Niezwalczone sztandary/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Wracając z Syberji Niwiński, ze względu na różne sprawy z intendenturą czeską, wstąpił do Kurganu.
Uśmiechnął się tam błogo. Z dziesięciu przywiezionych „na rozpłodek“ żołnierzy zrobiło się osiemdziesięciu, a wszyscy byli umundurowani, uzbrojeni, syci, pewni siebie. Obsypany przez Niwińskiego podziękowaniami, komendant czeski promieniał, skarżył się tylko, iż Polacy zbyt ostro agitują.
— Zbyt ostro? Co to znaczy?
— Jest tu naprzykład w okolicy majątek pewnego jenerała, u którego pracowali jeńcy. Twoi ludzie wysłali tam patrol, który bez pytania wywołał wszystkich Polaków, otoczył ich i odprowadził pod bagnetami na punkt zborny. Jenerał się wściekał. Tak samo z jednego młyna sprowadzono jeńców pod bagnetami.
— A ci jeńcy uciekli? Wrócili na robotę? Domagają się tego?
— Nie, służą.
— To dziwne! — uśmiechnął się Niwiński — A nie przypuszczasz, że oni w inny sposób nie mogli się od tego jenerała wydostać. Bo przecie sam musieli pracować, a tu — co za robota?
Czech roześmiał się.
— To ja wiem! Tylko, że z tego powodu mam bezustanne raporty...
— To już trudno... Od tego jesteś tu komendantem garnizonu...
Przed małą, białą stacyjką, otoczoną olbrzymiemi, staremi drzewami, wciąż tam i nazad przechadzały się gęste, pstre tłumy młodych, rozszczebiotanych dziewczątek w „szarfach“ kolorowych na głowach i w przeźroczystych, białych sukienkach. Ich łakome, pożądliwe oczy poprostu gryzły każdą nową twarz. Wśród dziewcząt swobodnie i poufale uwijali się żołnierze — Polacy, Serbowie, Czesi. Od czasu do czasu jakaś para odbijała się od stada i szła — nie w pole, bo to ze stacji widać było szeroko i daleko — lecz w stronę nieskończonego łańcucha odstawionych a dla każdego otworem stojących, pustych i przewiewnych ciepłuszek. Nie trzeba było nawet drzwi zamykać. Komuż chciałoby się do każdego wozu zaglądać? Wygoda była nadzwyczajna: Wygrzanych słońcem separatek kilkaset, garść młodych cudzoziemców, powietrze suche, przegrzane, podniecające, toaleta lekka, a w domu nudy niesłychane.
Miasteczko wyglądało, jakby je właśnie przed chwilą odkopano po zasypaniu piaskiem. Wszystko białe od kurzu. Okiennice szczelnie pozamykane, na ulicach pustki. W jednem oknie ujrzał Niwiński typowy rosyjski obrazek. Przy stole siedział młody człowiek w urzędniczej czapce. Przed nim leżał chleb i wielki, blado-zielony ogórek, dalej błyszczał żółty samowar. Twarz młodego człowieka, trochę zielonawa, pospolita, nie była ani zamyślona ani senna, ale poprostu bezmyślna, tępa, bez wyrazu. Nie była to twarz lecz kształt, zupełnie jak chleb, ogórek lub samowar.
— Martwa natura! — uśmiechnął się Niwiński.
W środku miasta, osłonięty od piasku wysokim parkanem, był ogród miejski, niewielki i bardzo skromny, z biedną, zwykłą roślinnością. Trawniki, sosny, trochę jakichś krzaków. Zato wszędzie mrowie rozchichotanych, młodych, ładnych dziewcząt a wszystkie śmiałe, swobodne, bez żadnej opieki i prawdopodobnie też bez żadnego wychowania. Kręciły się tam i nazad, chichotały, szeptały, podskakiwały, gryzły cukierki, „siemiaczki“ — wiewiórki!
— Jakim okropnym romansem musi być pożycie z taką kobietą! — myślał Polak, przyglądając się tym ozdobnym, lecz zupełnie pierwotnym kobietkom.
I przypomniał sobie naraz twarz z „martwej natury“, tę twarz bezmyślną i niemą.
— Ano tak, ten tego nie zauważy, nie odczuje. Ten wogóle nic nie odczuje.
I nagle jasne mu się stało życie tych ludzi w małem, stepowem miasteczku. Niema nic. Wogóle nic. W lecie upały i piasek w powietrzu, w zimie mróz. Samowar, chleb, papierosy, ogórek — no i to... W takich warunkach caryzm czy bolszewizm — „nie wsio-li nam rawno, gaspada ili towariszczi, kak ugodno?“
Czech namówił Niwińskiego, aby, korzystając z wolnej chwili wyspał się raz „na lądzie“. Ponieważ Niwiński od czasu wyjazdu z Moskwy sypiał stale w eszelonach, dał się namówić i wziął „numer“ w miejscowym hotelu — zwykłej, drewnianej willi. Pokój przedstawiał się wcale znośnie, a niemal wiejska cisza miasteczka gwarantowała możliwość spokojnego i gruntownego wyspania się. Niwiński zapomniał jednak, że nie wszystko śpi w nocy i kiedy przyszedł do pokoju, ujrzał na jego ścianach całą faunę tego zakątka Syberji. W dodatku noc była bardzo ciepła, księżycowa. Nie mogąc w żaden sposób zasnąć, budzony bezustannemi szelestami, świadczącemi, iż wogóle nikt w domu nie śpi, ubrał się jako tako i, narzuciwszy na ramiona szynel, wyszedł na małą werandę przed domem i usiadł na ławeczce. Na drugiej ławeczce, naprzeciw niego, siedziała jakaś zamyślona postać. Niwiński przez jakiś czas nie zwracał na nią uwagi, lecz zasłuchany w nocną ciszę stepu, patrzył w białą jasność księżycową. W końcu sprzykrzyło mu się to. Odwrócił się i zapalając papierosa obejrzał nieruchomą figurę. Była to kobieta w jakimś długim płaszczu, który ją całkowicie okrywał. Tylko jedna naga noga, wysunięta — może przypadkiem — z płaszcza, odsłonięta była niemal aż po biodro i smukła, biała, świeciła, jak srebrna kolumna. Z nudów Niwiński rozpoczął rozmowę — o nudzie, o podróżach, o Omsku. Nieznajoma odpowiadała mu chętnie. Trudno było powiedzieć coś o jej twarzy, w świetle księżycowem widmowo białej, porysowanej czarnemi cieniami: wyglądała jak maska. Tylko oczy świeciły jak dwa srebrne ogniki. Była jednak młoda, jak o tem świadczył głęboki, dźwięczny głos i słowa. Po jakimś czasie zaczęła opowiadać o sobie — nie bez dumy, bo była kiedyś cyrkową woltyżerką a teraz jest kabaretową tancerką i śpiewaczką — w drodze na Daleki Wschód.
— Mówią, że tam, w Szangaju, cały teatr rosyjski jest i doskonale im się powodzi — a podobno i we Władywostoku też pracują. A tu, pod tymi bolszewikami, wszystko zamiera. Jeśli socjalizację kobiet przeprowadzą, cóż ja tu będę miała do roboty?
Poszli się przejść za miasto — parę kroków — w step, na piasczyste „diuny“.
Minęli jakieś czarne sosny, potem wzgórek piasczysty. Niwiński oglądnął się: miasto zapadło się w piaski. Nie było nic, prócz stepu, zrzadka rozrzuconych tu i owdzie białych brzóz o cienkich warkoczach i migotliwych gwiazd na niebie. W oddali dziwnie dźwięcznie i jasno szczekały psy.
— Gwiazdy szczekają! — pomyślał Niwiński
Nieznajoma szła wolnym krokiem, ze spuszczoną głową, nie oglądając się. Lekki powiew stepowy rozchylił jej płaszcz i odrzucił go nakształt dwuch szarych skrzydeł u smukłego białosrebrnego, nagiego ciała. Miękkie skrzydła szeleściły, wzdymały się, nabrzmiewały, podlatywały na wietrze w górę — ale nie mogły zerwać się do lotu, bo ciało, choć tak strzeliście zbudowane, było od nich cięższe.
Aż stanęli na piasczystym kurganie, całym białym w świetle księżyca, jeszcze ciepłym od spiekoty dziennej, połyskującym, niby żarem błękitnym, niebieskiemi iskierkami miki. Zaś przed nimi był cichy, senny step, tak biały i tak martwy czy obumarły, jak obumarłe pola księżyca, tej czaszki trupiej, przyświecającej uśmiechem śmierci radosnej biesiadzie życia.
Kobieta stanęła na wzgórzu i, zapatrzona przed siebie, jednym lekkim ruchem otrząsnęła z siebie płaszcz, który zsunął się po ciele i padł jej do stóp małą, szarą chmurką. Związana tym strzępem z ziemią, z przykrytemi stopami, naga, biała kobieta zdawała się wyrastać wprost z kurhanu, niby symbol tego stepu jałowego, nagiego a wołającego o życie.
I naraz zaświergoliło coś, jak skrzypcowa melodja:

