Obrazy z kraju/Obraz drugi: List z drogi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Zamiast chwalić gościnność, wysławiać serdeczność,
Co pod twym dachem nieba sąsiadom przychyla,
Wolę przypomnieć żal, co odjazdu konieczność
Budzi; tęsknotę, siostrę tę Psychy motyla,
Niosącą myśl skrzydłami ku garstce wybranych,
Coraz rzadszych, im bardziej, silniej ukochanych!...
Famulus mnie obudził – nie mnie, lecz mój smutek,
Że odjeżdżać trza było… Przez okno wyjrzałem –
Ranek chmurny… więc smutną wróżbę drogi miałem,
I uszczknąwszy z gazonu dwie białych stokrotek,
Pożegnałem ten cichy dom w ustronnem siole,
I skoczyłem na wózek z chmurami na czole,
Co były bardziej ciemne (choć z tęczy nadzieją)
Niż te, co się smokami po niebie goniły…
Nasza nocna rozmowa, w któreśmy koleją
Miotali, jak w zdrój kwiaty, perły, złota bryły,
I rozmowy serdeczne i wężowe jady,
Rozmowy tej wspomnienie chmurzyło mi czoło.
Jechałem szybko – drzew mnie żegnały gromady
Umajone, śmiejące wiosną tak wesoło,
I na tle ich od wzgórza jeszcze raz ujrzałem
Domek, w którym chwil pięknych kilka zostawiłem.
Tej pełni szczęścia, tego harmonji spokoju
Tak dawno nie poczułem wśród życia rozstroju –
Toć jak garść liści, garstkę błogosławieństw rzewnych
Oderwałem od serca, na wichry rzuciłem,
By nad kołyską syna twego cieniem miłym
Skrzydeł swoich czuwały w burzach dni niepewnych!
Jechałem… Zniknął domek i wzgórze za wzgórzem
Mijając, w pośród wspomnień i myśli pogoni
Dojrzałem, jak żelazny ślimak się pod wzgórzem
Wałęsał, dym miotając po zielonej błoni…
Gwiz[d]nął – wsiadłem – i sunął rytmem tak leniwym,
Że cielę z jednej stacji wołem już na drugą
Zajechać iście mogło… Z francuską papugą
Po drodze się spotkałem (wrażeń byłem chciwym).
Uśmiechniesz się, że Przemyśl, co od dawna lubię,
Zatrzymał mnie dzień cały – w Przemyślu czas gubię.
Pobiegłem nad brzeg Sanu, dumając z tęsknotą
O Lipnikach; wnet widzę, jak lokomotywa
Warkoczem popielatym dmie już niecierpliwa
I czmycha po żelaznym moście… mniejsza o to!
W Jaen [1] mnie spotkało to samo (ex voto [2]
Od roztargnień zawieszą kiedyś w mej zagrodzie…)
Tymczasem się oddałem cały mej swobodzie.
Spędziłem dzień uroczy – prawdę ci powiadam,
Że się Heidelberg cudny, tak będący w modzie,
Nie umył do Przemyśla. Choć tyle posiadam
Wrażeń., barw, wspomnień na mej wędrownej palecie,
Przecie zawsze z radością gród ten witam, przecie
Żaden w pamięci mojej nie zatarł wspomnienia,
Kiedy dzieckiem po starym moście, już zerwanym,
Przejeżdżałem – i później wartkiego strumienia
Prułem fale, rad wiosny wdziękom umajenia!
(Gdyby stał w Niemczech, byłby od wielu zwiedzanym.)
Niedawno, pomnę, stałem na Sykulskim brzegu,
Palermo mając u stóp, wyżej Morreale,
W dali morze, jak turkus o złotawym ściegu,
A w środku Concha Dora!... W zachwycenia szale
Patrzałem na tej słynnej rozkosze doliny,
Na faliste morw, winnic, pomarańcz wyżyny,
Zapalone kurzawą świateł, co sypały
Się nań z ciemnych błękitów i na wzgórza czole
Drżały w namiętnym skwarze, ni to aureole!
