Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Niechęć do Ubezpieczalni

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Niechęć do Ubezpieczalni.

Niechęć do Ubezpieczalni jest zjawiskiem nadzwyczaj rozpowszechnionym w Warszawie. Objawy jej uderzały mnie jak pałką w głowę z chwilą, gdy rozpoczynałam swą praktykę w stolicy po powrocie z Poznania. Narazie daję parę charakterystycznych obrazków, potem spróbuję zrobić syntezę.
Na piąty dzień po rozpoczęciu pracy w Warszawie, zjawił się u mnie jakiś pacjent atletycznej budowy. Jeszcze nie przeszedł przez próg gabinetu, a już zaczął mówić podniesionym głosem.
— Ja płacę składki po to, żeby być narażonym na tego rodzaju świństwa. Miała pani przysłać felczerkę, żeby postawiła bańki, czekamy, już trzy godziny a nikt nie przychodzi. To tak się traktuje robotników, to tak się obchodzi z ludem pracującym? Ja nie obrażam nikogo, tylko jedno powiem, aby nie być gburem: to jest świństwo i skandal.
Trzęsłam się cała, choć nic nie mówiłam, gdyż nieprawdopodobną rzeczą było przerwać potok wymowy rozzłoszczonego pacjenta. Byłam najgłębiej urażona powiedzeniem, że źle traktuję robotników. O, gdyby to słyszał ś. p. poseł Ciszak, z którym w organizacji robotniczej tak dobrze mi się pracowało! Pouczyłby na pewno tego pana, czy ja robotników źle traktuję.
Rozmyślanie to odebrało mi narazie pewność siebie. Lecz mimo to patrzałam uważnie na jegomościa w trakcie jego przemowy. Elokwencja jego wygasła w końcu samoistnie, więc z kolei i ja rozpoczęłam.
— Gburem, owszem pan jest i to nie byle jakim. Nie mam przyjemności pana znać i nie wiem też, po co pan do mnie przychodzi. Proszę o legitymację.
Okazało się, że pacjentka, w której sprawie zgłosił się wymowny jegomość, nie należała wcale do mojego rejonu i że to wcale nie ja miałam skierować felczerkę do chorej, że to nie ja ją w ogóle leczyłam. Nieporozumienie!
A ile nerwów i zdrowia mi zabrał.


∗             ∗

Telefon.
— Proszę panią doktór, jestem sąsiadem, mieszkam tak niedaleko. Żona moja niedomaga — słyszę przesadny głos w telefonie.
Przychodzę do chorej. Służąca, która otworzyła mi drzwi, oświadczyła:
— Ach, pani jest w łazience. Myje się właśnie. Proszę poczekać.
— Nie mam czasu na czekanie. Mam innych chorych, którzy na mnie czekają. Proszę więc uprzedzić panią, że długo nie mogę tu pozostawać — odpowiedziałam.
Po dziesięciu minutach ujrzałam wreszcie pacjentkę. Jak przewidywałam, była urocza. Koszulkę nocną miała w „trąbki, ząbki i bombki“ — jak to śpiewała Ordonówna. Oczęta, mimo swych 33 lat, jak u łani, oczywiście łani zranionej. Wyobrażałam sobie od razu, że takim samym smutnym wzrokiem spogląda na męża, gdy chce, aby jej kupił nowy kapelusz.
— Ach — weschnęła przeciągle. — Mąż mój do pani telefonował. Tak się strasznie źle czuję. Mam gorączkę.
Badam temperaturę. 37,3. Oglądam dokładnie i poza lekko zaczerwienionym gardłem nic nie stwierdzam. Zapisałam lekarstwo i przysłałam felczerkę z zastrzykiem zapobiegawczym przeciw grypie, myśląc że się na tym skończy. Tymczasem to się dopiero zaczęło. Za dwa dni znów wezwanie. Chora bez temperatury, lecz podaje, że jak tylko wstaje i zaczyna chodzić, to dostaje gorączki.
