Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.

Znajdowaliśmy się teraz samotni wśród bezgranicznych, pustych obszarów Antarktycznego Oceanu w szerokości zgórą ośmdziesięciu czterech stopni. Płynęliśmy w wątłej łodzi i nie posiadaliśmy innych zapasów żywności, oprócz trzech żółwi. Na dobitek, długa zima podbiegunowa miała się niebawem rozpocząć.
Należało zastanowić się z największą rozwagą, w jakim kierunku żeglować. Na horyzoncie widniało sześć czy siedem wysepek, należących do tejsamej grupy, co wyspa, którą dopiero co opuściliśmy. Były one niezbyt odległe, ale nie odważaliśmy się wylądować na żadnej z nich.
Kiedy płynęliśmy z północy ku południowi na pokładzie „Jane Guy“, przebrnęliśmy już przez najgorszą strefę pływających lodów. Fakt ten pozostaje wprawdzie w bezpośredniej sprzeczności z pojęciem, jakie ogół wytworzył sobie o południowem morzu polarnem, tem nie mniej jednak trudno mu zaprzeczyć. Bądź co bądź, jakakolwiek próba wyruszenia z powrotem tą samą drogą byłaby, zwłaszcza w obec bardzo spóźnionej pory roku, czynem największej nierozwagi. Otwierała się przed nami tylko jedna jedyna droga, rokująca nadzieje ocalenia: postanowiliśmy odważnie płynąć dalej ku południowi. Tylko tam nastręczała się możliwość odkrycia nowego lądu, tylko tam świtała nadzieja, a nawet prawdopodobieństwo znalezienia łagodniejszego klimatu.
Aż do tej chwili przekonywaliśmy się, że Ocean Antarktyczny, podobnie jak Ocean Arktyczny, nie grozi gwałtownemi burzami, ani nazbyt spiętrzoną falą. Jednakże nasze czółno było niezwykle kruche. To też niezwłocznie zajęliśmy się umocnieniem go i przystosowaniem do żeglugi, o ile było to możliwe w istniejącej sytuacji. Dno łódki było sporządzone z nie lepszego materjału, aniżeli kora — i to z kory jakiegoś nieznanego nam drzewa. Boki tworzyła mocna plecionka z łoziny, najzupełniej odpowiednia celowi, jakiemu służyła. Czółno miało ogółem pięćdziesiąt stóp długości, cztery do sześciu stóp szerokości i cztery i pół stopy głębokości. W wymiarach i kształcie różniło się bardzo znacznie od łodzi, jakie napotykano dotąd u wyspiarzy na morzach południowych, tam, dokąd dotarli cywilizowani wędrownicy. Nie mogliśmy wprost uwierzyć, by czółno to było dziełem niezdarnych wyspiarzy, którzy je posiadali, a w parę dni później dowiedzieliśmy się istotnie od naszego więźnia, że czółna takie sporządzali mieszkańcy pewnej wyspy położonej dalej ku południo-zachodowi i że czółno, na którem płyniemy, dostało się w ręce naszych barbarzyńców tylko dzięki jakiemuś przypadkowi.
Niestety, mało tylko mogliśmy uczynić, by umocnić nasz wątły statek. Na obu krańcach odnaleźliśmy dość szerokie szczeliny, które pozatykaliśmy, możliwie jak najlepiej, szmatami, wydartemi z naszych wełnianych bluz. Ponieważ w łodzi znajdowało się sporo zbędnych wioseł, zbudowaliśmy z nich rodzaj drewnianej zapory na dzióbie czółna, aby osłonić je w ten sposób i możliwie zabezpieczyć z tej strony przed uderzeniem fal.
Dwa inne wiosła ustawiliśmy niby maszty naprzeciwko siebie, co dało nam podporę do przymocowania żagli. Płócienne koszule doskonale zastąpiły żagiel. W pracy tej natrafiliśmy na dużo trudności, zwłaszcza, że jeniec nasz stanowczo odmówił swej pomocy w urzeczywistnieniu tego planu, chociaż naogół pracował chętnie. Wydawało się, że widok białego płótna budzi w nim szczególną odrazę. Nie mogliśmy go nakłonić, by dotknął ręką płótna, lub choćby przybliżył się ku niemu; kiedy zaś próbowaliśmy go przymusić, drżał na całem ciele i żałośliwie powtarzał okrzyk: Tekeli-li!
Gdyśmy zdołali w ten sposób ubezpieczyć nieco nasze czółno, pożeglowaliśmy ku południowi, okrążając grupę wysp, najbardziej w tym kierunku wysuniętą. Nie mogliśmy uskarżać się na pogodę: od północy wiał bez przerwy łagodny wiatr, ułatwiający nam żeglugę, morze było wygładzone, światłość dzienna trwała przez całą dobę. Nigdzie nie dostrzegaliśmy lodów; właściwie odkąd przekroczyliśmy równoleżnik wyspy Benneta, nie widzieliśmy już ani odrobiny lodu.
