Przejdź do zawartości

Nowy dziedzic/VII.2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

N

Niewesołą była zima w Stasinie, szczególniéj zaś dla panny Reginy. Las, ogród, łąki zniknęły pod grubą warstwą śniegu — trzeba więc było siedziéć w domu ciągle. W okolice nie wyjeżdżano także, gdyż Stein nie mógł się jakoś zebrać na zawarcie liczniejszych znajomości i bywał tylko u jednego sąsiada, starego wdowca, dziwaka, który żył samotnie i wyłącznie gospodarstwu był oddany.
Pan Adam, gdyż takie imię nosił ów jegomość, był to pessymista, mizantrop, i wszystko zawsze widział w czarnych kolorach; rozumie się więc, że towarzystwo takiego człowieka nie mogło ani rozweselić, ani pocieszyć.
Gdy czasem, co się zresztą dość rzadko zdarzało, pan Adam oddając Steinowi wizytę, przyjechał na kilka godzin do Stasina, rozmowa gościa z gospodarzem przybierała charakter tak posępny i smutny, że panna Regina miała ochotę rozpłakać się na dobre. Wychodziła téż natychmiast prawie z salonu i kryła się w swoim pokoju.
Stein opowiadał gościowi swoje ciężkie kłopoty i zmartwienia, których nie brakło przecież, gdyż wydatki były znaczne, dochody żadne prawie, zaległości podatkowe rosły, a Szpagaciński spijał się od samego rana. Rozpuszczona jak bicz dziadowski służba wałęsała się bezczynnie z kąta w kąt, w lesie chłopi wycinali drzewa ile tylko chcieli, inwentarz z takim kosztem nabyty, marniał i upadał, a poczciwi żydkowie z miasteczka za „wygodzenie” jakim kapitalikiem zdzierali, jak to mówią, siódmą skórę.
Pan Adam słuchał tych narzekań, głową kiwał, a kiedy Stein, wyspowiadawszy się z wszelkich trosk swoich, umilkł, wówczas stary mizantrop rzekł do niego suchym, ostrym głosem:
— Szczęśliwy, bardzo szczęśliwy z ciebie człowiek, mój sąsiedzie.
Stein aż na krześle podskoczył.
— Ja!?... ja szczęśliwy?... chyba pan żartujesz sobie ze mnie...
— Ale zkąd znów. Powiadam szczerze co myślę — jesteś szczęśliwy i basta.
— Co pan mówisz?
— Tak jest. Najpierw masz to czego chciałeś — a to jest duże szczęście! Chciało ci się być obywatelem ziemskim, miéć swój folwark, gospodarować i doszedłeś do celu swych pragnień.
— Niech ten cel wszyscy dyabli wezmą!
— O to bądź pan spokojny, wezmą i bez twego życzenia, tak jak już wzięli środki, które cię do tego celu doprowadziły, nie dowodzi to jednak, żebyś miał być nieszczęśliwym.
— Jakto nie dowodzi? czego nie dowodzi? Więc pan twierdzisz, że człowiek, który tyle zmarnował, tyle kapitału stracił, tyle się nanudził na wsi, może być szczęśliwy, że człowiek obarczony różnemi ciężarami, wyzyskiwany, oszukiwany, okradany na każdym kroku, jest według pańskiego zdania szczęśliwy? No, wiész pan, że się to na żaden sposób w méj głowie pomieścić nie może.
— Rzecz dziwna... Naprzód chociaż pan straciłeś, nie straciłeś jeszcze wszystkiego, wszak prawda?
— No, mój panie, ja nie byłem taki waryat, żebym cały majątek miał wsadzić w ten kochany kawałek naszéj piasczystéj ojczyzny...
— A widzisz pan, ja wiem żeś nie taki waryat — ale obejrzyj się do koła, iluż to masz ludzi, dla których ów kawałek ziemi piasczystéj jest wszystkiém, jest i pamiątką i chlebem i przedmiotem ukochania wrodzonego, wyssanego z mlekiem matki. Cóż pan powiadasz o nich, gdy czują jak im się grunt pod nogami chwieje, jak nieubłagana konieczność losowa wydziera im z rąk te zagony garbate, z któremi od dzieciństwa się zrośli?...
Stein milczał.
— Powiadasz pan — mówił daléj pan Adam — żeś nieszczęśliwy, bo Szpagaciński się spija, las ci niszczą, a żydzi zdejmują z ciebie siódmą skórę; a co powiész o takich, którym już niema co niszczyć? z których nie siódmą ale dwudziestą siódmą skórę już zdarli, i którzy pomimo tego nie dają za wygraną, trzymają się do ostatka, krzepią na siłach i duchu. Pan masz jeszcze majątek inny, który zapewni ci byt wygodny, a oni podobnéj rezerwy nie mają...
— Ja nie rozumiem tych ludzi — rzekł Stein.
— Pod jakim względem?
— Dlaczego oni do licha tych folwarków paskudnych nie posprzedają? Dlaczego zamiast żyć wygodnie grzebią się tu w piasku, jak kury w śmieciach, i znoszą tyle przykrości — kto im każe?
— Otóż w tém sęk... są przekonania pewne...
— To jest głupi interes, ja téż miałem przekonania, myślałem że coś zrobię — tymczasem...
— Sprzykrzyło się panu.
— Cóż pan chcesz? przecież człowiek niema żelaznéj głowy, żeby nią ciągle tłukł o mur, mnie już te ideały bokiem wyłażą!...
— Nie mówi się tak o ideałach.
— Co to nie mówi? — czy pan wiesz ile mnie one kosztują? one mnie bardzo drogo kosztują te ideały — a nie są warte funta kłaków!
— To rzecz względna... ideały jeśli są piękne, zawsze mają wartość.
— Wartość! ładna wartość! Mnie się zdawało, że ja tu coś zrobię, tymczasem co zrobiłem? mój Berek Szczupak jest taki sam zacofany chałaciarz jak był przed laty, taki sam spekulant, oszust i komedyant — a wy, wy, moi panowie...
— Cóż my?
— Wy... wy nie wysadziliście nawet koniuszczka nosa po za chiński mur waszych starych i zapleśniałych przesądów...
— Być może...
— To nie być może, ale tak jest i tak będzie jeszcze bardzo długo.
