Opowieść o dwóch miastach/Księga pierwsza/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział pierwszy.
Epoka.

Były to czasy najlepsze, były to czasy najgorsze, były to lata mądrości i lata szaleństwa, była to epoka wiary i epoka bezbożności, był to okres Jasności i okres Mroku, była to wiosna nadziei i zima rozpaczy, mieliśmy wszystko przed sobą i nie mieliśmy przed sobą niczego, szliśmy wszyscy wprost do nieba i wprost w odmiennym kierunku. — krótko mówiąc, była to epoka tak zbliżona do dzisiejszej, iż najwyższe autorytety upierały się przy twierdzeniu, że w dobrem czy złem mówić o niej można tylko w superlatywach.
Zasiadał wówczas na tronie angielskim król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pospolitej. Król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pięknej zasiadali na tronie francuskim. Dla dostojników obu narodów, którzy porośli w pierze i opływali w dostatki, jasne było jak słońce, że stan ten trwać będzie wiecznie.
Był to rok pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W tej epoce obdarzono Anglię tajemniczemi rewelacjami — jak zresztą i teraz. Pani Southcott szczęśliwie obchodziła dwudziestą piątą rocznicę swoich urodzin. Jakiś domorosły prorok między żołnierzami Przybocznej Gwardii uczcił dzień ten objawieniem, iż są już w toku przygotowania do pochłonięcia Londynu i Westminsteru. Nawet duch z Cock Lane[1]) nie dał o sobie znać z jakie dwanaście lat, wystukawszy poprzednio swoje rewelacje, podobnie jak to czyniły duchy niedalej jak przed rokiem (jest coś nadnaturalnego w tym braku pomysłowości u duchów). Natomiast zwykłe ziemskie wieści otrzymała Korona Angielska i Lud Angielski z kongresu angielskich poddanych w Ameryce. Wbrew spodziewaniu, wieści te okazały się dla ludzkości ważniejsze od wszystkich rewelacyj piskląt chowu Cock Lane.
Francja w sprawach nadprzyrodzonych mniej faworyzowana od swej siostrzycy po puklerzu i trójzębie, staczała się z zawrotną szybkością wdół, drukując papierowe pieniądze i wydając je. Pod przewodnictwem swoich duchowych pasterzy zajmowała się pozatem takiemi humanitarnemi czynami, jak skazanie pewnego młodzieńca na wyrwanie języka, odcięcie rąk i spalenie żywcem, ponieważ nie ukląkł na deszczu przed procesją brudnych mnichów, która przechodziła poza polem jego widzenia, w odległości jakich pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów. Być może, iż w chwili, gdy podpisywano wyrok na owego młodzieńca, Los-Drwal naznaczał drzewa, głęboko wrosłe w grunt Francji i Nawary, aby porżnięto je na deski i uczyniono z nich ową ruchomą ramę z nożem, która wsławiła się w historji. Być może, że w smutnych chałupach oraczy, pracujących na polach dokoła Paryża, w ten właśnie dzień schowano przed deszczem proste wózki, pobrudzone przez świnie i kury, obryzgane wiejskiem błotem, które Fermer-Śmierć odstawił nabok, aby stały się furgonami rewolucji. Lecz ów Drwal i ów Fermer, chociaż nie ustawali w pracy, pracowali w milczeniu, i nikt nie słyszał ich skradających się kroków: ten, kto ośmielał się podejrzewać, że się już obaj zbudzili, narażał się na zarzut, iż jest ateistą i zdrajcą.
A i w Anglji trudno było o tę odrobinę bezpieczeństwa i spokoju, która mogłaby usprawiedliwić narodową dumę Anglików. Co noc, w samej stolicy, zdarzały się zbrojne napady i bezkarne grabieże. Publicznie ostrzegano rodziny, aby przed wyjazdem z miasta nie omieszkały oddać swych sprzętów domowych na przechowanie do specjalnych składów. Bandyta w nocy, był szanownym kupcem za dnia, a poznany przez innego kupca, którego zatrzymał na drodze jako „herszt“, uprzejmie strzelał mu w łeb i uciekał. Siedmiu rozbójników napadło na dyliżans, strażnik zabił trzech napastników, poczem sam został zabity przez pozostałych czterech, „z powodu braku amunicji“, poczem dyliżans obrabowano do nitki. Znakomity dygnitarz, Lord Mayor Londynu, został na Turnham Green zatrzymany przez bandę, która obdarła go ze wszystkiego w oczach całego jego orszaku. Więźniowie toczyli formalne bitwy ze swymi dozorcami, a majestat Prawa prał w nich z garłaczy śrutem i kulami. W salonach dworskich złodzieje kradli dostojnym lordom z szyi brylantowe krzyże. Muszkieterowie plądrowali w St. Giles, szukając bandytów, a tłum strzelał do muszkieterów, zaś muszkieterowie strzelali do tłumu, i nikomu nie przyszło na myśl że jest w tych zdarzeniach coś niepokojącego. Wśród tego wszystkiego, kat, zawsze zajęty i zawsze conajmniej potrzebny, był ciągle rozchwytywany. To ścinał długi szereg rozmaitych rzezimieszków, to wieszał w sobotę włamywacza, schwytanego we czwartek, to znów tuzinami palił ludzi na szosie przed New Gate, lub pamflety przed drzwiami Westminster Hall. Dziś brał życie strasznego, krwiożerczego mordercy, jutro odbierał je nędznemu złodziejaszkowi, który obrabował jakiegoś malca z sześciu pensów.
Wszystko to, i wiele innych rzeczy, działo się w pięknym roku siedemset siedemdziesiątym piątym. Wśród tych zdarzeń (a Drwal i Fermer nie ustawali w pracy) spokojnie stąpali ci dwaj o szerokich szczękach, i tamte dwie o pięknej i brzydkiej twarzy, dumnie obnoszące swe boskie prawa. I w ten to sposób ów rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty wiódł Ich Wysokości — i miriady drobnych istnień, a między niemi istoty występujące w tej kronice — drogą, leżącą przed nimi.





  1. Cock Lane, dosłownie Koguci zaułek, dzielnica Londynu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.