Przejdź do zawartości

Ostatni Mohikan/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Mściciele swej ojczyzny czekają tu jeszcze!.
Gray.

Przepowiedzenie strzelca nie było bezzasadne. W ciągu potyczki któreśmy dopiero opisali, żaden głos ludzki nie mięszał się z łoskotem wodospadu. Możnaby powiedzieć, ze natężenie uwagi z jaką jej przypatrywali się dzicy zebrani na przeciwnym brzegu, zaniknęło im usta i trzymało niejakoś w zawieszeniu, póki nagłe ruchy pasujących się niepozwalały dać im ognia, który równie dla przyjaciół jak nieprzyjaciół mógł bydź zgubny. Lecz skoro zwycięztwo przechyliło się widocznie, wycia wściekłości, zemsty i okrucieństwa z poza całego lasu rozległy się w powietrzu, a razem posypały się szybkie wystrzały, jak gdyby barbarzyńcy na drzewach i skałach chcieli mścić się śmierci swych towarzyszów.
Szyngaszguk przez cały czas potyczki z niezachwiany stałością zostawał na swoim stanowisku i ukryty oddawał nieprzyjaciołóm strzały równie nieszkodliwe, jak sam odbierał. Kiedy okrzyk tryumfu Unkasa doszedł jego uszu, zadowolony ojciec okazał radość podobnymże wołaniem, i odtąd z częstych tylko strzałów można było poznać, że nie opuścił swojego miejsca. Kilkanaście minut upłynęło szybkością myśli, a napastnicy nie przestawali dawać ognia już pojedynczo, już razem. Skały, drzewa i krzaki, nosiły piętna kul na około oblężonych, lecz ci tak bezpieczne obrali schronienie, że jeden tylko Dawid był raniony między nimi.
— Niechaj sobie szafują prochem, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą, chociaż kule gwizdały mu nad głową, — poźbieramy ich ołów kiedy przestaną pukać, a spodziewam się że prędzej tym łotrom uprzykrzy się ta zabawka, niż te stare głazy poproszą ich o pardon. Unkas, powtarzam tobie, że wielkie dajesz naboje; kiedy strzelba trąca, kula celnie iść nie może. Mówiłem żebyś brał «a cel tego poganina niżej białej kresy jego czoła, a kula poszła o dwa cale wyżej. Mingi mają życie mocne, a sama ludzkość każe nam rozgniatać węża od razu.
Chociaż Sokole Oko powiedział to po angielsku, młody Mohikan jednak lekkim uśmiechem dał poznać, że zrozumiał jego słowa; lecz ani odpowiedział, ani się starał usprawiedliwiać.
— Nie mogę pozwolić na to, — rzecze major — żebyś Unkasa obwiniał o brak rostropności albo nieuwagę. Przed chwilą równie walecznie jak i rozważnie ocalił mi życie i zjednał sobie przyjaciela, któremu nigdy nie trzeba będzie przypominać ile mu winien.
Unkas podniósł się trochę i podał Hejwardowi rękę: Przy tej oznace rozczulenia, taka wyrozumiałość błyszczała w oczach młodego Indyanina, że major zapomniał na jego ród i farbę.
Sokole Oko na te oświadczenia wzajemnej przyjaźni dwóch młodzieńców poglądał obojętnie, chociaż obojętność ta nie była skutkiem nieczułości. — Życie, — rzecze, — jest to dług, który często dwaj przyjaciele na pustyni zaciągają jeden u drugiego. Śmiem powiedzieć, że ja sam kilka przysług tego rodzaju uczyniłem Unkasowi, a i on, pamiętam o tem bardzo dobrze, pięćkroć zasłonił mię od śmierci; trzy razy w bitwach z Mingami, raz przepływając Horykan i raz kiedyśmy...
— No! to strzał lepiej wymierzony niż inne, — zawołał major uchylając się szybko, kiedy kula obok niego odskoczyła od skały.
Strzelec podniósł kulę i obejrzawszy pilniej rzekł wzruszając głową: — Rzecz dziwna! kula nie spłaszcza się padając. Czy nie z obłoków strzelają do nas?
