Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Ludność a nowy lekarz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Ale stokroć gorsze od warunków materialnych byty okoliczności natury psychicznej, które zmuszały mnie do głębokich refleksji. Ludność odnosiła się do mnie początkowo wrogo, nie tylko dlatego, że byłam kobietą-lekarzem, i to bardzo młodą kobietą i bardzo młodym lekarzem — to nie odgrywało zbyt wielkiej roli. Jak się przekonałam, moje koleżanki, zresztą po tym i ja sama cieszyłam się dobrą opinią jako lekarz, a ludność lubiła leczyć się u kobiet. Przyczyną początkowej niechęci do mnie było to, że byłam „nie tutejsza“. „Galilok z Kongresowy“. Mieszkanka „ciepłych krajów“, która przyjechała „tutejszym“ chleb odbierać. — Oto były głosy opinii. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że natrafiłam na ślad następującej intrygi. Lokatorka domu, w którym mieszkałam, żona robotnika jednej z okolicznych fabryk, chodziła po domach i zbierała podpisy przeciwko mnie, jako „nie tutejszemu lekarzowi“. Jednocześnie robiła dużą reklamę dr X. Lecz tu od razu sądzone mi było poznać skutki agitacji, że tak powiem — od podszewki. Wierzę do tej pory, że owa kobieta zbierała te podpisy „spontanicznie“, bez jakichkolwiek instrukcji i ekwiwalentu materialnego, tym nie mniej jednak zrobiła mi, o dziwo, dużą reklamę. Przez nią bowiem ludność dowiedziała się, że jest w Starołęce stały lekarz, do którego w każdym nagłym wypadku można się zwrócić. I tak się też stało. Nocne wezwania do chorych, przyjmowanie pacjentów rano — zrobiło się od razu moją koncesją. Po południu pacjenci natomiast się rozdzielili. Znaczna część kobiet korzystała z usług przyjezdnego doktora X, który po moim osiedleniu się dojeżdżał jeszcze do Starołęki przez przeszło rok, mimo, że zasadniczo nie wolno lekarzowi wykonywać praktyki lekarskiej w dwóch gabinetach prywatnych. Oczywiście przez ten czas zarobki moje były bardzo niewielkie, gdyż pacjenci „kasowi“ nader pomału przyzwyczajali się do nowego lekarza. Zresztą miałam też z początku wśród rodzin robotniczych i chłopskich opinię zbyt postępowej i niezbyt przyzwoitej. Kazałam bowiem zwracającym się do pierwszego badania rozbierać się. Widocznie pacjenci nie byli zbyt przyzwyczajeni do tego rodzaju leczenia. Wyczekiwania w kolejce na schodach, otrzymywania lekarstw „na oko“ lub pod dyktando chorego, byle by było dobre w smaku, weszło tu w przyzwyczajenie. Do mojego nowatorstwa w badaniu i zapisywaniu lekarstw mniej smacznych należało się więc dopiero przyzwyczaić.
Ulubionym zajęciem mieszkańców tego głuchego przedmieścia Poznania, zresztą jak i innych miasteczek prowincjonalnych, było wylegiwanie się w oknach na poduszeczkach i przypatrywanie temu, co się dzieje na ulicy. Niektórzy mieli nawet specjalne lusterka, które, ustawione pod kątem, pozwalały widzieć jednocześnie obie strony drogi. Otóż moja gospodyni, zażywna piekarzowa H., obserwując mnie od miesiąca, jak biegałam do mieszkań chorych orzekła:
— Pani doktorowa to za szybko się rusza. Ja nie zdążę jeszcze głowy obrócić w oknie, a pani już jest na końcu ulicy.
Istotnie nic z mojego wyglądu zewnętrznego nie mogło imponować zażywnym mieszkańcom Starołęki. Ani tusza, ani celebrowanie z nadętą powagą czynności lekarskich, ani zamożność. Mieszkanie w oficynie u piekarza, kiedy każdy solidny obywatel gnieździł się we własnym domku, nie dodawało mi również prestiżu. Na dobitkę moja czysta, bez akcentu polska wymowa wśród ludzi mówiących gwarą, i to bardzo specyficzną, też wydawała się obcą. Gwara miejscowej ludności była co prawda dla mnie nie pozbawiona uroku. Wiele było w niej germanizmu, lecz także i wiele wyrazów staropolskich. Młode pokolenie, które kształciło się w polskich szkołach, było jeszcze nieliczne. Ludność dobrze pamiętała Niemców. I to wcale nie najstarsza ludność. Ci, co umieli czytać i pisać po polsku, przeważnie korzystali z tajnego nauczania przed i w czasie wojny, mówili właśnie taką gwarą.
