Orlica/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orlica
Podtytuł Powieść z życia górali wysokiego Atlasu
Redaktor Feliks Gadomski
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I
Na starej drodze karawanowej.

Pomiędzy Tarudantem a hiszpańską kolonją Sidi Ifni istnieje stara droga karawanowa. Przechodzi ona wązkiemi dolinami, przecinającemi ostatnie uskoki dwuch grzbietów — od południa Anti-Atlasu, od północy — Wysokiego Atlasu. Droga ta niegdyś była bardzo uczęszczana przez kupców, ponieważ temi dolinami przedzierali się oni ze swoimi wielbłądami z Mahrebu[1] na brzeg Atlantyku i dążyli dalej na południe — do Senegalu po kość słoniową, po towary podzwrotnikowe i po czarne, niby z hebanu rzeźbione, rosłe i płomienne niewolnice, o spiżowych piersiach, białych zębach i oczach o złocistym, namiętnym połysku. Od pięciu lat karawany nie suną już tą drogą, gdyż wytknięto inne szlaki, — krótsze i dogodniejsze.
Pewnej nocy starą drogą karawanową posuwał się mały oddział konny. Byli to jeźdźcy ze szczepu Szleu. Można było ich poznać odrazu z orlich nosów, szlachetnych rycerskich rysów twarzy i postaw, a także z długich włosów, zwisających kosmykami z pod białych zawojów.
Jeźdźcy mieli piękne konie górskie o cudnych, kościstych głowach i cienkich, śmigłych nogach, a byli dobrze uzbrojeni w długie skałkowe karabiny, ozdobione srebrem i perłową masą, prochownice z cyzelowanej miedzi, haftowane, skórzane sakwy-„czakras“ z pełnym ładunkiem kul i za pasami krzywe „kumia“ obosieczne, do sierpów podobne handżary.
Oddział posuwał się szybko naprzód, i białe lekkie burnusy, jak skrzydła drapieżnych ptaków, miotały się nad pochylonymi do końskich karków jeźdźcami.
Gdy droga wcisnęła się w głęboki wąwóz, wcinający się w spadki Dżebel Orak, jeźdźcy wstrzymali konie, zeskoczyli z siodeł i, zwróciwszy rumaki pyskami ku wyjściu z wąwozu, wydali krótki, chrapliwy krzyk. Wierzchowce, nawykłe do głosów swych panów, wspinały się na zadnie nogi i, jak strzały, wypuszczone z łuku, pomknęły przebytą już drogą do domu.
Jeźdźcy tymczasem obejrzeli miejscowość i ukryli się za kupami zwałów skalnych i w wyrwach z obydwuch stron drogi.
W wąwozie zaległa i zaczaiła się cisza. Najbardziej czujny człowiek nie zauważyłby obecności ośmiu uzbrojonych ludzi, czyhających za skałami.
— Ras ben Hoggar! — rozległo się ciche wołanie z poza kamieni.
— Co powiesz, Ahmedzie! — odpowiedział jeden z zaczajonych Szleu.
— Czy dobre wybraliśmy miejsce na zasadzkę?
— Lepszego nie znajdziemy na całej drodze! — odparł Ras i zapytał: — Czy wygodne macie do strzału kryjówki, towarzysze?
— Zupełnie dobre! — odpowiedzieli inni. — Widzimy z nich drogę aż do zakrętu nad potokiem.
— Niebezpieczne nasze przedsięwzięcie... — rozległ się niepewny głos Ahmeda.
— Nie mówiłem tobie, Ahmedzie, że jest ono bezpieczniejsze od odwiedzenia kawiarni lub strzału do zająca, — odparł Ras. — Jeżeli jednak boisz się, to lepiej zmykaj póki czas!
— Nie boję się, — zaprotestował Ahmed, — ale nie chcę popaść w ręce wielkiego kaida Glani, który z ramienia sułtana i Francuzów rządzi górami i przysięgał, że nawet kobieta i dziecko mogą bezpiecznie przechodzić drogami górskiemi. W zeszłym roku, gdy około Amizmis górale Suss napadli na jakiegoś kupca, kaid schwytał ich, kazał ściąć i głowy ich wywiesić na murach swej stolicy w Tarudant.
