Ostatni Mohikan/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Poddajcie się dopiero miłej wesołości,

Gdyż zamiast niebespieczeństw pokój śród was gości;
Spędźcie z czoła te chmury, ten smutek grobowy,

A niech waszą twarz uśmiech przyozdobi nowy.
Śmierć Agryppiny.

Jakby czarnoksięska cisza, przerywana tylko łoskotem wodospadu, następując nagle po wrzawie potyczki, takie wrażenie uczyniła na Hejwardzie, iż mniemał prawie, ze się obudzą ze snu; a chociaż wszystko, co widział, co robił, co się koło niego działo, głęboko utkwiło mu w pamięci, zaledwo jednak mógł dać wiary, że to było na jawie. Nie wiedząc jeszcze, jaki los spotkał uniesionych pędem wody, pilnie słuchał, azali jaki okrzyk radości, lub głos rozpaczy, nie oznajmi mu o pomyślnym skutku, albo smutnym końcu niebezpiecznej ich wyprawy. Ale próżno nadstawiał ucha, ostatni ślad jego towarzyszów zniknął z Unkasem.
Wśród tak bolesnej wątpliwości, ni© pomnąc na wszystkie przestrogi strzelca dawane mu podczas bitwy, bez namysłu poszedł nad brzeg skały, lecz i tu z niczego nie mógł poznać, ani czy przyjaciele zostali ocaleni, ani czy nieprzyjaciele zbliżają się, lub gdzie w okolicach są ukryci. Zdawało się, ze nadbrzeżne lasy znowu opuściło wszystko, cokolwiek cieszyło się życiem. Zamiast wrzawy przed chwilą rozlegającej się po nich, szumiał już tylko głuchy szmer wody. Ptak drapieżny, co siedząc nie daleko na uschłej jedlinie, spokojnie przypatrywał się bitwie, rozwinął teraz skrzydła i ogromne w powietrzu zakreślając koła, upatrywał pastwy dla siebie; a sojka, której głos wrzaskliwy zagłuszały wycia dzikich, zaczęła krzyczeć znowu, jakby z radości, ze zostawiono jej posiadłość dziedzicznych pustków. Wszystkie te znaki bezludności ustronia wlały w serce Hejwarda nowy promyk nadziei i pokrzepiły jego odwagę.
— Nie widać Huronów, — rzekł major zbliżając się do Dawida, który nie mogąc jeszcze przyjść do siebie po tym upadku, co mu bardziej niż kula odebrał zmysły, siedział na kamieniu oparty grzbietem o skałę; — skryjmy się w jaskini i zdajmy resztę na wolą Opatrzności.
— Przypominam sobie, — odpowie psalmista, — że razem z jedną z naszych dam milutkich, wznosiłem głos mój na złożenie dzięków Niebu; lecz sąd Boski ukarał mię za moje grzechy. Zasnąłem potem, a sen ten snem nie był i uszy moje rozdarły głosy tak fałszywe, jak gdyby już, w całém przyrodzeniu zepsuła się harmonija i przyszedł dzień ostatni.
— Oh nieboraku! — zawołał Hejward, — tylko co nie przyszedł dla ciebie dzień ostatni. Ale no; chodź za mną, zaprowadzę cię na miejsce, gdzie nie usłyszysz innych głosów prócz śpiewu twych psalmów, jeżeli zechcesz.
— Jest jakaś melodya w szumie wodospadu, — rzecze Dawid, ściskając sobie czoło, — i szmer bieżącej wody nie ma nic przykrego dla ucha. Ale czy nie napełniają powietrza, te głosy okropne], tłumne, jak dusze wszystkich potępieńców...
— Nie, nie, — przerwał Hejward, — ucichły wycia szatanów, i spodziewam się, że oni sami już odeszli. Wszystko spokojne i ciche, prócz wody rzecznej. Chodź do jaskini, będziesz mógł tam wydawać głosy przyjemniejsze dla ciebie.
