Ostatnie dni Pompei/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Kwiaciarka pojawia się znowu. Miłość Glauka dla Jony czyni postępy.

Wesołe promienie słońca, świeże powiewy od morza i słodkie zapachy sąsiedniej oranżerji wdzierały się przez okna u góry i drzwi otwarte do tej części mieszkania Glauka, która zowie się dziś pokojem Ledy, a mieści jeszcze szereg innych malowideł niezrównanej piękności: Kupidyna na kolanach Wenery i uśpioną nad strumieniem Arjadnę. Glauk zatopił się w tej chwili w rozmyślaniach o wdziękach Jony, którą poznał był wczoraj wieczorem.
W progu ukazała się nagle kwiaciarka Nidja. Stąpała z tą bojaźliwością, która zdradzała jej ułomność — wadę wzroku od urodzenia.
— Jak się masz, Nidjo! — zawołał Glauk radośnie. Nie podziękowałem ci jeszcze za to, że podczas mej nieobecności tak serdecznie opiekowałaś się memi kwiatami. Ani domyślałem się, że będziesz o nich tak pamiętać. Ale dlaczegoś to nie przychodziła teraz tak długo, słodka dziewczyno?
— Byłam chora przez dziewięć dni. A teraz boję się, że słońce zbyt przepaliło twoje kwiaty! — parła zarumieniwszy się wobec jego serdecznego powitania.
— Chora?! Ależ kolory twojej twarzy są świeższe, niż w roku poprzednim, i doprawdy godziłoby się pomyśleć o kochanku dla ciebie.
Jej twarzyczka, zazwyczaj blada, zapłonęła jeszcze żywiej. Pośpiesznie postawiła przyniesione kwiaty na stole, który znalazła omackiem, i skierowała się skwapliwie ku wirydarjum.
— Biedna Nidjo! — rzekł Glaukus, goniąc wzrokiem za nią — przeznaczanie twoje jest zbyt okrutne. Nie widzieć ziemi, słońca, morza, gwiazd... a nadewszystko Jony!
Nie odpowiedziawszy, zajęła się skraplaniem kwiatów. On zaś ponownie pogrążył się w rozmyślaniach o dziwnej kobiecie, która w ciągu jednego wieczora stała się bóstwem jego duszy. Ocenił odrazu z podziwem, że świetna i czysta Jona potrafiła zniewolić do szacunku i uszlachetnić otaczających ją młodzieńców, bądź znanych dotąd z rozwiązłości, bądź wyziębionych napozór do dna duszy. Jak Cyrce czarami zmieniała ludzi w zwierzęta, tak ona odmiennym urokiem zwierzęta czyniła ludźmi. I Glaukus marzył o tem, aby podnieść się do niej i stać się jej godnym.
Rozmyślania jego przerwał Kleudjusz. Wszedłszy, odrazu skierował rozmowę na Jonę. Ale Glaukus doznał niesmaku, słysząc z jego cynicznych ust pochwały dla swojej niebianki, i zbył go oschle.
Rzymianin, jakkolwiek rad był z suchej odpowiedzi Glaukusa, mniemając, że zachwyt jego dla Jony ostygł i łatwiej potrafi go wyswatać z bogatą Julją, uczuł, że gospodarz jest nie w humorze i szybko go pożegnał. Glaukus postanowił udać się do Jony. Nidja usłyszała jego kroki:
— Wychodzisz tak wcześnie?
— Tak, Nidjo! Niebo Kampanji ma żal do tych, którzy zaniedbuję je przez lenistwo.
— Czemuż ja go nie mogę widzieć? — szepnęła cicho z żałością.
Wyszła, ukończywszy swoją robotę. Wspierając się na długim kiju, skierowała się w tę nędzniejszą dzielnicę miasta, której przyzwoite osoby nie zwykły były odwiedzać; ale jej ślepe oczy nie wiedziały o otaczającym ją brudzie zepsucia. Zastukała do tylnych drzwi szynkowni, w której jakiś głos cierpki zażądał od niej rachunku z uzbieranych tego dnia sestercyj. Inny, mniej surowy, głos kobiecy ozwał się:
— Nie troszcz się o jej mały dochód, Burbo, wkrótce nasz możny przyjaciel znów zażąda dla swej uczty jej słowiczego głosu.
