Ostatni Mohikan/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Nie zawsze te równiny tak uprawne były,

Las je porastał głuchy i potoki ryły;
A wody, jedne drugim dodając hałasu,

Same tylko mieszały martwą cichość lasu.
Bryant.

Pozwalając nadto zaufanemu Hejwardowi i młodym jego towarzyszkom, zagłębiać się w lasy kryjące tak zdradliwych mieszkańców, na mocy przywileju nadanego pisarzom, przeniesiemy uwagę czytelnika, z miejsca gdzieśmy ich zostawili, o kilka mil dalej ku zachodowi.
Dnia tegoż, dwóch ludzi zatrzymało się tu nad brzegiem wązkiej lecz bardzo bystrej rzeki, prawie o godzinę drogi od obozu Weba. Zdawało się, że czekali goś trzeciego, lub uwiadomienia o jakimś niespodzianym wypadku. Rozłożyste gałęzie drzew odwiecznych wyciągając się aż nad rzekę, posępném sklepieniem pokrywały jej wody. Już i blask i upał dzienny słabiał powoli, w miarę tego jak mgły z jeziór, rzek i krynic, nakształt zasłony rozwijały się w powietrzu. Cisza zwyczajna pustyniom Ameryki podczas skwarów czerwcowych, panowała w tej ustroni, i ledwo tylko mieszał ją głos cichej rozmowy między dopiéro wspomnionymi ludźmi, głuchy stuk dzięcioła, niesforny wrzask sojki i oddalony szum wodospadu.
Słabe te głosy tak były znajome uszom dwóch przychodniów, że bynajmniej nie rozrywały ich uwagi zajętej przedmiotem rozmowy. Jeden miał skórę czerwoną i odzież dzikiego mieszkańca lasów; drugi, mimo prosty i prawie dziki sposób urządzenia wszystkich swych przyborów, nosił na twarzy, jakkolwiek ogorzałej od słońca, świadectwo europejskiego rodu.
Pierwszy z nich siedział na kłodzie mchem pokrytej, w takiej postawie, aby wyrazistej swej mowie mógł dodawać mocy, przez spokojne. lecz dobitne poruszenia rozprawującego Indyanina. Głowa jego ogolona bardzo gładko miała tylko na wierzchołku czubek włosów, który rycerski duch Indyan każe zostawiać jako urągowisko dla nieprzyjaciół ubiegających się o zdarcie jego[1]. Zdobiło go tylko wplecione wielkie pióro orle, końcem spadające na ramie lewe. Tomahawk i nóż roboty angielskiej, do obdzierania głów przeznaczony, wisiały mu u pasa, a strzelba z gatunku tych, jakiemi polityka białych uzbrajała ich sprzymierzeńców dzikich, leżała w poprzek na jego kolanach. Z szerokich piersi, z członków ukształconych zupełnie, i z poważnej postawy, można było poznać dojrzałego wojownika, ale żaden ślad starości, żaden znak słabiejącej siły nie ukazywał się na nim.
Z części ciała człowieka białego niezakrytych odzieniem, można było wnosić że od dzieciństwa wiódł twarde i nędzne życie. Był wysoki, miernej tuszy, chudy prawie; ale zdawało się ze trudy i ciągłe działanie przykrych zmian powietrza, wszystkim jego członkom pewny hart nadały. Miał na sobie kurtkę myśliwską ciemno zieloną z wypustkami żóltemi; wytartą czapkę futrzaną i pas podobny do tego, co ściskał mniej pospolite odzienie Indyanina, z nożem takimże jak u niego, lecz bez tomahawku. Mokkasiny[2] jego były ozdobione sposobem krajowców, a golenie opatrzone w skórzane kamasze, sznurowane po bokach, i uwiązane pod kolanami rzemykiem danielowym Torba strzelecka i rożek od prochu wisiały mu przez plecy, a długa rusznica, którą przemyślniejsi Europejczycy dali poznać dzikim, jako broń najbardziej zabójczą, stała oparta o najbliższe drzewo. Oko tego strzelca, szpiega, lub kogokolwiek bądź takiego, było małe, ogniste i biegające. Cały zajęty rozmową, toczył je po wszystkich stronach, jakby upatrywał zwierzyny, lub lękał się czego. Mimo tę jednak niespokojność podejrzliwą, twarz jego nie oznaczała człowieka nawykłego do zbrodni, owszem malowała, w tej chwili, szczerość rubaszną.
