Obrazki z życia wiejskiego/Nauczyciele ze wsi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Żdżarska
Tytuł Nauczyciele ze wsi
Pochodzenie Obrazki z życia wiejskiego
Wydawca nakładem ks. Franciszka Rażyńskiego
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAUCZYCIELE ZE WSI.

Dobrze, dobrze dziateczki, rzekł stary wiarus, odziany w porządną siermięgę, kładąc drżącą rękę na głowie Kasi, swojéj najmłodszéj córki, i z miłym uśmiéchem spoglądając na syna Andrzejka; — śliczne litery, jakby je kto ulał.
Dziewczyna podniosła głowę, i cała zarumieniona, pokazywała starcowi czysty zeszyt, gdzie wprawną już ręką przepisywała pobożne pieśni.
Andrzejek oderwał oczy od książki, i patrząc przez ramię siostry, chwalił z całego serca jéj pismo.
— At, nie durzylibyście dzieciuchom głowy, zawołał stary Marcin, zaglądając przez otwarte okno do chaty; cóż to, na próżniaków, pasibrzuchów wykierować chcecie najlepsze i najmilsze z waszych dziatek?
Stary wiarus gniéwnie pokręcił wąsa, ale udobruchał się po chwili i odpowiedział łagodnie:
— Chroń mnie, Panie Boże, od podobnych chęci, ale bądźta spokojni; dziatki moje potrafią poczciwie zapracować na kawałek chleba.
— A co, czy tak gryzmoląc po całych dniach? pytał z przekąsem Marcin.
— Cóż to! zawołał zapominając się Józef, i zakipiał znów gniéwem; alboż moja Kasia nie umié prząść, szyć, tkać, siać, sadzić warzywo, hodować drób’, jak najlepsza gospodyni we wsi, jak jéj świętéj pamięci matka poczciwa, a moja nigdy nieodżałowana żona? a Andrzejek, czy równie dobrze nie orze, nie młóci jak jego bracia, a prócz tego nie strzela celnie, jak żaden ze wsi całéj? —
— A nadewszystko, rzekła słodko młoda i śliczna jak róża panienka, uchylając drzwi chaty, nie ma lepszéj córki i lepszego syna nad Kasię i Andrzejka, we wsi całéj.
— Jak się ma wielmożna panienka, zawołał Józef ze łzami w oczach, ściskając w grubéj swéj dłoni delikatną rączkę, którą mu panna Zofia podała.
Ale my pannę Zofią miluchną Zosią nazywać będziemy.
Kasia i Andrzejek z uśmiéchem radosnym skłonili się Zosi.
— Przyszłam do was, kochany Józefie, z prośbą od rodziców, rzekła panienka trochę zakłopotana.
— A jakaż to prośba? spytał zdziwiony Józef.
— Oto, odpowiedziała Zosia, czybyście nie pozwolili Andrzejkowi uczyć się z Jasiem. Wprawdzie brat mój daleko od niego jest młodszy, ależ to przecie nie przyniesie krzywdy Andrzejkowi, że się razem z dzieckiem pomozoli.
Józef zamiast odpowiedzi wzniósł oczy do nieba, i składając ręce, zawołał: Panie! błogosław naszych dobrych panów, naszych dobrodziejów.
— I ja mam do was prośbę, Józefie, czybyście nie pozwolili Kasi na jaką godzinkę dziennie przychodzić do mego pokoju.
— Błogosław cię Boże! dobra panienko, zawołał już z płaczem Józef, oblewając łzami ręce Zosi.
Nazajutrz Andrzejek słuchał we dworze mądrych nauk nauczyciela, a Kasia w pokoju Zosi szyła, pisała, rachowała, czytała i rozmaitych pięknych uczyła się pieśni.
A tymczasem cztérech starszych synów Józefa pracowało razem z ojcem w polu.
Maciéj, Jakób, Szymon i Janek, nie tylko że doskonale na gospodarstwie wiejskiém się znali, ale czytali, pisali, rachowali dobrze, a co najwięcéj: znali dokładnie zasady świętéj wiary katolickiéj i postępowali poczciwie.