Dawid uśmiéchnął się posępnie, chociaż na wzmiankę ulubionej muzyki, promyk radości błysnął w jego oczach. Nie ociągając się za tém, pozwolił siebie prowadzić na miejsce, gdzie mógł swobodnie dogodzić swemu upodobaniu, i oparty na ramieniu Hejwarda wszedł do jaskini.
Pierwszém tu staraniem Hejwarda było, pomyślić o tém, żeby wejście nie dawało się postrzedz zewnątrz; zatknął więc je kapą szafranowych gałęzi, a dla uczynienia ciemniejszą tej wątłej zapory rozwiesił wewnątrz zasłonę Indyan. Tym sposobem słabe tylko światełko wpadało przez bardzo szczupły otwor wychodzący, jakeśmy już powiedzieli, na odnogę rzeki, która nieco niżej łączyła się z drugą.
— Nie lubię ja tego zdania Indyan: ulegać bez oporu, jak tylko zda się ze nie masz ratunku, — rzecze major, cały zajęty zabezpieczaniem swej twierdzy; — Nasza maxyma, że nadzieja trwa równo z życiem, daleko bardziej jest pocieszająca i właściwsza żołnierzowi. Tobie Koro nie mam potrzeby dodawać odwagi; twoja słabość, twój rozsądek uczą cię, co twojej płci przystoi; ale czy nie masz jakiego sposobu otrzeć łez trwożliwej siestrzyczce, płaczącej na twém łonie?
— Jużem się uspokoiła Dunkanie, — rzecze Alina, usuwając się z rąk siostry, i usiłując mimo łzy okazać spokojność; — daleko jestem spokojniejsza teraz. Możemy bydź bezpieczne w tym zakątku; nie mamy się czego obawiać, któż tu nas odkryć potrafi? Miejmy nadzieję w tych ludziach szlachetnych, co się już tyle narażali dla nas.
— Kochana Alina nasza, mówi teraz jak córka Munra, — rzecze Hejward zbliżając się do niej, żeby uścisnąć jej rękę, — Mając przed oczyma dwa takie przykłady odwagi, któżby mógł bez wstydu nie zostać bohaterem?
Usiadł potém na środku jaskini i ścisnął mocno w ręku pozostały pistolet, a z brwi zmarszczonych można było poznać w jakie postanowienie uzbroiła go rozpacz. Jeżeli Huronowie i przyjdą, nie tak łatwo im będzie, jak sobie myślą, dostać się tutaj; przemówił sam do siebie opierając głowę o skałę, i odtąd z oczyma ciągle zwróconemi na otwór zabezpieczony rzeką, odważnie i cierpliwie czekał dalszego wypadku.
Długie i głębokie milczenie nastąpiło po tych słowach majora. Chłód poranku oświeżył jaskinię i szczęśliwy skutek sprawił na umysłach zgromadzonych w niej osób. Każda chwila upłyniona bez nowego niebezpieczeństwa, rozniecała w ich sercach iskierkę odradzającej się ufności; nikt wszakże nie śmiał odezwać się z nadzieją, którą moment następny mógł zniszczyć.
Zdawało się, że jeden tylko Dawid nie doświadczał tych uczuć. Przy słabym promyku światła przez otwor jaskini padającym na niego, można było widzieć że pilnie przerzucał kartki swojej nieocenionej książki, jakby szukał pieśni stosownej do obecnego zdarzenia; bo zapewne kręciło się jeszcze mu w pamięci co major mówił wprowadzając go do jaskini. Nareszcie usilna jego praca uwieńczona została. Jednym razem, bez wstępu, bez przemowy: — Wyspa Wigów! zawołał, i zagrawszy na ulubionym instrumencie dla dobrania tonu, harmonijnym głosem prześpiewał nótę zapowiedziane] pieśni.
— Czy to będzie bezpiecznie? zapytała Kora wlepiając w Hejwarda czarne swe oczy.
— Głos tego nieboraka, — rzecze major, — nie jest teraz tak mocny, zęby go kto usłyszał wsrzód łoskotu spadającej wody. Może więc bez obawy pocieszać się swoim sposobem.
