Otwierają okna!
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Otwierają okna! |
Pochodzenie | Józefa Ungra Kalendarz Warszawski Popularno-Naukowy Illustrowany na Rok Przestępny 1896 |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
— Jutro odkitujemy okna, wyjmiemy mech, i Baśka wymyje szyby. Słyszysz, Basia?
— Słyszę, proszę pani!
Pani złożyła książeczkę, w której dokumentnie i uważnie spisywała codzienne wydatki.
— A teraz dzieci spać! — zakomenderowała, stukając ołówkiem o brzeg stołu.
Przeciągłe mruczenie odpowiedziało z kątów dreliszkiem krytej sofy. Niewyraźne drobne masy poruszały się w cieniu.
I tylko przez poręcz przechylona jasnowłosa głowa małej dziewczynki złociła się zdaleka masą powichrzonych włosów.
— Niech Basia dzieci obudzi i spać położy! — zawyrokowała matka.
Basia podciągnęła nosem, poprawiła wiecznie na bakier przekręcony fartuch, i stukając „abzacami“ u rozklapanych trzewików, potoczyła się w stronę sofy.
— A no, to niech dzieci wstajom! — wyrzekła, trącając delikatnie tłustą rączkę dziewczynki.
Lecz „panienka“ wydała przerażający wrzask, jak gdyby ją nagle obdarto ze skóry.
— No... ty!... idź... nie ruszaj!... — piszczało dziecko, nawpół senne, kryjąc teraz jasną główkę w poduszki sofy z uporem rozespanego kociaka.
Na wrzask dziecka pani zwróciła się szybko w stronę sługi.
— Co to znów takiego? dlaczego Basia szarpie panienkę? Niech mi się to więcej nie powtórzy!
Basia stała teraz nieruchoma, z wyrazem zakłopotania na okrągłej śniadej twarzy. Wreszcie cicho szeptać zaczęła:
— Panienko!... panienusiu!... panno Maryńciu!... panie Dydak... panie Pęcak!... niechaj panicze powstajom!... do łóżka iść trza!... już późno w nocy!...
Lecz ani pan Dydak, ani pan Pęcak, ani panna Maryńcia nie zdawali się słyszeć szeptu dziewczyny.
Trwało to długo, tak długo, że aż sama pani zniecierpliwiona zwróciła się znów ku Basi:
— No i cóż? czemu Basia nie budzi dzieci? co Basia szepcze? czy Basia nie wie, jak się z dziećmi obchodzić?
I wzruszając ramionami, przez zaciśnięte zęby dodaje:
— Niedołęga!
Słowo to ma magiczną władzę.
Z kąta sofy podnosi się nagle mały chłopak i śpiewać zaczyna:
— Niedołęga tupnie nogą,
Ma pieniążki pod podłogą!...
— Cicho! — rozkazuje matka. — Widzi Basia, że dzieci nie śpią.
— A no to mnie tylko na złość tak robią, proszę pani! — protestuje Basia płaczliwym głosem.
— Cicho!... — upomina matka — co to znaczy? Basia nauczyła się odpowiadać? Jeżeli tak dłużej będzie, to Basia długo u mnie nie popasa! A no!... teraz do pacierza i spać!...
I długa, sucha, zawiędła we flanelowym ubogim szlafroku, niknie nagle z jasnego koła światła, płynącego z pod abażuru lampy.
Po niej, na stole zostaje rachunkowa książeczka w sinej okładce i wieczna robota szydełkowa, do której jej anemiczne ręce zdają się być przylutowane.
Pomiędzy drobnemi masami, zalegającemi kąty kanapy, rozpoczyna się ruch i zamieszanie. Małe cienie powstają, ramionka odziane w ciemne sukienki wysuwają się, jaśniejąc punktami zaciśniętych pięści.
W głębi pokoju matka krząta się koło łóżeczek, przez których szczebelki bieleją prześcieradła, i wydobywa nocne koszulki, te zmory dziecinnych lat, wieczny przedmiot jęków, pisków, narzekań, zwłaszcza podczas zimy.
Tymczasem Basia zdołała postawić na ziemię „pannę Maryńcię,“ która trze oczy kułakami i chwieje się na tłustych nóżkach, z których spadają zbyt duże i wytarte pantofelki.
Nazywano Basię „niedołęgą“ — a była w tem jej własna wina.
Raz jeden, będąc w przystępie dobrego humoru, zaczęła w kuchni tańczyć, śpiewając:
„Niedołęga tupnie nogą.
Ma pieniążki pod podłogą...“
Było to owego pamiętnego wieczoru, podczas którego matka i ojciec poszli „na Mierzwińskiego.“
Dzieci zostały pod opieką Basi i naturalnie wyniosły się do kuchni, gdzie czuły się dobrze, ciepło i wesoło.
