Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XLIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLIX.

Im więcéj wzrastała sympatya moja dla Lubomira i wysokie moje o nim wyobrażenie, tém silniéj pociąganą się czułam do młodziuchnéj siostry jego Zosi. Zdawało mi się, że przestając z nią często, zbliżam się do niego, a zresztą lubiłam słuchać, jak mi w pełnych miłości słowach mówiła o bracie swym, którego przecie mało znała, bo nie hodowali się razem i zaledwie teraz, od kilku tygodni, codziennie widywać się zaczęli. Niemniéj jednak Zosia, wcześnie po rodzicach osierociała, wychowana w domu wujowstwa, którzy, lubo dobrzy dla niéj, ojca i matki zastąpić nie mogli, spragniona była uczuć rodzinnych, i brata, wracającego z długiéj podróży, przyjęła z pół dziecinną, naiwną i namiętną siostrzaną czułością, z zupełném przygotowaniem do ujrzenia w nim prawdziwego ideału mężczyzny, brata, opiekuna i obrońcy młodéj siostry.
A cóż dopiéro, gdy z ust jego posłyszała wychodzące zdroje tych słów szlachetnych i podniosłych, które i mnie zachwyciły. Uwierzyła wtedy w brata, jak w świętość, i największą dla niéj radością było mówić o nim z zapałem. Téj radości dostarczałam jéj często, bo po kilka godzin przesiadywałam u niéj sam na sam w jéj ślicznym, podobnym do mego, gabineciku, a rozmowy nasze, jak ziemia około swéj osi, obracały się około imienia Lubomira.
Zosia była śliczném, słodkiém, potulném stworzeniem, miała drobne i delikatne kształty, jasno blond włosy i cerę twarzy przezroczystą, a zadziwiającéj białości. Główną cechę układu jéj wyrazu twarzy stanowiła łagodność i rodzaj dziewiczego, tęsknego rozmarzenia. Ale z za łagodności i słodyczy kiedy niekiedy przebijała się energia, a z za rozmarzenia wyglądała duszyczka młoda, nieśmiała, ale myśląca, ciekawa, pragnąca wszystkiego, co dobre, prawdziwe, idealne. Te rzuty energii, hardo zginające drobne pąsowe usteczka Zosi, te pojawy myśli pojętnéj i ciekawéj, napełniające jéj wielkie, pełne, szafirowe oczy wyrazem zamyślenia lub srebrnemi iskierkami zapału, były niby przebłyskami wewnętrznéj jéj najgłębszéj natury, czegoś, co na dnie istoty jéj leżało niewyrobione jeszcze, niedojrzałe i szukające dopiéro sobie miejsca pod słońcem. Były to znaki, w których przyszłość dziewczęcia objawiała się nagle i z rzadka, przez które widziéć można było w czystéj i naiwnéj piersi wpółdziecka kiełkującą, energiczną, upartą, może namiętną, myślącą i na drogach ziemskich po swojemu mającą stąpać, kobietę.
Tymczasem jednak przyszła energia Zosi drzemała jeszcze w jéj wnętrzu, budząc się kiedy niekiedy tylko i jak przez okienko wyglądając na świat przez białą twarzyczkę, aby wnet znowu usnąć spokojnie w piersi dziewicy-dziecka. Zosia ciekawemi lecz ufnemi oczyma patrzyła na świat Boży, co niedawno otworzył się był przed nią; kochała kwiaty, muzykę, poezyą i marzyła... w marzeniach zaś jéj stała zawsze jedna postać męzka, mało znana, lecz która wyobraźnią jéj przykuła do siebie i wzbudziła w niéj piérwszy poryw serdeczny.
W drugiéj czy trzeciéj, poufnéj i tajemniczéj ze mną pogadance, Zosia zwierzyła się przede mną, że bohaterem jéj marzeń był ów prawnik młody, pan Władysław N., który tak wyraźnie zajął się był nią na balu w Rodowie, a którym zająć się wzajemnie surowo jéj wuj wzbronił.
Siedziałyśmy w ślicznym pokoiku Zosi na sofie, obitéj błękitną materyą, pośród dwóch wielkich drzew oleandrowych, łączących się rozłożystemi gałęziami i tworzących rodzaj altany. Trzymałyśmy się za ręce i rozmawiałyśmy z sobą cicho, szeptem prawie.
