Przejdź do zawartości

Order (Czechow, tłum. Birnbaum)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Order
Pochodzenie Partja winta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Mieczysław Birnbaum
Tytuł orygin. Орден
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Order.

Nauczyciel progimnazjum wojskowego, kolegjalny registrator, Lew Pustiakow, mieszkał w sąsiedztwie swego przyjaciela, porucznika Lediencowa. Do niego to, pewnego noworocznego poranku, skierował swoje kroki.
— Słuchaj, Grisza, chodzi mi o następującą rzecz — zwrócił się do porucznika po zwykłych noworocznych życzeniach. — Nie niepokoiłbym cię, gdyby nie nagląca potrzeba. Pożycz mi, kochanie, na dzień dzisiejszy twego Stanisława. Otóż uważasz, dziś mam obiad u kupca Spiczkina. Znasz przecież tego bałwana: strasznie lubi ordery i bodaj czy nie ma za łajdaków tych, którym się coś nie dynda na szyi, albo w klapie. A pozatem ma dwie córki... Rozumiesz?... Nastia i Zina... Mówię do ciebie, jak do przyjaciela. Wszak mnie rozumiesz?... Mój drogi! Daj mi, bądź łaskaw!
Pustiakow wyrecytował to wszystko, rumieniąc się, jąkając i zerkając raz po raz na drzwi. Porucznik sklął go, ale się zgodził.
O drugiej po południu Pustiakow jechał dorożką do Spiczkinów i, rozpiąwszy futro, spoglądał na udekorowaną pierś, na której błyszczało złoto i mieniła się emalja cudzego Stanisława.
— Jakoś człowiek nabiera większego dla siebie szacunku! — pomyślał, chrząkając nauczyciel. — Taki nieznaczny przedmiot, kosztuje najwyżej pięć rubli, a jaki efekt wywołuje!
Gdy zajechał przed dom Spiczkina, rozpiął futro i powoli likwidował dorożkarza. Zdawało mu się, że, zauważywszy szlify, świecące guziki i Stanisława, dorożkarz osłupiał. Pustiakow chrząknął z zadowolenia i wszedł do bramy. Zdejmując w przedpokoju futro, zajrzał do jadalni. Przy długim stole siedziało już około 15 osób i jadło obiad. Słychać było rozmowy i brzęk talerzy.
— Kto tam dzwoni? — odezwał się gospodarz. — Ba! Lew Mikołajewicz! Bardzo prosimy. Troszkę się pan spóźnił, ale to głupstwo. Dopierośmy zasiedli.
Pustiakow wypiął pierś, podniósł głowę i, zacierając ręce, wszedł do pokoju. Ale tu zauważył coś strasznego. Przy stole, obok Ziny, siedział jego kolega z progimnazjum, nauczyciel języka francuskiego, Tramblan. Pokaże Francuzowi order — wywoła moc przykrych pytań i shańbi się, zdyskredytuje na całe życie... Pierwszą myślą Pustiakowa było zerwać order, uciec gdzieś; ale order był solidnie przymocowany, a cofnąć się już też nie mógł. Błyskawicznym ruchem prawej ręki przykrył więc order, zgarbił się, przywitał zebranych ogólnym ukłonem i, nie podając nikomu ręki, opadł ciężko na wolne krzesło, jak na złość vis-à-vis kolegi-Francuza.
— Trynknięty prawdopodobnie — pomyślał Spiczkin, spojrzawszy na zażenowanego gościa.
Przed Pustiakowem postawiono talerz zupy. Chwycił łyżkę lewą ręką, ale przypomniawszy sobie, że w dobrze wychowanem towarzystwie nie wypada jeść lewą ręką, oznajmił, że już jadł obiad i nie jest głodny.
— Ja już jadłem... Dziękuję... — bąknął. — Byłem z wizytą u wuja, protojereja Jelejewa i namówił mnie do... tego... obiadu.