— To inna rzecz! — zaśmiał się któryś ze Szleu. — Tu napadniemy na karawanę hiszpańską. Dąży ona bez przepustki wielkiego kaida i bez eskorty jego spahisów. Nikt się o losie tej karawany nie dowie, chyba po roku, albo po dwu, gdy szakale i hieny zatrą resztki śladów. Bądź dobrej myśli, Ahmedzie!
Znowu zapanowała cisza i przez wąwóz przemykał się tylko lekki wietrzyk, szeleszcząc w zaroślach suchych tamaryndów i aloesów.
Ras ben Hoggar, trzydziestoletni silny i zwinny człowiek, siedział w pierwszej kryjówce, kierując całą wyprawą. On to miał podać sygnał do napadu, wypuszczając pierwszą kulę. Ras wyciągnął się wygodnie pośród kamieni, swój karabin, oparty na skale, skierował na drogę, czekał i myślał.
Dusza jego błąkała się w tej chwili w rodzimych górach około kasby, — wielkiego warownego gmachu, z grubymi murami, wieżycami i potężną bramą; w kasbie mieściła się cała wieś, gdzie dom stał przy domie, gdzie przez wszystkie mury przechodziło szerokie, ciemne przejście, łącząc wszystkie budynki w jedną całość, przypominającą ul z labiryntem woskowych komórek. Góral widział swój dom, a w nim Czar Aziza, najpiękniejszą z kobiet w całej okolicy. Pojął ją za żonę dopiero dwa lata temu, a był szczęśliwy, jak tylko może być szczęśliwy człowiek, którego kocha góralka Szleu.
Ras uśmiechał się do żony, gdyż widział ją wiotką i zgrabną, jak sarna, szybko idącą z dzbanem na ramieniu do źródła po wodę. Szła, prawie nie dotykając sprężystemi nogami różowej ziemi, lekko się kołysząc w wązkich, silnych biodrach. Dumnie niosła wysoką wybujałą pierś i piękną głowę o oczach, jak gwiazdy, i ustach, podobnych do płatków czerwonego oleandru.
Ras kochał i był kochany. Gdy myślał o pieszczotach Czar Aziza, dreszcz biegł mu po grzbiecie i po stawach. Zaczął nadsłuchiwać, gdyż wydało mu się, że dolatuje go głos żony, śpiewającej starą piosenkę góralską.
— Czy uda się nam dziś? — zapytał cichym głosem siedzący obok niego Ahmed.
Ras drgnął i odpowiedział:
— In Cza Allah! Jak zechce Allah!
Tymczasem do mroku nocy wlewać się zaczęły niewidzialne potoki szarych cieniów, później białawych, spływających z gór. Zachichotała gdzieś zupełnie blisko błąkająca się w górach hiena, zaszlochała para szakali, gwizdnęły budzące się ptaszki, a z ich ostatnim piskiem wierzchołki gór różowieć zaczęły.
Świtało...
Upłynęła jeszcze godzina i wąwozem przemknął szakal, trwożnie się oglądając. Wtedy Ras podniósł się, obejrzał karabin, podsypał prochu na panewkę, umocował się na kolanach i cicho zakwilił, jak jastrząb. Głucho szczęknęły w wąwozie odwiedzione kurki karabinów.
W pół godziny później w końcu wąwozu zaczerniły się jakieś postacie.
Bystre oczy Rasa dostrzegły obładowane wielbłądy. Szły po dwa i po trzy w rząd, wyciągając się po woli na wąskiej drodze w długi sznur. Z tyłu jechało kilku jeźdźców.
Ras przepuścił wielbłądy, a gdy przed skałą, gdzie się czaił, zjawiła się gromadka jeźdźców, wystrzelił. Zawtórowały mu karabiny towarzyszy. Dwuch jeźdźców spadło z koni, reszta zawróciła i zaczęła umykać.
