Przejdź do zawartości

O rymotworstwie i rymotworcach/Część VI/Początek zimy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł O rymotworstwie i rymotworcach
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Początek zimy.
PRZEKŁADANIA MICHAŁA WYSZKOWSKIEGO.

Skądże ten szum powstaje? te straszne hałasy?
Pełne ich brzegi morza, doliny i lasy,
Coza okropny odgłos? przerazliwe wrzaski?
To zmięszanie powietrza! żywiołów niesnaski!
O ty! żyjących matko, i groźna i tkliwa!
Naturo! ciebie człowiek w tym przestrachu wzywa!
Jedną ręką nam sypiesz swe obfite dary,
A drugą zsyłasz klęski, nieszczęścia i kary.
Uwięziony Boreasz potargał łańcuchy,
I po zaćmionem niebie, pędzi swe wydmuchy;
W górach, w odludnych puszczach, wyjąc nieprzerwanie,
Przypuszcza krętym wirem szturm po Oceanie.
Grube chmury swą siłą rozrywa i porze,
Na polach, jakby nowe rozlało się morze,
Coraz nawalnych deszczów bystre lecą strugi,
A potok wód zebrany wpada jeden w drugi.
Ta powódź szybkim pędem, przez łąki, ogrody,
Na pochyłe niziny, niosąc wściekłe wody,
Topi pożarte szczątki w swem bezdennem łonie,
Domów, które obali, drzew, które pochłonie.
Coza napaść okropna na wiejskie zacisze?
Bojaźliwego ludu, krzyk i jęki słyszę :
Zda się, żeśmy upadkiem świata zagrożeni.
Dżdża nie da widzieć słońca ożywnych promieni,
I ten wodnisty żywioł swą siłą zuchwałą,
Rozpostarł panowanie nad naturą całą.
O straszna nawałnico! wstrzymaj swe zapędy!
Ileż okropnych śladów po tobie znać wszędy?
Jesteśmy dziełem Stwórcy, on jest Panem ziemi,
Czyliż się nie zlituje nad dziećmi swojemi?

Słońce skryło swe czoło między gęste chmury,
Noc nadeszła tak ciemna, jak był dzień ponury.
Byłem wtedy sam jeden i bez przyjaciela,
Który nam w przykrym razie pociechy udziela,
I bez tego motłochu pospolitych ludzi,
Których zmięszana wrzawa, choć nas często nudzi,
Przecież przerywa smutek, przykre czucia zmienia.
Opuszczony od wszystkich na łup przyrodzenia,
Tkliwy widok zniszczenia grożącego światu,
Ten obraz posępnego nieba majestatu,
Ślepa ciemność, i wichru świst zapamiętały,
W mem sercu przelęknionem smutek pomnażały.
Szukałem jakiej ulgi, a ufny w nadzieję,
Że mi w stroskaną duszę nowe siły wieje,
Wśród tego pomięszania i ciężkiej zgryzoty,
Do najwyższej myśl moję zwróciłem Istoty.

Znikła przecie nawałność, czas nastał wesoły,
I na rozkaz natury umilkły żywioły :
A mokre się chmur łono osuszyło burzą;
Rozerwane na sztuki mgły się już nie kurzą.
Strop nieba wpośród nocy, gwiazdami złocony,
Dzień wskazał na powierzchnią blado oświecony :
Lekkie obłoki szybko skryły się w przestrzeni,
I zda się, że widzieli ludzie zadziwieni,
Jak jeszcze, lasy, góry i jak ziemia drżała.
Znikły w górze planety i niebieskie ciała.
Głuchy gwar, który zwykle burza z sobą niesie,
Słabo się już rozlegał, konając po lesie.

Uczułem radość w sercu, ustąpiła trwoga,
Spokojny wówczas umysł podniosłem do Boga :
A widząc jak odmiana natury nas mami,
Chciałem znaleźć stosunek przyczyn ze skutkami,
Na które z podziwieniem codziennie patrzymy.
Te burze (rzekłem) smutne towarzysze zimy,
Praca ludzka i rozkosz, szczęście i zgryzoty,
Mrozy, albo upały, dni jasne, lub słoty,
Mają w odwiecznym rządzie właściwe przyczyny,
Jedno z drugiem związane nie chybi godziny.
Przez te zmiany, mądrości najwyższej się zdało,
Zgodność naszej powierzchni utrzymywać stałą.
Szturm, przez który okręty w głębi morza toną,
Przynosi suchym brzegom wodę upragnioną,
A z nią ożywne cząstki saletry i soli,
Rozrzucone przez wiatry, po jałowej roli,
Opładzają swym sokiem rozległe płaszczyzny,
Niosąc obfite żniwo, i urodzaj żyzny.

