szafarz przynosił nam ze spiżarni ciastka, wino, kawior, tartinki z szynką, całe tace przysmaków.
Przypominam sobie, jak w pewne popołudnie zmuszono mnie, abym się ubrała w bardzo szykowny garnitur pana Coco, jakeśmy go zwykle nazywały... Naturalnie bawiono się bardzo ryzykownie... i dochodziło się w żartach bardzo daleko... Ja wyglądałam tak śmiesznie jako mężczyzna i tak mocno się śmiałam, patrząc na siebie w lustrze, że aż popuściłam — i zrobiły się smugi wilgotne na spodniach Coco...
To było miejsce!...

Zaczynam poznawać Pana... Mają słuszność, gdy mówią, że to dobry i szlachetny człowiek, bo gdyby nie to, nie byłoby na świecie gorszej kanalji i większego filuta... Gwałtowna potrzeba okazania się miłosiernym doprowadza go do czynów nie bardzo dobrych.
Jego dobroć powoduje małe szkaradzieństwa... w rodzaju takim...

Ostatniego wtorku bardzo stary człowieczek ojciec Pantois przyniósł krzew dzikiej róży, który Pan obstalował, naturalnie, potajemnie przed Panią... Było to pod koniec dnia... Zeszłam po gorącą wodę, potrzebną na mydliny... Pani wyszła do miasta i jeszcze nie powróciła... Gawędziłam w kuchni z Marjanną gdy Pan rozradowany, z hałasem przyprowadził ojca Pantois... Rozkazał podać mu natychmiast chleba, sera, jabłecznika... I rozmawiał z nim wciąż.
Człowieczek wzbudzał we mnie Dolitowanie... tak był wycieńczony, chudy, brudno odziany... Jego spodnie i czapka rozlatywały się, wydając wstrętny odór. Przez otwartą koszulę widać było szyję i nagie piersi, pocentkowane i podziurawione jak stara skóra.. Jadł z łapczywością.
— A cóż, ojcze Pantois... wykrzyknął Pan... zacierając ręce... smakuje wam, co?...
Starzec z pełnemi ustami dziękował:
— Pan jest bardzo zacny... panie Lanlaire... O czwartej rano wyruszyłem od nas i do tej pory nie miałem nic w ustach, nic...
— A więc jedz mój ojcze Pantois... najedz się. do licha!...
Starzec wpakował sobie w usta olbrzymi kawał chleba, który bardzo długo przeżuwał, nie mając wcale zębów... Gdy już nieco zasycił się:
— A dzikie róże, ojcze Pantoisie? — zapytał Pan... czy są piękne?
— Bardzo piękne... niema piękniejszych... nie można wybierać... bardzo trudno wyrwać... i przytem pan Parcellet nie chce ich chować w swoim lesie... trzeba chodzić po nie daleko... powracam aż z lasu Raillon, więcej niż trzy mile. Daję słowo, panie Lanlaire...
Podczas gdy człowieczek opowiadał. Pan siadł przy nim... Wesoły w wysokim stopniu, klepał go po ramionach i wykrzykiwał: Pięć mil!... do djabła, ojcze Pantois, no zawsze mocny... zawsze młody...
— Ale gdzież tam... panie Lanlaire... wcale nie...
— A tak... wyrokował Pan... silny jak stary turek... i w dobrym humorze, sapristi!... Już nie rodzą się tacy dzisiaj jak ty ojcze Pantois... Jesteś z dawnego pnia...
Starzec potrząsnął głową, jakby odartą z ciała głową koloru starożytnego drzewa, i powtórzył:
— Wcale nie... Nogi osłabione panie Lanlaire, ramiona zwiotczałe... i lędźwie także... Przeklęte lędźwie wcale nie chcą już nosić... I przytem żona chora, nie może wstać z łóżka... i tyle kosztują lekarstwa! Nigdy nie jest się szczęśliwym... Ot co panie Lanlaire...
Pan westchnął i, czyniąc jakiś nieokreślony ruch, zawyrokował filozoficznie:
— No tak! Ale cóż chcesz ojcze Pantois? To jest życie... przychodzimy na świat bez świadomości tego co nas spotka, to już tak jest.
Po chwili głosem melancholijnym, dorzucił:
— Wszyscy mają swoje smutki, niestety mój ojcze Pantoisie...
— To pewnie.