— To téż, widzisz pan, jest to z pańskiéj strony zasługa, że chciałeś mury przebijać.
— Dobrze, niech to będzie zasługa, ale za co ja mam do tego interesu dopłacać?
— Wierzę panu mocno panie Stein, pan tego nie rozumiesz...
Stein nie poznał się na delikatnéj przymówce.
— Proszę pana — ciągnął daléj — ostatecznie do czego mnie doprowadzą wszelkie ideały, jeżeli ja będę co rok własny kapitał zmniejszał? jeżeli mogąc żyć porządnie i wygodnie w mieście, będę się tu nudził i ogryzał na wszystkie strony z tymi kochanymi Mośkami, Berkami i całym kahałem?
— Może ich pan ucywilizujesz trochę...
— Ja? nie. — Zadrogo mi to cywilizowanie wypada; jak żyję na świecie nie płaciłem 3% na miesiąc, a tu musiałem już i tego smaku sprobować. Niech go dyabli wezmą! mam już tego wszystkiego dosyć! ale co tam, panie sąsiedzie, nie mówmy już o tém; jak pan widzisz — ja tu z wami długo nie posiedzę — lecz kiedy pan byłeś na mnie tak łaskaw i odwiedziłeś mnie, to napijemy się po kieliszku wina, a mam tu coś bardzo ładnego, jeszcze z warszawskich czasów, kiedy w moim salonie zgromadzali się ludzie na wybitnych stanowiskach, a tu co się u mnie kiedy zgromadzi?... Szpagaciński i Berek. W téj chwili poślę do piwnicy, a powiedziawszy prawdę, dobry kieliszek wina i dobre cygaro, to jedyna przyjemność na tém wygnaniu.
— Dziękuję, panie sąsiedzie, bardzo uprzejmie dziękuję, ale nie posyłaj pan po wino.
— Dla czego?
— Nie pijam takich specyałów?
— Jakto? nic pan nie pijasz?
— Owszem, pijam i palę — ale pijam zwyczajną gorzałkę z mojéj własnéj gorzelni i palę mizerne papierosiny mojéj roboty.
— Czyż podobna wszystkiego sobie odmawiać?
— Dla czego nie? i ja mam swoje ideały, a dla nich mogę wyrzec się kieliszka tokaju i zwitka liści hawańskich...
— Co to ma za związek z ideałami i jaki to jest ideał, który zakazuje pić wino?
— Widzisz pan dobrodziéj, postępuję tak od lat dwudziestu kilku, nazywają mnie za to dziwakiem, ale ja na to nie zważam, bo do pewnego stopnia osiągnąłem już swój ideał.
— Jaki ideał?
— Nie mogę się uskarżać na lichwę, ponieważ nie winienem nikomu ani grosza; nie uskarżam się na wyzysk, bo nie potrzebując niczyjéj łaski, każę sobie płacić za wszelki produkt dobrze, a jak nie chcą mi dać odpowiedniéj ceny na miejscu, to sprzedaję zboże w Warszawie. Szynkarza żyda we wsi niemam, gdyż wydzierżawiłem propinacyę dawnemu memu karbowemu, mam w folwarku porządek, cichość i spokój, z chłopami jestem zawsze w zgodzie — i co się tyczy moich własnych interesów, nie mogę miéć do żydów żadnéj a żadnéj pretensyi...
Stein spojrzał na szlachcica szeroko otwartemi oczyma.
— Mojém zdaniem — mówił daléj pan Adam — to jedyny i niezawodny środek; a cóż z tego przyjdzie panie Stein, że zasiadłszy sobie przy kieliszku wina, biadać będziemy i narzekać, że lichwa nas trapi, a skończywszy butelkę pójdziemy: pan do swego Berka, ja do swego Icka, i pożyczymy od nich pieniędzy?
— Prawda, pan masz słuszność, ale gdyby wszyscy postępowali według pańskiéj metody, cóżby się wówczas stało z tymi biedakami?...
— Z kim?
— No... Z tymi Berkami naprzykład i ich braćmi, zaludniającymi nasze małe miasteczka.
— Nie lękaj się pan; konieczność uczy rozumu, ona toruje nowe ścieżki życia. Tak i w tym razie, kogóż będzie eksploatował, choćby naprzykład pański Berek Szczupak, jeżeli nikt mu wyzyskiwać się nie da?
Wejście panny Reginy przerwało rozmowę.
— Proszę ojca — rzekła — mamy świeże pisma... to jedno co jeszcze łączy nas cokolwiek z ucywilizowanym światem, z ludźmi. Ale, wie ojciec co? mnie przyszła pewna myśl...
— Genialna zapewne?
— W każdym razie niezła.
— No, no, słucham, mów moja córeczko.
— To sekret, proszę ojca...
— Ja nie przeszkadzam państwu bynajmniéj — rzekł gość — w téj chwili miałem właśnie pożegnać pana Steina i udać się do domu; pozwól więc pan, że uczynię to teraz.
— O proszę, dla czego pan się tak śpieszy — rzekła panna Regina — na rozmowę z ojcem mam przecież dość czasu...
— Zostań pan dobrodziéj — rzekł Stein — nic pilnego, dla czego się pan śpieszy? kto tam oczekuje w domu na pana?
— Oczekuje, oczekuje kochany sąsiedzie cały folwark. Pańskie oko konia tuczy, wszystkiego samemu dojrzéć trzeba.
— Pedant z pana.
— Być może, ale dzisiaj bez tego ani rusz; z dwojga złego wolę być pedantem, aniżeli bankrutem i dla tego pozwolicie państwo, że pomimo serdecznych waszych zaprosin, muszę już do domu odjechać.
— Trudno — rzekł Stein — powiadają że na upór niema lekarstwa.
— O niema... ale jest upór i upór: mój upór to nie upór, to tylko nieunikniona konieczność — rzekł śmiejąc się gość, — widzisz pan, nawet mój stangret rozumie tę konieczność, bo oto nie wołany, zajechał w téj chwili przed ganek.
— Prawda... któż mu kazał?
— Nikt; lecz on wie, że ja zawsze wcześnie powracam do domu, zna moje zwyczaje doskonale...
Pożegnawszy gościa, który pomimo najusilniejszych zaprosin, nie chciał dłużéj pozostać, Stein z córką zostali w pokoju.
— Co chciałaś mi powiedziéć — rzekł Stein.
