Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Ostatni dzień
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Ostatni dzień.

W piątek przed świętą Elżbietą w domu Kondelików panował nastrój prawie pobożny. Już w osta tnich dniach sprzątano usilme, szorowano, myto. Podłogi były jak stół, okna błyszczały jak kryształ, za lustrami, za obrazkami powkładano zielone gałązki, a pani Kondelikowa co drugi dzień paliła na rozpalonym węglu drzewnym jałowiec, by wypędzić wszystką stęchliznę jesienną z mieszkania, by tu było, jak w kościele. Wszak jutro będą się schodzili goście weselni! Już jutro!
Jednocześnie panował tu pośpiech tłumiony. Wszyscy chodzili na palcach, mówili szeptem, aby nie przebudzić czegoś nieznanego. Sam pan Kondelik zaprzestał swej zwykłej hałaśliwości i rubaszności, nie tupał, nie dowcipkował, aż się mu nawet robiło trochę ciasno, wolał przeto wyjść na miasto. Po śniadaniu i po obiedzie wstał, wrzucił na siebie surdut i wyszedł. Nie miał żadnego określonego celu, ale w domu go coś dusiło.
Pani Kondelikowa była mu za tę ucieczkę wdzięczną. W takich chwilach mężowie trochę przeszkadzają, nie podobało mu się np. kadzenie. Gdy mistrz wyszedł, wyjęła z szafy czarny jego garnitur, nakazała Kasi, ażeby go dokładnie wyczyściła i zaniosła do krawca do odprasowania. Biała kamizelka, czysto uprana, znajdowała się u krawca już od poniedziałku.
Pepcia jak niema chodziła dziś po pokojach, a zwracając się do matki z pytaniem, czyniła to półgłosem, prawie szeptem. Oczekiwała czegoś i bała się niemal.
Pani Kondelikowa spoglądała często na córkę i już, już chciała zawołać: Pepciu! ale usta zamykały się znów same. Może jeszcze nadejdzie stosowniejsza chwila. Pepcia znów ile razy spostrzegała, że teraz mogłaby matka przemówić, uciekała szybko, bądź do sypialni, bądź do kuchni, do Kasi. Kasia mimo roboty miała dosyć czasu i sposobności, ażeby chwilami na panienkę z boku popatrzeć; a widząc jej milczenie, zacinała usta na których pojawiał się dziwnie złośliwy uśmiech.
Przed weselem! Pepcię przebiegało leciutkie drżenie po całem ciele, a chwilami czuła, że się jej nogi uginały. Czyżby to były jeszcze dreszcze po kąpieli, którą jej mamusia rano tak starannie przygotowała, z mielonym „fijołkowym” korzonkiem i z dodatkiem francuskiego octu wonnego? Tego jeszcze tylko potrzeba, ażeby się w ostatni dzień miała przeziębić! Czy takie drżenie opanowywa każdą narzeczonę? Pepcia nie pojmowała sama siebie, nie mogła sobie zdać sprawy z tego, czy powodem febry jest radość, czy strach. Czegoby się miał bać? Czyż nie przeżyła tylu dni? Czyż mógł nie nadejść dzień dzisiejszy? I dlaczego właściwie jest jej dziś tak dziwnie? Przecież to dzień zwykły, jak wszystkie, dotychczasowe, a dopiero jutro przyniesie zmianę w zwykłym trybie życia. Chwilami opanowywał ją nagły strach. Jeżeli już dziś jest taką nieswoją, to co będzie dopiero jutro, gdy ją ustroją w białe, atłasowe szaty, gdy ją wywiozą w powozie do kościoła i gdy cały świat będzie ją palcami pokazywał sobie: Patrzcie, ta biała, to narzeczona.
Chciałaby znaleźć ukojenie w robocie, lecz niestety! pozostawiono jej tylko drobnostki.