Nastała cisza, Marjanna siekała zielsko... Noc zapadła w ogrodzie... Dwa wielkie słoneczniki, jakie widać było w oddali przez otwarte drzwi, traciły swoją barwę, pokrywały się cieniem... A ojciec Pantois jadł ciągle... szklanka jego była pusta... Pan napełnił ją... i porzucając metafizyczne wyżyny, spytał:
— Ile kosztują w tym roku krzewy dzikich róż?
— Dzikie róże, panie Lanlaire?... Ach w tym roku krzaki dzikich róż kosztują po dwadzieścia dwa franki... Wiem, że to jest trochę drogo, ale mogę oddać trochę taniej... przysięgam na Boga, że...
Jak człowiek szlachetny, który gardzi kwestjami pieniężnemi, Pan wstrzymał starca, który chciał usprawiedliwiać się w dalszym ciągu.
— Ależ dobrze ojcze Pantois... Posłuchajcie... Czyż ja się kiedykolwiek z wami targuję, co?... I teraz nie dwadzieścia dwa franki zapłacę wam ale dwadzieścia pięć za wasze dzikie róże... tak, dwadzieścia pięć franków...
— Ach! panie Lanlaire... pan jesteś zanadto dobry!...
— Nie... nie... jestem tylko sprawiedliwy... żyję dla ludu... dla prawdy... do djabła.
I uderzając w stół rękami dowodził:
— I to nie dwadzieścia pięć franków... ale trzydzieści franków do licha!... trzydzieści franków, słyszycie mój ojcze Pantois?...
Człowieczek podniósł na Pana swoje biedne, zdziwione, pełne wdzięczności oczy i wyszeptał:
— Słyszę, dobrze słyszę... Prawdziwą przyjemnością jest pracować dla pana, panie Lanlaire... Pan rozumie co to jest praca...
Pan zatrzymał swój tkliwy wylew serca.
— Zapłacę wam... powiedzmy, tę należność... dziś mamy wtorek... zatem w niedzielę?... Czy to wam nie przeszkadza? I przy tej sposobności pójdę na polowanie? Zatem tak?... Odblask wdzięczności, który błyszczał w oczach ojca Pantois zmącił się... Stał się on zakłopotanym, drżącym, przestał jeść...
— To jest... wtrącił nieśmiało... gdyby pan mógł wypłacić przed nocą... Bardzo potrzebuję, panie Lanlaire... Dwadzieścia dwa franki tylko, proszę wybaczyć...
— Ależ... odparł Pan ze wspaniałem zapewnieniem... Naturalnie, że mogę wam wszystko natychmiast zapłacić... Ależ jeżeli to powiedziałem to tylko dlatego, że chciałem się sam przejść do was...
Począł przeszukiwać kieszenie w spodniach, w żakiecie, nakoniec w kamizelce... i, udając zdumienie, wykrzyknął:
— To dopiero... nie mam drobniejszych... mam tylko przeklęty bilet tysiącfrankowy...
I śmiejąc się z wysiłkiem, prawdziwie złowrogo zapytał:
— Założyłbym się, iż nie macie reszty z tysiąca franków, mój ojcze Pantoisie?
Widząc śmiejącego się Pana, ojciec Pantois sądził, że wypada śmiać mu się także, i odpowiedział wesoło:
— Ha!... ha!... ha!... Nigdy nawet nie widziałem tego świętego biletu tysiącfrankowego..
— A więc... do niedzieli... — zawyrokował Pan.
Nalał sobie szklankę jabłecznika i trącił się z ojcem Pantoisem; właśnie pani niedostrzeżona przez nikogo weszła gwałtownie do kuchni jak pęd wiatru... Widząc Pana siedzącego obok biednego starego i trącającego się z nim...
— Co to jest takiego?... zawołała ustami zupełnie białemi ze złości.
Pan wybełkotał:
— To dzikie róże... ty wiesz dobrze aniołku... dzikie róże... Ojciec Pantois przyniósł mi dzikie róże.... Tamte wszystkie zmarzły podczas zimy...
— Nie stalowałam dzikich róż... Tu nie potrzebne są dzikie róże...
Powiedziała to wszystko tonem cierpkim... potem obróciła się i trzasnąwszy drzwiami, wyszła, gadając... W złości swej nie zauważyła mnie. Pan i biedny stary wyrywacz krzaków róż dzikich podnieśli się... Onieśmieleni, spoglądali na drzwi, przez które Pani wyszła... potem spojrzeli jeden na drugiego, nie odważając się przemówić słowa. Nareszcie Pan pierwszy przerwał tę przerażającą ciszę...