— Tak jest, ojcze, chciałam coś zaproponować...
— Słucham więc.
— Wie ojciec co, teraz jest zima, w gospodarstwie niema żadnéj roboty, czybyśmy więc nie mogli zrobić sobie krótkich, chociażby bardzo krótkich rekreacyj?...
— Przykrzy ci się tutaj?...
— Ojcze, to pustynia...
— Hm... może ty masz i słuszność...
— Słuszność? — proszę ojca, ja mam dwadzieścia cztery słuszności, a jedna słuszniejsza od drugiej... Nie raz zastanawiałam się nad tém, po co właściwie my tu siedzimy? O ile wiem, ojczulek nie gospodarz...
— Co ty mówisz? ja nie gospodarz?!.. żartujesz sobie chyba...
— No, widzę... że jakoś to nasze gospodarstwo idzie wcale nieszczególnie.
— Co chcesz? na złych ludzi trafiłem.
Panna Regina zbliżyła się do ojca, objęła go za szyję, spojrzała w oczy i zapytała pieszczotliwym głosem.
— Ostatecznie, powiédz mi ojcze, co ci po tym całym ambarasie?
Stein spojrzał na nią uważnie.
— Co mi po tém? Czekaj, ja ci to zaraz wytłumaczę... No, ale jak ja ci to wytłumaczę? kiedy ja doprawdy sam nie wiem tego...
— Więc témbardziéj...
— Ale ja tutaj tyle pieniędzy utopiłem...
— Co z tego? niech ci się zdaje, ojcze, żeś pożyczył na zły weksel, że twój dłużnik zbankrutował...
— Mała pociecha.
— Zapewne, ale jeszcze mniejsza będzie pociecha jak zabrniemy daléj.
— Urodzi się na rok przyszły.
— Eh ojczulku, mówisz jak szlachcic — a doprawdy, chociaż my pochodzimy z więcéj arystokratycznego rodu i narodu niż oni, jednak...
— Co jednak? moja córko.
— No, jednak... jesteśmy żydzi.
— Więc cóż?
— Zdaje mi się, że ten nasz głupi Berek już to ojczulkowi niejednokrotnie tłumaczył.
— Co on wie?
— Sądzi praktycznie.
— Pozwól mi także miéć własne zdanie.
— Nie śmiałabym zaprzeczać ojcu prawa do tego, lecz...
— Lecz co?
— Lecz zdaje mi się, że sam się już ojciec przekonał. Zresztą o co idzie? ja wcale nie mam zamiaru potępiać ani krytykować postępowania ojca — ja proszę tylko, żebyśmy korzystając z tych kilku miesięcy zimowych, pojechali na jakiś czas do Warszawy... mnie już tęskno do miasta, to świeże powietrze wiejskie zaczyna być duszném i niezdrowém.
— Co ty mówisz, Reginko?
— Przedewszystkiém, kochany ojcze, mnie tu nudno jest, ja nie bawię się, ludzi nie widzę.
— Zaczniemy bywać w towarzystwach.
— Eh nie — i te towarzystwa nie ciekawe są dla mnie; jedźmy do Warszawy...
Stein ustępować zaczął.
— No — rzekł — jeżeli tak chcesz koniecznie, to na jakiś czas, na parę tygodni, zgoda.
Panna Regina, uradowana w wysokim stopniu, pobiegła do swego pokoiku i rozpoczęła przygotowania do drogi.
Postanowiono wyjechać na trzeci dzień dopiero — i zabawić tam nie dłużéj nad trzy tygodnie. Jednak panna Stein widocznie nie wierzyła w trwałość tego postanowienia, gdyż kazała zapakować wszystkie swoje rzeczy, sukienki i drobiazgi i wysłała je zaraz do kolei.
Widocznie miała to przekonanie, że nie wróci już więcéj do Stasina.
Stein sądził inaczéj.
Zawołał on przedewszystkiém Szpagacińskiego, któremu surowo polecił miéć baczne oko na Berka, żeby w folwarku zbytecznie nie gospodarował i nie kradł; późniéj zaś zawołał Berka i upoważnił go do pilnowania Szpagacińskiego, aby tenże również nie kradł i nie upijał się.
Zabezpieczywszy się w ten sposób i pozostawiwszy potrzebną na wydatki gotówkę w ręku Berka — a klucze w potężnéj prawicy Szpagacińskiego, sądził, że już doskonale zabezpieczył Stasin od wszelkich możliwych malwersacyj.
Kiedy powozik mający odwieźć państwa do stacyi drogi żelaznéj już zajechał przed dwór, panna Regina była w tak złotym humorze, że aż ojciec ze zdziwieniem na nią spojrzał.
Niemniéj jednak i sam cieszył się także z wyjazdu, a gdy po kilku godzinach znalazł się w wagonie i usłyszał świst lokomotywy mającéj go zawieźć do miasta, doznawał wrażenia człowieka, który nagle pozbył się bardzo wielkiego, przechodzącego jego siły ciężaru.
Widok wieżyc i murów miejskich, oraz czarnéj chmury dymu unoszącéj się nad niemi — napełniał serce panny Reginy niewysłowioną rozkoszą. Zdawało jéj się przytém, że pociąg idzie zbyt wolno, że musiało pary w kotle zabraknąć. Lotem ptaka chciała znaleźć się w Warszawie. Tymczasem, obojętny na wszelkie pragnienia młodych pasażerek, maszynista prowadził ciężki pociąg z szybkością przepisaną i punktualnie o naznaczonéj minucie stanął na stacyi.
Pan Stein z córką wsiedli do dorożki i zniknęli w téj żywéj, wiecznie ruchoméj fali ludzi i ekwipaży, która nieustannie płynie po miejskich ulicach...
Tymczasem w Stasinie całkowite rządy objął Berek Szczupak i trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że zajął się folwarkiem z całą gorliwością, jak własnym, i rozciągnął nad nim wyjątkowo czynną i troskliwą opiekę. Że zaś, jak wiadomo, więcéj miał inklinacyi do handlu, aniżeli do gospodarstwa rolnego, które zresztą w zimie nie daje pola do zbyt skomplikowanych zatrudnień — przeto Berek wszystkie siły inteligencyi swéj poświęcił handlowości.
