Ostatni Rzymianie/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.


W głębi doliny stał Arbogast, otoczony swoją świtą. Ze szczytu namiotu zwieszała się długa, czerwona wstęga — znak wojny; nad głową króla powiewał sztandar purpurowy — znak bitwy.
Z prawicą na rękojeści miecza, milczący, skupiony, ogarniał stary wódz po raz ostatni wzrokiem badawczym szyk bojowy. Najmniejsza zmarszczka nie sfałdowała jego czoła. Był zadowolony.
Przed nim, w dwunastu szeregach, ułożonych w warcabnicę, przecięła piechota sprzymierzonych z Rzymem Franków całą równinę, począwszy od rzeki Frigidus, aż do stóp gór; przy nim, na tej samej linii, na prawo i lewo, błyszczały na wysokich nasypach olbrzymie kusze; za nim, strzegąc obozu i taboru, rozwinęła się jazda gallijska. Prawe skrzydło zasłaniali Allemanowie, lewe — wolni Frankowie.
Imperatora rzymskiego nie było w dolinie. Eugeniuszowi kazał Arbogast zajad z legionami rzymskiemi poblizkie wzgórze i przypatrywać się z daleka bitwie. Tylko wrazie, gdyby nieprzyjaciel złamał szyk Franków, mieli im Rzymianie przyjść z pomocą.
Ze spokojem siły, która jest pewna zwycięstwa, rozglądał się Arbogast wokoło. Sto większych i mniejszych potyczek wygrał ze swoimi Frankami. Dotąd nie uciekał ani razu z pola krwawego.
Dlaczego miałby uledz dziś wątpliwej potędze przeciwnika? Uczynił przecież wszystko, co mu nakazywało doświadczenie starego wodza. Wybrał doskonałe miejsce, żołnierzowi pozwolił wypocząć, zaopatrzył maszyny w dostateczną ilość pocisków. Wprawdzie przyprowadził z sobą Teodozyusz takie tłumy, jakich nie widziano od czasów Trajana, lecz i on wzmocnił swoje wojsko najemnikami. Przyszli z nim wolni Frankowie i Allemanowie, pożyteczniejsi w boju od Hunów i Saracenów.
Zwyczajem wielkich wodzów Rzymu ustawił swoją piechotę w szyku potrójnym. Gdyby nieprzyjaciel złamał szyk pierwszy, zastąpi go drugi, a bitwę rozstrzygnie w najgorszym razie trzeci. Tak czynili Scypion, Emiliusz i Juliusz Cezar i zwyciężali zawsze.
Arbogast podniósł rękę do góry. Na znak ten wydobyli trybunowie z za pasa woskowane tabliczki.
— Gdyby przednia straż Teodozyusza otworzyła przejście w dolinę, powstrzymają ją łucznicy i procownicy — dyktował Arbogast. — Kopijnicy nie ruszą się z miejsca, choćby się nieprzyjaciel zbliżył do nich na długość miecza. Ktoby się wysunął z szeregów przed sygnałem, będzie winien zdrady. Równocześnie z pierwszymi sygnałami, zacznie się jazda wolnych Franków rozwijać wzdłuż gór, zaś allemańska wzdłuż rzeki, posuwając się naprzód w półkolu. Piechota posiłkowa zostanie na miejscu.
Od świty króla odczepiło się kilku trybunów i trębaczów. Gońce nieśli rozkazy wodza podkomendnym.
Arbogast dosiadłszy konia, popędził na drugi koniec doliny.
Tu, podzielone na trzy części, słały dzieci Italii przed bramami Alp Julijskich.
Zaledwie połowę ochotników doprowadził Flawianus do Medyolanu. Reszta odpadła w drodze, porażona słońcem, obezwładniona trudem pochodu.
Za oddziałem środkowym wznosił się ołtarz polowy, z którego wiła się do nieba wonna wstęga błękitnego dymu. Flawianus sypał własną ręką na ogień kadzidła.
Arbogast stanąwszy obok prefekta, nachylił się do niego.
— Jeszcze czas — mówił szeptem. — Dlaczego mają twoi ludzie ginąć bez potrzeby? Nie idzie mi zupełnie o powstrzymanie Gotów Teodozyusza. Niech wejdą bez żadnej przeszkody w dolinę, aby ich moi strzelcy mogli czemprędzej powitać. Szyku bojowego nie zmienię, naprzeciw wroga nie pójdę. Będę czekał na niego spokojnie i dam sobie z nim radę. Dlaczego upierasz się koniecznie przy obronie przesmyków górskich?
— Czy rozkazujesz, naczelny wodzu? — zapytał Flawianus półgłosem.
— Naczelnym wodzem Italii jesteś ty. Radzę tylko — odpowiedział Arbogast. — Twój świeży żołnierz nie wytrzyma pierwszego uderzenia nieprzyjaciela. Szkoda krwi tych biedaków, dla których kądziel byłaby odpowiedniejszą od miecza.
Usta Flawiana drgęły[1] boleśnie.
— Jeśli nie nalegasz, pozwól mi być nieposłusznym — rzekł. — W boju za starych bogów Rzymu powinni Rzymianie ginąć pierwsi.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną.
— Królu!
Z wyrzutem spojrzał Rzymianin na barbarzyńcę.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Nie obrazić cię chciałem, lecz ocalić — mówił. — Czyń, co uważasz za swój obowiązek, jak ja uczynię, co do mnie należy. Pamiętaj jednak, iż nie liczę bynajmniej na twoją pomoc. Możesz się w każdej chwili cofnąć.
Kiedy się Arbogast oddalił, zasłonił Flawianus głowę płaszczem i pochylił się nad ołtarzom. Gdyby mu obecność świty nie nakazywała spokoju, byłby się rzucił na ziemię i wylał w głośnej skardze cały żal, nagromadzony w sercu.
Od dwóch miesięcy doznawał samych tylko upokorzeń i zawodów, urągających jego dumie rzymskiej. Ochotnik Italii padał w drodze, uciekał nocą, przy okopach nie chciał pracować, ćwiczenia odbywał leniwie. Karany, groził setnikom zemstą.
Flawianus już się nie łudził. Naród, który nie umie poprzeć swej woli siłą, stracił prawo do przodowania.
Rozumiał to Rzymianin, syn wojny i trzeźwości.
— Jeśli postanowiono w waszej razie o niewdzięczni bogowie! — szeptał Flawianus — abyśmy ustąpili nowym ludom berła nad światem, pozwólcie nam przynajmniej zejść z widowni dziejów bez hańby. Bądźcie na nas jeszcze raz, ostatni raz łaskawi i dajcie nam zgon zaszczytny.
Przycisnął ręce do piersi.
— Oszczędźcie ludowi swojemu pośmiewiska barbarzyńców, o bogowie Rzymu! — prosił gorąco, całą zrozpaczoną, zdeptaną duszą patryoty.
Do ołtarza przystąpił Galeryusz.
— Z góry idą szmery podejrzane, wodzu — rzekł.
Flawianus odrzucił z głowy zasłonę.
Chociaż słońce stało już dawno nad doliną, nie zdradzał dotąd żaden szelest blizkiego nieprzyjaciela, rozłożonego od dwóch dni z drugiej strony Alp Julijskich.
Góry, owiane błękitnawą, przejrzystą mgłą, leżały takie ciche, senne, jak gdyby się rozkoszowały ciepłem i blaskiem dnia pogodnego. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami jodeł.
Z głębi wąwozu, którego strzegł oddział środkowy dzieci Italii, napływał teraz przeciągły świst, zmieszany z niewyraźnemi odgłosami.
— Flawianus skinął na trębaczów.
— Rogi bawole! — rozkazał.
Ponure dźwięki odbiły się od ściany gór i rozlały się w dolinie. Z dwóch stron, od zachodu i północy, odpowiadało im echo coraz dalsze, słabsze.
Flawianus jechał wolno przed frontem wojska, ustawionego tak samo, jak Frankowie Arbogasta. Tylko z tylu, tuż za ostatnim szeregiem, rozwinęła się konnica regularna.
— Tysiąc lat chwały i zwycięstw patrzy na was, Rzymianie! wołał Flawianus.
Chorążowie nieśli przed nim posągi Jowisza i Herkulesa, muzyka grała pieśń Italii.
W wąwozie rosła wrzawa przeraźliwa. Świstało tam, wyło, jakby się ogromne stado dzikich zwierząt zbliżało.
Ochotnicy spoglądali po sobie. Po raz pierwszy w życiu mieli się potykać ze śmiercią, zdrowi, młodzi.
— Taki jesteś blady! — szeptał sąsiad do sąsiada.
— I ty — i ty...
Flawianus zajął swoje stanowisko pomiędzy piechotą i jazdą. Zapomniał o swoich troskach i zwątpieniach. Słyszał nadchodzącego wroga. Kie było już czasu do skargi i modlitwy.