W dali w winnicach domy rozrzucone stały,
Wyżej o i skał, kaktusów, aloesów szczyty,
Najeżone bezczelnie, goniły w błękity!
Gdzie niegdzie strzela palma samotna od morza,
Albo italska sosna trzmieli rozmarzona,
Nad tem blado-różowa rozpłonęła zorza
I w piany mórz zapada słoneczna korona.
A jednak…
                     Concha Dora, wierzaj mi, mój bracie,
We wieńcach swoich winnic, w morza modrej szacie,
Z aureolami swemi i wdziękiem bez granic,
Nie była mi piękniejszą, jak jeden rzut oka,
Co dziś smutnym sokolem rzuciłem z wysoka
Przemyskiej baszty! Wobec tej doliny, za nic
Wiele innych!... bo wzgórzów tych rytmicznie krągła,
Zielona, harmonijna amfiteatralność,
Sanu w kilku załomach srebrna wstęga ciągła,
Co się wije cudowna, jak życia fatalność
W pośród kwiatów wężowa… te rozległe błonia
Z dzwonkami trzód przelicznych, te sady, ustronia
Chat rozsianych w rozkwitłych swych jabłoni śniegach,
I słowiczy hymn cichy w cichych Sanu brzegach,
To mi było piękniejsze niźli Concha Dora!
I nad Sanem chodziłem sobie do wieczora
Do groty, co źródełkiem nieustannem płacze,
I na wzgórze trzech krzyżów, gdzie chłopię prostacze
Pasąc bydło, na fletni wśród wieczora ciszy
Grało tak, że go serce moje dotąd słyszy…
Pomyślałem: o! gdyby grać tak choć raz w życiu,
A potem – przepaść w pustyń otchłannych ukryciu!
Zostań tak, o pacholę! kwiatku nieświadomy
Twej woni, z tymi kwiaty, nie stań się artystą,
Bo byś przeklął sam siebie i powołał gromy
Na żmije, co krynicę mącą natchnień czystą![3]

Wszedłem w sielskie ogrody – w nich kwitnące grusze
Brzękiem Chrząszczew majowych, na złość zawierusze
Brzmiały, jabłonie kwiatem różowym dzierzgane
I wiśnie pszczołobrzękłe, w śnieżny puch odzi[a]ne…
Jednak nie tak wspaniałe były jak fryzura
Pani D***, co pudru białego śniegami
Wśród innych odbijała, ni to Jungfrau góra,
Królująca swym wdziękiem pomiędzy Alpami,
Bo była jak dziewica, co gołąbków parę
Do świątyni przyniosła z synem na ofiarę,
I kiedy z tą gromnicą i dzieckiem klęcza[ł]a,
Zdało mi się, że widzę Madonnę w świątyni,
Godną barw Bonifacja [4] i pędzla Rafała,
Która z parą gołąbków ofiarę swą czyni.
Zapada słońce… ptasząt gzy słychać w wiklinach,
Chór dzwonów się rozebrzmiał jak arfa, co w chmurach
Trzymana, brzmi harmonją po lasach, po górach,
I kona! wniebowzięta, w błękitów kramach –
Gwiazdy drżą już w niebiesiech, bluszcze na ruinach
Dreszczem tajemnym szepcą… śnieżnych brzóz warkocze
Grają pieśń smętnych westchnień i fali urocze
Źródła końcami swymi w ciszy zamiatają,
Poniżej cztery top i szum sw[ó]j zestrajają…
Zmrok zapada… jak ciche morendo symfonii,
Co na wzór Boga zaklął Beethoven w harmonji.
Lasy, wzgórza ciemnieją i cieniów potęga
Kwefi wszystko.. a tylko jasna Sanu wstęga.
On jest jak człowiek cichy, cnót idący torem,
Którego wartość błyśnie dopiero wieczorem!
Więc ty a San to jedno! i synowi twemu
Na krzyżmo daję tylko to proste życzenie,
By do ciebie podobny, na czas i przestrzenie
Poszedł – z taką miłością plemieniu ludzkiemu
Oddan, a służąc Polsce jako syn wybrany,
Niech będzie kiedyś „jak Ty” od wszystkich kochany!