— A więc... do niedzieli, ojcze Pantoisie.
— Do niedzieli, panie Lanlaire...
— I trzymaj się dobrze, ojcze Pantoisie.
— A i pan także, panie Lanlaire...
— I trzydzieści franków... Nie odstąpię od swego.
— Pan jest naprawdę szlachetny...
I starzec ze zgiętymi plecami powlókł się na swych trzęsących nogach przez ciemny ogród...
Biedny Pan! otrzymał burę... ale ojciec Pantois nigdy nie zobaczy swoich trzydziestu franków... nędzarz ma zawsze szczęście!...
Nie mogę przyznać słuszności Pani... ale znajduję, że Pan nie powinien zachowywać się tak poufale z ludźmi tak niskiego pochodzenia... to nie jest właściwe.
Wiem dobrze, że życie nie jest wesołe, każdy je ciągnie jak może... Nieraz wraca Pan późno z polowania, zabłocony i mokry, śpiewając dla dodania sobie odwagi, Pani przyjmuje go bardzo źle.
— To ogromnie grzecznie pozostawiać mnie samą cały dzień.
— Ty wiesz dobrze, aniołku!
— Milcz!
I przechodzą godziny za godzinami, a ona ze swem twardem czołem, ze złymi ustami... On drżący stara się tłomaczyć...
— Ależ aniołku, ty wiesz dobrze...
— Daj mi święty pokój... Nudzisz mnie...
Nazajutrz Pan naturalnie nie wychodzi, a Pani krzyczy.
— Co tak kręcisz się po domu jak dusza pokutująca?
— Ależ aniołku...
— Zrobiłbyś lepiej, gdybyś sobie poszedł na polowanie.. albo djabli wiedzą gdzie... męczysz mnie, irytujesz... Idź sobie!...
Tym sposobem nigdy nie wiadomo co trzeba zrobić czy, iść, czy zostać... Wybór trudny!... Ale gdy Pani krzyczy, Pan coraz częściej wychodzi...
Ach naprawdę, że wzbudza on politowanie!

Pewnego poranka gdy wieszałam bieliznę zobaczyłam Pana w ogrodzie. Lubił zajmować się ogrodownictwem... Wiatr podczas nocy pokładł kilka gieorgiń na ziemię, więc je przywiązywał do słupków. Bardzo często, gdy Pan nie wychodził nigdzie przed śniadaniem, zajmował się ogrodem, zajmował się zresztą byle czem. Było to zawsze wtedy, gdy uciekał przed nudami wewnętrznemi... Podówczas nie wyprawiano mu scen... Zdała od pani stawał się innym. Jego twarz rozjaśniała się, oczy połyskiwały... Charakter jego naturalnie wesoły brał górę... Naprawdę nie był on nieprzyjemnym... Naprzykład w domu nie mówił nic do mnie, zdawałoby się, że nie zwracał najmniejszej uwagi... Ale na dworze nie tracił nigdy sposobności do wypowiedzenia grzecznego słówka, wtedy oczywiście gdy był pewnym, że nie jest szpiegowanym przez panią... Podczas gdy nie rozmawiał zemną patrzył na mnie, a wzrok jego był bardziej wymownym niżeli słowa... Bawiło mnie obserwowanie jego zachowania, nie dawałam jednak żadnej odpowiedzi tym jego spojrzeniom, nie chcąc aby myślał o tem na serjo... Przechodziłam przez aleję, przy której pracował, pochylony nad gieorginjami, i nie zwalniając kroku powiedziałam doń:
— Ach jak Pan pracuje dzisiejszego ranka!
— A tak! — odpowiedział... te przeklęte gieorginje...
Prosił, abym zatrzymała się chwilę.
— I cóż Celestyno? Mam nadzieję, że już teraz przyzwyczaiłaś się tutaj?
Zawsze ta manja!... Zawsze jednakowe usiłowania nawiązania rozmowy!... Aby mu sprawić przyjemność, odpowiedziałam z uśmiechem:
— Ależ tak, Panie... zupełnie przyzwyczaiłam się...
— Nareszcie... nie jest to nieszczęściem... nie jest nieszczęściem...
I obrzucając mnie czułem spojrzeniem, powtórzył:
„To nie jest nieszczęściem“ — tym sposobem dawał sobie czas na wynalezienie czegoś bardziej zajmującego do powiedzenia.