Przeciwnie, temperatura wody była bardzo ciepła, tak, że każda ilość lodu musiałaby się niezwłocznie rozpuścić. Zabiliśmy największego z naszych żółwi, co nietylko dostarczyło nam obfitego pożywienia, ale i wody poddostatkiem. W ten sposób płynęliśmy przez siedem czy ośm dni w obranym kierunku, nie doznawszy w tej podróży żadnej przygody. Niewątpliwie, musieliśmy w ciągu tego czasu posunąć się bardzo znacznie ku południowi, wiatr bowiem popychał nas stale, a jednocześnie niósł nas silny prąd, dążący w tymże kierunku.
1-wszy marca[1]. Kilka niezwykłych zjawisk zwiastowało nam, że wstępujemy w krainę, pełną nieznanych fenomenów i cudów. Na południowym widnokręgu ukazała się lekka, przeźroczysta warstwa szarawej mgły. Przecinały ją długie smugi świetlne, to biegnące od zachodu ku wschodowi, to od wschodu ku zachodowi i zlewające się kiedy niekiedy w jedną linię świetlną. Zjawisko to, mieniące się rozmaitemi odcieniami światła, przypominało poniekąd zorzę północną. Średnia wysokość owej mglistej chmury, o ile mogliśmy ocenić z naszego punktu obserwacyjnego, wynosiła dwadzieścia pięć stopni. Temperatura morza z każdą chwilą niemal podnosiła się coraz bardziej, a także zabarwienie fal ulegało widocznej zmianie.
2-gi marca. Dzisiaj, wypytując naszego jeńca, wydobyliśmy z jego zeznań nieco szczegółów, odnoszących się do wyspy, gdzie dokonano morderczego zamachu, do mieszkańców tego lądu i ich zwyczajów. — Czy jednak szczegóły te zdołają teraz zainteresować czytelnika?
Więc wspomnę tylko, że archipelag składał się z ośmiu wysp, rządzonych przez jednego władcę, nazwiskiem Tsalemon czy Psalemoun, który rezydował na najmniejszej z wysp. Czarne skóry, służące wojownikom za odzież, pochodziły z ogromnego zwierzęcia, hodowanego jedynie w dolinie w pobliżu rezydencji władcy. Wyspiarze umieli budować tylko tratwy; cztery łodzie, jakie posiadali, pochodziły z odległej, wielkiej wyspy, położonej na południowy zachód od archipelagu i tylko przypadkiem wpadły w ich ręce. Jeniec nasz nazywał się Nu-Nu, o wyspie Benneta nigdy nie słyszał, a jego rodzinna wyspa miała nazwę Tsalal. Słowa Tsalal i Tsalemon wymawiał jakgdyby z przeciągłym świstem na pierwszej sylabie. Akcentu tego nie potrafiliśmy w żaden sposób naśladować, jednakże przypominał on nam głos czarnego ptaka, którego zabiliśmy na szczycie wzgórza.
3-ci marca. Woda ociepliła się znowu bardzo znacznie, a także kolor jej uległ nagłej odmianie; zatraciła swą przeźroczystość, a natomiast stawała się jakby matowa, mlecznej barwy. Po bokach łódki toczyła się wciąż spokojna i gładka fala, natomiast w pewnej odległości od czółna, zarówno po prawej jak po lewej stronie, dostrzegaliśmy często, ze zdumieniem, nagłe i wyraźne ruchy powierzchni wody; poprzedzały je zawsze gwałtowne błyski w sferze oparów mglistych na południowym widnokręgu.
4-ty marca. Ponieważ dzisiaj wiatr, wiejący z północy, znacznie osłabł i bardzo słabo wydymał nasze zaimprowizowane żagle, wydobyłem z kieszeni białą chustkę do nosa, chcąc tą szmatą powiększyć płaszczyznę żagla. Nu-Nu siedział w owej chwili obok mnie, a gdy przypadkiem musnąłem go chustką po twarzy, dostał gwałtownego ataku konwulsji. Wreszcie uspokoił się nieco, ale popadł w stan nieruchomości i przytępienia, powtarzał tylko bez przerwy stłumionym głosem swój żałośliwy okrzyk: Tekeli-li! Tekeli-li!
5-ty marca. Wiatr ustał wiać, mimo to jednak płynęliśmy dalej wartko ku południowi, unoszeni najwidoczniej potężnym prądem wodnym. Coprawda, ten szczególny obrót wypadków mógłby też był łatwo obudzić w nas obawę i zaniepokojenie — nie doświadczaliśmy ich jednak bynajmniej. Zachowanie się Petersa nie zdradzało wcale uczuć tego rodzaju, aczkolwiek twarz jego przybierała kiedy niekiedy tajemniczy, niezrozumiały dla mnie wyraz.
Zima polarna nadciągała widocznie — ale nie towarzyszyły jej zwykłe okropności. Uczuwałem tylko pewne odrętwienie ciała i umysłu, jakąś nieprzepartą skłonność do zadumy. — To było wszystko.