— Wasze podania nawet, mówią za mną, Szyngaszguku, — rzecze strzelec językiem wspólnym wszystkim narodom mieszkającym niegdyś między Hudsonem i Potomakiem; my zaś jakkolwiek dowolnie przetłumaczyliśmy słowa jego naszemu czytelnikowi, staraliśmy się jednak zachować to wszystko, co może szczególniej odznaczać mówiącego i jego mowę. — Ojcowie wasi przyszli od zachodu słońca, przebyli rzekę wielką, pobili mieszkańców krajowych i zabrali ich ziemie: moi, od strony gdzie świt jasuemi barwy przyozdobią brzeg nieba, przepłynąwszy przez ogromne jezioro wód słonych, rozgarnęli ręce i poszli, ze tak powiem, zaprzykładem waszych. Niech więc Bóg nas sądzi i niechaj się z tego powodu przyjaciele nie kłócą.
— Ojcowie moi równą bronią pobili ludzi czerwonych, dumnie odpowiedział Indyanin. Powiedz mi, Sokole Oko, nie masz że różnicy między strzałą wojowników naszych nasadzoną ostrzem kamienném, a ołowianą kulą, którą wy zabijacie?
— Indyanin ma rozum, chociaż przyrodzenie czerwoną dało mu skórę, — rzecze biały, spuszczając głowę jakby słusznością tej uwagi przekonany, że nie najlepszej sprawy bronił; ale po chwili milczenia, zebrał wszystkie swe siły umysłowe i odpowiedział na zarzut przeciwnika ile mu ograniczone wiadomości pozwalały.
— Nie jestem uczony, dodał wreszcie, nie wstydzę się wyznać tego, ale widziaiłem co twoi rodacy dokazują polując na daniele i wiewiórki; skąd wnosić mogę, że strzelba w ręku ich pradziadów nie więcej byłaby straszna, jak strzała z ostrzem kamienném.
— Prawisz jak ci twoi ojcowie prawili, odpowiedział Szyngaszguk z pogardliwém skinieniem ręki. Ale cóż mówią starcy wasi? mówiąli młodym wojownikom swoim, że kiedy twarze blade napadły ludzi czerwonych, ci byli umalowani na wojnę, mieli siekiery kamienne i strzelby z drzewa?
— Ja nie mam przesądów i nie jestem z tych co lubią chełpić się wyższością urodzenia, chociaż największy mój nieprzyjaciel, Irokańczyk nawet, nie ośmieli się zaprzeczyć temu, żem prawdziwie biały, powiedział strzelec, z wewnętrzném zadowoleniem poglądając na swoję ręce ogorzałe od słońca. — Prawda, jako poczciwy człowiek nie mogę pochwalić w niektórych rzeczach ludzi mojego koloru. Mają oni naprzykład zwyczaj, wszystko co zrobili lub widzieli, zapisywać w książkach, nie zaś opowiadać po wioskach, gdzieby w oczy można było zawstydzić podłego chwaliburcę, gdzieby mąż prawy mógł wezwać towarzyszów na świadectwo słów swoich.
Skutkiem tego zwyczaju, człowiek mający sobie za grzech trawić dni między kobietami i wyczytywać znaki czarne na papierze białym stawione, nigdy czasami nie słyszy o czynach swych ojców, któreby go do naśladowania a nawet i przewyższenia ich zachęcić mogły. Co do mnie, jestem pewny le wszyscy Bumpowie byli strzelcy wyborni, bo mam wrodzoną zdatność do strzelania; a jak święte objawienia nam mówią, wszystkie własności złe, czy dobre, z przodków na potomków spływają, chociaż w tej mierze nie chciałbym obstawać za nikim. Z resztą każde zdarzenie opowiadają tak i owak; a zatem pytam ciebie Szyngaszguku, co było kiedy ojcowie nasi raz pierwszy spotkali się z sobą?
Chwila milczenia nastąpiła po tém zapytaniu. indanin przybrał całą swą powagę i zaczął mówić tak uroczystym głosem, ze koniecznie trzeba było mu wierzyć.
— Słuchaj mię, Sokole Oko, rzecze, a kłamstwo do twoich uszu nie wnijdzie. Powiem ci co mnie ojcowie mówili, i co zdziałali Mohikanie. — Zaciął się trochę, i, rzuciwszy na towarzysza przenikliwe spojrzenie, mówił dalej w sposób zapytania niżeli twierdzenia raczej: — Woda rzeki u nóg naszych płynącej czy nie staie się słoną w pewnych czasach i bieg jej czy nie cofa się wstecz do źródła?