Strzelba Unkasa już była wymierzona ku niebu; Sokole Oko rzuciwszy wzrok w jej kierunku, znalazł wytłumaczenie tajemnicy. Ogromny dąb stał na prawym brzegu rzeki prosto przeciw tego miejsca, gdzie się oblężeni chronili. Jeden z dzikich wdarł się po jego gałęziach do takiej wysokości, ze górował nad kupą głazów, za którą trzej sprzymierzeńcy byli dotąd od kul bezpieczni. Nieprzyjaciel ten zasłoniony pniem drzewa, wychylił się trochę, zapewne chcąc zobaczyć jaki uczynił skutek pierwszy strzał jego.
— Szatani ci niezadługo wlazą do nieba żeby z góry spaść na nas, — rzecze strzelec; — nie strzelaj jeszcze Unkas, poczekaj póki ja nie będę gotów: damy ognia z dwóch stron razem.
Unkas usłuchał. Sokole Oko dał znak, dwa strzały błysnęły razem; oszarpane liście i kora dębu wyskoczywszy w górę, poleciały z wiatrem, lecz Indyanin za pniem ukryty został cały, a ukazując się natenczas ze wściekłym uśmiechem, drugi raz dał ognia i kula przeszyła czapkę strzelcowi. Dzikie wycia odezwały się znowu, znowu kule gradem zaczęły świstać nad głowami oblężonych, jak gdyby przez to nieprzyjaciele chcieli ich wstrzymać od ucieczki z miejsca, gdzie się spodziewali widzieć ich zgon od strzałów przemyślnego wojownika, który zdobył stanowisko na dębie.
— Trzeba położyć koniec temu wszystkiemu — rzecze strzelec niespokojnie oglądając się koło siebie. — Unkas, zawołaj ojca; potrzebna nam wszystka broń nasza, żeby tę gąsienicę zbić z tego drzewa.
Dano hasło i nim Sokole Oko nabił strzelbę, Szyngaszguk już przyszedł. Kiedy syn ukazał mu stanowisko groźnego nieprzyjaciela, wykrzyknienie Hug! wymknęło mii się, lecz odtąd ani podziwienia ani bojaźni zgoła nie było w nim widać. Strzelec i dwaj Mohikanie pomówiwszy z sobą po delawarsku rozeszli się j ojciec z synem na lewo, a Sokole Oko na prawo.
Wojownik będący na dębie, od chwili jak został postrzeżony dawał ognia bez, innej przerwy, prócz czasu potrzebnego na nabicie broni. Czujność przeciwników nie pozwalała mu dobrze wymierzać, gdyż skoro ukazał jaką część ciała, zaraz Mohikanie lub strzelec chwytali ją na cel. Mimo to wszakże kule jego o niewiele chybiały. Hejward w swoim mundurze widoczniejszy nad innych, miał już kilka razy przestrzelone odzienie, a ostatnia kula do krwi zadrasnęła mu ramię.
Ośmielony powodzeniem dziki, chcąc lepiej wziąść na bel majora, ukazał nogę i całe niemal udo prawe. Bystre i baczne oczy Mohikanów postrzegły to natychmiast; dwa strzały wyleciały w tymże czasie i nic nie sprawiły prócz huku. Jeden z nich wszakże, albo może i oba nie były chybne tym razem. Dziki chciał przyciągnąć do siebie zranioną nogę i w tem usiłowaniu wychylił drugą stronę ciała. Szybki jak błyskawica strzelec dał ognia, wnet Huron upuścił z rąk strzelbę i nie mogąc utrzymać się na pokaleczonych nogach poleciał w dół głową; lecz padając chwycił się oburącz za gałęź, i gdy się ta pod jego ciężarem ugięła tylko, został zawieszony między niebem a przepaścią, nad brzegiem której dąb się wznosił.
— Przez litość dokończ go drugą kulą, — zawołał Hejward, odwracając, oczy od tak okropnego widoku.
— Ani kamuszkiem! — odpowiedział Sokole Oko; śmierć jego i tak już pewna, a my nie mamy prochu do tracenia na próżno, bo bitwy z Huronami nie jeden dzień trwają czasem. Chodzi tu o ich albo o nasze włosy, a Bóg co nas stworzył wlał nam w serca przywiązanie do życia.