— Możliwe — pomyślałam sobie. — Zrobię analizy, może jest gdzieś jakieś ognisko zapalne. Ledwo przyszłam do domu, znów telefon, żeby przysłać felczerkę, bo żona kupiła sobie drugi zastrzyk i chce, by go jej zaaplikować. Odpowiedziałam krótko, że felczerki nie przyślę, bo nie uważam za potrzebne robienie drugiego zastrzyku. Chora skierowana jest już zresztą do Roentgena. Ma zrobić analizę moczu i iść do laryngologa — tłumaczyłam przez telefon jej mężowi.
Z powodu urlopu nie praktykowałam przez miesiąc. Ledwo jednak zaczęłam przyjmować chorych, pacjentka zjawiła się u mnie.
— Byłam u laryngologa w Ubezpieczalni — opowiada. — Obszedł się ze mną bardzo niegrzecznie, tylko zajrzał mi do gardła i dał płókanie. Poszłam oczywiście do prywatnego lekarza, zapewne zna pani nazwisko doktora P. — dodała patrząc na mnie triumfalnie. Podchwyciłam momentalnie jej ton:
— No i wyobrażam sobie, co za wynik!
Niezrażona tym pacjentka, ciągnęła dalej:
— A któż panią do tej pory leczył? — zapytał mnie doktór. Któż, jak nie Ubezpieczalnia — odpowiedziałam. No, no — mówił ów prywatny lekarz. To okropne. Przecież pani ma ropne zapalenie migdałków, muszę więc pani zapisać 15 diatermii na gardło i płókanie. — A teraz proszę panią doktór bardzo, aby mi zapisała to samo lekarstwo, co lekarz prywatny.
Spojrzałam na receptę i ujrzałam, że lekarstwo jest prawie identyczne z tym, które chorej zapisywałam przed sześcioma tygodniami.
— Chętnie pani przepiszę na formularzu Ubezpieczalni owo płókanie. Natomiast po zapisaniu zabiegów na gardło, proszę się zwrócić do specjalisty, ja nie czuję się kompetentna w tej sprawie — odpowiedziałam.
— Och, tam tak długo trzeba czekać. Niech mi pani to sama zapisze — zaczęła nalegać pacjentka.
Powtórzyłam jej jeszcze raz to samo i napisałam receptę. Gdy wręczałam jej kartkę, po raz czwarty zażądała zapisania diatermii na gardło. Po raz czwarty odpowiedziałam odmownie:
— Nie jestem specjalistą od chorób gardła i nie mogę brać odpowiedzialności za zabiegi zlecone przez kogo innego.
Chora opuściła mój gabinet bardzo wzburzona.
Następnego dnia przysłała służącą, która bez kolejki chciała się dostać do gabinetu. Czekający oczywiście zaczęli protestować. Gdy wreszcie weszła, a ja początkowo nie wiedząc o co chodzi, poprosiłam o pokazanie legitymacji, dziewczyna oświadczyła, że przysyła ją pani Igrek, prosząc o jakiś syrop na kaszel. Legitymacji nie miała, bo ten „syrop to się należy do wczorajszej wizyty, tylko ona zapomniała pani doktór o tym powiedzieć“.
Odpowiedziałam, że nie wiem o jaki syrop idzie, a ponadto poprosiłam o powtórzenie chorej, żeby sama się zgłaszała o ile jej coś dolega, a nie przysyłała pomocnicy domowej po lekarstwa i nie wymagała, aby lekarz zapisywał je pod jej dyktando.
— Czy mam powtórzyć to pani Igrek? — zapytała dziewczyna.
— Tak, proszę powtórzyć.