Na progu wąwozu ukazało się kilku jeźdźców. Siedzieli na drobnych koniach z rozczochranemi grzywami. Czarne, kose oczy świeciły na tle ich żółtych, gęstym włosem porosłych twarzy. Na głowie mieli czapki baranie, na ramionach płaszcze skórzane.
Flawianus zawołał:
— Baczność!
Mała trąbka, sygnał naczelnego wodza, zaniosła jego rozkaz pierwszym szeregom. Podjęły go tuby, powtórzyli pełnym głosem trybunowie, setnicy. Komenda szła wzdłuż frontu.
Trzema gardzielami skalistemi lała się w dolinę tłuszcza wyjąca, uzbrojona w długie dzidy, krótkie włócznie, topory i maczugi. Wydostawszy się na równinę, rozrzucała się łańcuchem po obu stronach przesmyków.
Z bijącem sercem przypatrywały się dzieci Italii dzikim postaciom, które poruszały się ze zwinnością mrówek.
Z tyłu odezwały się trąbki Flawiana.
— Strzelcy, baczności
Drżącą ręką napinał łucznik łuk, układał procarz kamień w procy.
Prawie równocześnie zadudniła ziemia, wzbił się tuman kurzu. Hunowie lecieli wprost na Rzymian.
Przerażony ochotnik puszczał strzałę, ciskał kamień, nie zmierzywszy nawet okiem odległości.
Kiedy ochłonął i spojrzał przed siebie, zdziwił się. Nieprzyjaciel cofał się z takim pośpiechem, jakby uciekał.
Ten pozorny napad powtórzył się kilka razy. I zawsze strzelał młody żołnierz przed czasem. Pociski szły nad głowami Hunów.
Coraz bliżej zaczął się nieprzyjaciel przysuwać. Już wpadło w przednie szeregi kilka włóczni. Polała się pierwsza krew, rozległy się pierwsze jęki.
Z wąwozu wychodzili tymczasem Saracenowie.
Zakuci od czuba do pięt w żelazo, świecili z daleka, jak żuki błyszczące. Zakryci Hunami, ustawiali się bez przeszkody na równinie.
Ruchliwa dzicz dopadała i odbiegała, trzymając uwagę Rzymian w ciągiem naprężeniu. Nieopatrznie trwonili strzelcy Flawiana pociski, bezczynnie stali kopijnicy i szermierze.
A włócznie Hunów szły gęstsze, celniejsze.
Z przodu, od gór nadpłynęły trzy krótkie, urwane dźwięki rogów.
Łańcuch Hunów pęki w połowie i zwinął się z nadzwyczajną szybkością w dwa kłębki.
Na otwartem polu ukazały się trzy kolumny, ułożone w klin. Na czele środkowej, najwyższej, lśniła złocona zbroja dowódcy.
Regularna jazda Italii poznała swojego wojewodę.
I znów wzywały trąbki Flawiana: „Baczność!” Wzdłuż szeregów rozlegała się komenda trybunów i setników: „Zwieraj się!”
Ochotnik, zamiast się zsuwać, oglądał się poza siebie, blady, bezradny.
Fabricyusz podniósł miecz do góry — kolumny zaczęły się ruszać, zrazu wolno, ociężale, jak duży ptak, zrywający się do lotu, potem prędzej, coraz prędzej.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominała komenda.
— Kopijnicy do przodu! — rozkazywały trąbki Flawiana.
Trwoga odebrała dzieciom Italii przytomność. Kopijnicy, parci przez strzelców, cofali się na szermierzów, szermierze wciskali się pomiędzy odwodowych.
A trzy ogromne, żelazne tarany zbliżały się w całym rozpędzie. Stękała ziemia, brzączała[2] zbroja, parskały konie.
Daremnie napominała komenda, rozkazywały trąbki. Ochotnik, porażony strachem, zbijał się w gromadę, jak owce spłoszone.
W trzech miejscach uderzyli Saracenowie równocześnie w czworobok rzymski. Szyk pierwszy złamał się bez żadnego oporu, drugi zachwiał się, poplątał. Tylko trzeci, oparty o jazdę regularną, stał w porządku.
Ale już dzwoniły miecze Saracenów. Spadały z góry na piechotę rzymską, otwierały jednem cięciem skórzane szyszaki i napierśniki.
— Uciekaj, kto może! — zajęczał głos przerażony!
— Uciekaj! — podjęły głosy inne.
— Uciekaj! — rozlał się wokoło okrzyk trwogi.
I rzucał ochotnik broń, puklerz i podawał nieprzyjacielowi tył, tłocząc się na szyk trzeci.
Zamilkły trąbki naczelnego wodza, ustała komenda trybunów. Klątwy setników mieszały się z wrzawą żołnierza.
Lęk tchórzów udzielił się odważnym. Rozprzęgły się ostatnie, zwarte szeregi, prysł łańcuch jazdy regularnej.
W bezładnym popłochu uchodziły dzieci Italii z pola walki.
Nie ścigał ich Fabricyusz, wykonał bowiem, co mu rozkazano. Otworzył bramy Alp Julijskich, oczyścił drogę dla Gotów, przeto zatrzymał Saracenów i czekał na sygnały Gajnasa, który wychylał się właśnie z wąwozu.
Lecz Hunowie chciwi łatwego łupu, uganiali się za Rzymianami.
Flawiana poniósł koń, porwany falą ludzką.
Kiedy starzec zdołał opanować wystraszone zwierzę, był już daleko od miejsca porażki.
Spojrzał na prawo, na lewo. I tu i tam uciekali obrońcy bogów narodowych. I dwa drugie oddziały uległy temu samemu losowi co pierwszy.
Obok siebie widział Flawianus tylko kilku młodych patrycyuszów, należących do jego świty.
— Zanieście Arbogastowi wiadomość o naszej hańbie — wyrzekł głosem złamanym.
— Nie opuścimy cię, wodzu! — odpowiedzieli patrycyusze.
— W daleką idę drogę.
— Zginiemy z tobą, wodzu.
Flawianus splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę.
Runęły wszystkie jego nadzieje, zapadła się świątynia sławy rzymskiej, zdruzgotana jednem pchnięciem silnej ręki, jak krucha lepianka nędzarza. Już się ta świątynia nie podniesie nigdy, nigdy... Porysowały ją wichry, strawiły wieki burz; starość nachyliła ją do ziemi.
Daremnie usiłowali patryoci rozbudzić dawną cnotę Kwirytów, dźwignąć to, co upadało, ożywić, co zamierało.
Flawianowi zdawało się, że słyszy za sobą urągliwy śmiech barbarzyńców.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną... — drwiły nowe ludy.
Zamknięte powieki Flawiana nabrzmiały łzami. Dwie duże, zimne krople stoczyły się wolno po twarzy ostatniego wodza pogańskiego Rzymu.
W tej okrutnej godzinie oświecił duszę patryoty płomień pełnej świadomości. Wiedział teraz, że się łudził, że chciał tchnąć w zwiędłego starca życie młodości.
I nagle spadła z oczu Rzymianina zasłona, nie pozwalająca mu dotąd spojrzeć w przyszłość.
Od lat czterystu blizko ryło się chrześciaństwo z cierpliwością kreta pod gmachem urządzeń społecznych grecko-rzymskiego świata. Prześladowane, wzgardzone, zepchnięte do motłochu, posuwało się wolno naprzód, zdobywało sobie poświęceniem i męstwem jedną piędź ziemi rzymskiej po drugiej, z każdem pokoleniem silniejsze, z każdem stuleciem pewniejsze siebie, dumniejsze. Ogarnęło ono już cały wschód, na zachodzie oderwało od bogów narodowych serca niezliczone, wdarło się do ciemnych lasów barbarzyńców... Opierały mu się tylko Italia i Grecya.
Grecya była od kilku wieków przekupniem, histryonem, muzykantem i retorem ludów cywilizowanych, a Italia?...
Pierś Flawiana podniosło westchnienie.
Bez walki oddała Italia swoje sztandary w ręce barbarzyńców. Naród, który zapomniał, jak się umiera dla chwały, zepchnął się sam z tronu przodków. Tylko pogarda śmierci i dóbr tej ziemi, tylko gorąca miłość obowiązku i karność obywatelska, dają prawo do rozkazywania.
Flawianus patrzył w tej chwili jasno w zakryte jutro, widział je, czuł, dotykał. Gdyby nawet Arbogast pokonał Teodozyusza, nie zwyciężyłby dla Rzymu. Zasłużony plon krwawego żniwa zebraliby Frankowie, Allemanowie, Gallowie, a ci Frankowie, Allemanowie i Gallowie nie mogli sprzyjać przeszłości rzymskiej, która im odmówiła praw ludzkich. Bogiem ich nie był Jowisz, łaskawy tylko dla Kwirytów. Rzucą się oni wszyscy rychlej, czy później, w objęcia opiekuna wydziedziczonych, Burzyciela wyłączności rzymskiej. Jeśli dotąd tego nie uczynili, to tylko dlatego, że ich promienie słońca galilejskiego jeszcze nie dosięgły.