Stary Józef sam był nauczycielem swych dziatek. Dużo on w młodości zwiédził świata, dużo poznał ludzi, dużo w życiu swojém doświadczył i przekonał się: że cnota, nauka i praca czynią prawdziwe szczęście człowieka na ziemi.
Co więc sam umiał, tego uczył dziatki; szczególniéj téż po śmierci najlepszéj żony, całą pociechę już na ziemi widział w dziatkach swoich.
Rok minął niepostrzeżenie, Andrzejkowi dużo mądrości do głowy przybyło, tak że już sam ojciec z upodobaniem słuchał, co syn tak mądrze prawił, a bracia Andrzejka z pewném uszanowaniem patrzeli na niego. Ale Andrzejek był jak dawniéj skromny, potulny, i wcale się swoją mądrością nie pysznił, i tylko co dzień dziękował ojcu i braciom, że mu pozwalają więcéj siedziéć nad książką, a sami za to więcéj oddają się pracy. Andrzejek w niedzielę razem z braćmi, przestawał z sąsiadami, oddawał się niewinnym zabawom, i ojciec zupełnie kontent był z niego.
Kasia utrzymując porządek w chacie, co dzień jednakże znalazła chwilkę, by pobiédz do swojéj ukochanéj panienki, a w niedzielę po nabożeństwie zwoływała do chaty wiejskie dziéwczęta, i uczyła je pisać, czytać i tego wszystkiego, czego się sama nauczyła.
Zdarzyło się raz, że jednéj niedzieli w lato Kasia w izbie uczyła wiejskie dziewczęta, a Andrzejek na ławie pod drzewem, co ocieniało chatę, opowiadał zgromadzonym wieśniakom historyą świętą. Młodzi wiejscy nauczyciele tak byli zajęci nauczaniem, że ani spostrzegli, jak matka Zosi tuż przy drzwiach chaty stanęła, spoglądając z rozrzewnieniem, to na Andrzejka siedzącego pod lipą z rozjaśnionemi oczyma, to na gromadę młodych wieśniaków i Józefa, który z ojcowską dumą spoglądał na syna.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekła matka Zosi, stając na progu chaty.
— Na wieki wieków! odpowiedziała cała gromada, zrywając się na nogi.
— Jak się masz, Andrzejku, jak się masz Kasiu, jak się macie, kochane dziatki, rzekła zacna pani, witając całą gromadę. Otóż to dobrze, że was tu wszystkich widzę, mówiła daléj, bo właśnie chcę wam oznajmić, że w nowo wybudowanym domu, gdzie nie tylko jest pomieszczenie na szkołę, ale i mieszkanie dla nauczyciela i nauczycielki, pojutrze rozpocznie się nauka. Ksiądz proboszcz oznajmi to wsi całéj jutro, jako w odpust, z ambony, byście wasze dzieci, siostry, braci, krewnych dalszych i biédne siéroty, do szkółki na naukę przysyłali.
Kasia i Andrzejek krzyknęli radośnie, całując z uszanowaniem ręce pani, ale ani się domyślali, jaka łaska, jakie ich szczęście czekało.
— A czy wiécie, kto będzie nauczycielem i nauczycielką w szkółce, kto będzie pomagał Zosi uczyć dzieci, kto będzie jéj prawą ręką?
Wszyscy patrzeli się na panią i nikt zgadnąć nie mógł, kogo to szczęście spotka.
— Oto wam ich przedstawiam, rzekła pani, biorąc za rękę Kasię i Andrzejka.
— Ja? ja? krzyknęli razem Kasia i Andrzejek z niewysłowioném zadziwieniem; to być nie może!
— Ale tak jest, tak jest, moi drodzy, mówiła pani.
— Czy my tego godni i warci, rzekło znów rodzeństwo składając ręce, my sami nie wiele umiémy.