Sroga zimo! ty której śmiertelni się boją,
Ty nam jednak użyźniasz ziemię mocą twoją!
Kiedy śnieg, ostre mrozy i posępne szrony,
Z początkiem Listopada zsyłasz w nasze strony,
Mieszkańcy inszych krajów, mają wdzięczne lato.
Natura świat ten różną przyodziewa szatą,
A słońce postępując w ślady przyrodzenia,
Nowe im daje życie, i smutny czas zmienia.
Wkrótce znowu i do nas wróci jaśniejące,
Przyjdą piękne dni wiosny, i lato gorące.
Chcemyż, abyśmy sami światło jego czuli,
Którem obdziela wszystkie części ziemskiej kuli?

Tak zważając rząd Stwórcy, w zadumieniu cały
Uwielbiam dzieła jego związek doskonały :
A widząc, że cierpieniem przeplata rozkosze,
Tę ostrą porę roku, bez mruczenia znoszę.
Chmury się też rozpierzchły, dzień wita przyjemny,
Słońce ślni czystem zlotem lazur nieba ciemny,
Lecz przeciwny Boreasz dmucha z całej mocy,
I przykre z sobą mrozy niesie od północy.
W momencie czuć się daje zima przerazliwa,
Srebrnym puchem szron drzewa i kwiaty okrywa,
A gęste pary, które w powietrzu wisiały,
Spuszczają się na ziemię, zmienione w kryształy.
Kiedy zlodowaciałą rano idę drogą,
Czuję, że mi się ziemia opiera pod nogą.
Słońce jaskrawo wschodząc, rzuca blask promieni,
I całe się na modrej powierzchni czerwieni :
Na obumarłe twory, słabe światło ciska,
Już go więcej nie czują : a noc stojąc zbliska,
Idzie wiatrem rozdęta, mróz podwaja siły,
I krępuje naturę w lodowate bryły.

Już owego strumyka powabny szmer ginie,
Który z gór wydobyły, kręcił się w dolinie,
Przerwany jego spadek, uciszone wody :
A pasterz, co o świcie pędził tam swe trzody,
Zdziwiony, chciałby jeszcze ten szum słyszeć miły.
Nieprzejrzane jeziora lodem się pokryły,
Smutnych mieszkańców wody ciężar ten przyciska,
Śmierć okropna zagląda w ich skryte siedliska.
Rzeka w żartkim swym biegu, nagle zkamieniała,
Na przełamanie więzów sroży się zuchwała.
Ale próżno pienisto rzucając bałwany,
Spokojnie dźwigać musi na grzbiecie kajdany.

Wszędy ćmy i posępność rozpościera zima,
I co tylko oddycha, w jarzmie swojem trzyma.
Zlodowaciały obłok, w górze zawieszony,
Czarną zasłoną puste okrywa zagony,
A gdy składa na ziemi wyziewy zgęsniałe,
Sklepienie nawet niebios zda się zniżać całe.
Smutny rolnik stanąwszy nad własnych pól brzegiem,
Nie może swych zagonów rozeznać pod śniegiem.
Ta nieprzejrzana białość rażąca człowieka,
Świat cały w jednostajną szatę przyobleka,
Ukrywając przed nami dzieła ludzkiej ręki,
I hojne dary nieba, i natury wdzięki,
W tym czasie ziemia martwa, i mrozem ściśniona,
Nie przyjmuje już ognia do swojego łona.
Przypruszone śniegami zioła, kwiaty, drzewa,
Z których głodne zwierzęta i ptastwo żer miewa.
Widziałem, jak z mglistego korzystając czasu,
Wgłąb wsi, za pożywieniem, biegł mieszkaniec lasu.
O niewinne zwierzęta! czyliż wy myślicie,
Że człowiek bez litości, daruje wam życie?