— Nie można zaprzeczyć temu, wasze podania w tej mierze są rzetelne; sam to widziałem co mi powiadasz, chociaż zdaje się trudno pojąć, dla czego woda słodka w jednej chwili tyle goryczy nabiera.
— A bieg jej? — zapytał Indyanin, zadając dokładnej odpowiedzi, jak ten co chciałby słyszeć potwierdzenie cudu, w który wierzyć musi, chociaż, poiąć go nie może; — to jakże, ojcowie Szyngaszguka nie skłamali?
— Ani biblija święta nie jest prawdziwsza, odpowiedział strzelec, i w całém przyrodzeniu nic widoczniejszego nie masz. Biali nazywają to wezbraniem czyli odlewem morza. Rzecz jasna i do pojęcia łatwa: woda morska przez sześć godzin wstępuje w rzeki i przez sześć godzin wychodzi na powrót, a to dla tego: kiedy woda w morzu jest wyższa niż w rzekach, natenczas póty do nich wpada, póki nawzajem rzeki nie staną się wyższe i znowu do morza płynąć nie zaczną.
— Woda rzek z naszych lasów płynących do wielkiego jeziora, ciągle z góry na dół pada, póki się nie ułoży jak moja ręka, — rzecze Indyanin poziomie wyciągając ramię, — i wtenczas już nie płynie.
— Temu uczciwy człowiek zaprzeczyć nie może, — odpowiedział biały, urażony nieco, że Indyanin tak mało uwierzył w jego wyłożenie tajemnicy przypływu i odpływu morza, — ale to co powiadasz sprawdza się tylko na małej przestrzeni, i kiedy ziemia jest równa. Wszystko zależy od miary podług jakiej uważasz rzeczy. Mała przestrzeń ziemi jest płaska; wielka zaś okrągła. Tym sposobem woda może spokojnie stać w wielkich jeziorach słodkich, o czém i ty i ja wiemy, bośmy to oba widzieli; lecz gdy ją rozlejesz na ogromnej przestrzeni, jak morze, gdzie ziemia jest okrągła, czy rozsądnie będzie myslić natenczas, że się utrzyma w miejscu? Byłoby to zupełnie toż samo, co mniemać, że woda utrzyma się na pochyłości skał czarnych, tam o milę stąd lejących, chociaż i teraz twoje uszy jej spadanie słyszą.
Jeżeli rozumowania filozoficzne białego niedosyć przekonywały Indyanina; dziki miał przynajmniej tyle godności, ze niechciał popisywać się z niedowiarstwem. Słuchał jak gdyby wierzył; a potém znowu zaczął opowiadać równie uroczystym głosem.
— Przybyliśmy ztamtąd, gdzie słońce kryje się na noc, przez rozległe równiny będące pastwiskiem bawołów nad brzegami rzeki wielkiej; pobiliśmy Alligewów: krew ich zczerwieniła ziemię, i od brzegów rzeki wielkiej, aż do wielkiego jeziora wód słonych, niespotkaliśmy już nikogo. Makwy z daleka szli za nami. Powiedzieliśmy, że kraj będzie naszym od miejsca gdzie woda w tej rzece cofać się przestaje, aż do rzeki o dwadzieścia dni drogi w stronie lata płynącej. Jako mężowie zatrzymaliśmy ziemię, którą podbiliśmy jako wojownicy. Przegnaliśmy Makwów razem z niedźwiedziami w głąb lasów: odtąd ledwo brzegiem ust kosztowali oni soli, nie pływali po wielkiém jeziorze słoném, zjadali tylko wyrzucone wnętrzności ryb naszych.
— Słyszałem o tém wszystkiém i wierzę, — odezwał się strzelec, skoro Indyanin zamilkł; — ale to było bardzo dawno przed tém nim Anglicy przybyli tutaj.
— Sosna stała na tém miejscu gdzie teraz ten kasztan. Pirwsze twarze blade które przybyły do nas, nie mówiły po angielsku; przyniosła je łódź wielka wówczas kiedy ojcowie moi zakopali Tomahawk wśród ludzi czerwonych. Wtenczas, Sokole Oko, — i głos Indyanina tém tylko wydał żywe wzruszenie jego, ze stając się co raz bardziej głuchy i harkawy, przybrał harmoniją mowie dzikich wyłącznie właściwą, — wtenczas, Sokole Oko, jeden tylko składaliśmy naród i byliśmy szczęśliwi. Żony darzyły nas dziećmi; ryb jezioro słone, danielów puszcze, powietrze dostarczało nam ptaków. Czciliśmy Wielkiego Duelia, a Makwów trzymaliśmy tak daleko, ze nie mogli słyszeć naszych pleśni tryumfalnych.