Nieco pochylony, przywiązał georginję do wierzchołka słupka poczem z nogami zgiętemi, podparłszy się dłońmi pod boki, ze ściągniętemi powiekami, z oczyma szczerze sprośnemi wykrzyknął:
— Założyłbym się Celestyno, że robiłaś dobre kawały w Paryżu?... O masz swoje kawały!...
Nie spodziewałam się tego, i miałam ogromną ochotę do śmiechu... Ale spuściłam oczy skromnie, z zagniewaną miną i czerwieniąc się jak należało:.
— Ach Panie! — wyrzekłam tonem wymówki.
— I cóż takiego?... zawyrokował... taka piękna dziewczyna jak ty... z takiemi oczami! O z pewnością, że robiłaś kawały!... I tem lepiej... Ja jestem za tem, aby się bawić sapristi!...Jestem za tem, aby kochać, do licha!...
Pan dziwnie odmienił się. W jego silnej, muskularnej postaci zauważyłam podniecenie miłosne. Ogarniało go... Płomień pożądania widoczny był w jego źrenicach... Czułam się w obowiązku na ten ogień wylać dobrą porcję zamrożonej wody. Odpowiedziałam więc tonem suchym, ale jednocześnie z godnością:
— Pan się myli... Pan sądzi, że rozmawia z tego rodzaju pokojówką... Trzeba zatem panu wiedzieć, że jestem uczciwą dziewczyną.
Bardzo poważnie, aby zaznaczyć co właściwie uważałam za obraźliwe w jego słowach, dodałam:
— Pan zmusza mnie do tego, abym natychmiast poskarżyła się przed panią...
I uczyniłam ruch do odejścia... Szybko Pan uchwycił mnie za ramiona...
— Nie... nie... — szeptał...
Jakim sposobem zdołałam powiedzieć mu to wszystko bez parsknięcia? Jakim sposobem powstrzymałam śmiech, którego miałam pełne gardło? tego doprawdy nie wiem...
Pan był do niemożliwości śmieszny...
Posiniały obecnie, zotwartemi ustami, z wrażeniem ogłupiającego strachu w całej postaci, stał cichy, drapiąc się swoimi małymi paznokciami po karku.
Przed nami jakiś stary wiązał całą piramidę gałęzi gruszkowych, zjedzonych przez liszki i pleśń... Kilka gruszek wisiało u jego dłoni... Sroka skrzeczała ironicznie na wierzchołku sąsiedniego kasztana... Za nami rozciągał się kobierzec, ujęty w ramy drzew bukszpanowych, na nim kot uderzał łapami tchórza...
Cisza coraz straszniejsza dla Pana zapadała... Na koniec po usiłowaniach niemal bolesnych, które sprowadziły na jego wargi przykry grymas, Pan zapytał:
— Czy lubisz gruszki, Celestyno?
— Tak Panie.
Nie dałam się rozbroić... odpowiadałam w tonie szczególniejszej wyższości.
Obawiając się przyłapania przez żonę, kilka chwil rozmyślał... Nareszcie jak dziecko, skradające się w cudzym ogrodzie po owoce, zerwał gruszkę z drzewa i dał mi ją... ach w jakiż nędzny sposób!... Kolana jego chwiały się... ręka trzęsła.
— Trzymaj Celesyno... schowaj do fartuszka... tego nie dają ci w kuchni, nieprawdaż?
— Nie, Panie...
— Więc dobrze... dam ci jeszcze... niekiedy... ponieważ... ponieważ... chciałbym abyś była zadowolona...
Jego szczerość, jego zapalczywe pożądanie, jego niezręczność, jego ruchy niezgrabne, słowa nieprzytomne, jak również jego siła samca, wzruszyły mnie. Złagodziłam nieco wyraz twarzy, pokrywając pewnego rodzaju uśmiechem surowość swego spojrzenia, i nawpół ironicznie, nawpół słodko wyrzekłam:
— Och panie!... Gdyby pani zobaczyła?
Przeraził się ponownie, ale ponieważ byliśmy oddzieleni od domu jakby gęstą zasłoną z kasztanów, prędko się opamiętał; widząc mnie nie tak surową wykrzyknął zuchwale z ruchami poufałymi:
— Więc cóż... Pani?... no więc i cóż?... Kpię sobie z nich, z pani!... Z tem wszystkiem zamordowywa mnie... Mam tego dosyć... czubkiem głowy panią...
Zaprzeczyłam z powagą:
— Pan się myli... Pan nie jest sprawiedliwym... Pani jest kobietą bardzo miłą...