— Wacławo — mówiła Zosia, złotowłosą swą główkę pochylając na moje ramię, — tyś daleko rozumniejsza ode mnie, piérwéj w świat wyszłaś, doświadczyłaś przejść, jakich ja nie doświadczyłam jeszcze. Powiedz mi więc, bo może wiesz o tém, dlaczego z tłumu otaczających nas ludzi wyróżnia się niekiedy jeden człowiek, spojrzy na nas, my na niego spojrzymy wzajem, przemówi słowo jedno, drugie, krótkich słów parę, i odejdzie, ale pamięć o nim na zawsze już w nas pozostanie. Dlaczego on właśnie, a nie kto inny, staje wciąż przed wyobraźnią naszą w chwilach marzenia? W snach ukazuje się piękny, szlachetny; oko nasze jego już tylko szuka między mnóztwem napotykanych ludzi, a ucho nasze jego pragnie głosu i z całéj siły przywołuje do duszy dźwięk ten, raz króciuchną chwilkę tylko zasłyszany? Powiedz mi, dlaczego nikt, nikt z otaczających mię tak licznie mężczyzn, nie wzbudził we mnie sympatyi, nie zachwycił méj wyobraźni, nie przyśpieszył bicia mego serca... tylko on, on jeden?...
— Może dlatego tak jest — odrzekłam w zadumaniu nad pytaniami towarzyszki — może dlatego tak jest, że on lepszy, szlachetniejszy, rozumniejszy od innych?
— Nie wątpię, o, nie wątpię o tém! — zawołała Zosia, splatając białe i drobne ręce na błękitnym staniku sukienki. — Nie wątpię o tém, że on najszlachetniejszy, najlepszy ze wszystkich, jakich znam, ludzi. Pewność ta, to wiara moja, to spokój mój, to rozwiązanie dziwnych zagadek, jakie tak tłumnie stanęły przede mną, gdym w świat wstąpiła. Ale powiedz mi, droga, zkąd wzięła się pewność ta u mnie? Zkąd wiem, że on jest takim? Wszakże znam go tak mało!
Długo myślałam nad tém nowém Zosi zagadnieniem, a myśl moja odwróciła się od niéj i pobiegłam pamięcią we własną swą niedawną przeszłość. Przypomniałam sobie bal w Rodowie, park cienisty, w parku grotę oświetloną lampką bladawą, a u wejścia do groty stojącego hrabiego Witolda. I zapytałam siebie: zkąd w chwili owéj zrodziła się we mnie tak niezmierna, wielka, niezachwiana pewność, że człowiek ten nosi prawdę w sercu, a wielkie w głowie myśli? Dlaczego odtąd zjawiał się on w snach i marzeniach moich wtedy nawet, gdy w sercu mém i wyobraźni kto inny królować się zdawał? Nie był-że to ten sam wypadek, to samo dziwaczne zjawisko duchowe, o którego znaczenie i powody pytała mię Zosia?
Myśląc, podniosłam oczy w górę i zobaczyłam, jak z dwóch drzew oleandrowych wysuwały się dwie najbogatsze i najzdobniejsze gałęzie, i chyliły się ku sobie, jakby pragnęły złączyć się z sobą pocałunkiem zielonych listków. Ale przestrzeń dość znaczna dzieliła je, a na jednéj z nich, niby tęskny, zrozpaczony, okwitał bujny kwiat blado-różowy.