— A wieszże czém byli wtenczas przodkowie twoi? ale jak na Indyanina jesteś zacny człowiek, i ponieważ mniemam, że odziedziczyłeś ich przymioty, musieli bydź walecznymi wojownikami, mędrcami zasiadającymi koło ogniska walnej rady.
— Pokolenie moje }est matką wielu narodów ale w mych żyłach krew niezmięszana płynie. Holendrzy na brzeg wysiedli i podali wodę ognistą[3] ojcom moim, którzy pili ją póty aż, zdało się obłąkanym, że niebo zstąpiło na ziemię i że widzą Wielkiego Ducha. Wtenczas stracili posiadłości swoje i, krok po kroku musieli oddalać się od brzegów. Ja który jestem wodzem i Sagamorem, nigdy inaczej nie widziałem słońca, jak przez gałęzie drzew leśnych, nigdy nie odwiedziłem mogił mych ojców:
— Mogiły obudzają poważne i uroczyste myśli, — rzecze biały, wzruszony mężną spokojnością swego towarzysza; — ich widok utwierdza częstokroć człowieka w przedsięwzięciach dobrych. Co do mnie, spodziewam się bez pogrzebu zgnić w lesie, jeżeli tylko nie stanę się pastwą wilków. Ale gdzie jest twoje pokolenie, które, wiele lat już temu, w Delawarach znalazło swych krewnych?
— A gdzie są kwiaty tych lat wielu? zwiędły i upadały jedne po drugich: tak stało się i z przodkami, i z rodakami mymi; jedni po drugich przenieśli się do ziemi duchów. Ja stoję na wierzchołku góry, lecz będę musiał zejść na dolinę; a kiedy i Unkas pójdzie za mną, nie zostanie ani jednej kropli krwi Sagamorów, bo syn mój jest ostatnim Mohikanem.
— Unkas jest tutaj, — odezwał się nie daleko ktoś trzeci, podobnie miłym i gardłowym głosem; — czego chcesz od Unkasa?
Strzelec wyciągnął nóż ze skórzanych pochew, i drugą ręką mimowolnie sięgnął po rusznicę; lecz Indyanin nie okazał żadnego wzruszenia, ani nawet nie zwrócił głowy, żeby zobaczyć kto tak niespodzianie przemówił.
W tejże prawie chwili, młody wojownik lekkim krokiem bez najmniejszego szelestu przemknął się między nimi, i usiadł nad brzegiem rzeki. Ojciec nie wydał żadnego głosu podziwienia, syn również milczał, i zdawało się, że oba przez kilka minut czekali przyzwoitego czasu, w którymby mogli przemówić bez okazania ciekawości kobiecej, lub niecierpliwości dziecinnej. Biały, jakby chcąc stosować się do nich, włożył swój nóż w pochwy, i podobnąż przybrał obojętność.
Nakoniec Szyngaszguk zwolna podnosząc oczy na syna, zapytał: — A co, Makwy czy śmieli zostawić w lesie ślad mokkasinów swoich?
— Tropiłem ich wszędy, odpowiedział Iadyanin młody; i wiem że jest ich tyle ile palców w obu mych rękach; ale kryją się jak tchórze.
— Zbójcy szukają rabunku, albo głowy do obdarcia, — rzecze biały, którego, podobnie jak Szyngaszguk, ciągle Sokołem Okiem będziemy nazywali. — Montkalin podeszłe szpiegów aż pod sam nasz obóz; ale się dowie jakiem ogrzewamy się drzewem.
— Dosyć natém, — rzecze ojciec, poglądając na stonce zbliżone już do poziomu: — ruszą się oni jak daniele ze swoich kryjówek. Weźmy posiłek wieczorny, Sokole Oko, a jutro pokażemy Makwom żeśmy mężowie.