Niedźwiedź do ostrej roku przyuczony pory,
Wolnym krokiem przebywa niedostępne bory,
Albo w ciemnej jaskini, najeżony szronem,
Znosi głód i cierpienie, męztwem niewzruszonem.
Ale ów zwierz drapieżny, tyran lasu srogi,
Który przyczyną bywa postrachu i trwogi,
Zawsze on o tym czasie rzuca leże swoje,
Biegnąc oślep na mordy i krwawe rozboje.
Nieraz chciwe zdobyczy, wściekłe te gromady,
Napadają zuchwale na wiejskie osady.
Słaby odpor mieszkańców tym ich bardziej drażni,

Już im widok człowieka nie wraża bojaźni :
I ten twór doskonały, ten król przyrodzenia,
W ucieczce szukać musi dla siebie schronienia,
A żarłoczne potwory, głodem wynędzniałe,
Z grobu wywłóczą ciała i kości spróchniałe,
Czasem w ciemnościach nocy, słyszę przestraszony,
Jak przeraźliwie wyją żałośnemi tony,
A okropny świst wiatru, który w pustkach wieje,
Zmięszany z ich głosami, rozchodzi się w knieje.
Głos ten, gdy się odbija o góry i skały,
Zdaje się, jakby duchy umarłe jęczały.
Zbrodniarz, który niewinnych dręczyć się ośmiela,
Ow nikczemny potwarca swego przyjaciela,
Podły zdrajca ojczyzny, i ohydny zbójca,
Który topi nóż w sercu swego brata, ojca;
Truchleje w tym momencie, czując w głębi duszy,
Całą sprośność swej zbrodni i postrach katuszy.
Rozumie on, że czarne duchy całą zgrają,
Z jaskiń piekła wyparte, po polach latają.
Lecz i mąż sprawiedliwy, choć zawsze spokojny,
Choć się nie lęka czartów i umarłych wojny,
Cierpi jednak nieznośnie dusza jego tkliwa,
Na klęski, które zsyła zima nieszczęśliwa.

Ty! od którego rządy stworzenia zawisły!
Boże! który kształciłeś nasz rozum i zmysły!
Albo mnie zrób nieczułym, albo mniej surowy,
Klęski, któremi grozisz, oddal od mej głowy.
Ty, którego są dziełem te słońca i światy!
I czyliż możesz pragnąć człowieka zatraty?
Czyż nieszczęście ma wiecznym być jego udziałem?
Skamieniały od mrozu, i wyschły upałem,
Często na obce brzegi wtrącony od fali,
Które nieprzyjaciele jego zamieszkali,
Lub na wojnę żywiołów, bez wsparcia wydany,
Najdotkliwsze mu zmysły zadawają rany;
Całą jego nadzieją zgryzoty i nędza :
I tak w płaczu dni swego jestestwa przepędza,
A znękany troskami, bez ulgi sposobu,
Po spustoszonej ziemi, wlecze się do grobu.

Ojcze śmiertelnych ludzi! ò Boże natury!
Może gwałtowna zima, i ten czas ponury,
Te burze, ta żałoba całego stworzenia,
Tyle na mym umyśle sprawiła w rażenia,
Żem już zapomniał, jaka z daru Stwórcy, Pana,
Rozkosz do mej istoty była przywiązana.

Kunszta, piękne przymioty, i uczone prace,
I Nasze świetne ozdoby, wytworne pałace,
I Owe biesiady, pełne gustu i słodyczy,
Posiedzenia, na których rozum przewodniczy,
I te wesołe schadzki gdzie się młodzież schrania,
Błyszcząc swoim dowcipem, przez chęć podobania,
I swawola, i słodka rozkoszy ponęta,
Najtkliwsze związki serca; miłość, przyjaźń święta,
Wszystko nam z daru nieba uprzyjemnia życie,
I przykrości natury nagradza sowicie.

Żyjmy wspólnie, i drugich kochajmy jak braci,
Wdzięczni bóztwu za dowcip którym nas bogaci,
Tem szlachetnem uczuciem, człek zyskał swobodę,
I podbił w rządy swoje, ogień, ziemię, wodę.
Lecz ta twórcza wielkiego gieniuszu siła,
Dopiero się konieczną potrzebą wskrzesiła,
Kiedy wiatry nieznośne, burze i upały,
Naprzemianę biednemu człeku dokuczały,
Znalazł swoim przemysłem, wygodę i zdrowie.
Zbierając listki drzewa, gałązki, sitowie,
Zginał nakształt sklepienia, przeplatał, sposobił,
Wreszcie sobie nakryty trzciną szałas zrobił.
Dawniej dla okrutnego głodu uśmierzenia,
Zbierał cierpkie jagody, zatrute korzenia,
Lecz zczasem znalazł sposób na głód i truciznę,
Zakładając ogrody, siejąc pola żyżne.
Nim zakwitło rolnictwo, człek dawnemi czasy,
Z dzikim zwierzem o żywność musiał iść w zapasy.
Często zażarty głodem tygrys, lew zuchwały,
Bezbronnego rywala w bitwie zwyciężały,
Albo nagłą ucieczką musiał kończyć boje :
A drżącą ręką blizny zatykając swoje,
Biegł na oślep przez knieje i przez puszcze ciemne,
Krzyk jego powtarzały jaskinie podziemne.
Robactwo, osty, głogi, krwią jego spryskane,
Nieuleczoną jeszcze rozjątrzały ranę.
Nareszcie, już się ledwie czołgając po ziemi,
W rozpaczy, śmierci wzywał jęki żałośnemi.
Odtąd na szkodliwego zwierza wytępienie,
Puszczali ludzie z procy świszczące kamienie :
Albo tych zbójców leśnych, oszczep gromił mściwy,
Lub strzała, z natężonej puszczona cięciwy.