Popatrzałam na te dwie kłoniące się ku sobie gałęzie, a myśli różne tłumnie zaczęły tłoczyć się do méj głowy. Potém spojrzałam na Zosię, która patrzyła na mnie ciągle swemi łagodnemi, ciekawemi, w téj chwili smutnemi trochę, oczyma, i rzekłam:
— Alboż ja sama wiem, jak odpowiedziéć na pytania twoje, Zosiu droga? Wszakże jestem także istotą niedawno w świat rzuconą, i z ciekawością a niepokojem pragnącą wyczytać sfinxowe jego zagadki i tajemnice. Wszakże sama nieraz łamię się z myślami, rojeniami, pragnieniami, których dobrze nie rozumiem, a które, jak stado ptaków wichropiórych, tłumnie zlatują mi do głowy i piersi. Zkąd? nie wiem. Może z nieba, może z jakichś krain zaświatowych, z których na tę ziemię przyszłam, może z nieznanych sfer przeszłości mojéj, która mi je przysyła, jako przeczucia, zapowiednie, proroctwa tego, czém będę i jaką będę?... Na pytania więc twoje nie mogę, nie umiem odpowiedziéć jasno, bo i przede mną samą jeszcze pytania podobne nierozświecone zupełnie stoją. Ale spójrz: widzisz te dwie gałęzie, które mimowiednie gną się i chylą ku sobie. Może tak samo na drogach ziemskich spotykają się dwie dusze ludzkie i, mimo wiedzy, mimowoli, przeczuwając, że są siostrami, że są dla siebie wzajem stworzone, dążą, aby się złączyć w jednę myśl, w jedno uczucie, w jeden żywot. A może jeszcze, może bywają na świecie ludzie, których duch wielki tak wyraźnie osiada na czole i przez oczy spogląda, że już nie sposób go nie zobaczyć, że ujrzéć go i poznać może każdy, kto ma serce nieskażone i pragnie pięknych téj ziemi widoków...
Zosia objęła mię ramionami i śliczną głowę swą przytuliła do méj piersi.
— Czyś go widziała kiedy po owym balu? — spytałam.
— Dwa razy, — odrzekła Zosia. — Raz w domu krewnych przepędziłam z nim kilka godzin, drugi raz spotkałam go w ogrodzie miejskim i przemówiliśmy do siebie słów kilka. Ale zawsze wuj rozłączał nas usilnie, a potém mówił mi, że źle postępuję, zbliżając do siebie człowieka, którego żoną zostać nie powinnam.
— To okropne! — zawołałam. — Dlaczegoż nie powinnaś? Ale przecie, Zosiu, — dodałam z tajemném serca drżeniem, — teraz zależysz więcéj od brata, niż od wuja?
— Tak! tak! — odrzekła z blaskiem radości na twarzy, — to też czekam tylko chwili, w któréj Lubomir pozna Władysława... oni, poznawszy się, ocenią wzajem... jednako obaj szlachetni, zacni, rozumni... O! Wacławo, — dodała tak cicho, że ledwie dosłyszéć ją mogłam, — jakbym ja go kochała, jakbym ja go bardzo kochać mogła!..
W kilka dni po téj rozmowie Zosia wbiegła do mnie z ożywioną i radośną twarzą:
— Wacławo! — szepnęła mi na ucho, gdyśmy zostały same, — wczoraj Lubomir poznał pana Władysława na tańcującéj publicznéj zabawie, na któréj byłam z wujenką, a dziś pan Władysław był u nas z wizytą.
— I cóż, czy niezmieniony w swéj sympatyi dla ciebie? — spytałam. Zwiększony rumieniec Zosi i minka jéj filuterno-radośna odpowiedziały mi za nią.
— A pan Lubomir? — spytałam jeszcze.
— O! Lubomir! — zawołało dziewczę — jakże możesz przypuścić, aby nie ocenił pana Władysława. On tak szlachetny! tak pozbawiony wszelkich przesądów!
W istocie, tego samego dnia jeszcze słyszałam, jak Lubomir, w dość liczném towarzystwie, pochlebnie wyrażał się o młodym prawniku, a potém dodał ze zwykłym sobie zapałem w głosie i szlachetnym gestem:
— Tak, moi państwo! pękają już mury średniowiecznych przesądów, które wbrew postępowi, jaki uczyniły inne narody, u nas dzieliły dotąd ludzi na stany i kasty. Dziś praca uszlachetnia! Dziś w oświeconych krajach poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza! Równość, panowie, równość wobec prawa i światła, to dewiza wieku naszego! Precz z przesądami! przyjmujmy do naszego koła ludzi pracujących głową i rękoma! Dziś ten największy arystokrata, kto najszlachetniejszy i najużyteczniéj pracuje, i w każdym razie idea ta znajdzie we mnie filar i podporę!
