Pękły okowy/Część pierwsza/XXIIIa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.[1]

— Nie mamy amunicji, ani dostatecznej straży — mówił kierownik Komisarjatu do Kuny. — A czyż możemy liczyć na obronę ze strony Francuzów? Jeśli oni nie opanują sytuacji, będzie z nami źle... A jeśli dotychczas nie poskromili tej hordy i nie nastał spokój, trzeba spodziewać się wszystkiego...
— Pojadę natychmiast i pod osłoną nocy przywiozę trochę amunicji — rzekł Wiktor.
— A nadto trzeba nam setkę lub dwie obrońców. Podobno Zycherka planuje atak na nasz Komisarjat jutro około czwartej.
Wiktor pokiwał głową.
Istotnie sytuacja w mieście przedstawiała się coraz groźniej. Atak na siedzibę kontrolera wydawał się tylko przygrywką do burzy, jaka rozszalała się. Przez otwarte okna dolatywał z poza drugiej strony nasypu kolejowego huk strzałów. Snać w pobliżu poczty wrzał zacięty bój. A zuchwalczość i bezczelność Niemców nie znała granic.
Odmalował im to pracujący w Komisarjacie student ze Lwowa, Kozicki, który niekiedy na własną rękę prowadził służbę wywiadowczą. Wplątał się on w strumień motłochu, Niemczaka udając, i wróciwszy do kancelarji, zmęczony, potem oblany, opowiadał:
— Niemcy wysłali delegację do Blancharda, czy też dowódcy załogi i żądali w swej znanej skromności tylko tego, by... wojsko francuskie rozbroiło się i wycofało z Katowic. Nie uciekało ono jednak na polach Marny, więc nie można było spodziewać się, aby rejterowało sromotnie przed temi bandami. Tłumy nieprzebrane oczekiwały powrotu swej delegacji od Blancharda. Wreszcie wyszedł radny Kobe, przybrał minę Napoleona z Pipidówki i ryknął: Waffen her! Es geht zum Sturm! Powstał ogłuszający ryk i ja obok Orgeszowców czy innych bandytów, wrzeszczałem bohatersko: Siegreich wollen wir Frankreich schlagen! Słowem, nie bagatela, nie burza w szklance wody! — śmiał się student — Katowice wypowiadają wojnę Francji!
— I co dalej?
— Okazało się, ile te łajdaki mają pochowanej amunicji i broni. Rozpoczęła się na rynku zbiórka wszelkich Orgeszowców, którym rozdawała broń modra policja pod komendą oficerów, podobno z Reichswehry. Gdyby tak Francuzi byli wtedy postali im jedną rzetelną salwę, byliby odrazu wygrali wojnę z Katowicami. Ale ten Blanchard czy kto inny (nie wiem kto tam rej wodzi) to z przeproszeniem kiep.
— Kto do tego doprowadził, — wtrącił jeden ze słuchaczów — jeśli nie Komisja Międzysojusznicza, zjadająca w Opolu dobre obiadki? Jej ustępliwość, jej słabość! Przez tyle miesięcy spokojnie patrzyli na to, jak Niemcy sprowadzali tu wojsko tysiącami. Teraz niech John Bull z Opola przyjdzie bić się tu z Niemcami. Albo ci kataryniarze z makaronu ulepieni. Niech djabli biorą całą tę komisję! Niby to pilnują ładu i porządku, ale co ich to wszystko obchodzi? Niedawno jeszcze, tak jak Lloyd George, nie wiedzieli wcale o istnieniu Śląska, a dziś tyle wiedzą, że można przy tym plebiscycie upiec własną pieczeń. Te pierony zagraniczne!
— Prawda! — podniósł się inny głos. — Jeśli my opierać się będziemy na przekonaniu, że Komisja w Opolu opiekuje się Polakami, to ładnie na tem wyjdziemy. Czy pomyśleli o tem Francuzi, aby wysłać oddział wojska dla zabezpieczenia Komisarjatu?
Zawrzało oburzenie. A że końca dyskusji nie było widać, Wiktor Kuna i Widera wyszli z kancelarji.
— Jedź zaraz z powrotem do Mysłowic, bo z pewnością Matylda niepokoi się już o swego chłopca! — rzekł Wiktor do Augustyna, pożegnał go, a sam wkrótce, prowadząc swój motocykl, wskrobał się na pobliski nasyp kolejowy, z poza którego zawsze jeszcze dochodził huk strzelaniny.
Kipiała tam, jakby czasu wojny, zażarta potyczka. Niemcy pod wodzą oficerów Reichswehry szturmowali do silnej placówki francuskiej przy gmachu pocztowym. Ostrzeliwali Francuzów siarczyście. Lecz nagle walka ustała i Wiktor z bezpiecznej swej pozycji leżącej ujrzał wynurzający się oddział francuski na pustą jezdnię, na której spoczywało kilku rannych.