Nie było co odpowiedzieć na takie rozumowanie polityczne. W tém zamilkły wycia i strzały dzikich, a wszystkie oczy z obu stron zwróciły się na nieszczęśliwego, co się w tak okropném znajdował położeniu. Ciało jego kołysało się z wiatrem, a chociaż nie wydał najmniejszego jęku, najmniejszego głosu boleści, mimo odległość widać jednak było na jego twarzy obok wzgardy i groźby dla nieprzyjaciół udręczenia rozpaczy.
Trzy razy Sokole Oko zdjęty politowaniem podniósł strzelbę, trzy razy roztropność kazała mu kolbę opuścić na ziemię. Nakoniec zmordowana jedna ręka Hurona opadła w dół bez ruchu, a daremne usiłowanie żeby ją podnieść i chwycić za gałęź na której utrzymywał się drugą, podwoiło okropność widoku. Strzelec nie mógł wytrzymać dłużej, złożył się i dał ognia. Głowa dzikiego skłoniła się na piersi, drgnęły Wszystkie jego członki, dłoń uwolniła gałęź, zleciał w przepaść otwartą pod nim i zniknął z oczu na zawsze.
Mohikanie nawet nie wydali okrzyku tryumfu i jakby przejęci okropnością spojrzeli po sobie. Jedno zawycie odezwało się w stronie lasu, a po niém znowu głęboka nastała cichość. Sam tylko Sokole Oko całkiem był zajęty tém, co dopiéro uczynił i głośno narzekał na siebie, że uległ chwilowej słabości.
— Popełniłem dzieciństwo, — rzecze, — wystrzeliłem ostatni nabój prochu i ostatnią kulę. Cóż zależało na tém, czy on żyw, czy martwy spadłby w otchłań? wszakże zawsze spaść musiał. Unkas, zbiegaj do łódki i przynieś ztamtąd wielki róg z prochem; cały to nasz zapas, i chyba nie znam Mingów, jeżeli co do ziarna nie będzie nam potrzebny.
Młody Mohikan pobiegł spiesznie, a strzelec tym czasem grzebał się po wszystkich kieszeniach i z umartwieniem wstrząsał próżny swój rożek. Nie pomyślne to szukanie skończyło się prędko, gdyż przerwał je tak przeraźliwy krzyk Unkasa, że nawet mniej wprawne ucho Dunkana poznało hasło zapowiadające nowe i niespodziane jakieś nieszczęście. Dręczony więc niespokojnością o drogie osoby ukryte w jaskini, powstał nagle nie myśląc o tém, jak niebezpieczno było ukazywać się na widok. Tymże uczuciem zdziwienia i przestrachu zdjęci dwaj towarzysze jego poszli za jego przykładem, i kiedy wszyscy trzej wielkim pędem biegli ku wywozowi łączącemu dwie pieczary, kilku nieprzyjaciół dało ognia do nich, lecz żaden nie trafił. Na głos Unkasa obie siostry i nawet Dawid, którego rana nie była ciężka, wyskoczyli z jaskini. Tak więc cała gromada zebrała się w jedno miejsce i dosyć było spojrzeć na rzekę, żeby poznać co młodemu wodzowi dało powód do krzyku.
Niedaleko skały łódka żeglowała po wodzie w ten sposób, iż łatwo było zgadnąć, że jakaś siła ukryta kierowała je] biegiem. Skoro to strzelec postrzegł, jakby przez instynkt przyłożył swą rusznicę do twarzy i pociągnął za cęgiel, lecz krzemień wydał tylko iskrę nieużyteczną.
— Już za poźno! — zawołał w złości i rozpaczy, — już za poźno! zbójca dostał się na bystrą wodę, i chociażbyśmy proch mieli, zaledwo kula dognałaby go teraz.
Nim wymówił te słowa, Huron skurczony w łodzi widząc się już bezpiecznym od strzału, ukazał się cały, i dla zwrócenia uwagi towarzyszów swoich, podniósłszy rękę w górę, wydał okrzyk tryumfu, na który odpowiedziały wycia radośne, jak gdyby zgraja szatanów cieszyła się z upadku chrześcijańskiey duszy.