Zdies' my brodim na Gawarim siebie Tierpi.!
Gawarim siebie my: Spi Son — spasienje w stepi.

Zdies’ my wiesioły tagda — lisz tagda, kagda my pjany.
Razruszajem rownost’dniej — lisz kak stroim my kurgany.

Zdies’ naprasno smotrit głaz. Iszczet, iszczet — gasnut siły.
Rownost” stiepi dawit nas. Zdies' wysoki lisz mogiły.

Tak i brodim po stiepiam. Tiełom zdieś a sierdeem tam.
Kto w stiepiach pomożet nam? Tak i brodim po stiepiam.

Na drugi dzień przyszedł telegram, że do Czelabińska przyjechali wysłannicy jenerała Hallera.
Niwiński zapakował siedemdziesięciu żołnierzy do dwuch ciepłuszek i kazał je przypiąć do najbliższego pociągu, idącego na zachód.
Pociąg odchodził dopiero nad wieczorem.
Z wysokości wagonu patrzył Niwiński na step. Kurgan leżał na małym wzgórku jakby w pośrodku ogromnej, płaskiej miednicy. W całej tej wklęsłości gruntu, widnej na mile, nie było poprostu nic, prócz trawy, krzaków i rzadko gdzie jakiegoś drzewka. Zachodzące słońce rzuciło na ten szmat ziemi swe ukośne światło i step powlókł się twardą, pomarańczowo-ceglastą, jednostajną barwą. Był to widok nieledwie ponury.
Niedaleko wagonu rozmawiał z kimś niby chłop, niby strażnik z karabinem na ramieniu. Skończywszy rozmowę, kiwnął na pożegnanie głową, zbiegł z toru i ruszył prosto przed siebie w step. Oglądnął się raz i drugi, a potem snać nie słysząc już za sobą gwaru stacji, zajął się wlasnemi dumami. Opuścił trochę głowę i szedł, szedł, szedł... Powoli stawał się coraz mniejszy i mniejszy, czerniał, jak mrówka na ścieżynie, wkońcu tylko błysk lufy karabinowej go wydawał, wreszcie — wsiąknął w step.
— Mrówka stepowa!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.