Boleść patryoty dała Flawianowi jasnowidzenie.
Świeże, zdrowe ludy, otoczyły zewsząd stary, spróchniały Rzym, a nad szumiącą falą tych nowych panów świata błyszczał w blaskach tryumfu Krzyż, nowych pojęć, wyobrażeń, cnót i obowiązków symbol zwycięski.
Flawianus podniósł pięści do nieba i zawołał wielkim głosem zrozpaczonej nienawiści:
— Zwyciężysz, Galilejczyku!
Z pola walki pędziła wprost na niego gromada nieprzyjaciół.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas... Ale on nie chciał patrzeć gasnącemi oczami starca na hańbę swojego narodu, nie chciał być niemym świadkiem tryumfu Galilejczyków.
Dobył miecza, ścisnął konia kolanami i rzucił się w sam środek wyjącej tłuszczy. Za nim poszli młodzi patrycyusze.
Przez jakiś czas czerwieniła się purpurowa toga Flawiana na brudnem tle ruchliwej zgrai i świeciły złocone zbroje jego towarzyszów. Lecz ciemne skórzane płaszcze barbarzyńców były tak liczne, iż pokryły wkrótce togę i zbroje, jak pokrywa robactwo lśniącego chrząszcza.
Ostatni wódz pogańskiego Rzymu skonał bez skargi pod toporami Hunów.
Arbogast widział popłoch dzieci Italii i nie zafrasował się bynajmniej porażką przedniej straży. Już w Medyolanie, kiedy mu Flawianus przedstawił swoje wojsko, wyłączył je z planów bitwy.
Nie szło mu wcale o przesmyki Alp. Wiedział, że go bój na życie i śmierć z Teodozyuszem nie minie, że musi go stoczyć i wolał to uczynić w otwartem polu, gdzie jego ruchów nie krępowały żadne przeszkody, gdzie mógł się rozwinąć i walczyć prawidłowo.
Obojętnie przypatrywał się Gotom, których takie mnóstwo wychodziło z wąwozów, iż zalali wkrótce całe podnóże wschodniego pasma gór. Kazał uciekinierom italskim cofnąć się do warownego obozu, aby nie zawadzali i czekał cierpliwie.
I jego Frankowie zachowywali się tak spokojnie, jak gdyby brali udział w najzwyklejszem widowisku.
Przed nimi szykował Gajnas piechotę gocką, porządkował Alaryk jazdę. Niebawem zahuczy surma wojny i śmierć rozpocznie kośbę straszliwą, — tysiące serc ludzkich przestanie bić na zawsze — a oni, przyklęknąwszy na jednem kolanie, oparci głowami o tarcze, dowcipkowali półgłosem, bawiąc się wyglądem przeciwnika. Przyodziani i uzbrojeni po rzymsku, drwili z barbarzyńskiego stroju Gotów.
— Wszystkie swoje obory otworzył Teodozyusz, aby nam nie zabrakło mięsa — podawano sobie z ust do ust.
Gotowie, zaszyci w skórę, wywróconą włosem do góry, z turzemi rogami na głowach, robili zdaleka rzeczywiście wrażenie olbrzymiego stada byków.
Ale to „bydło”, wykształcono w szkole rzymskiej, słuchało z uwagą i szybkością regularnego legionisty sygnałów i komendy. Bezładne gromady zaczęły przybierać kształty wyraźne. I Gajnas ustawiał swoje wojsko czworobokami, w trzech szykach.
Mimo wprawy wodza i żołnierza, minęło kilka godzin, zanim się kłębki Gotów rozmotały. Bez przeszkody spożyli Frankowie obiad, roznoszony przez niewolników i szynkarki[3].
Słońce odbyło już trzy czwarte części swojej dziennej wędrówki, kiedy na równinie ustał szmer przesuwających się oddziałów.
Teraz ukazał się przed frontem Arbogast. Jechał na siwym koniu w purpurowej todze, z koroną królewską na złotym szyszaku. Niesiono przód nim szkarłatny sztandar, ozdobiony Herkulesem Niezwyciężonym. Za nim postępowała lśniąca świta przybocznej straży naczelnego wodza i tłum trębaczów z lwiemi pyskami na głowach.
Przebiegł w pełnym galopie cały front. Nie przemawiał do żołnierza, nie zagrzewał go słowem do męstwa. Chciał tylko swoją obecnością przypomnieć wojsku, że czuwa nad jego bezpieczeństwem.
Tam, gdzie stał oddział, zasłużony w dawniejszych bojach, zatrzymywał się i schylał miecz na znak pamięci i uznania. Niemy hołd słynnego wodza działał skuteczniej od najgorętszej mowy. Żołnierz rumienił się z radości i dziękował królowi spojrzeniem wiernego psa.
Arbogast, odbywszy ostatni przegląd, wrócił na swoje stanowisko. Z wysokiego nasypu, znajdującego się na samym środku pomiędzy piechotą frankońską i jazdą Gallii, ogarniał wzrokiem wygodnie całe pole.
Nad doliną, pełną dotąd szmerów i odgłosów, powiała cisza. Gotowie stali bezruchu, Frankowie klęczeli w głębokiem milczeniu. Już nie dowcipkowali. Wytężywszy słuch, czekali na sygnał z zapartym oddechem.
Z trzech stron spoglądały na uzbrojone narody góry, niezmiennie senne, leniwe, spowite w błękitnawe mgły. Zdawało się, że i one odczuwały ważność chwili.
Jak maki polne nad łanem zboża, kołysały się nad wojskiem Arbogasta czerwone proporce piechoty rzymskiej. Tu i owdzie błyszczał złoty orzeł lub świecił biały posąg Jowisza.
Nad ludem Alaryka lśniły w słońcu monogramy Chrystusa, do promiennych gwiazd podobne.
Pogaństwo i chrześciaństwo, przeszłość i przyszłość były gotowe do boju.
Ciszę duszną, ciężką stargały rogi bawole[4] Gotów. Głuche dźwięki przepruły całą dolinę. Odparte zachodnią ścianą gór, wróciły i rozprysły się nad wojskami.
I rozbudziły się dokoła Alpy, ożyły lasy, zadrgało powietrze. Echo, podawane górze przez górę, lasom przez lasy, grało okrutną pieśń wojny. Jakby niewidzialnych istot płacz stłumiony, przerywany westchnieniami, łkał nad równiną.
Z dołu płynął ku niemu szczęk oręża. Gotowie posuwali się naprzód.
Szli bez okrzyków, krokiem równym, niosąc przed sobą duże tarcze, pokryte skórą. Z tłumu pieszych wychylali się jeźdźcy. Orle skrzydła otwierały się i zamykały na szyszakach dowódców.
Po stronie Franków nie poruszyła się ani jedna noga. Łucznicy Arbogasta, najlepsi strzelcy swojego czasu, mierzyli wzrokiem przestrzeń; kopijnicy nie przygotowali nawet dzid, utkwionych ostrzem w ziemi.
Mierzył wzrokiem przestrzeń i stary król. Zasłoniwszy oczy ręką od słońca, wpatrywał się z pod ściągniętych brwi w mrowisko ludzkie. Jego nozdrza drżały, usta zwarły się, krogulczy nos zagiął się jeszcze więcej.
Z równiny dochodził już wyraźnie szczęk oręża.
— Kusze! — zawołał Arbogast.
Przenikliwy głos trąbek podał rozkaz wodza najbliższym tubom. Biegły jasne dźwięki na prawo i lewo, a w ślad za niemi zaskrzypiały maszyny.
Grad kamieni posypał się ponad głowami Franków na Gotów. Trzaskały tarcze, kruszyły się miecze; ludzie i konie padali jak piorunem rażeni.
Bez komendy podniosła piechota Gajnasa tarcze, tworząc nad sobą dach. Lecz odłamy skał były tak duże i wypadały z maszyn z taką siłą, że druzgotały nawet zbroje żelazne.
Wiedział o tem Gajnas.
— Spieszcie się, spieszcie! — wzywały jego trąbki.
Wśród nieustającego ani na chwilę gradu pocisków, szli Gotowie zdwojonym krokiem do szturmu. Kusze Arbogasta rwały ich szeregi, a oni posuwali się naprzód, silniejsi od śmierci.
Teraz zatrzymały ich sygnały wodza.
Stanęli... Wróg był tuż przed nimi...
Na kilka sekund uczyniła się znów duszna, ciężka cisza, potem zadzwoniło powietrze, jakby miliony os, pszczół i komarów potrąciły o struny olbrzymiej harfy.
Słońce przesłoniła gęsta siatka. Łucznicy i procownicy rozpoczęli z obu stron krwawą robotę.
Krzyżowały się strzały, świszczały małe, okrągłe kamienie, a z góry lał się na Gotów deszcz straszliwy, spadający z głuchym łoskotem na tarcze dalszych szyków.
Jeszcze klęczeli kopijnicy i szermierze frankońscy w pełnych szeregach, kiedy wzdłuż frontu Gotów powtarzała się już komenda: „Zwieraj się!”