— Słuszną macie przyczynę cieszyć się, dzieci piekła, — rzecze Sokole Oko siadając na urwisku skały i nogą trącając precz od siebie swoję broń nie przydatną na nic. Oto trzy strzelby najlepsze ze wszystkich jakie są w tych lasach, tyle warte teraz, co spróchniałe polana, albo zrzucone rogi daniela.
— I cóż mamy począć teraz? — zapytał Hejward nie ulegając zwątpieniu, i chcąc dowiedzieć się czy nie zostawał jeszcze śrzodek jaki; — co będzie z nami?
Strzelec odpowiedział mu tylko oprowadzeniem ręki koło głowy w sposób tak dobitny, że nie trzeba było słów na wytłumaczenie co to znaczyło.
— Nie jesteśmy jeszcze przyprowadzeni do tej ostateczności, — rzecze major, — możemy bronić się w jaskini, możemy niepozwolić im wysiąść na brzeg.
— I czémeż? — spokojnie zapytał Sokole Oko; — strzałami Unkasa? łzami kobiet? Nie, nie, nie czas już myśleć o obronie. Jesteś młody, jesteś bogaty, masz przyjaciół, wiem że przy tém wszystkiém gorzko jest umierać; ale, — dodał poglądając na Mohikanów, pamiętajmy, że mamy krew czystą i pokażmy tym mieszkańcóm, lasów, że człowiek biały równie mężnie jak czerwony umie cierpieć i umrzeć kiedy ma czas przyjdzie.
Hejward spojrzawszy w tę stronę gdzie się zwróciły oczy strzelca, ujrzał z postępowania obu Indyan, że wszystka jego obawa nie była próżna. Szyngaszguk siedząc poważnie na ułamku skały, odwiązał nóż i tomahawk od pasa, a zdjąwszy z głowy pióro orle, czub swój jakby przygotowując do rychło spodziewaney operacyi wygładzał garścią. Twarz jego była spokojna, chociaż zamyślona, a czarne i błyszczące oczy utraciwszy zapał bitwy, przybrały wyraz stosowniejszy do obecnego położenia.
— Nie mamy jeszcze powoda rozpaczać, — rzecze major, — lada chwila może nam przyjść pomoc. Nie widzę nieprzyjaciół nigdzie w około; oni się cofnęli, opuścili bitwę widząc że więcej w niej mają straty niż zysku.
— Może te przeklęte węże, jeszcze za godzinę, za dwie, przypłyną do nas, — odpowiedział Sokole Oko, — równie jak może już są tak blizko że nas słyszą, ale przybędą pewnie i w ten sposób, że nam nie zostawią żadnego ratunku. Szyngaszguku, bracie mój! — dodał po delawarsku, — ostatni raz dopiero walczyliśmy razem, bo Makwy wydadzą okrzyk tryumfu, zadając śmierć mądremu Mohikanowi i bladej twarzy, której wzroku lękali się równie we dnie jak w nocy.
— Niech kobiety Mingów śmierć ich opłakują, — rzecze Szyngaszguk ze zwyczajną swą powagą i niezachwianem męztwem; — wielki wąż Mohikański wcisnął się do ich wigwamów i zatruł im tryumf wrzaskiem dzieci, których ojcowie nie powrócą nigdy. Od czasu jak ostatni raz spędziło śniegi, jedenastu wojowników zaległo ziemie daleko od mogił swych przodków i nikt nić powie gdzie ich znaleść, póki będzie milczał język Szyngaszguka. Niech dobędą najostrzejszych nożów, niech podniosą tomahawki najcięższe, bo najszkodliwszego nieprzyjaciela mają w swém ręku. Unkasie, synu mój, ostatni szczepie szlachetnego drzewa, przywołaj nikczemników, powiedz niechaj się śpieszą, bo zmiękną im serca, i znowu tylko będą babami:
— Łowią oni teraz ciała swoich towarzyszów, — odezwał się słodki i poważny głoś młodego Indyanina. — Huronowie z węgorzami pływają w rzece, padają z dębów jak dojrzałe żołędzie, a Delawarowie śmieją się z tego.