Karawana dostała się w ręce Szleu.
Wybiegli więc wszyscy ze swych kryjówek na drogę i zaczęli łapać wielbłądy, rozwiązywać wory i paki, przeglądając zdobycz. Byli tak pochłonięci pracą, że nie odrazu mogli zrozumieć, co się stało, gdy rozległy się nowe strzały, po których Ahmed i dwuch innych górali upadło i zaczęło kopać ziemię nogami.
Ras obejrzał się i ujrzał kilkunastu jeźdźców, szybko mknących drogą i wymachujących karabinami.
Nie namyślając się ani chwili, góral porwał swoją strzelbę i jął, jak żbik, wspinać się na skały, kryjąc się śród nich i czając, obsypywany kulami eskorty, broniącej karawany. Widział, jak jeden po drugim padali jego towarzysze, rozpraszający się w różne strony, niby stadko spłoszonych myszy.
Ras dotarł nareszcie szczytu gór i tu się zaczaił. Słuchał długo i bacznie, lecz pościgu nie było. Wytknąwszy głowę z poza skał, zobaczył ogon karawany, wychodzącej już na obszerną płaszczyznę za wąwozem. Na drodze zaś Ras nie dojrzał ciał zabitych towarzyszy.
— Zabrali ich ze sobą... — domyślił się góral. — Źle! Teraz dowiedzą się, która kasba dokonała napadu. Nie mogę powracać do domu, bo utnie mi wielki kaid głowę. Nie chciał Allah dopomóc przedsięwzięciu Rasa!
Jakieś złe i ciężkie przeczucia ścisnęły serce górala.
Ześlizgnął się z gór na drogę, gdzie padli jego towarzysze. Znalazł tu kałuże krwi i ślad ciał, wleczonych po piasku.
— Zabrali zabitych, czy rannych ze sobą przeklęci kupcy! — zamruczał Ras ben Hoggar i głęboko się zamyślił.
Cały dzień spędził śród skał przy małem źródełku, które z trudnością odnalazł.
Ras był doświadczonym myśliwym, oddawna wałęsającym się po górach Atlasu o głodzie i chłodzie, więc umiał sobie radzić. Wynalazł kilka sterczących z ziemi gołych łodyg „kemji“[2] i zaczął je wyciągać. Roślina ta posiadała długie i grube korzenie, któremi szukała dla siebie wody na wielkiej głębokości pod ziemią, jak prawdziwa mieszkanka pustyni.
W ten sposób Ras zaopatrzył się w paliwo, poczem przygotował sobie strawę, miał bowiem w swojej sakwie kawę, kociołek i duży placek „keseras“, upieczony rękoma Czar Aziza. Przespał się do wieczora, a po modlitwie, o zachodzie słońca, ruszył ku domowi. Szedł lekkim, sprężystym krokiem, nawykłym do szybkiego chodzenia, szedł aż do wschodu słońca; po modlitwie porannej przebrnął rzekę Suss i zapadł w góry. Tu się zaczaił około źródła, płynącego w pobliżu jakiejś wioski. Narwał sobie dojrzałych oliwek i parę granatowych owoców, napełnił kociołek wodą i wlazł w gęste zarośla fig berberyjskich. Musiał przeczekać dzień, aby po nocy przekraść się do swojej kasby. Wiedział, że w nocy, gdy bramę zamknie wiejski kadi,[3] stary Ahmed el Azuin do kasby nikt się już nie dostanie, gdyż, podług prawa, do wschodu słońca wejście i wyjście były surowo zakazane.
Ras postanowił więc wyśledzić i rozmówić się z żoną, gdy ona pójdzie rano do studni po wodę.
Tak też uczynił. Dzień cały przespał, całą noc znowu szedł i gdy ujrzał nareszcie na jasnem niebie ciemne kontury wieżyc i murów kasby, prześlizgnął się przez gaje oliwne ku małemu białemu budynkowi o półokrągłej kopule i zębatych ścianach. Była to kubba — grobowiec świętego człowieka Sidi Ali el Slimana, który żył niegdyś w kasbie i był kadim przed wiekami. Obok kubby mieściła się głęboka studnia z czystą i cudotwórczą wodą, którą codzień nabierała w dwa wielkie dzbany gospodarna Czar Aziza dla domu.
