Niewolnicy słońca/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
NIE BÓG, LECZ DJABEŁ.

Prawie w każdym zakątku ziemi słońce stało się od chwili pierwszych odruchów świadomej myśli ludzkiej — bogiem. Tylko tu — w Afryce — pomiędzy równikiem i zwrotnikiem, przebywa ono nie na Olimpie murzyńskim, lecz raczej — w Hadesie, siedzibie złych potęg. Co prawda, niektóre szczepy przechowały jeszcze tradycje słonecznego mytu, lecz są to dawne naleciałości, przyniesione z krainy ubóstwiania boga Ra, z Egiptu, lub z kolebki ludzkości, Azji.
Murzyni są napozór dość obojętni na żar Słońca. Ich natura, nader porowata skóra, wytwarzająca pigmenty i tłusty pot o mocnym zapachu, błona śluzowa, grube, twarde włosy, świadczą o tem, że przebijające wszystko promienie słońca ulegają w ciele tubylca fizycznemu i chemicznemu przekształceniu, a niszcząca ich siła osłabia się. Jednak tryb życia murzynów, potrzeba częstego i dość długiego wypoczynku, krótki wiek, stosunkowo do wzrostu i rozwoju mięśni mała wytrzymałość fizyczna; zwyczaj pokrywania ciała warstwą oleju — wszystko to wymownie świadczy, że czarni ludzie także cierpią od słońca.
Cóż dopiero europejczyk! Biały człowiek ani na chwilę, nawet w zacienionym domu, nie porzuca ciężkiego, korkowego hełmu, broniącego go przed porażeniem słonecznem. Dosyć na parę minut zdjąć na słońcu hełm, dosyć kilku igrających na suficie słonecznych plamek, nieszczelnie zasłoniętego otworu wentylatora w okryciu głowy, pląsających na powierzchni wody połysków słońca, a już jego promienie zakradną się przez skórę lub przez oczy do mózgu, i — biada białemu przybyszowi! Słońce-djabeł zatruje mu krew, wzburzy ją i zwarzy, spowoduje ciężką chorobę lub śmierć.
Lekarze miejscowi opowiadali nam o szeregu tragicznych wypadków, lecz najbardziej ponurą opowieść słyszałem od pewnego sędziego, oddawna przebywającego w Afryce podzwrotnikowej.
— Słońce jest tu wrogiem człowieka, niezależnie od barwy jego skóry. Na czarnych działa ono powolnie, skracając łańcuch dni jego życia, na innych szybko. Dlatego nie może europejczyk przebywać bezkarnie przez czas dłuższy w tych szerokościach! Władze dają urzędnikowi urlopy już po dwóch latach pobytu w kolonjach i niechętnem okiem patrzą na tych, którzy z różnych względów dłużej od tego terminu pozostają na swych placówkach. Główny Zarząd Kolonij po powrocie urzędnika z urlopu do Francji prawie zawsze przenosi go do innej kolonji. To podobno w znacznym stopniu oszczędza zdrowie i siły funkcjonarjuszy państwowych. Nie podlega jednak żadnej wątpliwości, że dłuższy pobyt w tym klimacie działa zabójczo nietylko na zdrowie fizyczne, lecz i na psychiczny stan ludzi białych.
— Że tak jest istotnie — mówił sędzia — miałem w mojej praktyce nader przekonywujący wypadek! Były też i inne, lecz ten, o którym chcę opowiedzieć, był najbardziej pouczający, gdyż daje zupełny obraz ruiny białego człowieka w całej pełni. Europejczyk, o którym mowa, pracował w handlowej firmie od kilku lat. Co dwa lata odjeżdżał na półroczny wypoczynek do Francji i powracał do swych zajęć w firmie. Po pewnym czasie jeszcze młody subjekt założył własne przedsiębiorstwo w małej osadzie i odrazu, jak to zawsze bywa, zaczął pracować z bardzo dobrym skutkiem. Z roku na rok przedsiębiorstwo powiększało się i nabierało rozpędu. Właściciel (nazwijmy go Pawłem Saunier!) nie miał już czasu na urlopy i wypoczynek dla siebie. Pracował wyłącznie z metysami i murzynami — subjektami i biuralistami, doglądając wszystkiego osobiście, kierując całem przedsiębiorstwem bez wytchnienia.