— Umiécie wiele, i tego tylko nauczcie dziatki: kochać Boga i bliźnich, szanować rodziców, pracować z całéj duszy, oto i wszystko. Prócz tego Kasia będzie uczyła dziéwczęta rozmaitych robótek, przytém pisać, czytać, rachować, historyi świętéj i własnego kraju. Naukę religii sam ksiądz proboszcz dziatkom łaskawie wyłoży. Andrzejek będzie uczył chłopców przy mojéj i Zosi pomocy. Kasia, jak pójdzie za mąż, zamiészka z mężem po jednéj stronie domu przeznaczonego na szkołę, Andrzejek po drugiéj, tymczasem miészkać będą przy ojcu, i rocznie każde z nich, za swoją pracę dostanie po 600 złotych, a późniéj kawał jeszcze gruntu.
Kasi i Andrzejkowi wszystko to zdawało się snem miłym tylko, a Józefowi łzy jak groch spływały po twarzy.
Jakto! jego dziatki będą nauczycielami szkółki! O tém ani mu się śniło, chociaż od kilku już miesięcy Kasia i Andrzejek z dobréj woli, uczyli rówienników swoich.
Wśród błogosławieństw Józefa i wieśniaków, bo cała wieś zbiegła się przed chatę Józefa, pani wróciła do dworu.
W tydzień Kasia siedziała za długim stołem, w około którego widać było dziéwczęta wiejskie od lat 7 do 14, a w drugiéj izbie, gdzie sami byli chłopcy, znajdował się Andrzejek.
Zosia dopomagała początkującéj nauczycielce wiejskiéj, pokazując jéj, jak najłatwiéj uczyć dziéwczęta, jak je zachęcać do nauki, a matka Zosi w drugim pokoju zdrowe rady dawała Andrzejkowi.
W samych początkach wieśniacy nie mogli pojąć, jaka Kasia i Andrzejek, w téj saméj wsi co i oni wychowani, mogli uczyć ich dzieci, i ledwo z nich kilku posłało synów i córki do szkoły, bo to prorok, jak sama Ewangielia Święta mówi, nigdy nie jest prorokiem we własnym kraju; ale gdy dzieci w kilka miesięcy dużo skorzystały, kiedy sam ksiądz proboszcz dosyć się ich postępowi w nauce wychwalić nie mógł, hurmem zaczęli cisnąć się wieśniacy, prowadząc dziatki do szkoły.
Prawda, że czas jakiś krzywo patrzeli na Józefa, zazdroszcząc Kasi i Andrzejkowi honoru, jaki ich spotkał. Ale widząc, jak Kasia po dawnemu ubrana, odwiedzała sąsiadów, jak małe dziéwczątka wybiegały radośnie z chat na jéj spotkanie, jak ją chwytały za szyję, jak ona pieściła na kolanach najmłodsze, i z całéj duszy ściskała starsze, wtedy matki od łez wstrzymać się nie mogły, i wzajemnie ściskały i pieściły Kasię.
Tak samo z początku krzywo patrzano na Andrzejka, bo to często szkaradna zawiść trafi nawet do poczciwych serc wieśniaków; ale Andrzejek nie zrażał się byle czém, i serdeczną miłością swoich uczniów trafił do serc ich ojców i matek.
Jak z początku, Bóg wié dla czego, krzywo patrzano na Kasię i Andrzejka, tak w końcu pokochano ich z duszy całéj, a na wiosnę znoszono im jagody, kurczątka, nawet większe dary.
Raz jedna wyrobnica aż się zanosiła z płaczu, kiedy Kasia w żaden sposób przyjąć jéj kurki nie chciała. A wyrobnica ta miała śliczną córeczkę, imieniem Kasię, którą nauczycielka Kasia bardzo kochała. Stanęło na tém, że Kasia nie chcąc obrazić wdzięcznéj matki, przyjęła kurę, ale w tydzień mała Kasia, faworytka wiejskiéj nauczycielki, przyszła do chaty w czerwonéj ślicznéj spódniczce, Kasi ręką uszytéj i za jéj własne pieniądze sprawionéj.