6-ty marca. Mglista chmura uniosła się o parę stopni wyżej ponad widnokrąg i zatraciła zwolna swoj szarawy koloryt. Temperatura wody stała się bardzo wysoka, tak że nieprzyjemnie się jej dotknąć, woda ma coraz wyraźniej mleczną barwę.
Dzisiaj powierzchnia morza poczęła się burzyć tuż w okół czółna. Ruchom tym towarzyszyło, jak zazwyczaj, silne falowanie mglistej chmury oparów na samym szczycie, natomiast u podstawy ławica przedarła się nagle. Biały, delikatny pył, podobny bardzo do popiołu — ale nie będący popiołem — opadł na łódź i na całą obszerną płaszczyznę wód, a jednocześnie ustały falowania świetlne i ruchy powierzchni morskiej.
Nu-Nu rzucił się na dno czółna, ukrywając twarz; żadną miarą nie zdołaliśmy go nakłonić, by powstał.
7-my marca. Staraliśmy się dzisiaj wypytać Nu-Nu, jakie powody skłoniły jego współrodaków do zdradzieckiego zamachu na naszych towarzyszy. Wydawało się jednak, że jeszcze ciągle jest sparaliżowany przerażeniem, nie zdołał się zdobyć na rozumną odpowiedź. Leżał uporczywie na dnie łodzi, a kiedy ponawialiśmy nasze zapytania, odpowiadał jedynie niedorzecznemi, idjotycznemi gestami. Tak na przykład, podniósłszy wskazującym palcem mięsistą górną wargę, pokazywał nam swoje zęby. Były one zupełnie czarne. Nigdy poprzednio nie widzieliśmy zębów mieszkańca wyspy Tsalal.
8-my marca. Dzisiaj przepłynęło koło nas jedno z owych białych zwierząt, zupełnie takie samo, jak stworzenie, którego pojawienie się wznieciło w swoim czasie taki popłoch wśród dzikich mieszkańców wyspy Tsalal. Miałem ochotę cisnąć w nie harpunem, ale nagle ogarnęła mnie taka omdlałość, że zaniechałem tego zamiaru. Woda stała się tak gorąca, że nie można zanurzyć w niej ręki. Peters nic prawie nie mówi, nie wiem, co sądzić o jego apatji. Nu-Nu jęczy bez przerwy i nie porusza się wcale.
9-ty marca. Miałki pył, podobny do popiołu, padał nieustannie naokół w ogromnych ilościach. Ławica mglistych oparów od południa wzniosła się wysoko ponad horyzont i zaczęła przybierać bardziej określone kształty. Mógłbym porównać ją jedynie do olbrzymiej, bezgranicznej katarakty, spływającej cicho do morza z jakiegoś potwornej wielkości wału, którego szczyty gubią się w niebiosach. Wydaje się, jakgdyby olbrzymia zasłona pokrywała cały południowy widnokrąg. Na okół zupełna cisza.
21-y marca. Posępna ciemność otoczyła nas dokoła — jedynie z mlecznej powierzchni oceanu wyłania się jakgdyby świetlana aureola, która ześlizguje się po bokach naszej łodzi. Biały pył, podobny do popiołu, zasypał nas niemal zupełnie, pokrywa on grubą warstwą i nasze ciała i łódź, gdy jednak zmiesza się z wodą, topnieje natychmiast.
Szczyty katarakty zniknęły zupełnie w ciemności i w oddaleniu. Czuliśmy jednak, że zbliżamy się ku temu zwałowi z przerażającą szybkością. Kiedy niekiedy mglista zasłona rozdzierała się przed naszemi oczyma, ukazując przez otwarte szczeliny cały chaos obrazów, niewyraźnych i drgających. Były to jakby migawkowe zdjęcia, trwające bardzo krótko. Przez szczeliny te powiewał również ku nam potężny i rwący, lecz bezgłośny prąd powietrza, marszcząc swym podmuchem rozświetloną powierzchnię oceanu.
22-gi marca. Ciemność staje się coraz gęstsza. Jedynym blaskiem jest ta dziwna, biała zasłona przed nami, odbita w zwierciadle wód. Olbrzymie, oślepiająco białe ptaki wylatują raz po raz z poza tajemniczej ściany i jakgdyby spłoszone naszym widokiem, powtarzają ciągle ten swój wieczny, żałośliwy krzyk: Tekeli-li!
Nu-Nu drgnął na dnie łodzi, słysząc ten okrzyk. Gdy usiłowaliśmy go podnieść, okazało się, że już wyzionął ducha.
A teraz z całym rozpędem wpadamy w odmęty katarakty, na przyjęcie nasze roztwiera się niby czeluść bezdenna. I nagle na naszej drodze wynurza się zamglona postać ludzka, mająca kształty nieporównanie większe, aniżeli jakikolwiek mieszkaniec ziemi.
A barwa skóry tej postaci jaśnieje nieskalaną bielą śniegu.





  1. Z rozmaitych przyczyn nie mogę zaręczyć, czy daty te są zupełnie ścisłe. Dają one jednak obraz ciągłości wypadków, czerpałem je zaś częściowo z poczynionych ołówkiem zapisków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.