Wykrzyknął:
— Bardzo miłą?... Ona?... Ach wielki Boże!... Zatem ty zupełnie nie wiesz co ona wyprawia? Ona niszczy moje życie... nie jestem już mężczyzną... jestem niczem... Wyśmiewają się ze mnie wszędzie, w całej okolicy... A wszystko z przyczyny mojej żony... Moja żona?... to jest... jest... krowa krowa!...
Zaczęłam go moralizować... przemawiałam łagodnie, chwaląc z hipokryzją jej energję, rozkazy, wszystkie cnoty, domowe pani... Za każdem mojem zdaniem coraz bardziej rozjątrzał się. W końcu wyrzekł:
— Ach ty jesteś tak łagodną... tak... śliczną. Z pewnością jesteś dobrą!... Podczas gdy ta krowa...
— Zaprzestańmy panie... zaprzestańmy!...
On podchwycił:
— Jesteś tak łagodna! I... jesteś tylko panną służącą...
W jednej chwili zbliżył się do mnie i bardzo cicho:
— Gdybyś zechciała Celestyno?...
— Gdybym chciała?... ale co?...
— Gdybyś chciała... ty wiesz dobrze... zresztą... o ty wiesz dobrze!...
— Pan chciałby może, ażebym oszukiwała panią z panem? Abym z panem robiła świństwa?
Nic nic robił sobie z wyrazu mojej twarzy... z oczami, wychodzącemi na wierzch, z nabrzmiałemi żyłami na szyi, z wargami wilgotnymi od śliny, odparł głuchym głosem:
— Tak... A więc tak... tak!
— Pan chyba tego naprawdę nie myśli?
— Właśnie myślę tylko o tem, Celestyno...
Stał się bardzo czerwonym.
— Pan znowu rozpoczyna....
Usiłował uchwycić mnie za ręce i przyciągnąć do siebie.
— A więc tak... mamrotał... pragnę rozpocząć... Chcę rozpocząć... ponieważ... ponieważ... jestem szalony z twojego powodu, Celestyno... ponieważ myślę tylko o tem... nie sypiam... czuję się zupełnie chorym... Nie lękaj się mnie... nie bój się mnie... Nie jestem ordynarnym... nie narażę cię na dziecko. Do djabła nie!... Na to przysięgam... Ja... ja...
— Jeszcze jedno słowo panie, a opowiem wszystko pani.. I gdyby pana ktokolwiek zobaczył w tym stanie... w ogrodzie...
Zatrzymał się oniemiały, rozdrażniony, zawstydzony, ogłupiały, nie wiedział co ma zrobić z rękami, z oczami i całą swoją osobą... Patrzył nic nie widząc, ani gruntu pod nogami, ani starego ogrodnika, ani ogrodu... Zupełnie pobity, na nowo rozpoczął przywiązywać do słupka drewnianego łodygę gieorginji i nieskończenie smutny błagał jękliwie:
— W tej chwili Celestyno... powiedziałem ci... powiedziałem ci to... jakgdybym ci powiedział coś innego... Jestem starem bydlęciem... Nie trzeba mi szkodzić... nie można mówić do pani... tak, to prawda, gdyby ktokolwiek zobaczył nas w ogrodzie...
Uciekłam, aby nie parsknąć śmiechem.
Miałam nieprzezwyciężoną ochotę do śmiechu... A przytem jakieś uczucie rozśpiewało się w mojem sercu... jakaś rzecz jakby to nazwać?... macierzyńskość. Oczywiście, pan nie podobał mi się tak, abym z nim się położyła... Ale w rzeczywistości, jeden mniej, jeden więcej i cóż to stanowi?... Mogłabym mu dać to szczęście, biedakowi, którego był pozbawiony. I miałabym radość także, bo w miłości, dać szczęście innym, jest może lepszem aniżeli je otrzymywać... Podczas gdy nasze ciało pozostaje nieczułe na pieszczoty, jakież wrażenie nadzwyczajne odnosi się, widząc biednego łajdaka z onieprzytomniałemi oczami, omdlałego w naszych objęciach?... A przytem jakie to zabawne... ze względu na panią... Zobaczymy później...
Pan nie wyszedł już nigdzie tego dnia... I po południu również zajmował się podnoszeniem swoich georginji. Potem przeszedł do sterty drzewa, i przez cztery godziny ociosywał je z zajadłością... Siedząc w garderobie, wsłuchiwałam się z pewnym odcieniem dumy w uderzenia drewnianego obucha, okutego w żelazo...