Znajomi i lekarze ustawicznie doradzali mu, aby nie zaniedbywał sprawy wyjazdu z Afryki, chociażby na krótki czas. Paweł Saunier miał na te rady zawsze gotową odpowiedź:
— Przedsiębiorstwo się rozwija — mówił twardym głosem — więc nie mogę go porzucić w połowie drogi. To nie jest wyłącznie osobista sprawa, lecz narodowa — rozwój naszych wpływów śród tubylców, stworzenie rynku dla naszego przemysłu! Francuzi, jak wiemy, niechętnie jadą do kolonij, dlatego każdy pracujący człowiek jest tu potrzebny. Nie wolno porzucać zdobytych placówek!
— Zbyt surowym głosem wygłaszał kupiec te stereotypowe myśli, żeby można było uwierzyć w to, iż się stały one poniekąd zasadą jego pracy! Poprostu — Saunier niespodziewanie stawał się miljonerem, szybko idąc ku wielkiej zamożności. Nie ojczyzna, lecz rosnąca w książeczce bankowej suma kapitału byłego skromnego subjekta sklepowego trzymała go, przykuwała złotym łańcuchem do podstępnej ziemi afrykańskiej.
Późniejsze dochodzenie sądowe dowiodło, że Saunier oddawna chorował na malarję, a żadne środki europejskie bez zmiany klimatu i trybu życia naturalnie pomóc mu nie mogły. Kupiec zaczął się leczyć u znachorów murzyńskich, nadużywać orzechów „Kola“, tak bardzo podbudzających system nerwowy, palić kif[1], pić... Podniecenie nerwowe wywołało nadzwyczajny erotyzm, o którym świadczyły ciągłe zajścia pomiędzy Saunierem i murzynkami. Nareszcie ten już zrujnowany na zdrowiu człowiek, jeszcze niedawno chętnie marzący o dobrej żonie i rodzinnem gnieździe na południu Francji, otoczył się całym haremem chytrych, dzikich i chciwych kobiet tubylczych, trwoniąc z niemi resztki zdrowia. Po malarji przyszły choroby wątroby, śledziony i serca. Saunier stawał się ruiną. Postarzał się, wyłysiał, twarz mu się pomarszczyła i pożółkła, pokrywając się ciemnemi plamami.
Jednocześnie z ciałem zaczęła chorować dusza tego biedaka. Nie sypiał po nocach, rozmawiał sam ze sobą, nie poznawał znajomych, w dzień wcale nie wychodził z domu, często i bez widocznej przyczyny wpadał w niepohamowany gniew.
Pewnego razu zażądał od metysa, swego pełnomocnika, pokazania wszystkich ksiąg rachunkowych. Ślęczał nad niemi przez cały dzień i noc, a zrana zwracając księgi, ze smutkiem potrząsał głową i mruczał:
— Co za kłopot, co za wydatek dla Francji! Izba deputowanych gotowa nie zaaprobować takiego nadzwyczajnego wydatku... Co robić?... Co robić!?!
Wyszedł, załamując ręce w rozpaczy.
Murzyni, pracujący w biurze, uśmiechali się nieznacznie.
Oni, te dzieci natury, wyczuwali odrazu obecność złego demona, zakradającego się do mózgu ludzkiego!
Tymczasem Saunier zamknął się w swoim pokoju i pracował uporczywie, zapisując arkusz po arkuszu i starannie przechowując rękopis w stalowej kasie. Gdy ktoś z biuralistów lub subjektów pukał do gabinetu, kupiec skradał się do drzwi, zamykał je na klucz, ukrywał zapisany arkusz pod stosem książek i dopiero wtedy wpuszczał przybyłego.
Z każdym dniem stawał się Saunier bardziej tajemniczy i podejrzliwy, aż któregoś dnia zawołał metysa i rzekł:
— Siadaj i słuchaj!
Kupiec zaczął uporczywie wpatrywać się w zdumioną i wylęknioną twarz swego pomocnika.
— Czy ty wiesz, że obmyśliłem nowy plan prowadzenia mojej firmy? To powinno mi dać miljony. Nie — miljardy miljardów! To mnie przeraża... przeraża, ponieważ przewiduję, że wszystkie kasy Banku Francji nie zmieszczą moich kapitałów... Co robić!? Powierzyć takie skarby prywatnym bankierom? O — nie! Zbyt to niepewna rzecz! Dziś są — jutro już po nich... Opracowuję teraz projekt budowy Banku Francji tu — w naszej osadzie... Olbrzymi gmach na stu hektarach ziemi, z głębokiemi lochami cementowemi i opancerzonemi, żeby ani złodzieje, ani termity, ani szczury nie wydarły mi moich skarbów... Słuchaj! Mam tu wroga...
Mówiąc to, zaczął rozglądać się dokoła...
— O! — zawołał przerażonym głosem. — Już jest! Już podgląda i podsłuchuje!