Wkrótce potem, jak zamilkły nawoływania starego muezzina do modlitwy porannej, z kasby wyszedł tłum kobiet i skierował się ku studni. Zdaleka już Ras rozpoznał swoją żonę. Była najzgrabniejsza, szła najlżejszym krokiem i była najpiękniejsza.
— Czar Aziza! Umiłowana na całe życie! — szepnął Ras, czując jak serce mu zaczęło gwałtownie kołatać w piersi.
Wkrótce kobiety przeszły blizko od zaczajonego Rasa, a wtedy on dojrzał pochmurne, strwożone oczy Aziza i jej piękną, bladą twarz. Niosła tylko jeden dzban.
— Drugi pewno stłukła — domyślił się Szleu.
Gdy kobiety, nagadawszy się dosyta przy studni, szły z powrotem, Ras zauważył, że Aziza szła na ostatku i bacznie rozglądała się dokoła, trzymając dzban na lewem ramieniu.
Ras gwizdnął zcicha. Kobieta drgnęła i obejrzała się w jego stronę, po chwili, założywszy wolną rękę za siebie, uczyniła jakiś znak.
Ras uśmiechnął się radośnie.
— Mądra i przebiegła, jak orlica — szepnął namiętnie; wiedział teraz, że zobaczy się z żoną.
Istotnie, w porze obiadowej, gdy wszyscy siedzieli w swoich domach w otoczeniu rodziny, Aziza, klucząc po gajach i ogrodach, przyszła do niego.
— Bądź pozdrowiony, panie mój i mężu! — zawołała z wybuchem, rzucając się mu w objęcia i mrużąc swoje promienne oczy pod jego namiętnymi pocałunkami. — Już wiem o wszystkiem! Dziś po spytkach umarł ostatni z twoich towarzyszy Hadż ben Abmar, wyznawszy wszystko przed wielkim kaidem. Wiedziałam, że ty nie zginiesz, bo jesteś śmiały, jak „sid,“[4] i chytry, jak lis. Wiedziałam, że przyjdziesz i czekałam na ciebie, Ras! Nie możesz jednak powracać do kasby! Kadi dostał rozkaz schwytać ciebie i odstawić na sąd do Tarudantu. Uciekaj! Przyniosłam ci kilka keseras, kawał mięsa i cebuli. Uciekaj jak najprędzej i pamiętaj, że będę czekała na ciebie, chociażby do starości! Bywaj zdrów — niech Allah prowadzi ciebie szczęśliwie! Gdy zapomną ludzie o wypadku, a ty znajdziesz bezpieczne schronisko dla nas obojga, przybędziesz tu i zabierzesz stąd swoją Aziza, swoją żonę i niewolnicę, cień twego ciała i cień twojej duszy. Idź już w imię Allaha!
Nastąpiło krótkie pożegnanie. Rasowi łzy ścisnęły gardło, gdy odchodząca Aziza rzuciła nań ostatnie spojrzenie. Smutek niezgłębiony i rozpacz dojrzał mężczyzna w pięknych oczach ukochanej. Jednak nie było czasu do namysłu. Czając się w krzakach, przypadając za kamieniami, dążył w góry, jeszcze nie wiedząc, dokąd pójdzie i jakie będą ich losy.
Wkrótce już góral drapał się na strome spadki, porosłe gęstym lasem „adrar“[5] i krzakami oleandrów. Gdy podniósł głowę, ujrzał szczyty Atlasu. Połyskiwały i lśniły się bielą śniegów i wołały go do siebie głosem niezamąconej ciszy i wielkiego spokoju.





  1. Mahreb — arabska nazwa Marokka.
  2. Arabska nazwa rośliny górskiej.
  3. Kadi — wójt i sędzia.
  4. lew.
  5. arabska nazwa drzewa tuji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.