Pani Kondelikowa pozostawiła sobie na dzień ostatni powlekanie pierzyn, więc też po obiedzie, gdy mistrz się oddalił, podeszła do komody, gdzie leżały dawno przygotowane nowe powłoki, zawinięte w czyste płótno, przekładane różnemi wonnemi ziołami i starannie je włożywszy do koszyka, zawezwała Pepcię, ażeby się z nią udała na Winohrady.
Gdyby wypadło coś ważnego, Kasiu, to wiedz, że za godzinę, za półtory powrócimy. Ale nikogo po nas nie posyłaj, a uważaj, żeby tu kto nie wszedł, gdy będziesz ciągle prawie na dworze. Nie zapomnij dobrze napalić w piecach.
Szły nie odzywając się prawie do siebie. Pani Kondelikowa pogrążyła się w myślach smutnych niemal. Oto po raz ostatni prowadzi córkę, pannę, dziecko, które dziś do niej jeszcze należy, a które jutro należeć będzie do Wejwary. Lubiła Wejwarę, ale w tej chwili zazdrościła mu trochę. Naturalny porządek rzeczy: a jednak tak dziwny!
W mieszkaniu zdjęła pani Kondelikowa płócienną pokrywkę z pierzyn, leżących tylko w żółtych wsypach na wysokich materacach, przejechała dłonią pierzyny i poduszki i z pomocą Pepci zaczęła wpychać je w bielutkie, adamaszkowe powłoki.
Pepcia na ulicy oddychała swobodniej i opuszczała ją lękliwość. Ale na Winohradach ogarnął ją strach ponowny. Cisza panowała we wszystkich pokojach, kroki brzmiały głucho, Pepci robiło się prawie straszno.
Patrzyła z ukosa na matkę i zdawało jej się, że mamusia wygląda dziś zupełnie inaczej, niż zwykle. Co za niezwykła powaga i zamyślenie maluje się na twarzy.
Pepcia nie mogła znieść dłużej tego milczenia.
— Czy mamusia ma iglicę? — zapytała.
— Moje dziecię — rzekła matka — przecież tam jest stolik do szycia, a w nim wszystko, czego potrzeba.
Pani Kondelikowa odmierzyła tasiemkę, nawlekła, podała iglicę córce, a sama wzięła drugą.
Pośpiesznie i często zaczepiając, pracowała Pepcia iglicą, a gdy ukończyła pracę i gdy pani Kondelikowa pokryła łóżka przeszywanemi kapami z atłasu koloru wiśniowego, zapytała Pepcia, nie patrząc na matkę:
— Czy te łóżka powinny, mamusiu, tak stać obok siebie?...
Pani Kondelikowa równała pokrywki, gładziła je, choć już było wszystko wzorowo zrównane i odpowiedziała zwolna:
— Muszą, córuniu, muszą. To już taki zwyczaj, taka moda, a zresztą, zresztą... są już tak zrobione, wiesz? Tamta tylna krawędź, jest ślepa, uważasz, ta rzeźba jest tylko z zewnątrz, i gdyby je postawić inaczej, nie wyglądałoby to ładnie.
Pepcia nie odpowiedziała zaraz. Wyglądała oknem na dolinę Nusli, nad którą ciągnęły mgły jesienne, z któremi mieszał się ciemno-szary dym z wysokiego komina browaru, bębniła palcami prawej ręki po marmurowym blacie umywalki, zaciskała usta, a twarz jej chmurzyła się nieznacznie. Nareszcie otwarły się usta:
— Ja myślałam...
Nie dokończyła.
Pani Kondelikowa z zapartym oddechem czekała na dalsze słowa córki. Od rana pragnęła, ażeby jej córka dała sposobność, od rana spoglądała na Pepcię prawie magnetyzującem okiem, ażeby na niej pytanie wymusić. Tu, na tem miejscu powie jej wszystko. W domu wahała się trochę, tam patrzyła ciągle na Pepcię jako na dziecię; w otoczeniu, gdzie sama panowała i była najwyższą instancyą, nie mogła się zdecydować na udzielenie ostatniej nauki. Tu inaczej. To nie jej mieszkanie, to dom Pepci i tu Pepcia przestaje być zależną, tu staje się podobną do niej, do matki, jak kobieta do kobiety, tu dorasta prawie do matki.