Wczoraj pan i pani przepędzili całe popołudnie w Louvriers... Pan musiał widzieć się ze swoim adwokatem, pani z krawcową... Jej krawcowa!...
Skorzystałam z tej sposobności, aby złożyć wizytę Róży, której nie widziałam od czasu owej sławnej niedzieli... Również zajmowała mnie myśl poznania kapitana Maugera...
Jest to prawdziwy typ bzika, zapewniam was, widać to z pierwszego spojrzenia... Wyobraźcie sobie głowę kapitana z wąsami i długą szpakowatą brodą... Bardzo suchy, bardzo nerwowy, bardzo gwałtowny, ani chwili nie ustoi na miejscu bezczynnie, wciąż zajęty ogrodem lub swoją stolarką, która mieści się w małym pokoju i przy robocie wyśpiewując wojskowe piosenki, lub naśladuje trąbki pułkowe.. Ogród jest prześliczny, stary ogród podzielony na zagony kwadratowe, na których są posiane dawne jakieś kwiaty, bardzo stare kwiaty, jakie spotyka się w bardzo przestarzałych wioskach lub u bardzo zestarzałych proboszczów... Gdy przyszłam, Róża siedziała sobie wygodnie w cieniu akacji za wiejskim stołem, na którym stał koszyk z robotą, przeważnie pończochy do cerowania. Kapitan siedział w kucki na trawniku, w starej czapce i łatał pękniętą ze starości polewaczkę.
Powitał mnie nadskakująco... Róża rozkazała małemu służącemu, który pełł zagony z chwastów, przynieść butelkę pestkówki i kieliszki.
Po pierwszej wymianie grzeczności:
— A więc — zapytał kapitan... — czy nie obito jeszcze waszego Lanlaira?... Doprawdy jest się z czego chełpić, gdy się ma miejsce u takich nałogowców... Żałuję panienki serdecznie.
Opowiedział mi, iż niegdyś żył z panem po sąsiedzku a nawet w nierozerwalnej przyjaźni... Ale pewna polemika co do Róży poróżniła ich na śmierć... Pan czynił wyrzuty kapitanowi, że nie zachowuje odpowiedniej powagi w stosunku do służącej, że zasiada razem z nią do stołu...
Przerwał swoje opowiadanie, zmuszając mnie do przyświadczenia.
— Do mego stołu!... — mówił — A gdyby mi się podobało umieścić ją w mojem łóżku?... Patrzcie go... czyż nie mam na to prawa?... I czy to należy do niego?
— Ależ naturalnie, panie kapitanie.
Róża fałszywie westchnęła:
— Człowiek tak samotny, nieprawdaż? To zupełnie naturalne.
Od tej pory pamiętnej, kiedy doszło do pięści, dwaj dawni przyjaciele procesują się i robią sobie bezustannie na złość... Nienawidzą się w najdzikszy sposób.
— Ja — oświadczył kapitan... — wszystkie kamienie z mojego ogrodu rzucam przez ten oto płot w tego Lanlaira... Tem gorzej, jeśli one trafią w jego okno... albo raczej tem lepiej... Ach Świnia... Zresztą, sama się panienka przekona...
Spostrzegłszy kamień w alei, pochylił się, podniósł go i rozważnie, aby nie uszkodzić płotu, rzucił kamień do naszego ogrodu z całych sił. Dał się słyszeć brzęk rozbitej szyby. Tryumfując powrócił do nas i, dławiąc się od śmiechu, podśpiewywał:
— Jeszcze jedna szyba wybita...
Róża, ogarniając go macierzyńskietn spojrzeniem, wyrzekła z uwielbieniem:
jest tak zabawny... jak dziecko... Jakże jest młodym na swój wiek!...
Po wychyleniu kieliszka pestkówki, kapitan Mauger zapragnął zapoznać mnie z ogrodem... Róża wymówiła się od towarzyszenia nam swoją astmą i prosiła, abyśmy nazbyt długo nie chodzili.
— Pamiętajcie, — wyrzekła żartobliwie... — że was pilnuję...
Kapitan poprowadził mnie aleją, wysadzoną bukszpanami, pomiędzy klombami, przepełnionymi kwiatami. Wymieniał nazwy piękniejszych, za każdym razem zaznaczając, ze niema podobnych u tego świni Lanlaira... W tejże chwili zerwał mały kwiatek pomarańczowy, szczególny i śliczny, a obracając delikatnie jego łodygę w palcach, zapytał mnie:
— Czy pani to jada?