— Tak tak, — rzecze strzelec wysłuchawszy charakterystycznej rozmowy dwóch Indyan: — « starają się oni rozegrzeć krew w sobie, i będą drażnili Makwów, żeby prędzej odebrać ostatni cios od nich. Ale ja co mam krew niezmięszaną, potrafię umrzeć, jak powinien umierać biały: bez obelg w ustach, bez goryczy w sercu.
— I dla czegóż umrzeć? — rzecze przystępując do niego Kora, — droga wolna wam teraz, a zapewne potraficie wpław przebyć rzekę. Uciekajcie do lasu, który dopiero opuścili nieprzyjaciele nasi, i proście nieba o pomoc. Idźcie poczciwi ludzie, i tak już zbyt wiele narażaliście się dla nas; nie trzymajcie się dłużej nieszczęśliwego losu naszego!
— Nie znasz Pani Irokanów, jeżeli sądzisz że nic czatują na wszystkich ścieżkach, wiodących w głąb lasu, — odpowiedział Sokole Oko, a potém dodał w prostocie ducha: — Prawda, że puszczając się tylko bez oporu z pędem wody, wkrótce bylibyśmy dalej, niż ich kule i nawet głosy dosięgnąć mogą.
— Czegóż się więc opóźniać? — zawołała Kora, — rzucajcie się do rzeki, nie pomnażajcie liczby ofiar dla nieprzyjaciół bez litości.
— Nie, — rzecze strzelec dumnie poglądając w koło siebie, — lepiej jest umrzeć w zgodzie z samym sobą, niż żyć z obciążoném sumieniem. Cóżbyśmy odpowiedzieli Munrowi, gdyby nas zapytał, gdzie i dla czego opuściliśmy jego dzieci?
— Spieszcie do jego samego i powiedzcie niech prędzej pomoc nam przysyła, — zawołała Kora z zapałem szlachetnym, — powiedzcie mu, że Huronowie wloką nas w pustynie północne, lecz przy baczności i pośpiechu może nas jeszcze ocalić. A jeśliby przypadkiem ratunek był zapóźny, — dodała smutniejszym, lecz natychmiast wzmocnionym głosem, — zanieście jemu ostatnie pożegnanie, zaręczenie miłości, błogosławieństwo i modły obu córek; proście żeby nie płakał nad ich zbyt wczesnym zgonem, żeby w pokornej ufności czekał, póki niebo nie pozwoli mu połączyć się z niemi.
Na skrzepłej twarzy Strzelca dało się postrzedz nadzwyczajne wzruszenie. Słuchał on z pilną uwagą, a kiedy Kora przestała mówić, podparł się pięścią pod brodę i milczał, jakby zastanawiając się nad uczynioną mu propozycyą.
— Jest to prawda poniekąd, — rzecze na koniec, — i nie można zaprzeczyć, prawda wynikająca z ducha religii chrześcijańskiej. Co może bydź dobre dla człowieka czerwonego, może bydź złe dla białego, który na swoję wymówkę ani jednej kropli krwi zmięszanej nie ma. Szyngaszguku, Unkasie, czy słyszeliście co mówiła kobieta biała z czarnemi oczyma?
Powiedział im potém cóś po delawarsku, chociaż łagodnym i spokojnym, widocznie jednak stanowczym tonem.
Szyngaszguk wysłuchał go ze zwyczajną sobie powagą, zdawało się że czuł ważność słów jego i zastanawiał się głęboko, a po chwili niepewności skłaniając głowę na znak potwierdzenia, wymówił angielski wyraz: Dobrze! — z przesadą właściwą swemu narodowi. Przypasawszy potem nóż i tomahawk, w milczeniu udał się w stronę przeciwną stanowisku nieprzyjaciół, zszedł na brzeg skały, zatrzymał się chwilę, wskazał ręką las będący na drugiej stronie, powiedział słów kilka w swoim języku, jakby opowiadając kędy popłynie, rzucił się do wody, dostał się na śrzodek rzeki i wkrótce zniknął z oczu.
Strzelec zatrzymał się jeszcze żeby powiedzieć słów kilka wspaniałomyślnej Korze, która widząc skutek swych przełoeżń zaczęła oddychać wolniej.