Te i tym podobne słowa obfitym, kwiecistym zdrojem płynęły z ust Lubomira. Ja rosłam z radości, słuchając ich, Zosia płonęła szkarłatnym rumieńcem szczęścia i ze czcią prawe patrzyła na brata. Reszta obecnych osób z rozmaitém wrażeniem przyjmowała szlachetne jego słowa, ale z ustami Helenki, zdawało się, że zrósł się na wieki półfiglarny, półsmętny, jéj tylko właściwy, uśmieszek ironiczny. Z tym uśmieszkiem patrzyła wciąż na mnie, aż nareszcie, znalazłszy po temu sposobność, wzięła mię pod rękę i szepnęła:
— A co, Waciu? Ideał coraz silniejszą stopą opiera się na swym piedestale?
— Tak jest, w istocie! — odpowiedziałam z rodzajem przekory.
— Szczęśliwego powodzenia! — zaśmiała się z cicha Helenka. — A ideałowi jak najmniéj srogiego życzę upadku.
Czułam się niemal urażoną na Helenę, za jéj niedowierzanie w szlachetność i szczerość Lubomira, a przy tém żarty jéj i przeglądająca przez nie gorycz mroziły mi w piersi kwiat, który w niéj coraz szerzéj rozkwitał i wywoływały brzydką marę niewiary i wątpliwości, z jaką i tak w chwilach samotnych boleśne staczałam walki. Zaczęłam więc unikać pięknéj i dobréj, a tylko nieco za ironicznéj, mojéj towarzyszki, przez co tém bardziéj jeszcze zbliżałam się do Zosi. Ona-to, przeciwnie, swemi pełnemi wiary i czci prawie rozmowami o bracie zwiększała moję dla niego sympatyą, utrwalała mnie w przekonaniu, że słowa jego, które mię zachwycały, były w istocie wiernym obrazem jego duszy, wyższéj nad pospolitość, gorącéj, pełnéj uniesień szlachetnych.
Coraz bardziéj przytém zaciekawiała mię melancholijna powierzchowność pana Lubomira, osłonka tajemniczego smutku, która go okrywała od stóp do głowy.
Raz, opierając na dłoni głowę, tak, że włosy całkiem prawie zasłoniły mu czoło, powiedział mi:
— Pani! dusza moja chora! szukałem dla niéj leków po szerokim świecie i nie znalazłem ich.
— I jakież lekarstwo uzdrowić może duszę pana? — spytałam, napół żartując, napół ze wzruszeniem.
— Miłość! — stłumionym głosem odpowiedział Lubomir, a przytém spojrzał na mnie z takim wyrazem, że była-bym chyba ślepą, gdybym nie zrozumiała, że lekarstwo to pragnął wziąć z mojéj ręki.
Zarumieniłam się i zmieszałam, lecz, czując, że nie wypadało milczeniem kończyć podobnéj rozmowy, szepnęłam, sama nie wiedząc prawie co mówię:
— Ależ wyrazu tego tak często nadużywają ludzie!
Lubomir zerwał się z siedzenia i wstrząsnął głową dla odrzucenia swych długich włosów.
— Ci, co tak czynią — zawołał z oburzeniem w głosie i z gestem szlachetnym — są to bluźniercy! ludzie, którzy świętokradzko depcą najpiękniejsze kwiaty życia! Miłość, to święty wyraz! Miłość może być tylko jedna, wierna, prawdziwa, bezinteresowna, trwająca do grobu, a nawet za grobem jeszcze...
Nie skończył, bo do pokoju wbiegła garderobna moja, Zosia, przynosząc mi list od jednéj z przyjaciółek. Ujrzawszy gościa, o którym nie wiedziała, że był w salonie, zarumieniła się i, zmieszana, stanęła w progu. Żal mi się jéj zrobiło, przemówiłam do niéj słów kilka i rękę po list wyciągnęłam. Dziewczyna przeszła całą długość salonu, aby mi go podać, a gdy odwróciła się, spostrzegłam, że pan Lubomir patrzył na nią bacznie i przeprowadził ją spojrzeniem aż do drzwi, przy czém uważałam, że w zamyślonych jego źrenicach błysnęło parę iskierek. Byłam pewna, że pan Lubomir z niechęcią patrzył na biedną dziewczynę, i że oczy jego zapłonęły gniewem za to, że przerwała nam miłą i wiele znaczącą rozmowę o miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.