Przez ostrość zimna, ludzie w pierwszych wiekach prości,
Ognia co z nieba spadał, dociekli własności.
Nie raz palił się cyprys, i pewnie widziano,
Jak piorun pruł wężykiem gałąź połamaną;
A przestraszeni może naówczas mniemali,
Że ten ogień rozdęty, całą ziemię spali.
Postrzegano, jak gaśnie, jak się nagle wzmaga :
I ktoby był powiedział, że ciągła uwaga,
I pilne doświadczenie, tyle kiedyś ziści,
Ile z tego żywiołu mamy dziś korzyści.

Wgłębi jaskini Lemnos, w łonie Alpów skały,
Drogie kruszce gorącym strumieniem się lały,
A gdy później człek uczuł słabość swojej siły,
Nowe narzędzia jego prace ułatwiły.
Tęgi raz powtórzony od ostrzonej stali,
Najogromniejsze więzy na Tromlusie wali.
Marmur, na drobne sztuki rżnięty piłą, zgrzyta,
Bydłem gładko się kraje ziemia nieużyta;
W dzikim boru złapany rumak z Enny skory,
Ciągnie pług, który porze zarosłe ugory.
Wówczas człek wszystkie skarby ogarnął dla siebie,
A mogąc rozprzestrzenić granice potrzebie,
Nowy gust, nowe tworzył wygody i sztuki,
Zbliżając się do pracy, kunsztów, i nauki.
Na brzegach Oceanu, miasta się podniosły,
Sławne pyszną budową, pięknemi rzemiosły;
A żagiel, silnym wiatrem wznosząc się rozpięty,
Pchał po głębi wód słonych ładowne okręty.
Odważni ludzie, gardząc okropnością fali,
Za morzem, nowych jeszcze rozkoszy szukali.

Niegdyś po lesie, dzikich narodów zwyczajem,
Ludzie się przeciw sobie uzbrajali wzajem,
Zemsta, chciwość zdobyczy, podżegała mordy,
W niewinnej krwi broczyły rozbojnicze hordy.

Bojaźń złączyła wszystkich, pod prawa zasłoną,
A pękiem rózg, konsulów, królów ozdobiono.
Ich potęgę w zbawiennej trzymano granicy,
Szczęściem byli dla ludów, pierwsi urzędnicy :
A królowie dobrocią podbijali kraje,
Wpajając swym przykładem dobre obyczaje.
Naówczas miał człek pokój, obfitość i cnoty,
Lecz wdzięku brakowało do jego prostoty.
Najżywsza z chęci naszych, najmilsza potrzeba,
Przewodniczka pieszczoty zesłana nam z nieba,
Ta dla której oddaje hołd, natura cała,
Miłość naszym przymiotom pierwszy polor dała.
Ona składała pieśni, wynalazła rymy,
I bożki dźwięk muzyki, który dziś wielbimy.
Człowiek ledwie z jaskini ciemnej oderwany,
Na ten dźwięk głosu swego uczył się odmiany.
Dla mistrzyni tej sztuki, nieśmiertelnej chwały;
Kocham cię — tak się pierwsze piosnki zaczynały.
Przez dziwną zgodę głosu z muzycznemi tony,
Skacząc ułożył taniec, człowiek zadziwiony,
Przez który się podnieca wesołość, zabawa,
I który, duszy nawet, nowych sił dodawa.
Lecz insze jeszcze łaski, miłość dla nas czyni;
Najczulsza Tibutadis! twoja to mistrzyni!
W drżącą rękę ołówek wkładała ci ona,
Który kryślił po murze cienie Polemona.