Handlował czém się tylko dało, sprzedawał wszelkie ruchomości i rupiecie leżące nieprodukcyjnie w spichrzu: stare rzemienie, żelaztwo, zapasowe zaprzęgi i tym podobne graty; żeby zaś ludzi dworskich od pilniejszych czynności nie odrywać, Berek woził ten towar do miasta osobiście we własnéj biedce, w któréj jednak, pomimo że z pozoru wydawała się szczupłą — znalazło się jeszcze zawsze miejsce na ćwiartkę owsa, jęczmienia, lub grochu, który również nieprodukcyjnie miejsce w spichrzu zabierał.
Ten drobny handelek uprzyjemniał Berkowi chwile wolne od ważniejszych interesów, co do których trzeba było decyzyi samego dziedzica. Takiemi interesami było naprzykład płacenie podatków i różnych ciężarów, sprzedaż większéj partyi drzewa i t. p.
Berek w takich ważnych razach udawał się do Warszawy i osobiście przedstawiwszy sprawę, w oświetleniu jakie za najwłaściwsze uważał, uzyskiwał od Steina i gotówkę na opłaty i upoważnienia do sprzedaży.
Co do lasu Stein opierał się długo, lecz Berek umiał go także przekonać. W dwóch sąsiednich miasteczkach były znaczne pożary i biedni żydkowie potrzebowali myśléć o odbudowaniu swych domostw. — Z czegóż je odbudować, kiedy drzewa niema — i w okolicy blizkiéi dostać go nie można. Trzeba więc koniecznie sprzedać, jeżeli nie dla zysku, to przez miłosierdzie, przez uczucie ludzkości. To samo tyczy się cegły, któréj był zapas dość znaczny.
Berek tak wymownie, tak obrazowo umiał przedstawić niedolę biednych pogorzelców, ich stan ze wszech miar politowania godny, że Stein, który miał dobre serce i widoku nędzy nie znosił — a przytém wyobrażał sobie, że w lesie jest tyle drzewa, że go nigdy zabraknąć nie może; — polecił Berkowi rozdać pomiędzy najbiedniejszych dziesięć sosen i pięć tysięcy cegieł — oraz sprzedawać drzewo i cegłę tym, którzy zechcą domy swe odbudowywać.
Mając tak rozległą plenipotencyę do działania, Berek powrócił do domu rozpromieniony i szczęśliwy zupełnie. — Przywiózł dzieciom po dwa cytwarowe pierniki, a żonie ofiarował w gotowiźnie całe pięć rubli na suknię. Zapytany przez towarzyszkę życia zkąd taka łaska? spojrzał na nią tylko filuternie, pogładził ręką brodę i rzekł z powagą.
— Jak twój mąż będzie lasem handlował — to was jeszcze lepsze prezenta spotkają...
— Ny, ny, — rzekła Berkowa, — niech tobie da Pan Bóg długie życie i szczęście, bo ty rozumny człowiek.
Wykonywając wolę swego mocodawcy, Berek zaraz na drugi dzień po przyjeździe z Warszawy udał się do lasu i wycechował dziesięć najpiękniejszych sosen, które miały być ofiarowane darmo. Tak się téż stało. Berek oddał je prawie darmo, za bardzo umiarkowane pieniądze... przysięgał się, że sam na tém traci. Późniéj rozpoczęła się gorączkowa sprzedaż.
Po lesie rozlegał się głuchy łoskot siekier, podcięte sosny padały na ziemię, miażdżąc swym ciężarem drobniejsze drzewka i krzewy, a parobcy i fornale dworscy zajęci byli wożeniem drzewa. Piękne konie fornalskie, do „wzorowéj fermy” zakupione, zabijały się po ciężkich drogach, a w lesie robiło się coraz widniéj, jaśniéj i bardziéj przestrono. Blade słońce zimowe nie potrzebowało się już przedzierać z trudem przez ciemne konary.
Stary gajowy, który oponował przeciwko niszczeniu lasu, został przez Berka oddalony, a na jego miejsce zainstalował się jakiś żydek „pisarzem” tytułowany. Pan „pisarz” sprzedawał na swoję rękę wióry, gałęzie i odpadki — a brat pana pisarza, gonciarz z profesyi, osiadł także w lesie i na niewymyślnym swym warsztacie wyrabiał gonty, jako wspólnik Berka.
Ruch w lesie panował nieustanny, a w tém samém miejscu nad strumykiem, gdzie panna Regina lubiła przyglądać się kwiatkom leśnym, tonąc w poetycznych marzeniach; wybudowano naprędce szałas, w którym inny znowuż kuzyn Berka, trudnił się sprzedażą wódki. — Konsumentów nie brakło, gdyż dużo ludzi przy obróbce i wywózce drzewa pracowało.
W folwarku było za to zupełnie spokojnie i cicho — tylko pastuch nosił krowom homeopatyczne dozy słomy i siana — a owczarz całemi dniami rozmyślał nad tém szczególném zjawiskiem, że im więcéj skórek przybywa na strychu, tém więcéj owiec ubywa z owczarni.
Dobrzy ci ludzie pragnęli szczerze złemu zaradzić — ale w jaki sposób? Dziedzic w Warszawie — a Warszawa daleko; Berek twierdzi, że najlepszy użytek z siana i słomy jest, gdy je się sprzeda chłopom na wiosnę, a Szpagaciński nie mówi ani tak ani siak... Szpagaciński albowiem już prawie nic nie mówi... Ochrypły głos jego nie rozlega się jak dawniéj po folwarku, nie budzi w nikim postrachu. Wszyscy dyabli siedzą w piekle spokojnie, pioruny drzemią w ołowianych chmurach, wszelkie choroby i nieszczęścia siedzą w swych kryjówkach — gdyż nikt ich nie wywołuje, nikt nie wzywa — nie wymienia nawet ich nazwy.
Zaraz po odjeździe Steina, Berek przyniósł Szpagacińskiemu sporą ilość flaszek, i poczciwy, chociaż srogi ten mąż wlewał w siebie kieliszek za kieliszkiem od samego rana, wlewał dopóki nie usnął, a skoro się przebudził to znów pił, żeby się trochę otrzeźwić, i znów się upijał i zasypiał na nowo.
Sumienie jednak wyrzucało mu bezczynność — usiłował się parę razy tłumaczyć przed Berkiem, jako przed reprezentantem dziedzica.