Za dwa dni pani Igrek wezwała mnie znów do siebie. No, pomyślałam sobie idąc, trzeba wreszcie przecięć ten węzeł gordyjski. Przed wyjściem obejrzałam kartę choroby. Analizy i prześwietlenia wykazywały, że pani Igrek, o ile ma stany podgorączkowe, to tylko z powodu zapalenia migdałków, gdyż serce, płuca, nerki i wątroba były u niej zdrowe. Oczywiście wybrałam się do pacjentki z wszelkiego rodzaju instrumentami. Chora „w łóżeczku“ oświadczyła, że znów gorączkuje. Temperatura 37,1. Czop zapalny na migdale widoczny. Zapytuję więc, czy zgłosiła się do specjalisty.
— Nie. Chodzę prywatnie na diatermię, gdyż Ubezpieczalni mam dosyć. A właściwie dlaczego nie mogę przysłać służącej po lekarstwo, jeśli mnie coś dolega. Lekarz, u którego się poprzednio leczyłam, dawał mi zawsze lekarstwa w ten sposób.
Musiałam ją wreszcie pouczyć:
— Proszę więcej pomocnicy domowej po lekarstwa nie przysyłać, o ile ja pani do tego nie upoważnię. Jest pani wieczną malkontentką w Ubezpieczalni, jednak stale pani z tej Ubezpieczalni korzysta w sposób niewłaściwy. Nie mogę zapisywać lekarstwa dla pani pod dyktando służącej, bo pomijając inne względy, nie wiem, co mam pani zapisywać. Leczenie w ten sposób nie daje żadnego rezultatu. Teraz już wiem, co pani jest, gdyż dobrze panią zbadałam. Wiem, że długotrwałe stany podgorączkowe mają jako przyczynę chroniczne zapalenie migdałów. Gdybym słuchała tego, co pani mówi, to urzeczona autorytetami prywatnych lekarzy, na które się pani stale powołuje, musiałabym uwierzyć że te stany podgorączkowe są pochodzenia nerwowego. Przecież takie opowiadanie słyszałam, gdy panią badałam po raz pierwszy. Ponadto całe zachowanie się pani jest niewłaściwe, gdyż nie jest pani tak chora, aby wzywać mnie do siebie, względnie przysyłać służącą do podyktowania mi recepty. Dziś jeszcze przecież pani ma zamiar wyjść na naświetlania, które prywatny lekarz pani zaordynował, a do mnie przyjść pani nie mogła. Ciekawa jestem, czy wzywałaby pani dziś prywatnego lekarza do siebie do domu? Napewno nie. Mnie pani wzywa, bo to nic nie kosztuje.
W trakcie mego przemówienia chora kilkakrotnie usiłowała mi przerywać. A gdy skończyłam, zapytała:
— To pani uważa, że ja mam zdrowe serce? Doktór N. stwierdził, że mam nerwicę.
Odpowiedź ta, dosłownie mnie „zatkała“. Więc po to przez pół godziny badałam i objaśniałam, co jej jest, aby taki był rezultat moich słów. Odpowiedziałam już podniesionym głosem:
— Serce ma pani zdrowe, badałam panią już 6 razy. A ponadto było robione zdjęcie roentgenowskie. Zresztą nie jestem w stanie komentować wszelkich bzdurnych opinii, które ktokolwiek o pani zdrowiu wydaje. Nie mogę pani również poświęcać tyle czasu. Choroba jest wyjaśniona. Gardło powinien pani wyleczyć laryngolog, a mnie proszę więcej nie wzywać do siebie, o ile nic nowego nie zajdzie. Wychodzi pani w innych sprawach na ulicę, może się wiec pani i do mnie pofatygować osobiście.
Chora nie przejęta się bynajmniej tymi uwagami.
— Złośliwości we mnie żadnej nie ma — odpowiedziała. — Obrażać nikogo nie chciałam, bo jestem zbyt dobrze wychowana.
Już nie mam siły odpowiadać. Ściskam rączkę uroczej pacjentki I uciekam, uciekam, gdyż obawiam się, że do tej pory jeszcze prowadziłybyśmy z sobą dyskusje na te interesujące tematy, oczywiście z tym rezultatem, że nikt by nikogo nie przekonał.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.