Strzelcy Arbogasta nie chybiali.
Prażeni z góry i z dołu, czekali Gotowie niecierpliwie na znak ręcznej walki. Gajnas trzymał ich na smyczy, a oni rwali się do boju. Bladość zawziętości zbieliła wszystkie twarze. Oczy barbarzyńców nabiegały krwą[5], pięści ich ściskały kurczowo głownie mieczów.
Tylu już towarzyszów walało się w prochu... Szeregi topniały z przerażająca szybkością... Któżby sprostał strzelcom Arbogasta? Najlotniejszy orzeł, najlżejszy jeleń nic uszedł ich strzałom.
Nareszcie...
Tuby wyrzuciły z siebie cztery dźwięki, dwa krótkie, dwa dłuższe.
— Kopijnicy do przodu! — rozkazywał Gajnas.
— Do przodu, do przodu! — wtórowały trąby Arbogasta.
Ze stu tysięcy dzikich, nienawiścią przepełnionych piersi, wypadł okrzyk wojenny.
— Chrystus i Teodozyusz! — wołali Gotowie.
— Jowisz i Eugeniusz! — odpowiadali Frankowie.
I dwa waleczne ludy germańskie runęły na siebie za chwałę imienia rzymskiego.
Łucznicy i procownicy skoczyli w tył, za pierwszy szereg — kopijnicy frankońscy zerwali się z kolan — chmura włóczni przesłoniła znów słońce.
Rozbrzmiał brzęk żelaza, uderzającega[6] o żelazo. Kopijnicy wzięli się do miecza. Zwarła się broń z bronią, pierś z piersią.
Bój wrzał na całej linii...
Wrzał zacięty, nieubłagany, jakby zapaśnicy wiedzieli, że od męstwa ich zależą losy dalekich pokoleń, że walczą na przełomie dwóch epok. Got nastawał na Franka z namiętnością barbarzyńcy[7] Frank odpierał Gota ze spokojem wytrawnego żołnierza, który nie trwonił sił bez potrzeby.
Miejsce kopijników Arbogasta zajęli jego szermierze. Zbroję ich zdobiły medale, licznych zwycięstw nagrody; obnażone ich ramiona poznaczyły blizny, mnogich bitew świadkowie.
Szli wśród dźwięków muzyki, prowadzeni wzrokiem Arbogasta.
Z tyłu śledziła ich ruchy para chłodnych, badawczych oczu, co dostrzegały wszystko, przytomne, uważne.
Starzy wojownicy czuli na sobie spojrzenie ukochanego wodza.
— Nie lękaj się! Nie zawiedziemy twojego zaufania, ojcze wojska — mówiły twarze posępne.
Straszne było uderzenie ich długich, obosiecznych mieczów hiszpańskich. Pierwszy szyk Gotów zachwiał się, jak drzewo podcięte.
— Zwieraj się, zwieraj się! — nawoływały tuby Gajnasa.
— Bij, zabij! — podniecali greccy muzykanci Arbogasta.
Z wściekłością rzucili się kopijnicy drugiego szyku Gotów na szermierzów frankońskich. Ale okrzyk świeżych szeregów nie przeraził posiwiałych w boju mistrzów. Pokryci kurzem, obryzgani krwią, posuwali się ciągle naprzd[8], wrzynając się coraz głębiej w drgające ciało wojska chrześciańskiego.
Nad doliną, z jednego końca na drugi, przelewała się teraz ciągle wrzawa bitwy. Krzyk ludzi, rżenie koni, szczęk oręża, dźwięki muzyki, łoskot maszyn, głos komendy — stopiły się w jednostajny szum, który odbijał się z hukiem fal morskich, smaganych wichrem, od ścian gór i lasów. Od czasu do czasu wypływał z tej wrzawy, jakby przeciągły jęk olbrzymiej piersi.
Z dwóch wzgórz przeciwległych przypatrywali się okrutnemu widowisku imperatorowie rzymscy. Teodozyusz i Eugeniusz, otoczeni legionami cesarstwa, złożyli losy swoje w ręce barbarzyńców.
Upojeni szałem walki, nie zauważyli zapaśnicy, że słońce schodziło z widnokręgu. Cienie ogarniały powoli wschodnie pasmo Alp i kładły się na obóz pogan. Pełne światło padało tylko na zachodnią połowę doliny, gdzie przewalały się kłęby ludzkie, mordujące się już bez komendy.
Gwałtowność Gotów nie zmogła spokoju Franków.
Daremnie wzywały trąbki Gajnasa do porządku, daremnie szli komesowie i wojewodowie do przodu.
Żołnierz, wyczerpany dalekim pochodem, zdziesiątkowany kuszami Argobasta, bity przez jego szermierzów, kłóty przez strzelców i kopijników, słabł, plątał się, łamał szeregi.
Na chwilę tę czekał Argobast.
Z dwóch stron, z południa i północy, ścisnęła teraz Gotów jego piechota posiłkowa. Parte zewsząd skrzydła, rozprzęgły się, tłocząc się ku środkowi.
Jeszcze raz wzbił się do nieba okrzyk potężny, duszonego wojska klątwa straszliwa, jeszcze raz zwarł się oręż z orężem, zwyciężony ze zwycięzcą — potem głuchła wrzawa, milkły sygnały.
Gotowie ustępowali z pola.
Zapóźno ukazał się Bakuryusz z Iberami na tyłach chrześcian. Z prawej i lewej strony uderzyła na niego jazda posiłkowa, zanim zdążył zapanować nad popłochem.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca świeciły wolnym Frankom i Allemanom, którzy dokonali krwawego dzieła.
Dziesięć tysięcy Gotów, nie licząc Iberów, Hunów i Saracenów, zasłało równinę.
Rogi bawole Arbogasta położyły koniec rzezi. Z okrzykami tryumfu wracali poganie do obozu, aby zażyć rzetelnie zarobionego wypoczynku.
Tylko jazda Gallii nie zeszła ze swego stanowiska. Nietknięta przez bitwę, czekała cierpliwie na sygnał.
Do niej zbliżył się Arbogast.
Skinął na dowódcę.
— Ty rozkazałeś, boski panie — odezwał się wojewoda Arbitrio, ten sam, którego król kiedyś w Totonis znieważył.
— Wyruszysz natychmiast brzegiem rzeki — mówił Arbogast — okrążysz od południa wschodnie pasmo Alp i zamkniesz z drugiej strony wszystkie przejścia. Jutro, zaraz po wschodzie słońca, podsuniesz się pod samo góry. Gdy ci twoje straże doniosą, że się walka rozpoczęła, wtargniesz w dolinę i odetniesz wrogowi odwrót. Spraw się dobrze, Arbitrio, abym cię mógł wynagrodzić godnością komesa.
— Zanim księżyc zejdzie, będę po drugiej stronie Alp — odpowiedział Arbitrio i dał niezwłocznie znak do pochodu.
Zmrok wieczorny spuszczał się szybko z gór, rzucając na dzieło nienawiści ludzkiej szarą zasłonę. Gdzie jeszcze przed godziną szalała burza wojny, tam rozpostarła się uroczysta cisza nocy.
Na wzgórzu, zajętem przez Eugeniusza, rozbłysnęły liczne ognie. Imperator rzymski dziękował bogom za zwycięstwo.

....................

W namiocie swoim siedział Teodozyusz na krześle z kości słoniowej, otoczony książętami, komesami i wojewodami. Na wezwanie jego nie przybył jedyny Bakuryusz, stał on już bowiem przed obliczem większego władcy. Waleczny komes zginął na czele Iberów.
— Twoja boskość pyta o naszą radę? — mówił Stylikon. — Gdybyś chciał usłuchać głosu rozwagi, kazałbyś zwinąć obóz. Im prędzej opuścimy tę nieszczęsną dolinę, tem lepiej dla nas i dla ciebie. Arbogast nie pójdzie za nami do Tracyi.
— I ja podzielam zdanie Stylikona — odezwał się komes Timazyusz, jedyny wódz rzymski przy boku imperatora rzymskiego. — Ponieśliśmy klęskę tak stanowczą, iż trzeba pozwolić żołnierzowi wypocząć. Gdy się rany Gotów zabliźnią, będzie dosyć czasu na odwet. Wrócimy za rok, za dwa, z nowemi, świeżemi siłami i pomścimy dzień dzisiejszy.
— A ty, Gajnas? — zapytał Teodozyusz.
— Kupiłeś nasze miecze na wyprawę przeciw Eugeniuszowi — odparł wódz Gotów. — Twoją rzeczą rozkazywać, naszą dotrzymać umowy, choćby ani jedna noga gocka nie wyszła z tych gór przeklętych.
Teodozyusz milczał. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Zostawcie mnie samego.
Gdy wodzowie opuścili namiot, zerwał się z krzesła i zawołał z wściekłością:
— Gdzie byłeś, Chrystusie? Wszakże ten stary wilk dusił Twoją owczarnię? Twoi to wyznawcy ginęli pod Twoimi znakami, a Ty?...