Ledwie światła zabłysnął promień dobroczynny,
Człowiek z niego płci pięknej oddał hołd powinny.
Ta była sędzią nauk, świat ją uznał panem,
Apollo żył pod prawem, przez piękność pisanem.
Stąd wytworność, gust dobry, wszystkie osiadł kraje,
Sztuki nabrały kształtu, wdzięku obyczaje.
Lud wyborem rozkoszy dwojąc dobre bycie,
W okazałym przepychu, słodkie pędził życie.
Potrzeba podobania, chęć rozrywki miła,
Wszystkie jego momenta wdziękiem napełniła.

Patrz, jak się wpośród gmachów pysznego mieszkania,
Człowiek, zwyciężca zimy, od burzy zasłania,
Jak świetną uroczystość urządza wspaniale :
Iskry rzęsistych świateł trzęsą się w krysztale,
A oko wytwornością sztuki zczarowane,
Nie wie, którą z bogatych, pierwej chwalić ścianę.
Tu widać zawieszone przepyszne obicie,
Gdzie Wanlo, w martwem płótnie, naturze dał życie,
Tam sztuczna igła, z pęzlem słuszne wiedzie spory,
A rozkosz do obrazów sama daje wzory.

Ale już bal otwarty u Heby, Alcyny;
Jaśnieją dyamenty, błyszczą się rubiny,
Złoto, perły, korale, sobole i kwiaty,
Przybyłych gości pyszne ozdabiają szaty.
Młodzież ciekawie patrzy na rozliczne stroje,
Któremi tam płeć piękna krasi wdzięki swoje;
Dziewczęta też tryumfu wiedzione nadzieją,
Powłoczą dużem okiem, i skromnie się śmieją,
Wśród tańców w tym uśmiechu każdy miłość czyta;
Daje uczuć moc swoje, lubo jest ukryta :
Pełni jej czystych ogniów, i żywych płomieni,
Prawdziwą są rozkoszą wszyscy upojeni.

Ah! jeśli przykra zima, jej obraz ponury,
To zamroczenie świata, śmierć całej natury,
Osierociało pola, wściekły wiatr z północy.
Jeszcze nad waszym zmysłem, dosyć mają mocy;
Dla uniknienia smutku, niesmaków, tęsknoty,
Udajcie się do zabaw do lekkiej pustoty.
Potrzeba niechaj sobie i więcej pozwoli,
Chwytajcie krótki moment igraszek, swawoli.

Wnijdźeie do hucznej sali, gdzie lud dla zabawy;
Ze śmiechem pożyczane odmienia postawy :
Gdzie przy ciemności nocy i przytomnych tłumie,
Człowiek zwodniczych masek rozeznać nie umie.
Tam wykwintne ubióry, i grzeczność fałszywa,
Swą przysadą dowcipnych zabaw nie przerywa.
Tam nie widać różnicy, nikną wszelkie względy,
Pomięszane płeć, stany, i wiek, i urzędy,
Każdy się wolnie bawi, a gardząc przymusem.
Na wyścigi z drugimi, biegnie za Momusem.

O rozrywko! wesołej młodzieży tak miła!
Tyś mnie w smutnych dniach zimy do siebie wabiła,
Tyś dawniej rozrywała wiek młodości złoty.
Lecz dziś Muzy, nauki, i piękne przymioty,
Równie słodką, wśród zimy, ulgę mi przynoszą,
Są jednak rzeczywistszą od tamtej rozkoszą.

Kto jak ja, swym zabawom chce dać cnoty ducha,
Niech Kornelji, Burra, Alwaresa słucha.
Tam umysł podniesiony, cnocie łatwiej wierzy,
Wybierając za przykład jednego z rycerzy :
Tam najtkliwszym zapałem uniesiona dusza,
Na widok nieszczęśliwych, litością się wzrusza.
Tam chciałbym się poświęcić Zopira obronie.
Ileż razy płakałem Zairy przy zgonie!
Płacz taki był przyjemny, słodko te łzy płyną,
Których jest podziwienie i litość przyczyną.
O bozkie widowiska! ò szkoło prawdziwa!
W której cnota, uczciwość i powab przebywa!
Świątynie! gdzie prostując rządców obyczaje,
Świętej prawdy poważny głos słyszeć się daje.
Żegnam was! — Insza scena przyjemna mnie czeka,
Gdzie dostrzegacze błędów i przywar człowieka,
Śmiejącej się Talji doskonalą sztukę,
I umieją z rozryw ką połączyć naukę.
Oni to wytykając złe ojców przykłady,
Wypędzają gotyckie zwyczaje i wady :
Oni, zręcznem wyśmianiem, czyszczą te zakały,
Któreby obyczajom wdzięku ujmowały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.