— Widzicie, panie Berku, nie mogę, — żebym tak spuchł!
— Aj! nie powiedz pan paskudne słowo — odpowiadał Berek — teraz różnego słabościów po świecie nie brakuje.
— Kolka, psia kość, mnie męczy i w piersiach piecze jak najognistszy ogień.
— Ny, ny, ja wiem co pan Szpagaciński ma delikatne zdrowie, co nie jest z takich ordynarnych ludzi jak te drugie chamy — ja wiem. Niech pan Szpagaciński wyleży sobie spokojnie, niech wyśpi sobie — niech coś na rozgrzanie wypije...
— A folwark?
— Co folwark! wielgie mecyje folwark! un stoi jak stojał, co jemu będzie — a zresztą przecież ja téż jestem kawałek gospodarz, tyle już lat przy krowach, to żeby człowiek był nawet całkiem przez głowe — toby sobie te głupie gospodarstwo nauczył — oj waj!
— Juści — ale jakby co kiepskiego wypadło, to panie Berku, żebym ja o tém wiedział...
— Co wypadło? co tu może wypadnąć — kołek z płota wypadnie, ale od tego téż się dziura w niebie nie zrobi!
— No — kiedy dobrze — to i dobrze.
— Oj, oj, jak dobrze, żebym ja tak do saméj śmierci miał dobrze, jak teraz dobrze mi jest. — Ja panu tu zaraz przyślę fajn araku, pan Szpagaciński wypije sobie kilka szklanki gorącego haraku z troche herbatem — to będzie zdrów jak, z przeproszeniem, bik.
— Ha, no... niech i tak będzie — jeno że...
— Co?
— Pieniędzy obrzednio — płacić czém nie będzie...
— Nie bój się pan, przecie panu pensya idzie... Cóż to czy pan Szpagaciński przez obowiązku jest, czy co?
Uspokojony Szpagaciński zabrał się do araku z herbatą, a wypiwszy kilka szklanek takiego gorącego trunku, padał na łóżko jak kłoda i zasypiał marząc o wielkiéj dobroci Berka i niewyczerpanéj uczynności jego.
To samo powtarzało się co dzień prawie. Szpagaciński pił, spał i znowuż pił, a Berek tymczasem gospodarował i krzątał się z ruchliwością gorączkową prawie. — Energia jego rozwinęła się w całéj pełni, był wszędzie, jeździł, sprzedawał, handlował, prowadził setki najróżnorodniejszych geszeftów, prowadził oddzielne rachunki dla Steina, oddzielne dla siebie — dla wspólników, których miał kilkunastu.
Był w swoim żywiole całkowicie. — W miasteczku współwyznawcy spoglądali na niego z pewném uszanowaniem. Cenili jego ruchliwość i przepowiadali mu przyszłość świetną.
— Nu, Berku — zapytał go raz stary Abram, — kiedy ty Stasin kupisz?
— Niech mój dziedzic długo żyje — odrzekł dyplomatycznie Berek.
— Niech on żyje, ten „apikores” — ale mnie się zdaje, że ty będziesz jego następcą...
— Nie, — odrzekł Berek, — ja nie będę.
— Dla czego?
— Lepiéj jest zawsze stać przy piecu, aniżeli być piecem; lepiéj się ogrzać przy kim, niżli samemu grzać kogo... teraz ciepło drogie jest, mój Abramie. Nie prawda?...
— Nu, nu, mój Berku, ty masz głowę — ty będziesz wielkim kupcem!
Berek nie przeczył — gdyż sam miał to przekonanie o sobie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyła się wiosna, śniegi stopniały, a po nad rowami zaczęła się zielenić trawka. Szerokie pola pokryte były ciemno-zieloną barwą ozimin, skowronki ważyły się w powietrzu, a z chałup wiejskich wychodzili chłopi z pługami, z sochami, jak na pospolite ruszenie.
Wszystko budziło się do życia. Bocian ze stron odległych przywędrował i głośném klekotaniem stare swe gniazdo na stodole przywitał, bydło szukało świeżéj trawki na ugorach — a słońce wzbijało się coraz wyżéj na niebo.
W Stasinie spodziewano się przyjazdu dziedzica lada chwila. Nikt nie wątpił, że Stein powróci, gospodarować zacznie — tylko jeden Berek uśmiechał się ironicznie i gładził swą szeroką, rozłożystą brodę.
Tymczasem jednak dziedzic nie śpieszył jakoś i widocznie nie było mu pilno do swéj majętności — gdyż zamiast osobiście przybyć, zawezwał tylko Berka listownie, żeby natychmiast do Warszawy przyjeżdżał.
W trzy dni po otrzymaniu listu, Berek stawił się u swego mocodawcy. Nie ubrał się, jak ongi, w żupan odświętny, lecz przyszedł w zwykłym, codziennym chałacie, niebardzo lękał się milczącego psa — a do lokaja, którego niegdyś wielmożnym, ze względu na galony tytułował, rzekł imponująco, z góry:
— Słuchaj no, kochaneczku, powiedz swemu panu, co pan Szczupak ze Stasina trochę sobie przyjechał.
Poproszony do gabinetu, wszedł tam śmiało, bez zbytecznych ukłonów i nie czekając aż go Stein siedziéć poprosi, zasiadł wygodnie na krześle!
— Jakże tam, mój Berku, — zapytał Stein, — gospodarstwo... zapewne dobrze idzie?
— Oj, oj, co uno nie ma iść?... tylko niech pan pieniędzy dokłada, to uno poleci jak po midle...
— Pieniędzy i zawsze pieniędzy — przecież téj zimy mieliśmy dochody z lasu...
— Co to za dochody! wielkie dochody! — może się przedało całe parade dwieście albo trzysta chojaki, i to buło cienkie jak patyków — co to za dochód? tera drzewo staniało, za darmo ludzie nie chcą brać.
— Zapominasz, mój Berku, co pisałeś do mnie w zimie...
— Co w zimie!? W zimie to buło mróz — a teraz Bogu dzięki jest ciepło — w jedne kapote chodzić można, zresztą co zima to nie lato, a co lato to nie zima...
— Jednak sprzedaliśmy przecież trochę lasu.