Zaklął bluźnierczo.
Jego twarz drgała, jak wówczas, kiedy mu Alaryk groził.
— Uczyli mnie biskupi, iż jesteś potężniejszym od Jowisza, Marsa i wszystkich bogów Olimpu. Gdzie Twoja potęga, Twoja moc, Twoja sprawiedliwość? Wmawiał we mnie Ambrozyusz, iż będziesz ze mną. Nie widzę Cię, nie słyszę, nie czuję. Wiecznie-li będziesz Bogiem nędzarzów i tchórzów, liżących z pokorą niewolników stopy bałwochwalców? Daj mi znak Twojej wszechmocy, abym mógł w Ciebie...
Urwał... zbladł.
Ujął głowę w dłonie i zawodził drżącym głosem skruchy:
— Odpuść mi, Panie. Przebacz zrozpaczonemu gniew bezbożny, nie pamiętaj mi bluźnierstwa, albowiem Ty wiesz, iż nic dla siebie pragnę zwyciężyć. Znak Twojej chwały chcę wywyższyć ponad wszystkie korony tej ziemi, aby Ciebie wielbiły mnogie ludy i prawnuki naszych prawnuków.
— A jednak... Tyś powinien był być z moimi Gotami. — zawołał znów gwałtownie, marszcząc brwi. — Oni za Ciebie walczyli. Dlaczego nie byłeś z Gajnasem?
— Moja wina, moja wina, moja wielka wina! — szeptał, bijąc się w piersi. — Nakaż, o Panie, sercu mojemu pokorę i cierpliwość.
Wszczepione zasady nauki Chrystusowej walczyły w duszy Teodozyusza z jego wrodzoną popędliwością. To modliły się jedne, to wybuchała druga.
Wielki imperator miał tę samą żywą, szczerą wiarę, która prowadziła pierwszych chrześcian na arenę amfiteatru i tłumiła w nich trwogę przed śmiercią męczeńską. Kochał on Chrystusa, jak Ambrozyusz i Fabricyusz i oddał Mu wszystkie uczucia swoje. Z chwilą, gdy zasiadł na tronie, myślał tylko o ostatecznym tryumfie nowej Ewangelii. Przyszedł pod Akwileę w tem przekonaniu, że Chrystus żądał od niego stanowczej rozprawy z poganami. I tylko dlatego kazał uderzyć natychmiast na Arbogasta, chociaż, jako wytrawny żołnierz, nie lekceważył sił przeciwnika.
— Chrystus będzie ze mną — wierzył z wiarą dziecka.
Pobity okrutnie, był jak człowiek, zepchnięty nagle w przepaść. Nie widział dokoła siebie nic, ani światła, ani rozpadliny, ani gałązki, o którąby mógł rękę zaczepić. Zsuwał się w ciemną otchłań, tracił przytomność.
On znał Arbogasta dobrze. Mściwy Frank, podrażniony w tem, co uważał za swoje prawo, nie zatrzyma się w połowie drogi. Gdy zwycięży, zburzy dzieło imperatorów chrześciańskich, choćby dlatego, żeby jemu dokuczyć.
Dawny porządek miałby znów zapanować w prefekturach zachodnich? Poganie mieliby znów urągać Chrystusowi swojemi gusłami?
Na samą myśl o tem wspinała się żarliwa wiara Teodozyusza, szalała jego namiętna krew hiszpańska.
— To być nie może, być niepowinno nigdy, nigdy — powtarzał, biegając po namiocie. — Gdzie byłeś, Chrystusie? Odpuść mi... Dlaczego?... Zmiłuj się... O, o, o... Moja wina, moja wina, moja wielka wina.
Rzucił się na kobierzec i zaczął się modlić słowem urwanem.
Nie prosił dla siebie. Chociażby nawet Arbogast oderwał od cesarstwa prefektury zachodnie, zostałoby jeszcze dla niego tyle ziem i ludów, iż nie przestałby być władcą potężnym.
Nie pragnął już zresztą blasków doczesnych. Spędziwszy prawie całe życie na koniu, w obozie, pod gradem pocisków, znużył się ciągłym bojem, rozlewem krwi, wrzawą wojny. Chciał ostatnie dni swoje poświęcić Bogu, zdala od spraw państwa. Wszakże przepowiedział mu pustelnik Jan zgon przedwczesny.
Jeśli taka będzie wola Chrystusa, ułoży się bez żalu w sile wieku w grobowcu Konstancyusza, gdzie przygotował dla siebie skromne posłanie, lecz niech jego oczy uradują się jeszcze przedtem tryumfem Krzyża.
— Oświeć mnie, Panie! — błagał. — Powiedz, co mam uczynić. Zmiłuj się nad Swoją owczarnią. Nie pogardzaj tymi, którzy Tobie ufają. Bądź Bogiem mocnych, szczęśliwych... Tyle już łez wylało się dla Twojej chwały.
I bił głową o ziemię.
Kiedy tak leżał, pokorny, bezsilny, przygnieciony bólem całego, zagrożonego chrześciaństwa, zstępował w jego duszę spokój. Zdawało mu się, że ktoś kładzie miękką rękę na jego głowę rozpaloną i chłodzi ją, zdejmuje z niej ciężar troski.
— To Ty, Panie? — mówił zcicha. — Wierzę w Ciebie, wierzę, wierzę. Odpuść mi pychę człowieka. Nie Twój syn, lecz imperator i żołnierz bluźnił. Spójrz łaskawie na Swoje dzieci, a będę łagodnym, miłosiernym, pokój czyniącym, jak Ty. Mścić się nie będę. Krwią słabych, zwyciężonych nie zmażę rąk. Przebaczę wszystkim, jak Ty, by Twoi wrogowie Ciebie błogosławili.
Podniósł się i kazał przywołać wodzów.
— Jutro ze świtem — rzekł, gdy książęta, komesowie i wojewodowie przed nim stanęli — zmierzy się Gajnas po raz wtóry z Arbogastem.
Wódz Gotów pochylił głowę na znak posłuszeństwa.
Wtem wszedł do namiotu Fabricyusz, który czuwał nad strażami nocnemi.
Zatrzymał się na progu i czekał.
Teodozyusz, spostrzegłszy go, zapytał:
— Przynosisz nam niespodziewaną wiadomość?
— Nieprzyjaciel odciął nam odwrót, boski i wieczny panie — odrzekł Fabricyusz. — Cała jazda Gallii zamknęła Alpy od strony wschodniej.
Wodzowie spojrzeli na imperatora z wyrzutem.
— Radziłem pośpiech — odezwał się Stylikon.
— Arbogast wydusi nas, jak lisów, osaczonych w jamie — dodał Timazyusz.
— Stanie się, jak nasz Pan Jezus Chrystus postanowi — mówił Teodozyusz głosem spokojnym.
A zwróciwszy się do Fabricyusza, zapytał:
— Czy znasz nazwisko dowódcy Gallów?
— Jazdę Gallii prowadzi wojewoda Arbitrio.
— Arbitrio?
Teodozyusz zamyślił się.
— Jakiś Arbitrio zgłaszał się do mnie temu dwa lata — mówił. — Chciał służyć pod mojemi sztandarami. Miał zatarg z Arbogastem.
Wziął ze stołu woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów i wręczył ją Fabricyuszowi.
— Zanieś owemu Arbitriowi moje pozdrowienie i nominacyę na komesa Gallii. Jego trybunom obiecaj w mojem imieniu złote łańcuchy, zaś żołrzom hojne nagrody. Niech cię Chrystus natchnie słowem przekonywającem. Jeśli ci się uda przeciągnąć; Arbitria na naszą stronę, zasłużysz się dla Boga prawdziwego. Pokój z tobą!
Fabricyusz pamiętał Arbitria z czasów pierwszej młodości. Służył z nim w straży pałacowej, a następnie, jako trybun, w tym samym legionie. Wiedział także, dlaczego znany powszechnie ulubieniec Arbogasta chciał porzucić sztandary swojego dobrodzieja, w Wiennie bowiem mówił mu Rikomer o zajściu w Totonis, które sam Arbitrio rozgłosił, skarżąc się na niesprawiedliwość króla.
Bez obawy szedł Fabricyusz do obozu nieprzyjaciół. Złego przyjęcia nie spodziewał się u towarzysza broni. Był kiedyś z Arbitriem w dobrych stosunkach.
Cisza nocy i doznanego zawodu spowiły wzgórze, zajęte przez legiony Teodozyusza. Żołnierz nie gawędził przy ognisku, nie przekomarzał się z szynkarkami. Gdy mu rogi bawole obwieściły godzinę spoczynku, ułożył się do snu, by zapomnieć jak najprędzej o klęsce dnia ubiegłego.
Prowadzony przez dwóch szpiegów, którzy mu świecili pochodniami, spuszczał się Fabricyusz szybko w dolinę. Sygnały wieczorne przebrzmiały już dawno, a od pierwszych straży pogan oddzielały go cztery dobre mile[9]. Trzeba się było spieszyć, by wrócić przed północą do obozu.