Saunier palcem wskazał na przeciwległy kąt pokoju, przyglądając się czemuś, co się znajdowało wysoko, prawie pod sufitem.
Metys daremnie wpatrywał się w kąt półciemnego pokoju, nie dostrzegł nic, oprócz małej, złocistej plamki na szarej ścianie. Przez jakiś otwór w rolecie przesączył się promyk słońca i teraz drgał i kołysał się na ścianie.
— Widzisz? — szeptem pytał Saunier.
— Nie... — także szeptem odpowiedział metys.
— Widzisz oko?... żółte oko?... To on — mój wróg! — wciąż szeptał kupiec.
— Tam? To — słońce... — rzekł metys.
— To, to, to! Słońce jest moim wrogiem! — krzyknął zdławionym głosem Saunier, ciskając w stronę żółtej plamki ciężki marmurowy przycisk.
Metys zerwał się z krzesła i chciał uciekać.
— Siedź! — zawołał groźnie kupiec i, pochyliwszy się nad nim, jął mu szeptać do ucha:
— Słońce oddawna, od chwili, gdy moja firma poszła całym pędem, zaprzysięgło się przeciwko mnie. O, tak! Ono to miljonami oczu zaglądało mi pod czaszkę, wdzierało się do mózgu przez oczy i uszy i usiłowało wyrwać mi tajemnicę powodzenia, odczytać moje myśli i plany, aby mi pokrzyżować zamiary! Ono to przewierciło mi skórę aż do żył i otworzyło chorobom dostęp do krwi, do wątroby, do serca... Przeklęte!... Szatańskie słońce!... A teraz znowu chce stanąć na mojej drodze, chce wykraść mi moje pomysły, zniweczyć je... Słuchaj! Jesteś moim przyjacielem? No, to pomóż mi! Nikomu nic nie mów... Nikomu... rozumiesz? Broń mnie przed słońcem, a wynagrodzę cię hojnie, o, bardzo hojnie!... Uważaj tylko, aby słońce nigdy się tu nie wdarło, żeby ani jedno z jego miljonów oczu, szpiegów i morderców nie zajrzało do mojego pokoju, gdzie się zrodziła wielka myśl i genjalny plan... Dobrze?... Bądź moim obrońcą przed słońcem!...
Od czasu tej rozmowy metys stał się nieszczęśliwym człowiekiem. Przez cały dzień — od wschodu słońca do zapadnięcia mroku — zaszywał otwory w roletach i zamazywał gliną szczeliny w ścianach i dachu, aby żaden promyk słońca nie wślizgnął się do domu Sauniera.
Kupiec przestał wychodzić ze swego pokoju, a, gdy był do tego zmuszony, szedł, owinąwszy głowę w czarną, grubą płachtę. Wchodząc do biura, wołał metysa i szeptem, nie odsłaniając głowy, pytał:
— Popatrz dobrze, zajrzyj wszędzie, czy ono nie zaczaiło się gdzieś?
— Nie, panie, nigdzie go niema — odpowiadał metys.
Wtedy dopiero powoli, ostrożnie i podejrzliwie wychylała się ze zwojów płachty żółta, pomarszczona twarz Sauniera i wyzierały mroczne, podejrzliwe oczy.
Trwało to dość długo, może, pięć, sześć miesięcy...
Saunier wciąż pisał, opracowując swój gigantyczny plan rozwoju firmy i przeniesienia Banku Francji z Paryża do osady, a uciekając od ludzi i od największego swego wroga — słońca.
Nieszczęśliwy metys był już bliski utraty zmysłów, uganiając się za najmniejszym promykiem słońca, zakradającego się pod nawisający okap domu Sauniera i do jego mieszkania, zacienionego kilkoma roletami.
Lecz plan nie był jeszcze wykończony, gdy nadszedł ostatni akt tego „słonecznego dramatu“, odgrywanego przez piętnaście lat przebywania pod zwrotnikiem białego człowieka, rzuconego przez samego siebie i przez chciwość na pastwę słońca-djabła.
Pewnego dnia szedł metys do Sauniera, aby dać mu do podpisania jakieś rachunki. Niósł w ręku teczkę z niklową klamrą. Na werandzie wyjął potrzebne papiery, pozostawiając tekę na werandzie.
Saunier siedział przy biurku i, jak zwykle, pisał.
Metys położył przed nim papiery i stanął obok.
Saunier schylił się nad rachunkami. Nagle zerwał się i z przerażeniem patrzał na jarzący się w krysztale kałamarza świetlny punkt, rozbijający się na setki barwnych promieni, które padały na mosiężne i szklane przedmioty, leżące na biurku.