Osłupiał. Tam do licha, Francuzi opuszczali posterunek, ustępowali przed przewagą. Pozostały jedynie dwie sekcje piechurów tuż przy torze kolejowym, osłonięte jako tako przez zabudowania sygnałowe. I one powinny były pójść za swym oddziałem. Tymczasem Wiktor, w oddaleniu zaledwie dwudziestu kroków od tej partji, widział dokładnie, że kapitan trzymał swych żołnierzy w pogotowiu do akcji na bagnety, z miejsca się nie ruszając.
A na ulicę Pocztową wylało się z domów wojsko niemieckie, maskowane różnemi nazwami. Zajęto opuszczoną placówkę, formowano się w kompanje i zbierano rannych. Wreszcie odłączyła się od nich secina Zycherki z kapitanem na czele i pomaszerowała do toru kolejowego, gdzie nastąpiła wymiana zdań między kapitanem niemieckim a dowódcą osamotnionej partii Francuzów.
Wiktor, ogromnie zaciekawiony, z całem napięciem nerwów patrzał i pytał, co nastąpi. Rozumiał, że Niemiec żądał od Francuzów złożenia broni jako cenę za swobodny odwrót do koszar. Ale ich dowódca, giestykulując, zdał się wołać: „Jamais! (Nigdy!)“
I wyrwał swemu żołnierzowi karabin z ręki, wyzywającym tonem niemieckiego kapitana doprowadzony do pasji.
W tej chwili rozległa się stentorowa komenda niemiecka:
— Schwaermen! (W rozsypkę)
Nim rozsnuły się szeregi Zycherki, łysnęły ogniki, gruchnęła salwa i kapitan niemiecki pierwszy padł twarzą na bruk bez życia. A jego żołnierze, wystrzeliwszy na oślep, zachwiali się i rozbiegli, zanim zaświeciły im w oczy bagnety.
Mogło im nadbiedz w pomoc sformowane przed pocztą wojsko i wystrzelać garstkę śmiałków jakby kaczki. Atoli Francuzi cofnęli się, przekroczyli szybko tor kolejowy i, tak jak Kuna, legli na ziemi u szczytu wału, skąd mieli przed sobą ulicę Pocztową na przestrzał.
Wypadkiem zszeregowany z Francuzami Wiktor poczuł się Hallerczykiem. Zadrżały w nim wszystkie nerwy, drżał głównie ów jego potężny nerw wojacki, ze źrenic jego strzeliły błyskawice i targała go chęć, by walczyć z nimi pospołu, bić Germanów.
Nad głową jego i Francuzów poczęły bryzgać kule. Zapuścił się ku nim od poczty oddział zielonej policji, lecz spotkały go gęste strzały usłanych na ziemi poilus‘ów. Więc Niemcy zatrzymali się na moment, zaczem zboczyli w ulicę, spadającą sierpem pod tunel wału kolejowego, aby tą drogą wpaść na tyły Francuzów.
Pojął to Kuna i niepewny, azali kapitan francuski orjentuje się w topografji miasta i odgaduje zamiary burszów, przyskoczył do niego.
— Vive la France! — legitymował się najpierw. — Walczyłem z wami ramię przy ramieniu przeciwko boszom... Macie trzy minuty czasu. Lada moment wpadną przez ten tunel Niemcy! Ruszajcie do koszar, po tym torze kolejowym!
Wskazał ręką kierunek. Przestroga nie była wcale zbędna, gdyż dwa czy trzy dni temu zmieniono załogę francuską i kapitan znalazł się w nieznanym labiryncie. Zmierzył Kunę przenikliwem spojrzeniem i rzekł:
— Pan jest z narodu Poniatowskiego? Dziękuję!...
Z narodu Poniatowskiego... Dreszcz dumy przeszył młodego oficera i nie wiedział jak to się stało, że, lubo w ubraniu cywilnem, salutował kapitana.
— Depechez-vous! (Śpieszcie się!) — zawołał jeszcze i kapitan, przytknąwszy palce do swego kepi z przyjaznym uśmiechem, podskoczył do swych żołnierzy, zgarnął ich szybko i puścili się wzdłuż relsów po nasypie kolejowym.
Wiktor zaś uświadomił sobie, że i dla niego spotkanie z Zycherką nie jest szczególnie pożądaną rzeczą. Rzucił się przeto w najbliższą, wzwyż biegnącą ulicę, prowadził swój rower kilka kroków, zerkając wstecz na wał, gdzie istotnie zaroiło się niebawem od zielonych mundurów, i wreszcie dosiadł swego żelaznego Pegaza i prysnął.
A w duszy dźwięczało mu to „... z narodu Poniatowskiego“. Jak to taki Francuz potrafił znaleźć piękny, efektowny zwrot! I dotknąć czułej żołnierza struny!
Był z narodu, co wydał księcia Józefa... Spływało nań coś z chwały tego rycerza chrobrego bez skazy i czuł, jakby przez to nabierzmowany, że winien zapatrzeć się w ten model, wziąć w duszę ten posąg wielkiego żołnierza, co tak świetnie umiał umrzeć za honor Polaków.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Jest to drugi rozdział o tym numerze





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.