Milcząc, postępował za góralami, trawiony bólem serdecznym.
Że się Arbogast będzie bronił do upadłego, że skąpie się w potokach krwi chrześciańskiej, zanim sam runie, o tem nie wątpił. Lecz nie przypuszczał nigdy porażki.
I jego ogrzewał tak samo, jak Teodozyusza, w drodze do Italii płomień wiary, i on był przekonany, iż Bóg przeraził rozmyślnie swoich wyznawców buntem Arbogasta i Rzymu, aby ich zmusić do ostatecznej rozprawy z bałwochwalcami.
Byłożby jeszcze zawcześnie?...
Fabricyusz nie miotał się, nie bluźnił, jak Teodozyusz.
Upokarzająca pokuta publiczna, jakiej się poddał, przykra służba w szpitalach, dłuższy czas, spędzony w ciszy leśnej w towarzystwie świątobliwego pustelnika, wśród umartwień ciała i rozmyślań duszy, zbliżyły go więcej do istoty nauki Chrystusowej, aniżeli nienawiść do pogan. Biskup medyolański znał dobrze naturę ludzką, gdy postanowił złamać dumę młodego wojewody za pomocą środków gwałtownych. Tylko cierpienie uszlachetnia siłę.
Wyszedłszy z twardych rąk Ambrozyusza, patrzył Fabricyusz innemi oczami na świat i ludzi. Co mu się dawniej wydawało prawdą i cnotą, okazało się teraz kłamstwem i występkiem; co go dawniej oburzało, budziło w nim teraz pobłażliwość i współczucie.
Żarliwy chrześcianin, spostrzegł zdumiony, iż zasady nauki Chrystusowej musnęły zaledwo po wierzchu swoich wyznawców. Nowa wiara nie wzięła dotąd człowiekowi jego namiętności, nie pokonała pychy, zawiści, samolubstwa, nie zrównała słabego z mocnym, ubogiego z bogaczem, jak Chrystus nakazywał.
Dokoła siebie widział Fabricyusz złość ludzką, wichrzącą z taką zaciekłością, jak gdyby się na ziemi nic nie zmieniło. Człowiek ubiegał się o dobra doczesne, kłamał, kradł, oszukiwał, dopuszczał się dla zaspokojenia swoich pożądliwości zbrodni, nienawidził bliźniego — chciwy, okrutny, bezwzględny. Prawdziwych chrześcian było tak mało, iż ginęli w tłumie drapieżnych zwierząt, pożerających się nawzajem.
Im więcej się Fabricyusz zagłębiał w świętych księgach i porównywał ich wskazówki z czynami, na które patrzał codziennie, tem więcej brzydło mu jego otoczenie dotychczasowe. Rozdźwięk między wiarą a życiem upokarzał jego żarliwość chrześciańską. Wszakżeż nie wykonywał on sam przykazań swojego Boga, chociaż zdawało mu się, iż jest Jego dzieckiem wybranem.
I dopiero teraz rozumiał skargę Syrycyusza, wyrzuty komesa Walensa i napomnienia Ambrozyusza. Nie był chrześcianinem, jak nie był nim żaden z jego towarzyszów; nie miłował Chrystusa, nie wysługiwał sobie niczem żywota wiecznego. Kochał tylko siebie, swoje namiętności.
Równocześnie ze świadomością własnej winy, rosła w nim pobłażliwość dla cudzych błędów i cześć dla cnót ludzkich w ogóle. Pragnął, jak dawniej, zwycięstwa Krzyża i wierzył, iż tylko nauka Chrystusa otwiera bramy niebieskie, jedynie prawdziwa, Boska, nieśmiertelna, lecz nie zamykał już oczu na zalety pogan. W oświetleniu szerszych, sprawidliwszych[10] poglądów, przedstawiali mu się ostatni Rzymianie zupełnie inaczej, aniżeli wówczas, kiedy patrzał na nich przez zasłonę nienawiści. O ileż wyżej od wielu gorliwych chrześcian stali ci straceńcy wielkiego narodu, którzy poświęcali dla swoich tradycyi wszystko: mienie, szczęście, zaszczyty tej ziemi, życie w końcu. Jaka szkoda, że Bogu prawdziwemu nie służyli tacy bohaterowie, jak Flawianus, Symmachus, Fausta Auzonia...
Fausta Auzonia?
Fabricyusz nosił jej obraz ciągle w sercu, ale był to już obraz inny, jaśniejszy, promienniejszy. Co drażniło pysznego żołnierza, to szanował chrześcianin, oczyszczony przez cierpienie i rozmyślanie. Opór kapłanki, depczącej najwyższe szczęście niewieście dla obowiązku, otoczył postać Fausty aureolą świętości.
Fabricyusz wiedział teraz, dlaczego westalka odtrącała jego miłość i kochał ją jeszcze więcej, bo do uczuć tkliwych domieszała się cześć dla woli, silniejszej od pokus.
Pamięć Fausty towarzyszyła mu w drodze do Italii. Z nadzieją zwycięstwa łączyła jego niewygasła miłość nadzieję pozyskania ukochanej kobiety, wiadomo było bowiem w Konstantynopolu, że Teodozyusz postanowił zamknąć przemocą świątynie pogan. Gdyby Gajnas był dziś pokonał Arbogasta, biegliby już jutro do Rzymu kuryerowie z rozkazami imperatora. A te rozkazy rozwiązałyby wszystkie śluby, zniosłyby wszystkie prawa przeszłości. Fausta, rozpętana z przysięgi, wynagrodziłaby może wierną miłość wzajemnością.
Fabricyusz, postępując za góralami, przypominał sobie pożegnanie z Faustą. W jej głosie nie było wówczas szorstkich tonów gniewu. Płakał w nim, jakby cichy żal za czemś, co się bez radości opuszcza.
— Czy Twoja Znakomitość pójdzie dalej pieszo? — odezwał się jeden ze szpiegów. — Jesteśmy na dole.
Takie ciemności zalegały dolinę, iż nie było widać nic na odległość kilku kroków.
Fabricyusz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ust i krzyknął:
— Saules!
— Tu, wojewodo! — odpowiedział w głuszy nocnej ktoś po gocku.
Po chwili stanęła obok Fabricyusza wysoka postać, z turzemi rogami na głowie.
— Wszystko w porządku? — spytał Fabricyusz setnika.
— Nieprzyjaciel nie przysunął się dotąd bliżej.
— Daj mi swojego konia.
W dali migotał długi łańcuch czerwonawych światełek, sypiących od czasu do czasu iskrami.
Ku tym światełkom zwrócił się Fabricyusz. Kiedy się do nich zbliżył, zatrzymał go głos groźny:
— Kto tam?
— Wojewoda Winfridus Fabricyusz przybywa ze słowem pokoju i przyjaźni do wojewody Arbitria! — zawołał.
Dwóch jeźdźców wychyliło się z ciemności. Jeden z nich podniósł latarkę i przypatrywał mu się uważnie.
— Prowadź! — rzucił krótko towarzyszowi.
Gromadami, zawinięci w płaszcze, leżeli Gallowie na gołej ziemi, śpiąc twardym snem żołnierza, znużonego całodziennem czuwaniem. W środku obozu, przed niedopalonem jeszcze ogniskiem, siedział Arbitrio w pełnej zbroi na przewróconym wiadrze. Oparł głowę na dłoniach, łokcie; na kolanach i drzemał.
Zbudził go szelest kroków.
— Czego tam? — mruknął, przecierając oczy.
— Winfridus? — rzekł zdziwiony, poznawszy Fabricyusza. — A ty skąd i po co?
— Przyjaciele mają zwyczaj odwiedzać przyjaciół — odpowiedział Fabricyusz.
Arbitrio uśmiechnął się znacząco.
— Wybrałeś dobrą porę i dobre miejsce do odwiedzin — mówił. — Oddal się! — rozkazał żołnierzowi, który przyprowadził niezwykłego gościa.
Kiedy został sam z Fabricyuszem, rzekł głosem stłumionym:
— Z czem przychodzisz? Czas mój mierzony. Wiem, że służysz u Teodozyusza. Widziałem cię dziś na polu.
Fabricyusz nachylił się do niego.
— Przychodzę cię zapytać, czy dobrodziejstwa Arbogasta zatarły już pamięć zniewagi?...
Nie dokończył, Arbitrio bowiem spojrzał na niego z taką wściekłością, że przyłożył rękę do miecza.
Przez jakiś czas milczał wojewoda Gallii, przygryzając dolną wargę, potem rzekł:
— Przysłał cię Teodozyusz? Czego chce odemnie?
Zamiast odpowiedzi, podał mu Fabricyusz woskowaną tabliczkę.
Długo odczytywał Arbitrio pismo cesarskie. Jego czoło fałdowało się, ręka targała brodę.
— Czy to wszystko?