— Zdradzasz mnie! — zaryczał Saunier, wlepiając w twarz metysa straszliwe źrenice szaleńca. — Zdradzasz!
Metys struchlał i oniemiał. Żaden z tych dwu ludzi nie mógł uprzytomnić sobie, że to słońce odbiło się od klamry leżącej na werandzie teczki, padło na kałamarz i, załamawszy się w krysztale, rzuciło tu i owdzie różnokolorowe ogniki.
— Ja... ja... — zaczął tłumaczyć się metys.
— Wiem! wiem! — ryczał szaleniec. — Ty podstępem przyniosłeś tu wroga, aby on zabrał mi wszystko, aby zabił myśl moją i mnie samego. A więc masz! masz!
Saunier wydobył z szuflady biurka rewolwer i strzelił do metysa, nie słysząc nawet głuchego odgłosu padającego ciała, gdyż zaczął mierzyć do ogników, błąkających się po biurku, aż kulą strzaskał kałamarz.
Wtedy słońce uciekło, a Saunier pozostał z leżącym obok trupem...
Słońce-djabeł zwyciężyło.
Paweł Saunier zakończył swoje życie w domu dla obłąkanych, do ostatniego tchnienia walcząc ze słońcem-wrogiem.
— Przypomniałem tę historję dlatego, aby pan i członkowie pańskiej ekspedycji nigdy nie rozstawali się z hełmami! — zakończył z uśmiechem swoją opowieść sędzia.
Naturalnie, że staraliśmy się nie zapominać o naszych hełmach, lecz to nie wystarcza w walce ze słońcem.
Przyglądałem się uważnie urzędnikom i kolonistom, spędzającym nawet z ustawowemi urlopami dłuższy czas w kolonjach, i myślę, że tylko wyjątkowe natury nie poddają się trującemu, niszczącemu wpływowi słońca. Większość ma już tę truciznę we krwi, w mózgu, w nerwach.
Melancholja, rozczarowanie, apatja, rozgoryczenie, cicha rezygnacja, nadzwyczajny wybuch energji, przesadna egzaltacja, wygórowane zachwyty nad pięknością kraju, poetyzowanie tubylców, paląca tęsknota za Francją, a później nieprzezwyciężona chęć powrotu do Afryki — wszystko to stanowi wynik działania strasznej trucizny, którą jest słońce. Jak haszysz, daje ono chwilę nadzwyczajnego podniecenia i ekstazy, długie godziny obojętności i zapomnienia, tygodnie rozpaczy i rozczarowania, miesiące bezbrzeżnej melancholji lub wybuch szału.
Jeden tylko odłam białego społeczeństwa w kolonjach zwycięsko walczy ze słonecznym jadem. Są to mnisi i mniszki katolickich misyj religijnych, pracujących ciężko wśród ludności tubylczej. Nie wiem, jak długo żyją ci bohaterowie idei Chrystusowej. Prawdopodobnie krócej od swych braci i sióstr, działających na północy Afryki śród Arabów i Berberów, jednak zniszczenia, szerzonego przez słońce, zauważyć na nich nie można. Widocznie surowe, wstrzemięźliwe, pełne umartwień ciała życie jest najlepszą bronią przeciwko słońcu-djabłu.
Słońce posiada dla murzyna dwa oblicze, jedno — łaskawe, drugie — gniewne, przerażające. Jednak wtedy nawet, gdy do ludzi zwrócone jest swem łaskawem obliczem, a mianowicie w okresie ulew, od których zależą losy całej ludności, przejętej myślą o urodzaju na cały rok, nawet wtedy tubylcy z nieufnością spoglądają na słońce. Może ono zwiększyć trzykrotnie zbiory prosa, ryżu, manjoku i arachidów, i może także wysuszyć, wyjałowić, zabić rzucony na pola siew.
A więc w tym okresie tubylcy składają ofiary na cześć słońca, błagają je przerażonemi głosami i z troską w sercu o łaskę i pomoc.
Gdy zaś przyjdzie sucha pora roku, gdy w chaosie, w nawałnicy słonecznych promieni wysycha dżungla, pęka ziemia i znikają potoki i jeziora — z lękiem i nienawiścią spoglądają murzyni na płonące gniewem oblicze boga-djabła.
Stary murzyn opowiadał pewnego razu, że dawnemi czasy, przed przyjściem białych ludzi, wszystkie wielkie wojny przypadały na okresy największych upałów.
— To słońce zapalało krew w żyłach wojowników! — mówił murzyn. — Ono pije krew...





  1. Rodzaj haszyszu z miejscowych konopi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.