Basia cerowała pończochy, siedząc na kuferku pod zapalonym kinkietem. Marynieczka wlazła w duży sagan, Dydak zabrał się do czyszczenia samowara, a Pęcak, tak nazwany z powodu niezłej tuszy, jadł szmalec garścią, przykucnąwszy przy śpiżarce, znajdującej się po za plecami Basi. Lecz Baśka w tej chwili oddawała się całą intelligencyą rozrachunkom swego finansowego stanu. Po długiej kalkulacyi doszła do wniosku, iż interesa jej nie stoją tak „podle,“ i że mając u pani całą kwartalną pensyę w kwocie rubli srebrem siedmiu, może się czuć nawet bogatą.
Wprawdzie były jeszcze trzewiki, w których te nieszczęsne „abzace“ znów się do cna zdarły, ale przecież znajdzie się „szewiec,“ który „abzace“ nabije, i będzie można jeszcze całą wiosnę przechodzić.
Rada więc z siebie, ze swego bogactwa, ze swych dwudziestu pięciu lat, z czeladnika rzeźnickiego, który jej zawsze „dokładkę“ do mięsa dorzucał, ale to dokładkę nie taką zwyczajną, tylko „dużo znaczną,“ — Basia, bijąc piętami w kuferek, śpiewać zaczęła:
„Niedołęga tupnie nogą,
Ma pieniążki pod podłogą...“
Dzieci, które nudzić się zaczynały — jedno w przepaści sagana, drugie w tumanach cegły, trzecie w bagnie smalcu, chórem podchwyciły:
„Niedołęga tupnie nogą,
Ma pieniążki pod podłogą!...“
Baśka wybijała coraz mocniej takt, a Marynieczka zaczęła walić pięściami w ściany sagana.
I od tej chwili Baśkę przezwano „niedołęgą“...
Rankiem wczesnym porwała się Basia z łóżka i dopadła do lusterka, zawieszonego u okna.
Lusterko było krzywe, oprawne w ramki, z których zlazła pozłota.
Lecz Baśka uważała je za najpiękniejszy ze swych skarbów, które przenosiła ze służby do służby w zielono pomalowanym kufelku.
Czesząc niezbyt długie i rzadkie włosy, Baśka westchnęła raz i drugi.
Westchnęła nieboga, bo za oknem była już wiosna, wczesna i ciepła, ta wiosna, co po ścierniskach błękitnawe smugi snuje o zachodzie, a o wschodzie złoci się i kąpie, jak młode kaczę, świeżo z jajka wyklute.
Stan duszy Baśki na wiosnę bywał bardzo tęskny i smutny. Szarpało coś dziewczyną, szarpało od żałości.
Zdawało się jej chwilami, że radaby zakopać się w tę ziemię, z której płynęły kłęby wilgotnej woni, i zginąć tak, jak kret, jak marna mysz polna.
Stan duszy Baśki na wiosnę bywał tęskny i smutny. Coś się jej roiło o sieroctwie i śmierci.
Buciki z „abzacami“ uciskały jej nogi, przyzwyczajone do latania na bosaka po młodej i świeżej trawie. Napróżno przypominała sobie, że ma u pani całą kwartalną pensyę, i że nie marudzi się jej w tej nowej służbie. Tęsknica tłukła się w jej piersiach, zawodziła, rwała do słońca i uciekała w cień.
I Baśka, czesząc swój warkocz, miała szare ślepia, pełne dyamentowych łez. Wstała już z takim smutkiem i wiedziała, że całą wiosnę będzie go nosiła w sobie razem z sercem, i dopiero na majowem nabożeństwie wypłakawszy się do sytu, odzyska spokój i równowagę.
Zwłaszcza dzień, w którym otwierano okna, bywał dla Baśki ciężki do przebycia. W pudełkach ciasnych pokoików zamknięta, w zaduchu kuchennym, nie czuła, że już zima skończyła się i wiosna tryumfalnie nadchodzi. Przez otwarte i odkitowane okna wpadała jednak ta woń wilgoci ciepłej i rozkosznej, która Baśkę upajała i doprowadzała do łez.
Stan duszy Baski na wiosnę bywał smutny i tęskny...
Z arkuszów szarej bibuły, ułożonej na krześle, Pęcak i Dydak porobili sobie stosowane kapelusze.
Marynieczka poprzestała na wielkim wachlarzu, ozdobionym kawałkiem różowej glasy.
Z wielką uwagą, z ustami zaciśniętemi, oczyma szeroko rozwartemi, śledziły dzieci operacyę odkitowywania okien. Całe stosy miniaturowych gruzów leżały na ziemi.
Okna otwierały się powoli, na deski sypał się piasek wilgotny, zmieszany z gruzełkami kitu.
Baśka bosa, z rękawami zawiniętymi ponad łokcie, spocona i zaczerwieniona, wyjmowała z okien duże płaty mchu, zgniłego od wilgoci i upstrzonego papierowemi czerwonemi różami.