Byłam tak zdziwiona tem pytaniem, że patrzyłam nań z otwartymi ustami. Kapitan dodał:
— Ja go zjadam. Nadzwyczajny smak... Jadam wszystkie kwiaty jakie tu rosną... są między nimi dobre i mniej dobre... są takie co niewiele warte... Mimo to, zjadam wszystko.
Mrugnął okiem, mlasnął językiem, uderzył się po brzuchu i powtórzył głośniej jakby z wyznaniem:
— Ja wszystko zjadam!...
Sposób w jaki kapitan wypowiadał swoje dziwne upodobanie, naprowadził mnie na myśl, iż manją jego życia było zjadanie wszystkiego... Rozbawiona pochlebiałam jego manji...
— Pan masz słuszność, kapitanie.
— Bezwarunkowo — odpowiedział nie bez zarozumiałości...
I to nietylko rośliny zjadam... zwierzęta także... zwierzęta, których nikt nie jada... zwierzęta, których nikt nie zna smaku... Ja zjadam wszystko...
Rozpoczęliśmy naszą przechadzkę — wokoło kwitnących kwater, w wąskich alejach, gdzie chwiały się śliczne kielichy kwiatów, niebieskie, żółte i czerwone... Patrząc na kwiaty, wydawało mi się, że kapitan ma ich lekkie rzuty w swoim brzuchu... Język jego przesuwał się bezustannie po pękniętych ustach, z hałaśliwem mlaskem....
I powiedział mi jeszcze:
— Zapewniam panienkę... że niema owadu, niema ptaka lub glisty, abym ich nie zjadł... Zjadam tchórze, węże, szczury, świerszcze, gąsienice... Wszystko zjadam... Wiedzą o tem w okolicy... i jak tylko znajdą jakie zwierzę martwe lub żywe, zwierzę, które nikomu nie jest znane, zaraz sobie mówią: „Trzeba to zanieść do kapitana Maugera“. Przynoszą... a ja zjadam... Podczas zimy, gdy są mrozy przelatują jakieś nieznane ptaki... z Ameryki albo może jeszcze z dalszych stron.. Przynoszą mi i ja zjadam... Założyłbym się, że niema na święcie drugiego takiego człowieka, kóryby zjadał tyle rzeczy co ja... Zjadam wszysko...
Przechadzka skończyła się, wróciliśmy pod akację. Zabierałam się do odejścia, gdy kapitan wykrzyknął:
— Ach... muszę panience pokazać ciekawą rzecz, jakiej napewno nigdy nie widziała.
I głosem donośnym zawołał:
— Kleber!... Kleber!...
Po powtórnem nawoływaniu, wytłomaczył mi:
— Kleber... jest to moja łasica... prawdziwy fenomen...
I jeszcze zawołał.
— Kleber!... Kleber!...
Na gałęzi, tuż nad nami, pomiędzy zielono-złotymi liśćmi, spostrzegłam różowy pyszczek i dwoje małych, czarnych ślepiąt, bardzo żywych i roztropnych.
— Och... wiedziałem, iż nie jest daleko, chodź tu Kleber!... Psst!...
Zwierzątko zsunęło się po pochyłej gałęzi do pnia drzewa i, bardzo zręcznie chwytając się pazurkami kory, zeszło. Ciało jego pokryte białem futrem, poznaczone w płowe plamy było zwinne i pełne wężowej gracji... Ledwie dotknęło ziemi już w dwu podskokach znalazło się na kolanach kapitana, który pieścił je uradowany...
— Ach!... dobry Kleber!... Ach!... prześliczny Kleberek!..
Zwrócił się do mnie:
— Czy widziała panienka kiedykolwiek łasicę do tego stopnia oswojoną?... Chodzi za mną wszędzie, po całym ogrodzie jak mały psiak... Jak tylko zawołam, jest w tej chwili przy mnie, z podniesioną główką i z ruchomym ogonkiem... Jada z nami... sypia z nami... Daję słowo, że kocham to małe zwierzątko jak człowieka... trzeba ci wiedzieć, panno Celestyno, że nie chciałem jej oddać za trzysta franków... Nie oddałbym jej również i za miljon franków... nawet za dwa miljony franków... Kleber... tutaj...