— Co to znaczy? ja mam rachunki, tu każdy grosz stoi zapisany. Ja sprzedawałem wprawdzie trochę drzewo — ale ja płaciłem procenta Abramowi, Fiszlowi, Mordkie, ja płaciłem podatków do gminy i do kasy, ja płaciłem ludziom pensyów, ja reperowałem budynków, co sobie trochę popsuli — ja robiłem różnego nakładu.
— Jednak z tém co otrzymałeś odemnie gotówką, powinieneś był wszelkie wydatki opędzić.
— Ja téż odpędziłem ich.
— Jakto?
— Prolongowałem wszystkich dłużników, łatałem cały interes z procentem — a to nie buło łatwo dokazać.
Stein zamyślił się, Berek zaś dodał w formie zapytania.
— A co teraz będzie? Teraz wiosna, trzeba gospodarstwo zaczynać, orać, siać, sam główny czas na to przyszedł?
— No, więc cóż? Wiadoma rzecz, że na wiosnę trzeba orać i siać; niech więc orzą i sieją.
Berek się rozśmiał.
— Przepraszam pana — rzekł, — oni by to już dawno zrobili, tylko tu różnych rzeczy brakuje — a na te różne rzeczy pieniędzy niema...
Stein zerwał się z krzesła.
— Pieniędzy? jeszcze pieniędzy! Kiedyż to się nareszcie skończy...? Cóż ty chcesz, żebym ja cały majątek w tém głupiem gospodarstwie utopił?!...
— Nu — gospodarstwo kłopotarstwo — wiadoma rzecz.
— Czy wiadoma, czy nie wiadoma, ja pieniędzy nie dam i koniec.
— Do woli pana dziedzica, — rzekł uśmiechając się ironicznie Berek.
— Nie dam! — powtarzam stanowczo że nie dam! — niech sobie Szpagaciński głowę urywa — a żeby mi zaorał wszystko i zasiał.
— Przepraszam pana, ale Szpagaciński ani sobie głowe nie urwie, ani nie zaorze nic.
— Dla czego?
— Ny — bez to co un w przeszłym tygodniu małe głupstwo zrobił...
— Jakie głupstwo?
— Un sobie umarł.
— Kiedy? jakim sposobem?
— Bardzo prostym sposobem. Un sobie krzynkę napił i niepewny buł w nogach, i szedł sobie bez kładkę do młyna, i jak sobie szedł, tak sobie zleciał w wode... Zara mnie dali znać, to buło rano; ludzi w folwarku nie buło — dopiero jak przyszli na południe, to ja kazałem jemu wyciągnąć — ale un już wcale nie dychał... — Mieliśmy wielki ambaras, całe komisye buło, pokrajali jego i kazali pochować. Nu i tak się stało, bez to un już teraz ani nie krzyczy, ani nie pije.
— A o nowego ekonoma nie postarałeś się?
— Na co?
— Jakto na co? cóż za głupie pytanie!
— Przepraszam pana, uno głupie nie jest, bo jak pan na gospodarstwo pieniędzy nie da — to na co potrzebny ekonom?
— Z kieszeni nie dam — ale z folwarku jeszcze coś można wyciągnąć...
— Nie wiem coby tam ciągnąć, ono już i tak wszystko wyciągnione paskudnie.
— No, — rzekł z rezygnacyą Stein — w ostateczności mamy jeszcze las...
Berek uśmiechnął się.
— Przepraszam pana dobrodzieja — rzekł — z tym lasem to jest bardzo głupi interes.
— No, dla czego?
— Póki on sobie stojał na swoje miejscu, to zdawało się że to jest las... ja sam myślałem, że tego drzewo co tam jest to się nigdy nie przebierze, tymczasem jak chłopy z siekierami tam poszli, jak przewrócili jednę i drugą choinkę, to się zrobiało z tego lasu pole.
— Pole! — krzyknął Stein, chwytając się za głowę.
— Nu — nie tak czyste pole — jest krzaków — leszczyne trochę jest — ale na takie miejsce może być zato fajn nowine, tam się ganc git proso urodzi...
— Więc wychlastałeś cały las?
— Jakto cały? przecież to był tylko kawałek lasu... a po drugie, czy ja jego chlastałem? Ja sprzedałem tylko kilka sztuk — przecież pan sam tak kazał?
Stein zęby zacisnął.
— Jedyna nadzieja na tegoroczny urodzaj... — szepnął sam do siebie.
— Z przeproszeniem pana, o jaki to urodzaj pan mówi?
— No, o życie, o pszenicy — przecież zasieliśmy na jesieni prześliczną kostromkę, wyborowy probstein, sam sprowadziłeś ziarno do siewu...
— To prawda jest... taki probstein to jest fajn probstein, to rarytne ziarno — tylko un lubi zgrymasić czasem...
— Nie rozumiem...
— To ja pana powiem — un jakoś u nas bardzo paskudnie pokazuje — mało co gdzie powschodził.
— Niepodobna!?
— Prawda, un niepodobny wcale do insze żyto — tylko podług moje umiarkowanie, to ten pijak Szpagaciński musiał pod niego bardzo kiepsko gruntu uprawiać. Ja pamiętam, ja jego nawet mówiłem, że trzeba na taki interes orać głęboko — ale un mi jeszcze paskudne słowo powiedział.
Stein zbladł — przez kilka chwil szybkim krokiem chodził po pokoju, nareszcie zbliżył się do Berka i chwytając go za klapę od kapoty rzekł:
— Jesteście rozbójnicy! złodzieje!
Berek przyjął tę obelgę filozoficznie i z godnością.
— Hast dy gewidział! — rzekł — złodzieje, co to jest złodzieje? kto takie słowo powiedział? Za moje dobroć, za moje serce, za moje prace — ja mam być złodzieje i rozbójniki?... Ja pana do sądu będę zapozwać.
— Rachunek mi zdasz! — krzyknął Stein z mocą.
— Aj waj! ja właśnie chcę rachunek, ja mam dowodów, ja mam sto świadki jak ja dołożyłem ze swojéj własnéj kieszeni — jak mi się od pana jeszcze więcéj niż tysiąc rubli należy! ja w pana majątku utopiłem wszystkie moje pieniądze, ja dla pana własne dzieci skrzywdziłem — a cóż pan myślisz sobie, że to już niema świadki? niema sprawe? nie ma apelacye? niema sąd! że dziś może każdy puryc przyjechać z Warszawy i biednego żydka z całym majątkiem zgubić i zmarnować? czy pan to sobie myśli, czy takie pańskie myślenie jest?