Pustiakow kipiał wewnętrznie przy tych słowach i żal ścisnął mu serce: zupa wydawała smakowity zapach, a od jesiotra „z wody“ szła niezwykle drażniąca nozdrza para. Nauczyciel probował uwolnić prawą rękę i przykryć order lewą, stawało się to jednak niewygodnem.
— Zauważą... Ręka będzie przeciągnięta przez całą szerokość piersi, jakgdybym się zabierał do śpiewania. Boże! Niechby się ten obiad prędzej skończył. Zjem już w knajpie!
Po trzeciem daniu zerknął ukradkiem na Francuza. Tramblan, jakoś bardzo zawstydzony, spoglądał na niego i też nic nie jadł. Spojrzeli na siebie i obaj, jeszcze bardziej zawstydzeni, opuścili oczy na puste talerze.
— Zauważyła bestja! — pomyślał Pustiakow. — Po gębie widzę, że zauważył! A to kanalja, plotkarz. Jutro natychmiast doniesie dyrektorowi!
Gospodarze i goście skończyli czwarte danie, los tak już zrządził, że zjedli i piąte...
Podniósł się z miejsca jeden z zaproszonych, wysoki, o szerokich owłosionych nozdrzach, garbatym nosie i od urodzenia zmrużonych oczach. Pogładził się po głowie i rzekł:
— E-e-e...ep...ep...e...proponuję wypić zdrowie obecnych tu pań.
Goście hałaśliwie wstali i podnieśli kielichy. Głośne „vivat“ rozległo się po całem mieszkaniu. Panie uśmiechnęły się i wyciągnęły ręce, by się trącić z sąsiadami. Pustiakow również wstał i wziął kieliszek w lewą rękę.
— Lew Mikołajewicz! Zechce pan łaskawie szklaneczkę tę podać Nastazji Timofiejewnie! — zwrócił się do niego jeden z gości, wręczając mu szklaneczkę. — Niech pan ją zmusi do wypicia!
Tu już Pustiakow, ku swemu przerażeniu, zmuszony był do użycia prawej ręki. Stanisław ze zmiętą czerwoną wstążeczką ujrzał nareszcie światło dzienne i zabłysnął. Nauczyciel zbladł, opuścił głowę i bojaźliwie spojrzał w stronę Francuza. Ten zaś rzucił na niego zdumione, pytające spojrzenie. Uśmiechał się chytrze kącikami ust, a z twarzy powoli ustępowało zakłopotanie...
— Juljuszu Augustowiczu! — zwrócił się do Francuza gospodarz. — Proszę oddać buteleczkę komu należy!
Tramblan wyciągnął niezdecydowanie prawą rękę... i, o Boże! Pustiakow zauważył na jego piesiach order! Nie był to Stanisław, a sama Anna! Aha! więc i on nabrał! Pustiakow roześmiał się z zadowolenia i z uczuciem ulgi rozparł się na krześle... Teraz nie miał już potrzeby ukrywać Stanisława! Obaj popełnili jeden i ten sam grzech, a więc niema kto donosić i zniesławiać...
— A-a-a-a... hm!... — ryknął Spiczkin, spostrzegłszy order na piersiach nauczyciela.
— Te-e-ek! — zgodził się Pustiakow. — Dziwna rzecz, kolego Juljanie Augustowiczu! Jak mało było u nas przed świętami wniosków na odznaczenia! Z pośród tak licznego personelu udekorowano tylko nas dwu. Z-a-dz-i-wia-ją-ce!
Tramblan wesoło kiwnął głową i wysunął naprzód lewy wyłóg, na którym świecił order Anny trzeciego stopnia.
Po obiedzie Pustiakow obchodził wszystkie pokoje i pokazywał pannom order. Ulżyło mu na duszy, chociaż w dołku głód dokuczał.
— Żebym się był domyślił tego kawału — mruczał nauczyciel, spozierając z zazdrością na Tramblana, gawędzącego ze Spiczkowem o orderach — przyczepiłbym był sobie Włodzimierza. Jaka szkoda!...
Ta myśl prześladowała go.
Pod każdym innym względem był zupełnie szczęśliwy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: Mieczysław Birnbaum.