Tak wspominając Znicz twój, twój miły kominek,
Na niespokojny w nocy wróciłem spoczynek.
                   * * *
Nazajutrz wyruszyłem stęsknion ku domowi.
Prawdę mówiąc, nie byłem tego dnia w wagonie,
Bo wędrowałem w Trentowskiego Panteonie,
Śledząc orli plan gmachu, wytrwałości mrowiej…
Choć nieskorym przysięgać na magistrów słowa,
Jak strumień mnie porwała ognista wymowa,
I ku jego „kmiotowi”, z którymem się zgodził,
Miotałem się myślami, któremi on wodził.
„Stworzenie świata, mówi, jest jednem wszechmocy
Słowem, wcielenie syna jest niepokalane,
A święty żywot jego zbawieniem od nocy
Pierworodnego grzechu i wypowiedziane
Odeń prawdy nadziemskie, niebieski głos Jego!
A mądrość i moc jawna, to cud, cud bez końca,
Tak niewytłumaczony, jak substancja słońca,
Co wszechobecna świeci; cud! cud! cud! do koła!
Kto słyszy, temu wszędzie, z wszystkiego cud woła.”
Niestety, miły bracie, nie iwelu ma uszy
A i oczy, by widzieć cuda, co rozsiane,
Jak ja na przykład. Powiedz sam: byłem na gruszy,
I miałem rwać pietruszkę! (cebule kochane!)
Jakżem miał widzieć cuda? X…. wtedy był przy mnie,
On gruby obywatel, czcigodnie zasiadał,
We wrażeń mych wiosennych rozśpiewany hymnie,
Nie dziw, żem równowagę na chwilę postradał,
Bo pod samym przystankiem jego mops otyły
(Jak gdyby Falstaw powstał z Henswurszta mogiły)
Jął wyglądać z wagonu, w serdecznej radości,
Że miasto nie daleko, że czekają konie,
I stało się zaćmienie na mym nieboskłonie,
Bo wyglądając, wagon pogrzebał w ciemności.
Mijałem te dwa wzgórza, tak pełne znaczenia,
Gdzie orli ród Herburtów miał gniazdo z kamienia,
Dotąd sterczy śród lasów cienistej korony,
Modlą się, konterfekta, brzmią klasztorne dzwony,
I przeszłość jakimś dziwnym świętości urokiem
Na tej górze przemawia, czaruje widokiem!
Tutaj pierwsza drukarnia pono w Polsce była,
Tutaj się panu Kmicie żona zaręczyła!
Więc Fulsztyn, malowniczy Chyrów drogę zmienia,
Gaje, łąki, strumyki igrają wśród cienia,
I Głęboka – co płytka [5], miła w tłach wieczoru,
Dobromil bez pielgrzyma i Sambor bez boru.
Wreszcie (tandem) wysiadłem w starych Dobrowlanach;
Ilko już czekał z wózkiem, ale nieświadoma
Cywilizacji klacz się nowozaprzężona
Zlękła lokomotywy, cała drżąca, w pianach,
Porwała i postronki i orczyk złamała,
I przez całą mi drogę wciąż chimerowała.
Po drodze odwiedziłem świeży grób sąsiada,
Któregom już nie zastał. Żegnając, nie wiedział,
Że nas rozdzieli taki niespodziany przedział,
A kto o tem nie myśli, temu stokroć biada!
W domu już Sycylijczyk [6] czekał; pantonimą
Mówił z ludźmi, zziębnięty był i zrozpaczony,
W pąsowym chodzi fezie i jest zachwycony
Świeżością naszej wiosny i całą krainą.
Jedzie stąd do Warszawy i do Petersburga.
(Do golenia mu trzeba sprowadzić chirurga,
Co drogą Drohobycką, jadąc na Rychcice,
Niszczy osie i żebra, orczyki i lice.)