— Gotów jestem na jedno i na drugie, odpowiedział strzelec; ale żeby pobić tych nikczemnych Irokanów, trzeba ich wprzódy znaleść; a żeby wziąść posiłek, trzeba mieć zwierzynę. — Ach! wspomnij tylko djabła, zaraz i rogi zobaczysz. Widzę tam w krzaku pod tą górą parę tak pięknych rożków, jakich jeszcze niewidziałem tego lata. No, Unkas, dodał zniżając głos przez nałogową ostróżność, w zakład o trzy naboje prochu, przeciw pół łokcia wampum, że w sam łeb i to bliżej lewego oka trafię.
— Nie sposób, zawołał młody Indyanin zrywając się z całą żywością swojego wieku; ledwo końce rogów widać.
— Dziecko jeszcze, rzecze biały do ojca, wstrząsaiąc głową; zdaje się jemu, że strzelec widząc jedną część daniela nie może zgadnąć jak stoi cały?
To mówiąc przyłożył strzelbę do twarzy, i już miał dać dowód że się nie próżno z biegłości swojej chlubił, ale wtém doświadczony wojownik ręką odtrącił mu broń na stronę, i rzekł:
— Czy masz ochotę, Sokole Oko, dziś spotkać się z Makwami?
— Indyanie ci jak przez instynkt umieją zachowywać się w lasach, rzecze strzelec postrzegając swój błąd i opuszczając na ziemię kolbę rusznicy.
— Unkas, przydał obracając się do młodzieńca, muszę tego daniela odstąpić twojej strzale, bo inaczej zabilibyśmy go dla tych łotrów Irokanów.
Ojciec dał znak zezwolenia, syn upoważniony jego skinieniem, padł płazem na ziemię i zaczął podpełzać ostróżnie. Kiedy już zbliżył się do krzaków ile mu potrzeba było, z największą starannością założył strzałę i łuk naciągnął, a wtem daniel, jakby czując jakie niebezpieczeństwo, podiosł głowę i całe ukazał rogi.
W chwilę potem, warknęła cięciwa, biały prążek przeciął powietrze i zniknął w krzaku, a raniony daniel wyskoczył z niego. Unkas widząc że przeszyte zwierze na oślep leciało przeciw niemu, usunął się z drogi i w szybkiem rozmijaniu zręcznie zatopił mu nóż w gardło. Ze straszliwém wierzgnieniem krwawa zdobycz wpadła do rzeki i zarumieniła wodę.
— Oto prawdziwa zręczność indyjska, rzecze strzelec uradowany, było na co patrzeć. Zdaje się jednak że strzała nie może obejść się bez pomocy noża.
— Cyt! zawołał Szyngaszguk, obracając się do niego tak szybko, jak pies kiedy trop zwietrzy.
— Cóż! czy nie całe stado! rzecze strzelec z zapałem myśliwskim iskrzącym się już, w jego oku. Jeżeli tu wejdzie ubiję jednego chociażby mój strzał wszystkie sześć narodów miał poruszyć. Czy słyszałeś co Szyngaszguku? bo dla mojego ucha lasy zupełnie są nieme.
— Nie było więcej danieli jak jeden, i ten już nie żyje, odpowiedział Indyanin nachylając ucho prawie aż do samej ziemi; ale słyszę tentent stąpania.
— Mozę wilki rozpłoszyły daniele po lesie i pędzają się za niemi.
— Nie, nie, rzecze Indyanin powstając poważnie, i ze zwyczajną sobie spokojnością usiadając znowu na kłodzie; słyszę konie ludzi białych, twoich braci, Sokole Oko; ty przemówisz do nich.
— Zapewne, przemówię, i tak dobrą angielszczyzną, że sam król, nie wstydziłby się odpowiedzieć. Ale ja nie widzę nikogo; nie słyszę ani koni, ani ludzi. Tu rzecz dziwna, że Indyanin łatwiej poznaje zbliżanie się białych niż człowiek który, jak to sami nieprzyjaciele przyznać muszą, ma krew bynajmniej nie zmieszaną, chociaż między czerwonymi żyje dość długo aby go o to posądzić było można. — O! sucha gałąź skrzypnęła. — Słyszę teraz szelest poruszonych krzaków. — Tak, tak, rozumiałem że to szmer spadającej wody — Ale otoż i jadą — Strzeże ich Pan Bóg od Irokanów!





  1. Dzicy Amerykanie mają barbarzyński zwyczaj obdzierać włosy razem ze skóry, zabitym lub rozzbrojonym w czasie potyczki.
  2. Obuwie nakształt chodaków robione ze skór zwierzęcych.
  3. Wódkę, gorzałkę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.