— Mądrość czasami znajduje się w młodych, równie jak w starych, — rzecze, — i co Pani powiedziałaś jest mądre, jeżeli nie co więcej. Gdyby państwa, to jest przynajmniej tych z państwa, których może ocalą, na chwilę uprowadzano w lasy, starajcie się po drodze co najwięcej łamać gałęzi, a mocne robić ślady na ziemi: póki oko ludzkie dostrzedz je będzie mogło, póty miejcie nadzieję w przyjacielu, który nie opuści was choćby mu przyszło na koniec świata iść za wami.
Wziął potém rękę Kory, uścisnął ją czule, podniósł z ziemi swoję strzelbę, popatrzył na nię boleśnie, i starannie schowawszy pod krzakiem, poszedł ku brzegowi w prost do miejsca obranego przez Szyngaszguka. Tu zatrzymał się jeszcze, jakby niepewny co miał począć i oglądając się na Około z twarzą zmartwioną, zawołał:
— Gdyby mi został ten rożek prochu, nigdybym nie poniósł takiej hańby! — To rzekłszy, rzucił się do rzeki i podobnież jak Mohikan znikł niebawem.
Wszystkie oczy zwróciły się wtedy na Unkasa, który najspokojniej stał oparty o skałę. Po niejakim milczeniu Kora ukazując mu rzekę, odezwała się do niego:
— Widzisz, ze twoi przyjaciele uszli nie postrzeżeni i zapewne już są bezpieczni teraz; czego się ociągasz iśdź za nimi?
— Unkas chce tu pozostać, — odpowiedział młodzieniec złą angielszczyzną, lecz najmilszym głosem.
— Żeby powiększyć okropność naszej niewoli i zmniejszyć nadzieję ratunku? — zawołała Kora spuszczając oczy przed pałającym wzrokiem młodego Indyanina. — Uchodź szlachetny młodzieńcze, — mówiła dalej, może i z tajemnym uczuciem władzy jaką miała nad nim; — uchodź i bądź najzaufańszym moim posłańcem. Spiesz do mojego ojca, powiedz mu ze prosiemy jego żeby tobie powierzył śrzodki wyrwania nas z niewoli. Spiesz natychmiast, proszę, błagam cię o to!
Spokojna i łagodna twarz Unkasa oblekła się ponurym smutkiem, lecz nie ociągał się dłużej. Trzema susami przyskoczył nad brzeg skały, rzucił się do wody i skrył się w nurtach przed śledzącemi go oczyma. W chwilę potém, wynurzył głowę na śrzodku bystrej rzeki i zaraz znowu znikł w oddaleniu.
Trzy te próby szczęścia, pomyślne jak się zdawało, nie zajęły nad kilka minut czasu, tak drogiego w obecnym razie. Kiedy już nie było widać Unkasa, Kora obróciwszy się do majora rzekła prawie drżącym głosem:
— Słyszałam Dunkanie, że pływasz wybornie; nie trać więc czasu i idź za przykładem tych szlachetnych i wiernych ludzi.
— Tegoż to Kora Munro spodziewa się po tym, co nią opiekować się jest obowiązany? — Zaytał Hejward z gorzkim uśmiechem.
— Nie pora teraz wchodzić w drobnostki i wysilać się na sofizmata, — zawołała Kora i żywością; — kiedy należy tylko na powinność zważać. W obecnem zdarzeniu pomodz nam nic nie możesz; zachować życie drogie dla przyjaciół innych, starać się powinieneś.
Hejward nic nie odpowiedział, lecz tylko rzucił bolesne spojrzenie na Alinę, która nie mogąc utrzymać się o swych siłach, opierała się na ramieniu siostry.
— Pomyśl jednak, — odezwała się Kora po niejakiej przerwie, w której widocznie doświadczała uczuć mocniejszych ni£ okazać chciała, — pomyśl że nic gorszego nad śmierć spotkać nas tu nie może, a to jest dług, który każde stworzenie wypłacić powinno wtenczas, kiedy się Stwórcy dopomnieć podoba.
— Są rzeczy nad śmierć gorsze, — odpowiedział Hejward tonem pokazującym że się mu to naleganie przykrzyło, — a które obecność człowieka gotowego umrzeć za was odwrócić może.
Kora nic więcej nie mówiąc zakryła twarz szalem, wzięła Alinę pod rękę i weszła z nią do drugiej z dwóch jaskiń.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.