— Ach! wolę zbierać jałmużnę od wschodu do zachodu słońca, niż iść znowu do tego domu.
— Cóż to? niewolnica Burba śmie mieć kaprysy! — zakrzyknął głos szorstki.
— Ależ tam dzieją się rzeczy brzydkie! — rzekła. słyszałam tam słowa obmierzłe i krzyki...
Burbo roześmiał się. Tesaljanka, zakrywszy twarz, jęła cicho płakać...
Tymczasem Glaukus przebywał u pięknej Neapolitanki. Wobec piękności, wyższej nad słabość słowa, pochlebstwa skonały na jego ustach. Hołd był w wyrazie jego oczu. Mówili o Grecji. Raczej on mówił — ona słuchała, opisywał jej wymownie srebrne gaje na brzegach Illisu, miasto wspaniałego Peryklesa, dziś smętne, ale jeszcze wielkie, nawet w upadku niewoli. Kraj jej marzeń przemówił do niej przez jego usta. Kochała w nim Ateny i bogów swego plemienia. Byłoż to grzechem?
Od tej chwili widywali się co dnia bądź w portykach i salonach Jony, bądź na brzegach cichego morza podczas przechadzek we dwoje. Miłość powstawała mimowoli, jako konieczność pociągu między dwiema istotami młodemi, szlachetnemi. pełnemi poezji, nadto ciążącemi ku sobie wspomnieniem wspólności rodu — jednej ojczyzny przodków. Ołtarz ich miłości zdawał się im bezpiecznem schronieniem przeciw troskom życia; zdobili go kwieciem uczuć i myśli, nie domyślając się, jakie podkopują się podeń węże.
Pewnego wieczora, w piątym dniu znajomości, w towarzystwie garstki wybranych przyjaciół powracali z morskiej przejażdżki Na końcu długiej łodzi, przerzynającej lekko ciche wody. Glaukus siedział u stóp Jony, zapatrzony w jej oblicze. Ona wzrokiem, śledziła grę fal i obłoków.
Nagie westchnęła:
— Jakże mój brat byłby szczęśliwy, gdyby mógł być z nami. Niestety, jako kapłan Izydy, ma inne obowiązki.
— Dziwię się, że będąc tak młodym, zgodził się przyjąć śluby tak surowego zakonu?
— Nasz opiekun, Arbaces, natchnął go miłością dla tajemniczej bogini Egiptu; a teraz mój brat zdaje się żałować swego pośpiechu w przyjęciu ślubów zakonnych.
— Czemuż to Arbaces namawiał go?
— Zastępuje nam ojca. Sądził, że kieruje brata mego na drogę szczęścia.
— Nie bierz mi tego za złe, Jono, ale ten twój opiekun sprawia na mnie wrażenie Kretejskiego Epimenidesa, który, spędziwszy lat 40 w jaskini, odzwyczaił się od światła dziennego. Jest lodowaty i po nury. Instynktownie nie znoszę go.
— A jednak — odparła z uśmiechem wyrozumiałym — jest on dobry, mądry i ludzki. Jego cisza i oziębłość może są owocami cierpień, podobnie, jak ten wulkan przed nami jest teraz spokojny i posępny, a kiedyś krył w sobie ognie, które... zgasły na wieki.
Oczy Glaukusa mimowoli poszły śladem oczu Jony ku Wezuwiuszowi na widnokręgu. Dokoła niebo lśniło różanemi barwami zachodu. Lecz nad szarym wierzchołkiem, który unosił się nad lasy i winnice, okrywające pół góry, wisiał w tej chwili złowieszczy ciemny obłok.
Serca drgnęły im niepojęcie smętnem uczuciem. Zbliżyli ręce ku sobie i spojrzeli sobie głęboko w oczy, jakgdyby szukali w miłości swojej ratunku przed jakiemś niewiadomem nieszczęściem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.