— Twoich trybunów ozdobi Teodozyusz złotemi łańcuchami, twoich żołnierzów zasypie pieniędzmi. Ty wiesz, że imperator potrafi być hojnym.
Powtórnie zamilkli dawni towarzysze broni. Arbitrio patrzał przed siebie, w krwawy blask ogniska.
— Co mam powiedzieć Teodozyuszowi? — spytał szeptem.
Arbitrio obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem — nie zależy to tylko odemnie — zobaczę jutro — mamy dość czasu do rana — mówił szybko. — A teraz wracaj do swoich — mógłby nas kto podsłuchać. Do widzenia z tamtej strony gór.
Klasnął w dłonie.
— Przeprowadź wojewodę do ostatnich straży! — rozkazał żołnierzowi.

....................

Jeszcze mgły poranne wisiały nad doliną, kiedy się nazajutrz oba wojska szykowały do nowej rozprawy.
Nad wschodnim pasmem Alp stało duże, czerwone słońce, obwiedzione aureolą pomarańczową.
— Będziemy mieli dzień wietrzny — mówił Arbogast do swego otoczenia.
— Przewiew ochłodzi powietrze — odezwał się stary komes Bauto. — Wczoraj było trochę zagorąco. Żołnierz mdlał pod koniec roboty.
Mgły rzedniały, opadały wolno, skraplając się na trawach i listkach drzew. Z gór kurzyło się, jakby się w głębiach lasów paliły ukryte ogniska. Z poza Alp wysuwały się czarne chmury, które ogarniały szybko cały wschodni skraj nieba.
— Zanosi się na burzę. Trzeba się spieszyć — rzekł Arbogast.
— Przed południem będziemy gotowi odparł Bauto. — Tej hałastrze gockiej należy się już niewiele, a o reszcie nie warto nawet myśleć.
— Żeby się tylko Arbitrio ukazał w chwili właściwej na polu.
— Nie spóźni się. Był on zawsze czujny. A choćby się spóźnił, damy sobie i bez niego radę. Nie frasujcie się, królu. Bóg wojny poszedłby z rozpaczy na służbę do starej, bezzębnej baby, gdyby nas te byki miały przepędzić przez góry. Jeszcze nie oglądał żaden nieprzyjaciel pleców ludu frankońskiego.
Mgły opadły. Małe, blade słońce przebijało przez chmury, odsłaniając całą równinę.
— Czy widzisz go? — spytał Arbogast.
Wzrok Bauta szukał jakiś czas za kierunkiem ręki króla, wyciągniętej ku prawemu skrzydłu wojska chrześciańskiego.
Widzę. Boi się, kiedy zeszedł sam w dolinę. Tęgi z niego żołnierz, ale nie z nami.
W oddali, na szarem tle piechoty gockiej świecił złoty rycerz, otoczony liczną świtą. Jechał przed frontem, zatrzymywał się, mówił coś widocznie, bo odpowiadały mu okrzyki.
Arbogast uśmiechnął się pogardliwie.
— Ci Rzymianie gadają ciągle — drwił. — Gadaj sobie, Teodozyuszu, a ja będę bił. Zobaczymy, kto kogo przegada.
Wtem odezwały się z tamtej strony rogi bawole.
— Baczność! — rozkazał Arbogast.
— Baczność! — zadzwoniły trąbki i tuby.
— Baczność! — podjęły góry, lasy, echa.
Gajnas zbliżał się z Gotami.
I powtórzyło się znów wczorajsze widowisko.
Ze zdwojoną gwałtownością rzucili się Gotowie na Franków, ze zdwojonym spokojem odparli Frankowie Gotów. Dwa razy wracał Gajnas na plac bitwy, dwa razy zepchnął go z niego Arbogast.
Jak burza łamały kusze Franków szyki Gotów, jak pioruny uderzały ich miecze. Gdzie się łucznik zmierzył, tam trafił, gdzie szermierz stanął, tam otwierał się w żywym murze wyłom.
Gajnas wziął sam sztandar, jego wojewodowie walczyli i ginęli pospołu z szeregowcem, setnicy bili z tyłu uciekających laskami...
Nic nie pomogło...
Arbogast posuwał się ciągle naprzód, a jego wolni Frankowie i Allemanowie zachodzili z prawego i lewego skrzydła, aby wycisnąć resztę życia z krwawego ciała wojska chrześciańskiego.
Na połowie doliny zatrzymał się. Niech spracowany żołnierz wytchnie, niech nabierze sił do ostatniego pchnięcia. Już się hardy wróg nie wyślizgnie z jego strasznego uścisku, bo u podnóża gór rozwijali się właśnie Gallowie Arbitria.
Czujny wojewoda nie spóźnił się. Nadszedł w samą porę.
Widział Teodozyusz, że go Arbogast zewsząd otoczył, że go żadna potęga ludzka nie wydobędzie z tej matni. Zginie z całem swojem wojskiem, a z nim razem runie w proch Krzyż, aby się już więcej nie podnieść.
Więc wyciągnął ręce do nieba i wołał głosem konającego:
— O Chryste, Chryste, Chryste!...
A z nim modliło się wojsko:
— Zmiłuj się nad nami!
I szedł nad Gotami, Iberami, Saracenami, nad liczną owczarnią Chrystusa szmer prośby gorącej, przesiąkłej łzami. Szedł daleko, aż do Franków, gdzie stary król urągał uśmiechem szyderskim modlącemu się wojsku.
— Tyś mnie chciał pobić, ty? — szeptał Arbogast, który śledził ruchy Teodozyusza. — Lepiej było ci siedzieć w Konstantynopolu, w złotym pałacu, wśród tysiąca rzezańców i używać zarobionego życiem, pełnem chwały, wywczasu, aniżeli stawać na mojej drodze. Żal mi cię, byłeś bowiem zawsze walecznym żołnierzem i sprawiedliwym wodzem, ale pomódz ci nie mogę. Zginiesz marnie razem ze swoim demonem galilejskim.
Podniósł rękę, aby dać znak do ostatniego uderzenia. Nagle przechylił się na koniu i wytężył wzrok.
Gallowie Arbitria, zamiast czekać na rozpoczęcie boju, szli wprost na lewe skrzydło nieprzyjaciela, gdzie się Teodozyusz znajdował.
— Co ten głupiec zamierza? — zawołał Arbogast.
Teraz dastrzegł[11] na czele Gallów Arbitria, a nad nim białą szmatę, przyczepioną do drzewca sztandaru.
— Zdrajca! — krzyknął.
Arbitrio, zbliżywszy się do chrześcian, zeskoczył z konia i upadł do nóg imperatora.
— Nic ci zdrada tego łotra nie pomoże — mówił Arbogast półgłosem. — Do roboty! — rozkazał. Wytłuc mi tę hałastrę do nogi! Za zdradę tego niewdzięcznego psa nie ma dziś dla nikogo litości.
Wtem stała się rzecz dziwna.
Lasy na górach pochyliły się, woda w rzece zakipiała, tuż przed Frankami wzbiły się tumany kurzu, w powietrzu rozległ się huk, jakby się Alpy waliły. Od strony wschodniej pędziła burza na skrzydłach wichrów, poprzedzona świstem, wyciem, wrzawą piekła.
— Baczność, baczność! — ostrzegały trąbki Arbogasta.
Nikt ich nie słyszał.
Wiatr chwytał słabe głosy, mieszał je, rozwiewał, wchłaniał.
— Do przodu, do przodu! — wzywały tuby.
Nikt ich nie słuchał.
Wicher wyrywał z rąk żołnierza tarcz, zdzierał mu z głowy szyszak, sypał w oczy piasek, na twarz kamienie, gałęzie.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominali setnicy.
Daremnie starali się setnicy przywrócić porządek. Szeregi chwiały się, kołysały, jak lasy na górach, jak woda w rzece. Przerażone konie ponosiły jeźdźców, ludzie klękali, czepiając się ziemi.
Nad piechotą Arbogasta rozległ się okrzyk trwogi.
— Demony galijskie walczą, z nami! — skarżyła się rozpacz pogan.
A ze strony przeciwnej nadciągali chrześcianie. Wiatr niósł ich strzały i pociski wprost na Franków. Poganie ginęli, nie widząc przed sobą wroga, bezbronni, bici przez potęgę, silniejszą od człowieka.
I pobladł najodważniejszy, zapomniał najstarszy o karności. Instykt zachowawczy zmógł dumę walecznego żołnierza.
Frankowie uciekali gromadnie, bez ładu, ścigani przez jazdę Teodozyusza[12].

....................

— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty — mówił Arbogast do siebie.
Siedział na pniu ściętego drzewa, wpatrzony w niebo gwiaździste.
U jego stóp szemrał strumyk, spadający białą pianą w dolinę, naokoło niego rozłożyły się Alpy, ciche, rozmarzone, zasypane pyłem srebrzystym.
Z pola klęski uprowadziła go jego świta przemocą. Kiedy przedzierał się do pierwszych szeregów, aby powstrzymać przerażonego żołnierza, zawołał stary Bauto:
— Krwawej głowy naszego króla nie będzie Teodozyusz oglądał!