— Ty mnie zniszczyłeś!
— Ja zniszczyłem? to ja pewnie kazałem żeby pańskie holenderskie krowy zdychały? żeby te fornalskie konie, takie waryaty, połomili sobie nogi? żeby owce zdychały? żeby zboże się nie rodziło? żebyś pan od naszych żydków tyle pieniędzy nabrał? — to ja pewnie panu kazałem?
— Cicho bądź! — rzekł Stein groźnie.
— Jak ja mam być cicho? za co cicho? kiedy mi się od pana pieniądzów należy? — oddaj mi pan moje pieniądzów — to ja będę cicho — ja sobie ztąd pójdę — zaraz pójdę, niech tylko odbiorę swoje pracę.
— To jeszcze zobaczymy, czy odbierzesz — przekonamy się o tém.
— Oj, oj, co ja temu winien? niech nas sąd sądzi; ja nawet nie chciałem panu dawać pieniędzy — ja nie radziłem panu folwark kupić — ja mówiłem panu, że pana galop nasze żydy zjedzą...
Stein cierpliwość zupełnie stracił.
— Wynoś się ztąd — zawołał — na złamanie karku, bo cię za drzwi wyrzucić każę! Rachunki załatwimy przed sądem — a żeby mi w Stasinie twoja noga nie postała!...
— Nu, nu, — rzekł Berek — ja sobie wyniosę — a co daléj będzie to obaczymy... Pan jesteś bardzo gwałtowny szlachcic, panie Stein — bardzo gwałtowny — of meine munes, okropnie gwałtowny... dużo gwałtowniejszy od te prawdziwe szlachte!...
Z temi słowy Berek wyszedł z pokoju.
— Co to było, ojcze? — spytała panna Regina wchodząc — co to za hałas? nie śmiałam tu wejść — ale zdawało mi się, że słyszę głos naszego poczciwego Berka ze Stasina.
— Poczciwego Berka!... — odrzekł ironicznie Stein — tak jest, nie mylisz się; właśnie przed chwilą poczciwy Berek opuścił nasze progi.
— Zdajesz się być wzburzony — czy zmartwiony, mój ojcze?
— O nie, nie, broń Boże! — przeciwnie jestem bardzo zadowolony. Czegóż chcesz? mam folwark, jestem obywatelem ziemskim, gospodarzem — posiadam piękne stanowisko... czegóż mam być wzburzony?
Panna Regina patrzyła na Steina szeroko otwartemi oczami — on zaś mówił daléj:
— Tak jest, mam tak dalece zaszczytne stanowisko, że aż mnie ten zaszczyt gnieść już zaczyna naprawdę, tylem się nadźwigał tych honorów, że pragnąłbym nareszcie odpocząć — i dla tego pozwól, moje dziecko, że cię pożegnam — muszę wyjść w tym celu.
— Dokąd, ojcze?
— Naprzód sam nie wiem; do Kuryerów, do cukierni Clotin’a, pod Bank — ogłoszę, że mam folwark do sprzedania. Poruszę wszelkich faktorów i stręczycieli, żeby mi wynaleźli kupca — a jeżeli to prawda, co powiedział pewien mędrzec, że głupich nigdy na świecie nie zabraknie, to kto wie? może znajdę amatora na Stasin. Tobie żal będzie przyjemności letnich?
— O, dziękuję, bardzo dziękuję ojcu, mam ich dosyć...
— Więc témbardziéj. — Poruszywszy tedy wszystkich faktorów, muszę znowuż iść i szukać dobrych adwokatów. Z góry jestem przekonany, że przy sprzedaży obdarty zostanę porządnie, muszę więc sobie znaleźć jakąś opiekę prawną, któraby mnie zabezpieczyła o tyle przynajmniéj, żebym do własnego majątku nie potrzebował wiele dopłacać.
To mówiąc, Stein wziął kapelusz i laskę i skierował się ku drzwiom. Po chwili jednak zatrzymał się, stanął na środku pokoju i rzekł:
— Słuchajno, moja córko, prawdopodobnie niedługo wyjdziesz zamąż...
Panna uśmiechnęła się.
— Istotnie — rzekła — taki przynajmniéj jest zwyczaj, od którego wyłamywać się nie widzę koniecznéj potrzeby, ale dla czego ojciec mówi mi o tém w téj chwili?
— Bo, widzisz, jeżeliby kiedy twój mąż przyszły miał zamiar gospodarować na wsi...
— To mu opowiem historyę naszéj sielanki w Stasinie...
— Tak, ty mu opowiesz dzieje naszéj sielanki... ty jesteś rozumna dziewczyna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była znów noc czerwcowa, noc świętojańska...
Srebrny księżyc wypływał na obłoki wysoko i rozsiewał blaski po ruchoméj fali rzeki, po stawie, brylantami obsypywał kaskadę spadającą z kół młyńskich i przeglądał się w wodach ciekawie. Gwiazdy zajaśniały także na horyzoncie i mrugały wesoło, a na wzgórzach płonęły rozłożone ogniska, gorzały beczki smolne, z których smugi dymu, jak olbrzymie węże czarne, potworne, skręcały się w powietrzu i uchylały łby przed cichym wietrzykiem nocy letniéj.
Na wzgórzach, wokoło ognisk, śpiewano i tańczono wesoło, a odgłos pieśni rozbrzmiewał po rosie, powtarzał się kilkakrotném echem w okolicznych lasach zamykających widnokrąg, jak gdyby wielką, szeroką ramą czarną.
Wesoło jakoś było i raźno na duszy; ucho chwytało odgłosy pieśni — a oko niemogło się nasycić widokiem świateł płonących na niebie i na ziemi.
Bo téż to i noc wyjątkowa, noc świętojańska...
We dworze Stasińskim we wszystkich oknach jasno; w pokojach zamiast bogatych mebli i luster skromne sprzęciki stoją — ale zato świeże kwiaty na oknach, piękny wieniec z niezapominajek na stole.
Stara Wincentowa, jak gdyby jéj lat ubyło, krząta się po wszystkich pokojach; szerokiemi kroki przechadza się imć pan Józef ekonom, który świeżo znów godność zakrystyana dla gospodarstwa opuścił.