Gdy pacjent odezwał się do mnie po raz pierwszy:
— Kucom i kucom, aż mnie żga w boku — nie bardzo się orientowałam, że chory skarżył się na uporczywy kaszel. Ale prędko jednak przyswoiłam sobie tajniki owej gwary i bez zająknienia niebawem pytałam chorego: — A jak na przechód? Znaczyło to mniej więcej: Jak funkcjonuje pański przewód pokarmowy? Czy stolec normalny?
Wielką pomocą w tych trudnościach lingwistycznych i medyczno-lokalnych był aptekarz, który objaśniał mnie i tłumaczył, co znaczą te nieznane mi dotychczas określenia.
Ludność była przyzwyczajona leczyć się swoimi lekami. Zgłaszano się więc do mnie, abym zapisała „krople św. Jakuba“, „krople św. Genowefy“, no i o zapisywanie wielkiej ilości smarowań. Prawie nie było chorego, którego by coś nie „żgało“, a na „żganie“ nie pomagały leki wewnętrzne, tylko „smarowanie“. Pomalutku stawiałam kroki w tym gąszczu przesądów i wierzeń ludowych. Stosy tłuczonych pod apteką butelek były dla mnie pouczające. Do chorego trzeba trafić. Trzeba za wszelką cenę wzbudzić jego zaufanie do siebie. Rozumiałam to wprost intuicyjnie. Dlatego też nigdy nie bagatelizowałam tego, co chory mówił, choćby to były największe głupstwa i przesądy. Nie mogłam co prawda sprowadzić swojej wiedzy do tępego zapisywania pod dyktando „kropli dziewięciorakich“, „amolu“ i „ekspelerra“ na „żganie“ oraz maści zielonej na rany. Przede wszystkim nie rozumiałam z początku, o jakie leki w ogóle chodzi, gdyż wykłady farmakologii na Uniwersytecie Warszawskim nie uwzględniały tego rodzaju receptury. Dopiero aptekarz pouczył mnie, że pod postacią „kropli dziewięctorakich“ można zapisywać wszelkie leki o podstawie kropli walerianowych na eterze. Pierwsza trudność wówczas znikła. Mieszając z kroplami walerianowymi na eterze inne leki, mogłam już leczyć bez uszczerbku zdrowia chorego, zgodnie z całą swą wiedzą, cały szereg różnych cierpień, serca, przewodu pokarmowego i układu wspólczulnego. Chory wierzył, że ma zawsze same „krople dziewięciorakie“ lub „troiste“, bo lekarstwa zawsze „zalatywały“ eterem.
Gorzej było z „wcieraniami“. Co tu na przykład wcierać w skórę, skoro owo „żganie w boku“ pochodzi z zapalenia woreczka żółciowego, nerek lub błony śluzowej żołądka? Co też robić, jak chory stwierdzi kategorycznie, że wierzy tylko w smarowanie, a lekarstw do wewnątrz nie zażyje w żadnej formie. Byli na przykład tacy pacjenci, którzy za żadne skarby nie zażyli lekarstwa w proszku, twierdząc, że „każdy proszek to trucizna“ i zupełnie nie rozumiejąc, że to samo lekarstwo otrzymują w płynie lub w kroplach.
Najgorzej oczywiście było z „zajstrzykami“. Każdy „zajstrzyk“, według miejscowych wierzeń skracał życie o rok lub dwa. Wezwano mnie kiedyś do chorej, która była w agonii z powodu raka żołądka. Wiła się ona z powodu wprost nieludzkich cierpień. Wstrzyknęłam jej morfinę i środek nasercowy. Chora w dwa dni po tym umarła. Oczywiście wszyscy zgodnie orzekli, że przyczyną śmierci były owe „zajstrzyki“. Postanowiłam jednak przetrzymać za wszelką cenę napór opinii nieprzejednanej na nowe metody leczenia. Aptekarz dał mi słownik określeń ludowych, ziół i leków, stosowanych również w medycynie. Uzgadniając słownictwo ludowe z łaciną, a następnie z zastosowaniem dobrego zioła do cierpienia chorego, żonglowałam jakoś wśród stałych niebezpieczeństw, na które narażony jest z zasady zawód lekarski.