Patrzyła na Pepcię wyczekująco i jak przedtem w domu magnetyzowała wzrokiem, ażeby z niej wyciągnąć pytanie, ale Pepcia milczała.
Pani Kondelikowa podeszła do córki i pogłaskała ją po twarzy.
— No mów, o czem myślałaś, córuniu?
Pepcia nie odpowiedziała, ale lekkim ruchem głowy usunęła się z pod dłoni matczynej.
— Wiesz, córeczko, są niektóre rzeczy dziwne wogóle — spotka cię tu niejedno, czego nie znasz, ale inaczej być nie może. Wiesz, wyobraź sobie tylko, że będziecie od jutra należeli do siebie, ty i Wejwara, że będziecie mieszkali razem, jak w gniazdeczku, nie będzie tu ani tatki, ani mamusi, my już wogóle nie będziemy mieli prawa do ciebie, Wejwara będzie twoim mężem i panem...
— Ja wiem, mamusiu — wymówiła Pepcia bezwiednie prawie.
— No, widzisz, córuniu. Będziesz mu gotowała, paliła w piecach, będziesz się starała wogóle, ażeby miał, co mieć powinien, on zaś będzie ci dawał pieniądze na życie na wszystko...
— Ja wiem, mamusiu... tak samo, jak poprzednio — rzekła Pepcia.
— I będziecie się przytem kochali, córuniu, rozumiesz i jedno dla drugiego wszystko uczyni. We wszystkiem musisz go słuchać, Pepciu, we wszystkiem...
— Ja wiem, mamusiu — wyrwało się jakby z gniewem z ust Pepci, wyglądającej ciągle oknem i unikającej starannie oczu matki.
— No, wiesz i nie wiesz, jak każde dziewczę na twojem miejscu — mówiła dalej pani Kondelikowa, zakłopotana sama. — Wspomnij sobie o tem, Pepciu, gdy ci się będzie coś dziwnem wydawało, że jest to los wszystkich kobiet, i żeśmy to wszystko przeżyły. Jest to piękny stan, córuniu, gdy Pan Bóg da wszystko, czego do życia potrzeba, i gdy jest harmonia, jak mawiamy. Ale jednak nie każda wie, jakie to zadanie, choć tylko z początku... Cierpliwości, córuniu, a wszystko idzie później, jak po maśle. Nie zapomnij również, że się matka modli w domu za ciebie... Wiesz, dziecię kochane, są rzeczy, o których się przedtem nie mówi i mówić nie może, ale które nieodzownie trzeba przeżyć po ślubie...
Pepcia rada była, że szybko ciemnieje, że nie widać już jej twarzy, w której się krew paliła.
— Kochasz Wejwarę, prawda, Pepciu? — mówiła pani Kondelikowa tłumionym głosem i powoli przybliżała się do córki.
— Przecież wiesz o tem, mamusiu...
— Bardzo go kochasz, prawda, Pepciu?
— Wiesz, mamusiu...
— I gdyby chciał od ciebie nie wiem czego, nie odmówisz mu, prawda, Pepciu?
— A co mógłby?...
Pepcia posunęła dłonią po czole, doznała wrażenia, jakby się jej osunęły włosy i jakby jej tam przeszkadzały. Ale nie, włosy były w porządku.
— O to właśnie chodzi, Pepciu! Mąż ma wielkie prawa, nawet w Piśmie świętem napisane, a przed ołtarzem ksiądz ci powie: żona niechaj naśladuje męża swego w radości, kłopocie, we wszystkiem i zawsze..
Pani Kondelikowa zamilkła. Gotowała się na tę chwilę przez całą dobę. Uf! jakież to trudne zadanie! Przybliżyła się i chciała ująć Pepcię za rękę, ale dłoń jej opadła. Gdyby jej się dotknęła i poczuła, jak córka drży, odrazu straciłaby odwagę. Znów widziała w Pepci tylko dziecię.