Chodzi po wszystkich kątach, był w cerkwi, był w szkółce,
W każdej stajni, krowiarni, spichlerzu, stodółce,
O mało do piwnicy nie wleciał, nieświadom,
Że dziura na gazonie. Nieposłuszny radom,
Po deszczu spaceruje i pisze wrażenia
Podróży. Pyta, czemu chłopi długie włosy
Noszą, czemu zadarte w górę mają nosy
I z czego robią białe, płócienne odzienia?
Zamkiem zaczarowanym nazwał Wróblewice,
Z cierpliwością baranka cały akt Achmeda
Słuchał, lecz mu fortepian pół wrażenia nie da
Tego co bez orkiestry zdało się na nice!
Paese con figure [7] (!) nazwał moje łąki;
Sam gotował ślimaki, strzelać chciał skowronki,
Zdziwion, że koło lasu parkan nie stawiono,
Rzekł, że w Sycylji dawno już by go skradziono,
A gdy mu się chłop do nóg skłonił, rzekł że trzeba
To opisać w gazecie, lecz nikt wiary nie da –
Niechajże ich oduczy tego obyczaju!
Schylają się do kolan, jak się ojcom radzi
Schylali ojce nasi (niech ich Bóg prowadzi),
I nie zawsze ten ukłon znaczy nizkość kraju –
Lecz miał i wiele racji; w słowiańskim plemieniu
Duch niewoli się nazwał po własnem imieniu,
Potrzeba im koniecznie, by po nich deptano,
Schylają głowy, zamiast by im je schylano;
A gdy despota dobrze ucha im nakręci,
To idą jak zegarek, zdają się kontenci!
Ogień ich ze słomy, flegma wznieca dobroduszność
Nieszczęsną – więc niestety miał i Włoch mój słuszność.
Wreszcie do krów poszedł, czem pachciarz strwożony
Czynsz podwyższył i odszedł jak zając skruszony;
Na mleko ciągle mówił: che stupendo late! [8]
I znalazł że są piękne wrony popielate.
Odjeżdżając, zapewniał że się dobrze bawił…
Więc przejdę na przedmioty dawniej omawiane.
Przypominam waszmości żyto obiecane,
Któremu rad Z*** nawet już zostawił
Pole na to, jeżeli będzie zapomniane,
To pomnik obietnicom, co nie dotrzymane
Postawię. Wstyd mi wprawdzie że się upominam,
Lecz wiesz, że przyjaźń na to, „by jej nadużywać”.
Wybacz, lecz mi się dalej nie chce rozpisywać,
Bo ten dowcip z niesmakiem zawsze przypominam [9].
Bądź zdrów! jeszcze raz dzięki, o – a corde [10] dzięki,
Niechaj na męża Polsce wzrasta twój maleńki.
Nie życzę mu by wielkim był, ale szczęśliwym,
Przezacnym jako ojciec, jak matka cnotliwym;
Więcej życzyć nie trzeba, bo reszta dodana
Będzie – choć nie różami droga życia słana.
Nie wiem czemum zrymował przedmiot prozaiczny,
Tyś raz w życiu dokazał, żem był dydaktyczny.
Pamiętajcie najmilsi, żeście obiecali
Odwiedzić mnie wśród lata, dotrzymajcież słowa;
Bytność wasza, to klejnot na serdecznej szali,
I zbyteczną by była krasa retorowa,
Bo wiecie, że was czekam w mej drogiej ustroni
Z chlebem, solą i sercem na braterskiej dłoni!


  1. Mów Chaen, miasto w Hiszpanji, na drodze do Grenady.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Ex voto – ex-voto, to po łacinie: na ofiarę.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Na tym koniec odcinka w numerze 28 na stronie 5.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Bonifacja –?
  5. Głęboka, rzeczka pod Samborem.
  6. Baron Carlo Morso, jeden z najwytrwalszych włoskich podróżników, który prawie cały świat zwiedził.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Paese con figure – wioską z rycin, bądź krainą z rycin.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Che stupendo late! – jakie zdumiewające mleko.
  9. W jednej z komedii Lindaua.
  10. Przypis własny Wikiźródeł A corde – po łacinie: z serca.?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.