Natychmiast Marynieczka wyciągnęła rękę i porwała kilka z tych kwiatków.
Z kokieteryą wpięła je w swe krótkie i rozczochrane włosy. Róże natychmiast nabrały wdzięku na tle tych złotych jedwabi. Przypominały teraz korale w złotej oprawie filigranu, lub krople krwi na tle królewskiej, ze złotogłowiu utkanej szaty.
Wzdychając i sapiąc, Baśka zdjęła pierwsze okna z zawias i postawiła je na ziemi.
— Nie ruszajcie, dzieci! — upominała, nie patrząc nawet w stronę małej gromadki.
Szybko uprzątnęła gruzy i śmiecie i wzięła się do otwierania drugich okien...
Szarpnęła raz i drugi, jakby zdjęta nagłą niecierpliwością. Okno otwarło się, i gorący prawie kłąb powietrza uderzył w twarz sługi. Ona, przez chwilę oszołomiona, przymknęła oczy, tracąc świadomość istnienia.
W tej chwili do pokoju weszła sama pani.
— Spiesz się, Baśka... jak to? jeszcze okna nie umyte?...
Baśka porwała się, jakby ze snu zbudzona, poskoczyła ku olbrzymiej miednicy, w której szarzała przygotowana z ługiem woda.
Przyniosła miednicę i zaczęła wdrapywać się na framugę okna.
Pani zrobiła gest trwogi.
— Co ty wyrabiasz, Baśka!... zlecisz! zdejm okno i weź je z sobą do kuchni.
Lecz Baśka już stała w oknie, rysując się krępą sylwetką na jasnem tle nieba. Zaczęła śmiać się z rodzajem wyzywającej odwagi.
— E! co tam mam zaraz spadnąć!... nic mi ta nie będzie... albo to pierwszy raz okna myję?...
Pani protestowała, ale słabo.
— Proszę cię, ja nie chcę mieć odpowiedzialności.
Baśka szybkim ruchem podniosła wierzchnią spódnicę i zapięła ją z tyłu podwójną szpilką, wyjętą z głowy.
— Jakby ta trzeba było wyjmować każde okno, toby człowiek nie skończył do sądnego dnia... — odparła, nabierając rezonu, śmiałości, w tej sytuacyi napowietrznej, która pozwalała jej dominować ponad panią, ponad Dydakiem, Pęcakiem, Marynieczką i tymi szeregami ludzi, których widziała na dole, nizko, pod stopami snujących się, jak małe mrówki czarne i niepochwytne.
— Rób jak chcesz — odparła pani — ja wychodzę... nie mogę patrzeć na takie rzeczy!
I rzeczywiście, cicho, w pantoflach filcowych pani wyszła z pokoju.
Natychmiast zabrała się Baśka do roboty.
Przedewszystkiem wyżęła porządnie ścierkę, aby przechodniów nie oblewać wodą. I nagle w skróceniu migających ramion odcięła się dokładnie jej postać, jakby obramowana złocistym konturem słonecznym. Różowy perkalowy kaftan silnie przylegał do jej torsu i zdaleka czynił ją prawie nagą, spowitą tylko od bioder w draperye ciemnej podniesionej spódnicy. I tylko nogi jej czerwieniały świecącą skórą, rozkładając się wachlarzem palców na białej desce okna.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza...
Dzieci, zbite w gromadkę, stały wpatrzone w Baśkę z szacunkiem i przejęciem. Nagle Dydak iść w stronę okna zaczął z widocznem jakiemś postanowieniem.
Wstrząsnął silnie pióropuszem stosowanego kapelusza i miał minę zdecydowanego człowieka.
Rzeczywiście — w duszy dziecka powstała decyzya: wleźć na okno i myć je tak samo, jak Basia.
Porwawszy arkusz bibuły, nie zużywając marnych słów na próżne rozhowory, Dydak włazić na okno zaczął.
Natychmiast ze strony Baśki nastąpiła opozycya.
— Paniczu!... co panicz wyrabia!... proszę stąd odejść. Panicz spadnie!...
Lecz Dydak, uparcie milcząc, zamiar swój doprowadzał do skutku.
Baśka wołać zaczęła...
— Pani! proszę pani! panicz na okno lezie!
Ręka dziecka wyciągnęła się w stronę nóg sługi.
— Ty!... donosicielka!... — wyjąkał Dydak, ze złością uderzając Baśkę w nogę.
Baśka nagle zawirowała, i na wznak padając, znikła w jasnej przestrzeni.
I teraz słoneczna jasność, nie zakryta jej krępą sylwetką, zabłysnęła tryumfalnie wiosenną światłością.
W pokoju — pozostały dzieci skurczone, przerażone, z oczyma szeroko otwartemi, wpatrzonemi w pustkę tajemniczą, w której znikła sługa.
Paryż, 25 marca 1895 r.