Zwierzątko podniosło łebek ku swojemu panu, potem wspięło się i następnie wlazło mu na ramiona, poczem z tysiącem prześlicznych pieszczot owinęło się w-około szyi kapitana, zupełnie jak fular...
Róża nic nie odżywiała się... wydawała się być podrażnioną.
Raptem piekielny pomysł zrodził się w moim mózgu:
— Założyłabym się, — wyrzekłam natychmiast... — założyłabym się prawie, kapitanie, że swojej łasicy nie zjadłbyś?
Kapitan spojrzał na mnie z głębokiem zadziwieniem, następnie z nieskończonym smutkiem... Oczy jego zaokrągliły się, wargi poczęły trząść się.
— Kleber?... — wybełkotał... — zjeść Klebera?...
Widocznie iż tego rodzaju pomysł nigdy nie przyszedł mu na myśl, choć zjadał wszystko...
— Założyłabym się, — powtórzyłam z okrucieństwem — że nie zjadłby pan swojej łasicy?...
Zmieszany, podrażniony, zupełnie niemy wskutek jakiegoś tajemniczego, niewidzialnego wstrząśnienia, stary kapitan podniósł się z ławki... Niezwykłe wzburzenie opanowało nim...
— Proszę to powtórzyć!... — wybełkotał.
Po raz trzeci, z gwałtownością, wybijając każde słowo, powiedziałam:
— Założyłabym się, że nie zjadłbyś pan swojej łasicy?...
— Nie zjadłbym swojej łasicy?... Co też panienka mówi?... Powiada panienka, że nie zjadłbym?... A więc dobrze, zobaczy panienka... Ja zjadam wszystko...
Objął łasicę. I jak się łamie chleb, jednem krótkiem uderzeniem ręki złamał krzyż małego zwierzątka i rzucił je. Martwe leżało bez najmniejszego spazmu lub wstrząśnienia, na piasku w alei. Poczem krzyknął do Róży:
— Zrobisz mi dzisiaj wieczór potrawkę...
I pobiegł z ruchami szaleńca do domu, w którym się zamknął.
Przez kilka chwil odczuwałam prawdziwe, niewypowiedziane obrzydzenie do siebie. Cała jeszcze przejęta wstrętnym postępkiem, jakiego dopuściłam się, podniosłam się, aby odejść. Byłam bardzo blada... Róża towarzyszyła mi... śmiejąc się...
— Nie gniewam się o to co się stało — wyrzekła... Zanadto on kochał swoją łasicę... Co do mnie nie chcę aby kochał cośkolwiek... Znajduję te, że zanadto kocha on swoje kwiaty.
Po krótkiej chwili dodała:
— Swoim porządkiem on nie daruje ci tego nigdy... Jest to człowiek, którego lepiej nie zaczepiać... wszak to dawny wojskowy.
Potem, postąpiwszy kilka kroków dalej:
— Zwracaj uwagę na siebie moja mała... Zaczynają już gadać o tobie w tym kraju... Zdaje się, któregoś dnia widziano cię w ogrodzie z panem Lanlaire, to bardzo nierozważnie... wierzaj mi... Ogadają cię wpierw zanim się cokolwiek stanie... miej się na baczności... I pamiętaj, że z tym człowiekiem... od pierwszego razu... paf... jest dziecko...
I podczas gdy otwierała furtkę:
— A więc... do widzenia!... Muszę teraz iść gotować potrawkę...
Przez cały dzień prześladował mnie trup łasiczki, widziałam go wciąż w alei na piasku...
Tego wieczoru, gdy podawano leguminę, pani powiedziała do mnie bardzo ostro:
— Jeżeli lubisz śliwki suszone, możesz poprosić o nie... wtedy wiedziałabym sama czy mam ci je dać... Ale zabraniam ci brać samej.
Odpowiedziałam:
— Nie jestem złodziejką, proszę pani, i nie lubię śliwek.
Pani zawyrokowała:
— Powiadam, że wzięłaś śliwki...
— Jeżeli pani uważa mnie za złodziejkę, proszę obliczyć się ze mną.
Pani wyrwała mi z ręki talerzyk ze śliwkami.
— Pan dziś rano zjadł pięć... było trzydzieści dwie... a jest tylko dwadzieścia pięć... zatem zabrałaś dwie... żeby mi się to więcej nie powtórzyło...
Było to prawdą... Zjadłam dwie... Policzyła!... Nie!... po raz pierwszy coś podobnego przytrafiło się w mojem życiu!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.