Stanęła o krok od niej i mówiła dalej tłumionym, drżącym głosem:
— Jutro, Pepciu, przestaniesz być panienką podług prawa boskiego i ludzkiego, staniesz się małżonką człowieka, którego sobie sama wybrałaś, a na mocy prawa małżeńskiego, przybliży się do ciebie Wejwara...
— Mamusiu! — wyrwało się Pepci z piersi ściśnionej, jakby błagała o miłosierdzie, a porwawszy matkę za ręce, pochyliła się aż na jej pierś i łkając, opierała się o nią.
Pani Kondelikowej ściskało się serce. Czuła na dłoniach wilgotne łzy córki i w tej chwili także oczy jej zaszły łzami. Podpierała dłońmi głowę Pepci i szeptała w płaczu:
— Uspokój się córuniu, inaczej być nie może, jesteśmy na to stworzone...
Do silnego wzruszenia, jakie ją opanowało, przyłączyła się radość, że ciężkie zadanie spełniła, że powiedziała córce, co jej powiedzieć musiała.
Ciemniało coraz więcej. Gdzieś pod nimi, czy nad nimi na piętrze bił zegar głębokim, melancholijnym dźwiękiem.
Pani Kondelikowa przypomniała sobie nagle o czemś i podnosząc głowę Pepci, zawołała:
— Ależ, Boże mój, dziecię, chciałam przecie jeszcze nakłaść do pieca, ażeby Kasia jutro tylko podpaliła, gdy przyjdzie. Idź, przynieś mi trochę wiórek i kilka drewek z kuchni...
Pepcia chętnie wyszła, osuszyła w kuchni oczy i wróciła po chwili, niosąc w ręku drzewo, a w drugiej świecę, ażeby mamusi było widno.
— Widzisz, widzisz, córuniu — mówiła pani Kondelikowa, schylając się do pieca i nakładając drzewo — będziecie tu żyli, jak w bajce! Nawet do nas nie zatęsknisz...
Pani Kondelikowa skończyła, wstała i patrzyła miłośnie na Pepcię, na którą padał żółty blask świecy. Przy blasku tym jednak błyszczały jeszcze łzy w oczach Pepci.
Teraz podeszła szybko do matki, zawiesiła jej się na szyi i całując namiętnie, mówiła.
— Tak się cieszyłam, a teraz tak mi smutno, mamusiu!
— Ee! cicho, dzieciaku — odrzekła pani Kondelikowa — to dlatego, że jesteśmy tu same. Chodźmy, wstąpimy jeszcze po jaki przysmak na kolacyę.
Wzięła płaszcz, pomogła Pepci wdziać żakiecik, wzięła potem świecę i poświeciła w przedpokoju. Tu postawiła świecę na małej szafeczce, zagasiła ją, zgniotła palcami gorący knot i starannie zamknęła mieszkanie.
Chłodny, wilgotny wiatr odwiał trochę tego niemiłego nastroju, w jakim znajdowały się w cichem, spokojnem mieszkaniu, reszta zniknęła w ruchu ulic Szafarzyka i Hawliczka, w szumie niezliczonych przechodniów, śpieszących we wszystkich kierunkach, w turkotaniu i dzwonieniu powozów tramwajowych, w migotliwem świetle latarń gazowych, których szybami wstrząsał wiatr.
Pani Kondelikowa po kilku krokach pochwyciła córkę pod lewę ramię, zawiesiła się na niej i przycisnęła ją mocno do siebie. Czuła, że Pepcia tuli się do niej.
Gdy tak szły blizko siebie, rozlewało się u obu od połączonych ramion ciepło coraz szerzej po całem ciele i chociaż słowa nie wymówiły, rozmawiały dalej tym niemym sposobem, jakim umieją rozmawiać dwie dusze, mające w sobie nawzajem oporę, rozumiejąc się bez wydania choćby jedynego dźwięku.