Panowie frankońscy otoczyli swojego wodza i zmusili go do odwrotu.
Całą noc i cały dzień tłukł się Arbogast po górach, płoszony z miejsca na miejsce wrzawą pogoni. Towarzyszyła mu tylko gromadka komesów i wojewodów, wczoraj jeszcze tak potężnych, ufnych w swoje siły — dziś nędznych, niepewnych jutra. Błoto i kurz pokrywały złocone zbroje, ciężka troska pochyliła dumne głowy.
Pod wieczór drugiego dnia ustały odgłosy trąb i nawoływań ludzkich. Burza przeszła, radość zwycięzcy zamilkła nasycona.
Znużony starzec mógł nareszcie odpocząć, zebrać myśli rozpierzchłe.
Kojące nie były myśli, które krzyżowały się w mózgu mocarza, strąconego nagle ze szczytów władzy i chwały.
Jeszcze temu kilka dni rozkazywał Arbogast licznym krajom i narodom. Zależało tylko od niego sięgnąć po koronę imperatora rzymskiego i narzucić wolę swoją całemu światu cywilizowanemu.
Był tak pewnym zwycięstwa, iż stracił w pierwszej chwili przytomność. Jego wojsko, jego stare, dzielne wojsko uciekało, a on, nie pokonany dotąd przez nikogo pan bitew, tułał się po kniejach i ukrywał się w lasach, omijając miasta i sioła z ostrożnością szpiega.
Jakże się to stało? Uczynił przecież wszystko, co uczynić powinien człowiek odważny i przezorny, gdy się zabiera do stanowczej rozprawy z wrogiem potężnym. Nie zapomniał o najmniejszych drobiazgach, potrzebnych żołnierzowi na wojnie.
I jego Frankowie zrobili, co było ich obowiązkiem. Nie złamała ich gwałtowność Gotów, nie przeraziły tłumy nieprzyjaciela. Oczyścili pole trzy razy z wprawą i spokojem wypróbowanych mistrzów; padali bez klątwy, konali bez skargi.
A jednak!...
Arbogast zaciskał pięści.
— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty!.. — powtarzał z uporem skazańca, przekonanego o swojej niewinności.
Gdyby nie ta przeklęta burza, leżałoby dziś cesarstwo rzymskie u jego stóp, o laskę żebrząc. Ona go zwyciężyła, zdruzgotała lśniący, żadną porażką nie skalany gmach jego sławy.
Rzucił w niebo spojrzenie, pełne nienawiści.
— Teraz milczysz i uśmiechasz się uśmiechem rozmarzonej dziewczyny, podły zdrajco, teraz spoglądasz na ziemię z taką dobrocią, jak gdybyś nie widziała nigdy rozpaczy śmiertelnika, a wczoraj?...
Arbogast zgrzytał zębami.
Cało życie rozkazywał, zwyciężał, usuwał z drogi wszystko, co mu zawadzało, odpowiedzialny tylko przed swojem sumieniem. Nie opuszczające go nigdy szczęście nie nauczyło go uległości, nie złagodziło dumy władcy, urodzonego na tronie.
Teodozyusz mógł złożyć troski swoje w ręce Boga pokory i pocieszyć się zasadami wiary, która kochała słabych więcej od mocnych, lecz strzaskana duma pogańska nie miała tej ucieczki. Jego bogowie sprzyjali głównie, zwycięzcom, dzicy, bezwzględni, jak ich wyznawcy.
Cicha noc miesięczna, zamiast utulić rozżaloną duszę Arbogasta, budziła w niej gniew, tem gwałtowniejszy, że bezsilny.
Stary król rozglądał się wokoło wzrokiem drapieżnego zwierzęcia, pochwyconego w samotrzask.
Niebo było tak błękitne, księżyc posuwał się tak lekko szlakami srebrzystemi, strumyk i las szumiały tak słodko — tak dziwny, tajemniczy spokój wiał nad całą przyrodą, iż zapraszał człowieka do tkliwych, serdecznych uczuć, do miękkiego szeptu miłości i przebaczenia.
Ale w sercu Arbogasta syczała żmija śmiertelnie obrażonej dumy.
— On ustąpił z pola, on? I to komu? Tej hałastrze gockiej, zaszytej w skóry, tym tchórzom irackim, syryjskim i greckim, co podawali zawsze tyły?... Nie, nie przed nimi uciekało jego wojsko... Ktoś inny, potężniejszy od niego i od Teodozyusza, zadrwił z jego przezorności ludzkiej, zdeptał jego sławę. Kim był ten mocarz?...
Arbogast nie korzył się, nie prosił. Poganin i barbarzyniec złorzeczył potędze, która pomogła jego przeciwnikowi w godzinie najcięższej.
— Nie wiem, kim jesteś, demonie zawistny, ale nienawidzę cię! — szeptał.
Opodal, za kępą jodeł, odezwał się trzykrotnie głos puszczyka.
Arbogast nasłuchiwał.
Kilka ciemnych postaci odczepiło się od drzewa i zbliżyło się do niego.
— To znak Meltobalda i Sunny — odpowiedział komes Bauto. — Zaraz będą na górze.
Arbogast wysłał dwóch młodych wojewodów w dolinę, aby zasięgnęli języka, nie miał bowiem żadnych wiadomości o dalszym przebiegu walki.
Kiedy wywiadowcy stanęli przed nim, rzekł:

— Mówcie wszystko bez obawy. Wiem, że zwycięzcy nie przebaczają. Cóż się stało z moim ludem?
— Nasza piechota — opowiadał wojewoda Sunno głosem zdławionym — ochłonąwszy po pierwszym przestrachu, usiłowała stawić opór pogoni. Rozbita na gromadki, uległa przewadze nieprzyjaciela. Prawie wszyscy nasi szermierze biesiadują już w Walhalli z duchami przodków. Wolni Frankowie i Allemanowie dotarli szczęśliwie do Forum Julium, a stamtąd ruszyli przez góry do Noricum. Legiony zachodnich prefektur, zamordowawszy Eugeniusza, poddały się Teodozyuszowi.
Arbogast zwiesił głowę na piersi.
Wiadomości, przyniesione przez wojewodów, odbierały mu ostatnią nadzieję. Może się przerażone wojsko złączyło i uporządkowało po drugiej stronie zachodniego pasma gór — łudził się — może Teodozyusz nie śmiał ścigać jego Franków.
Był zupełnie pobity i pozbawiony wszystkiego, co go wiązało z życiem: sławy, władzy, swojego wojska.
— A Teodozyusz? — spytał, nie podnosząc głowy.
— Teodozyusz udał się do Medyolanu, wysławszy poprzednio Fabricyusza do Rzymu z rozkazem zamknięcia świątyń bogów narodowych. Zanim opuścił plac boju, ogłosił ogólne przebaczenie dla wszystkich książąt, komesów, wojewodów i senatorów, którzy brali udział w wojnie. Możemy wracać do domu, królu. Nikt nas w drodze nie zatrzyma.
— Przebaczenie, mówisz? — rzekł Arbogast głosem, w którym gotował się gniew tłumiony. — Teodozyusz przebacza mnie, swojemu zwycięzcy? Do klęski chce dodać upokorzenie? Jakiś ty głupi! Nikt na całej ziemi nie ma prawa litować się nad Arbogastem. Tylko on jeden może sobie wymierzyć sprawiedliwość, gdy mu się tak podoba.
I zanim Bauto zdołał przeszkodzić, wepchnął sobie miecz w lewy bok.
— Królu! ojcze nasz! — zawołali panowie frankońscy, klękając przed Arbogastem.
On przycisnął ranę ręką i mówił:
— Stary już jestem... zemścić się nie mogę... czasuby mi zabrakło... uczyńcie to wy za mnie, gdy nadejdzie pora właściwa... zduście tego upiora rzymskiego, który ssie ciągle naszą krew, chociaż...
Głos jego gasł, słowa rwały się.
— Chociaż... chociaż...
Schwycił się za piersi.
— Jest... daw... no... starcem... bezsilnym...
Podniósł się, pchnął się powtórnie mieczem i runął twarzą na ziemię.
Księżyc oświecił gromadkę milczących mężów, pogrążonych w głębokim smutku. Tylko konie rżały zcicha, żałośnie, przysuwając się do siebie, jakby je coś niezwykłego zatrwożyło.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – drgnęły.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – brzęczała.
  3. Dzisiejsze markietanki.
  4. Rogi bawole otwierały i zamykały w wojsku rzymskiem pochód; trąby (tubae) roznosiły komendę w szeregach; trąbki (buccinae) służyły do sygnałów naczelnego wodza.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – krwią.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uderzającego.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub kropki po wyrazie.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – naprzód.
  9. Rzymskie.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sprawiedliwszych.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dostrzegł.
  12. Taki sam wicher pomógł kiedyś Maryuszowi do zwycięstwa w morderczej bitwie z Cymbrami i Teutonami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.