Dwa lata już upłynęły od założenia szkoły, już trzydzieścioro dziatek wiejskich, tak chłopców jak dziéwcząt, uczyło się w szkole wiejskiéj.
Kasia i Andrzejek, przy pomocy Zosi i jéj matki, na dobrych sposobili się nauczycieli.
Chociaż Kasia czysto i dobrze mówiła ojczystym językiem, była białą i delikatną jak lilijka śnieżna, jednakże nie przywdziała pańskich sukien. Niebieska spódnica jéj przędzy i tkania, piękniéj tylko była uszytą, a biała koszula, własnéj jéj roboty, bielsza tylko jak innych dziéwcząt; ciemny stanik leżał na niéj gdyby ulany, włosy jéj starannie uczesane, w długi warkocz splecione, niby korona, jaśniały nad jéj pogodném czołem. A Józefowi, patrząc na swoją jedynaczkę tak rozsądną, a tak skromną, tak ładną, a tak bogobojną, serce rosło z radości.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekł dnia jednego ksiądz proboszcz, uchylając drzwi szkoły.
— Na wieki wieków Amen, odpowiedziało trzydzieści dziecinnych głosików.
— Nie w zwyczajną porę przychodzę, rzekł proboszcz do Kasi i do wchodzącego w téj chwili Andrzejka, aleć chciałem wam przypomniéć, że za tydzień, w Dzień Zesłania Ducha Świętego, powinny dziatki przystępować po raz piérwszy do komunii świętéj, to jest te, które już sam przysposobiłem, które już umieją dobrze paciérz i katechizm, znają historyą świętą. Pomyślcież więc, dziatki, rzekł obracając się do wiejskich nauczycieli, aby nasi uczniowie i uczennice czysto, biało i porządnie, jako na Chrystusowe dziatki przystoi, przystępowały do Komunii Świętéj.
— Dziękujemy z całego serca za radę, rzekła Zosia, która od kilku chwil stała na progu. Mama właśnie przysłała mnie tutaj, by się o przyzwoitém ubraniu dziatek naradzić.
I w istocie, po wyjściu księdza proboszcza walna nastąpiła narada. Pokazało się, że wszystkie dziéwczęta miały porządne niedzielne ubiory, że najbiédniejsza nie potrzebowała wsparcia, że chłopcy szare i ładne mieli sukmanki.
Zosia tylko na pamiątkę dnia tak uroczystego obdarzyła wszystkie dziéwczęta jasnemi wstążkami, ksiądz proboszcz przygotował trzydzieści obrazków poświęconych, a Kasia w wigilią dnia Zielonych Świątek uplotła piętnaście wianuszków, z samych bielutkich kwiatuszków, które starannie w wodzie umieściła.
O godzinie czwartéj z wieczora Zosia, Kasia i Andrzejek udali się z dziatkami do kościoła.
Już na nich ksiądz Proboszcz z dwoma poważnemi czekał kapłanami.
Przed spowiedzią ksiądz Proboszcz stanął w pośrodku dziatek, i mówił im o ważności piérwszéj spowiedzi, a to tak serdecznie, tak rzewnie, że sam zapłakał i wszystkie dziatki do łez poruszył.
Po téj mowie dziatki przystąpiły do spowiedzi.
Nazajutrz jeszcze słońce nie weszło, a już Zosia, Kasia i najstarsze uczennice, które w dniu tym nie przystępowały do komunii świętéj, z pełnemi koszami kwiatów śpieszyły do kościółka, ślicznie go téż ubrały, niby ogród kwitnący.
Przed summą kościółek napełnił się ludem. Zaledwo jeden z kapłanów, co dzień przed tém słuchał dziatki spowiedzi, wstąpił z kielichem na stopnie wielkiego ołtarza, kiedy w téjże chwili ukazała się cała szkółka wiejska ze swojemi nauczycielami.