— Wyspa Wigów! — powtórzył Dawid oglądając się w kóło z tak nadętą powagą, jakgdyby chciał uciszyć kilkadziesiąt gadatliwych uczniów; — Piękna to nota i słowa uroczyste tej pieśni; zaśpiewajmy je zatém z uszanowaniem przyzwiotém.
Zamilkł na chwilę w celu zwrócenia tém większej uwagi słuchaczów, i potém zwolna głos podnosząc napełnił jaskinię harmonijném brzmieniem. Melodya tém tkliwsza; że piersi śpiewaka były osłabione nieco, wkrótce uczyniła mocne na słuchających wrażenie i kazała zapomnieć o nędznym przekładzie śpiewu, tak starannie wyszukanego przez Dawida. Alina czule zwróciwszy na psalmistę osuszone ze łzów oczy jawnie wyrażała niezmyśloną roskosz. Uśmiech zadowolenia na ustach Kory był nagrodą imiennikowi króla proroka za pobożną gorliwość. Wypogodziło się nawet zachmurzone czoło Hejwarda, kiedy wzrok jego oderwany na chwilę od otworu jaskini spotykał kolejno, to zapał błyszczący w oczach śpiewaka, to słodszy promyk, co jaśniał pod zwilżonemi jeszcze rzęsami Aliny.
Skoro muzyk postrzegł takie wrażenie na słuchaczach, zadowolona miłość własna wróciła głosowi jego całą moc i pełność, nie ujmując bynajmniej słodyczy. Lecz właśnie kiedy pod sklepieniem jaskini śpiew wdzięczny zaczął brzmieć najsilniej; straszliwy krzyk nad nią przerwał głos śpiewakowi tak nagle, jak gdyby mu kto niespodzianie zatknął gębę.
— Już po nas! zawołała Alina rzucając się w ręce Kory, otwarte na jej przyjęcie.
— Nie jeszcze, nie, — rzecze Hejward; — krzyk ten słychać na śrzodku wyspy; wydali go barbarzyńcy na widok swych towarzyszy pobitych. Nie jesteśmy jeszcze odkryci i możemy mieć nadzieję.
Jakkolwiek słaba była ta nadzieja, Dunkan nie bezużytecznie z nią się odezwał; bo przynajmniej dał poznać obu siostrom potrzebę zachowywania cichości.
Drugi krzyk nastąpił tuż po pierwszym i wkrótce dały się słyszeć pojedyncze wołania dzikich, biegących od brzegu na środek wysepki i aż na skałę kryjącą obie jaskinie. W powietrzu ciągle rozlegały się wycia srogie, jakie sam tylko człowiek, i to w stanie najdzikszego barbarzyństwa, wydawać jest zdolny.
Straszliwe te głosy wnet rozsypały się na wszystkie strony. Jedni przywoływali swoich towarzyszy do brzegu; drudzy odpowiadali im z wierzchołka skały. Niebezpieczniejsze krzyki dały się słyszeć blisko wąwozu łączącego dwie pieczary; wkrótce kilku Huronów odezwało się na dnie rozpadliny: jedném słowem, przeraźliwa ta wrzawą szerzyła się tak nagle, zdawała się tak bliską, ze cztery osoby zamknięte w grocie uczuły bardziej niż kiedykolwiek potrzebę zachowania najgłębszej cichości.
Wsrzód tego hałasu jeden okrzyk tryumfu odezwał się niedaleko otworu zakrytego kupą szafranowych gałęzi. Hejward sadząc, że już wchód postrzeżono, stracił ostatek nadziei. Jednakże ochłonął znowu, kiedy posłyszał że dzicy rzucili się ku miejscu, gdzie strzelec schował swą rusznicę i z kilku wyrazów mowy używanej w Kanadzie[1], jakie Huronowie do swojej mięszali, domyślił się że )ą znaleziono teraz.
Wielu zawołało razem: Długi Karabin! a gdy echo przy tém powtórzyło imie sławnego strzelca, który niekiedy obozom angielskim za przewodnika służył, major dowiedział się kto przed godziną był jego towarzyszem.