Już prawie na pograniczu Pragi wstąpiły do sklepu z delikatesami. Rozejrzawszy się, kazała sobie pani dać kawałek sera ementalskiego, pudełko sardynek i trzy śledzie „bez ości,” takie zwijane.
— Tatko to lubi, a Wejwara także.
Na ulicy pouczała Pepcię:
— Gdy będziesz kupowała czasem dla Wejwary ser, bierz zawsze tylko ementalski, ten żółty i z dużemi oczkami, a gdy będzie u kupca wybór, to każ sobie dać taki spocony, bo to najlepszy. A sardynki kupuj mu tylko francuskie, wiesz, dalmackie są twarde, nie rozpływają się w ustach. Zresztą wy oboje tego dużo nie zjecie, ale gdy czasem kogo zaprosicie, to trzeba uważać. Gdy my do was przyjdziemy, to przyniesiemy z sobą!
Przechodziły już ulicę Żytnią.
— To sobie ciocia Kasia podje na sardynkach!
Na wieczór bowiem była zaproszona ciocia Urbanowa i pan Slawiczek, drużba Wejwary. Powinno być wesoło, bo to także stary zwyczaj — mówiła pani Kondelikowa — ażeby nie panowało usposobienie pochmurne. Miała przyjść także Amalka Myszkówna, druchna, ale wymówiła się — choć byłaby chętnie przyszła — tem, że suknia na jutro nie będzie gotowa. Pepci zdawało się, że Amalka wstrzymuje się tylko ze względu na Hawrdę, który, jako człowiek zazdrosny, gniewałby się, że jego ubóstwiana będzie druchną i pójdzie pod rękę z innym mężczyzną. A na to nie było rady. Slawiczkę dawno zaprosił Wejwara o Hawrdzie zaś nawet nikt nie pomyślał od owej przygody na wieczorku „Karafiatów.”
— Spłatałby nam znów jakiego figla — mówiła pani Kondelikowa.
Do domu przyszły po godzinie siódmej. Kasia kręciła się po kuchni, doglądając w piecyku pieczeni cielęcej. Sałatę przygotowała już w południe i to z ziemniaków ciepłych jeszcze, ażeby się w nie wpił ocet i oliwa.
— Taka jest najlepsza — pouczała matka Pepcię — tak powinnaś ją robić zawsze. Zimne smakuje jak pokrajane mydło i nic w siebie nie przyjmą.
Pieczeń około siódmej się dopiekała, czerwieniła się po wierzchu, jak wiśnia, pachniała w kuchni i w ogrzanych pokojach aż miło, a pani Kondelikowa przeglądała w jadalni nakrycie stołu, czy wszystko w porządku.
Wtem powrócił pan Kondelik, wytrząsnął z siebie wilgoć ulicy, chwytał nozdrzami lubą woń pieczeni i miły zapach sałaty, i nim zdjął palto, zaczął grzebać w kieszeniach.
— Dziś, Betty, użyjemy sobie! Patrz, niosę kawał ementalskiego sera, dla was kanodki (sardynki), a dla wszystkich zawijane śledzie. Patrzcie!
I wyjmując, kładł zawiniątka na stole, a zawiniątka były duże; pan Kondelik, gdy kupował, to już kupował porcye obfite.
Pani Kondelikowej zbierało się na śmiech, ale się zaraz opanowała.
Pepcia już chciała powiedzieć, że kupiły także to samo, ale matka mrugnięciem oczu zatrzymała ją w pół drogi, ażeby tatce nie popsuć humoru.
— No, dzieci, dopieroż to się dziwicie, co? Prawda, żeście o tem nawet nie pomyślały, hę? Ale ojciec pamięta, jak zwykle...
Pani Kondelikowa uśmiechała się dobrodusznie i dała znak Pepci, ażeby pokładła przysmaki na jakie talerze, a potem wystawiła za okno. Za chwilę śpieszyła do kuchni, aby ukryć swoje zakupy. Przecież się to nie popsuje. Zje pojutrze, jutro bowiem zupełnie co innego pojawi się na stole.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.