Diéwczęta szły na przodzie, czysto, schludnie ubrane, w białych wiankach na głowach, w białych wstążkach w warkoczach, za niemi Kasia, jak one po wiejsku ubrana. Daléj postępowali chłopcy, także parami, czysto, porządnie ubrani, za niemi Andrzejek w zgrabnéj sukmance.
Dziatki na kolanach otoczyły wielki ołtarz i w takiéj kornéj postaci słuchały Mszy Świętéj, aż do Ewangielii Świętéj.
Ksiądz Proboszcz po ewangielii wstąpił na ambonę.
Jakże serdecznie przemówił o piérwszéj spowiedzi w życiu człowieka, o téj uroczystéj chwili, gdy niewinne dziécię po raz piérwszy przyjmuje Przenajświętsze Ciało i Krew Pana Jezusa, który dla niego nietylko umarł na krzyżu, ale zostawił mu jeszcze swoję Krew i Ciało najdroższe, jako pokarm duchowny, co go posila życie całe. Jak słodko upomniał dzieci, by nie splamiły swojéj sukienki niewinności, by ją czystą całe nosiły życie, by grzéchami nie obrażały Boga. Przy téj sposobności przypomniał Rodzicom ich piérwszą komunią i prosił, by dziatki chowali w wierze i cnocie. Cichy płacz obecnych ledwo dozwolił kapłanowi skończyć naukę. Ale jakiż to płacz głośny a rzewny napełnił kościółek, gdy dziatki na odgłos dzwonka przyklękły na stopniach ołtarza, by przyjąć Komunią Świętą. Matki i ojcowie upadli na kolana, a po chwili uroczysta cisza, przerywana tylko odgłosem dzwonka, napełniła świątynią.
Kasia i Andrzejek, klęcząc przy sobie, patrzeli na obraz ukrzyżowanego Chrystusa, dziękując mu za łaskę, że im dozwolił przyprowadzić dziatki do Najświętszego Nauczyciela.
Po skończoném nabożeństwie wszyscy wysypali się na cmentarz kościelny; wieśniacy, tak ojcowie jak i matki, oblewali łzami wdzięczności ręce Proboszcza, ale on wskazując na Kasię i Andrzejka, wyrzekł: to są bogobojni nauczyciele dziatek waszych, im to całą wdzięczność waszego serca ofiarujcie. Ale nie tak łatwo dostali się rodzice do Kasi i Andrzejka, bo wszystkie dzieci, tak chłopcy jak dziéwczęta, otoczyli ich w koło. Młodsze wieszały się na szyi, starsze oblewały łzami ich ręce.
— A naszéj kochanéj panience nie podziękujemy téż za jéj dobro? zawołali razem Kasia i Andrzejek.
— Do dworu! do naszych dobrodziejów! krzyknęła wesoła cała gromada, i wszyscy ruszyli ku dworowi, gdzie ich państwo uprzedzili.
Co to za szczęśliwa wieś, co ma takich rodziców i dzieci, takich panów i nauczycieli!
Ale czy to mało wsi w naszym pięknym, żyznym kraju podobnemi dziećmi, rodzicami, panami i nauczycielami poszczycić by się nie mogło; wszak ludzi i serc nam nie braknie, tylko gorącéj chęci, tylko ożywczéj Chrystusowéj miłości do piersi ludzi, do głębi serc nam trzeba.
Tak, tak bracia moi, wioski nasze ludne, dużo w nich ziemi żyznéj, nie braknie w nich więc miejsc na szkółki, znalazłyby się nawet takie głowy, takie serca jak Kasi i Andrzejka, ale brak pracy, chęci i wytrwałości.
Czemuż to którego z waszych synów na takiego bogobojnego nauczyciela wykierować byście nie mogli, a może i taka Kasia pomiędzy waszemi ładnemi i pobożnemi córkami by się znalazła, tylko przedewszystkiém wzajemnej miłości, miłości, miłości nam trzeba, a królestwo Boże spłynie na naszę piękną ziemię. Co daj Boże.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Żdżarska.