Słowa te: długi karabin! długi karabin! z ust do ust przechodziły ciągle i cała zgraja zebrała się koło zdobytej broni, którą uważano za dowod śmierci jej właściciela. Po gwarliwej naradzie, przerywanej często uniesieniami dzikiej radości, Huronowie rozbiegli się na wszystkie strony wywołując imie nieprzyjaciela, którego ciało, jak się Hejward z niektórych ich wyrażeń dorozumiewał, spodziewali się znaleść, gdziekolwiek w rozpadlinie skały.
— Teraz to stanowcza chwila, — szepnął Hejward siostrom drżącym z bojaźni. — Jeżeli ta jaskinia ujdzie ich wzroku, będziemy ocaleni. Cokolwiek bądź, jesteśmy pewni z tego co gadali, że nasi przyjaciele nie wpadli w ich ręce i za parę godzin możemy otrzymać pomoc od Weba.
Kilka minut] upłynęło w milczeniu nie spokojności, a wszystko świadczyło ze dzicy daleko ściślej zaczęli przetrząsać wyspę. Nie raz słychać było, jak w wywozie łączącym dwie jaskinie z szelestem ocierali się koło liści szafranowych; suche gałązki kruszyły się pod ich stopami; nareszcie i wiązka zgromadzona przez Hejwarda usunęła się trochę i z boku zabłysła szczelina. Kora w śmiertelnym przestrachu przytuliła siostrę, a Dunkan powstał szybko jak błyskawica. Potężny okrzyk w tej chwili wychodzący widocznie z przyległej pieczary oznajmił że Huronowie ją odkryli i cała tłuszcza wbiegła do niej, albo przynajmniej zgromadziła się u wchodu.
Ponieważ nie zbyt wielka odległość dzieliła dwie jaskinie, major uważał za rzecz niepodobną, aby odkrywszy pierwszą, nie odkryto drugiej. Myśl ta rzuciła go w rozpacz: przyskoczył do zasłony i zbliżył oka do szpary otworzonej przypadkiem, chcąc zobaczyć gdzie się obracali dzicy.
Na sięgnienie ręką od niego stał Indyanin olbrzymiego wzrostu i głosem brzmiącym dawał, jak się zdawało, rozkazy innym. Nieco dalej mnóstwo Huronów z największą ścisłością przetrząsało wszystkie zakątki jaskini pierwszej. Krew z rany Dawida zafarbowała kilka gałązek na kupie szafranu gdzie przed chwilą leżał. Dzicy postrzegłszy to wydali okrzyk radości, podobny do zawycia całej psiarni, kiedy jeden gończy wpadnie na trop stracony. Zaraz przyskoczyli wszyscy i w nadziei że już znajdą nieprzyjaciela, oddawna będącego przedmiotem ich nienawiści i obawy, zaczęli rozgrzebywać gałęzie i dla uprzątnienia zawady wyrzucać je na przestrzeń dzielącą dwie pieczary. Jeden wojownik dzikiej i srogiej twarzy zbliżył się do wodza z garstką szafranowych gałęzi w ręku i rozprawiając żwawo z miną tryumfującą pokazał ma plamy krwi na nich; Hejward z częstego powtarzania: Długi karabin, domyślił się treści słów jego. Dziki rzuciwszy potém skrwawione gałęzie na kupę zasłaniającą wejście do drugiej pieczary, zakrył szczelinę. Dalsi idąc za jego przykładem zwalili na nię cały chrust wyniesiony z jaskini pierwszej, i tym sposobem mimowolnie przyczynili się do zabezpieczenia osób ukrytych w drugiej. Wątłość tej zapory stanowiła właśnie jej dzielność, każdy bowiem sądził że ktoś inny w czasie rozruchu zsunął tę kupę chrustu i nikt nie myślał jej roztrząsać.