Na stole, na dużéj tacy, leży bochenek chleba czarnego, świeży, pachnący, a obok niego w solniczce trochę soli białéj.
Widocznie, starym słowiańskim obyczajem witać tu kogoś będą, skoro chleb i sól przygotowali, a „dobra wola” z oczu im świeci.
Przed dworem gromadka ludzi stoi. Jest pomiędzy nimi Kacper parobek, który znowuż do służby powrócił i kilku starych gospodarzy ze wsi. Przyszli oni tutaj z własnéj a dobréj woli, powitać słowem życzliwém tych, co przybyć tu i wspólnie pracować zamierzają.
Ekonom wyszedł przed ganek.
— Cościć jeszcze nie widać — rzekł do chłopów.
— Bez suchość musi — odezwał się Kacper — od Zależanki piach śkaradny — ale niedługo nadjadą, tylo co nie widać, kunie dobre to zmogą.
— Berkowi tera się urwie — wtrącił któryś chłop.
— Oj, oj, co mu się ma urwać? — rzekł Kacper — kiej on se tera w mieście chałupę galantą kupił — i za kupca je wielkiego, zbożem ponoś handluje i propinacyą tyż trzyma.
— Dla tego choć niby i tamten, na to mówiąc Śtajn zyd był, ale tak go oporządziły nase zydy, ze ledwie się wydobył nieborak...
— A juści — drugiby się tak nie dał.
— Dobre zydzisko z niego było, grzecny, słowa marnego nikomu nie powiedział — i widać spekulantności takiéj nie miał, jak jense.
— Et, co wy się tam znacie, moi ludzie, — rzekł ekonom — ja mam hedukacyą i wiem jak się na świecie dzieje. Ziemię świętą Pan Bóg dla człowieka stworzył i oddał mu ją „żeby mu była poddana,” jak stoi w Piśmie, ale tyż znowu w Piśmie stoi „w pocie czoła pracować będziesz,” bo i sprawiedliwie tak stoi.
— A juści stoi — odrzekł Kacper — nieraz i ksiądz tak gadał.
— Tedy, kto chce z téj ziemi chleb jeść, ten musi w pocie czoła pracować i musi być dla niéj dwojaki: jak dziecko dla matki wszystko żywiącéj, która według Opatrzności Boskiéj jest świata karmicielką — i jako matka dla dziecka — a jako matka dla dziecka według tego, że człowiekowi darmo nic nie przyjdzie do ręki... Tedy, jako wam rzekłem, moje ludzie, człowiek musi chodzić kiele ziemi jak matka kiele maleńkiego dziecka — i jako jensza matka, która niedospawszy, niedojadłszy, przecierpiawszy dużo, doczeka się ze swojego dziecka pociechy w starości swojéj i osłodzenia, tak i człowiek co więcéj trudu kiele ziemi dołoży — to więcéj pożytku z niéj odbierze. A widzita, żeby zaś tak sumiennie kiele ziemi chodzić, tak kiele ziemi deptać, tak kiele niéj robić, tak ją rzetelnie uprawiać, tak kużdy podły chwast wyplenić — to trza tę ziemię, na to mówiący, szczyrem sercem kochać dwojako: jako dziecko matkę — żywiącą — i jako matka dziecko. Nie wiem ja, moje miłe ludzie, czyśta mnie dobrze zrozumieli, ale to wiem żem powiedział com wiedział — a wiedziałem od mądrych ludzi i z książek nabożnych.
— Prawda, święta prawda — rzekł Kacper z westchnieniem — ma pan ekumon racyą.
— Jadą! jadą! — zawołał chłopak od bramy — już dudni na moście!...
Ekonom do pokoju pobiegł, tacę z chlebem i solą w ręce obie ujął i w progu oczekiwał rozrzewniony, wzruszony.
Z ekwipażu, który się zatrzymał przed gankiem, wyskoczył młody człowiek o ogorzałéj twarzy i podał rękę swéj towarzyszce, która z ciekawością spoglądała na witającą ich gromadkę.
Ekonom, który do oracyj wrodzony miał pociąg — przystąpił z chlebem i solą — i drżącym ze wzruszenia, ale silnym głosem przemówił.
— Chlebem, solą i dobrą wolą witamy was na tym progu. Dziadkowie twoi, panie, przeżyli tu z nami długie lata, ale Bóg Najwyższy nie dozwolił im doczekać, iżby was powitali w tych progach. — Wita więc was gromadka prostych ludzi i sługa, który u dziadków waszych pracował. Wnijdźcie do domu ojców waszych i pokój, szczęście i błogosławieństwo Boże niechaj mieszka z wami.
Wyrzekłszy to i oddawszy chleb z solą, rzucił się stary do rąk pana i pani — i rozszlochał się na dobre.
Młoda pani weszła do dworu. Przebiegła szybko przez wszystkie pokoje, i zachwyconą była ich czyściutkiem i skromném urządzeniem.
— Jak tu pięknie — jak dobrze — mówiła, tuląc się do ramienia męża — jak malowniczo płoną te ognie na wzgórzach. — O, mój Jasiu, ja wierzę, że się można do takiego ustronia przywiązać, że je można szczerze pokochać.
Ekonom stojący przy progu szepnął z cicha:
— Prawda święta... — po chwili dodał głośno:
— Wielmożny panie, siła tu będziemy mieli do roboty. Kużde pole zaszkaradzone na nic... cygańskie tu gospodarstwo było...
— Wiem, wiem, mój Józefie, ale mam nadzieję, że się to naprawi.
— A jutro, wielmożny panie, do kosy! łąka ładna, pogoda jest, ze dwudziestu kosiarzy przyjdzie.
— Bardzo dobrze, raniutko wyjdziemy obejrzéć naszą biedę...
Ekonom skłonił się i powiedziawszy „dobranoc” wyszedł. Młodzi ludzie zostali sami.
Jeszcze długo świeciło się w białym dworku; na wzgórzach dogasały ognie — a księżyc w całéj pełni i blasku płynął na horyzoncie, złocił wody, potokami srebra oblewał kołyszące się zboże.
W powietrzu było cicho, spokojnie, tylko odległy turkot młyna przerywał tę ciszę.
Noc pogodna otoczyła ziemię uśpioną — sen cichy skleił oczy pracowników i było cicho, rozkosznie, w tę najpiękniejszą noc letnią... w noc świętojańską.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.