W miarę jak zasłona rozpięta wewnątrz uchylała się przed co raz zsiadlejszém brzemieniem gałęzi narzucanych zewnątrz; Dunkan oddychał wolniej. Nie mogąc już wreszcie nic widzieć, powrócił znowu na swoje miejsce, skąd miał przed oczyma wyjwyjście na rzekę. Tymczasem zdawało się że Indyanie zaniechali dalszych poszukiwań: jedni po drugich wyszli z pieczary, udali się na miejsce gdzie pierwszy rozlegał się ich okrzyk, i wnet wycia żałosne oznajmiły że są już przy ciałach towarzyszy poległych w pierwszej wyprawie.
Ledwie dopiero major odważył się podnieść oczy na swoje towarzyszki; przez cały bowiem krótki przeciąg grożącego niebezpieczeństwa, lękał się aby niespokojność malująca się na jego twarz, nie zatrwożyła jeszcze bardziej przelęknionych dziewcząt.
— Już Odeszli Koro, — szepnął; — już wracają tam, skąd przyszli Alino; zostaliśmy ocaleni. Dziękujmy za to Niebu, które nas wybawiło ód nieprzyjaciół okrótnych.
— Dzięki więc Niebu! — zawołała Alina wyrywając się z rąk siostry i padając na kolana. — Najgorętsze dzięki Niebu, co tyle łez oszczędziło dobremu ojcu, co zachowało życie tak drogich dla mnie osób!
Kora więcej od siostry panująca nad sobą, z rozczuleniem patrzała na ten popęd mocnego wzruszenia, a Hejward pomyślał, że pobożność nigdy nie mogła przybrać uroczniejszej postaci. Oczy Aliny jaśniały ogniem wdzięczności, policzki odzyskały całą swą piękność; a z wymownych rysów twarzy można było poznać, że gotowała się głosem wyrazić uczucie przepełniające jej serce. Lecz zaledwo otworzyła usta, słowa jakby zamarły na nich, śmiertelna bladość twarz jej pokryła, oczy utkwiły się w jakiś przedmiot z osłupieniem przestrachu, ręce wzniesione do góry wyciągnęły się poziomie ku wyjściu na rzekę i wszystkie członki zadrżały gwałtownie. Hejward szybko rzuciwszy wzrok w kierunku jej ramion, postrzegł na drugiej stronie zatoki, płynącej wąwozem, jakiegoś człowieka, a wnet z dzikiej i srogiej jego twarzy poznał że to był wiarołomny przewodnik — Lis Chytry.
W okropnej chwili zadziwienia i przestrachu, przytomność nie opuściła majora. Wnosząc z obojętnej postawy Indyanina że jego oczy przyzwyczajone do światła nie przeniknęły ciemności panującej w jaskini, spodziewał się jeszcze ukryć z towarzyszkami w kącie ciemniejszym, gdzie siedział Dawid. Ale wyraz radości okrótnej, jaki w tejże chwili ukazał się na twarzy dzikiego, przekonał go, że wszystko za poźno, że już są odkryci.
Nie mogąc znieść tej miny zwierzęcego tryumfu, co mu tak straszną objawiała pewność, Hejward zapomniał na wszystko, i w zapale gniewu pragnąc tylko wydrzeć życie wiarołomnemu nieprzyjacielowi, strzelił do niego z pistoletu. Huk podobny do wybuchnienia wulkanu rozległ się w jaskini, Hejward nie mogąc nic widzieć za dymem przyskoczył do otworu, lecz już na tém miejscu gdzie był Magua nie postrzegł nikogo. Zdrajca o kilkanaście kroków dalej, schylony przemknął się mimo skały.
Głębokie milczenie powstało między Indyanami, na link ten, jak mniemali wychodzący z wnętrzności ziemi. Lecz skoro Lis wydał okrzyk przeciągły, i dla zbytku radości niezrozumiały prawie, towarzysze tłumném odpowiedzieli mu wyciem, skupili się znowu i wbiegli do wąwozu dzielącego dwie jaskinie, i nim Hejward ochłonął z pierwszego pomięszania, zwaliła się słaba zapora szafranowych gałęzi, dzicy wpadli do pieczary, chwycili cztery osoby w niej schronione i wyciągnęli je na wolne powietrze, miedzy całą zgraj? uradowanych Huronów.





  1. W Kanadzie mówiono po francusku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.