Niewolnicy słońca/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewolnicy słońca |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Po kilku dniach wypoczynku w Konakry, zwiedzania jego okolic i wertowaniu książek i dokumentów, zrobiliśmy wycieczkę na wyspy Loos, o 2 do 3 mile odległe od portu. Do przystani podpłynęła rządowa łódź motorowa, i w towarzystwie p. Pourroy, inspektora wszystkich więzieni gwinejskich, ruszyliśmy. Morze było spokojne, lecz nasza łódź zarywała się nosem w niewysokich falach, wyskakiwała ponad ich grzbiety, miotała się i przewalała z jednej burty na drugą, niby mała, lekka łupina. Nareszcie dopłynęliśmy do miejsca, gdzie dwie największe wyspy tego archipelagu, mające formę dwóch sierpów, otaczają sporą przestrzeń morza, od północy osłoniętą mniejszemi wysepkami i wystającemi z wody skałami. Tu, śród wysp, zupełnie spokojnie. Płynęła tam tubylcza piroga z żaglem, utkanym z włókien rafji. Rybak kiwał się, trzymając pod pachą rękojeść steru. Z wody wyskakiwały złocisto-zielone, krótkie a szerokie rybki, zmykające przed niewidzialną pogonią. O kilkanaście metrów od nas zjawiła się i znikła trójkątna płetwa rekina. W powietrzu szybowały z krzykiem rybitwy. Na brzegu najbliższej wyspy, tuż przy wodzie spostrzegliśmy małą wiosczynę rybacką. Nad nią zwisały gałęzie, korzenie i liany drzew, pnących się na szczyt nadbrzeżnych skał.
Loos stanowią wyspy wulkaniczne, a ich forma przypomina krater, przerwany przez morze od północy i południa. Zbliżamy się do zachodniej wyspy, Tamary, i widzimy wspaniałą roślinność ze strzelającemi ku niebu palmami, a śród nich budynki misji protestanckiej, pozostałe po dawnych gospodarzach wyspy, Anglikach. Francuzi zrobili zamianę z Anglikami, oddawszy im za Loos wyspy Nowo-Hebrydzkie. Oprócz swojej religijnej misji Anglicy pozostawili tu inne pamiątki; niektórzy bowiem tybylcy pamiętają jeszcze kilka słów angielskich, a śród ludności są metysi anglomurzyńscy, noszący nazwiska Right, White, Simple, Sam itp. Łódź nasza zostaje przy brzegu Tamary, my zaś dość stromą kamienistą ścieżką wspinamy się na jej północny koniec, gdzie wznosi się latarnia morska, ustawiona, a raczej wmurowana w wysoką skałę, podobną do olbrzymiego i grubego słupa.
Spotyka nas latarnik, p. Ridel, z żoną i córeczką.
Tamara — to Sachalin kolonij afrykańskich, wyspa wygnania.
Możnaby ją nazwać „przeklętą wyspą“, lecz natura tak hojnie ją obdarzyła bujną roślinnością, malowniczemi widokami, turkusowem, skrzącem się pod słońce morzem, że niema mowy o wyklęciu, raczej — odwrotnie!
A jednak w środkowej części wyspy mieści się „ciężkie więzienie“, jak twierdzą znawcy, nawet jedno z najcięższych.
Poznałem więzienie na Tamarze i istotnie jest ono najcięższe, przynajmniej z pośród tych, które widziałem w kolonjach Zachodniej Afryki. O to zresztą nie trudno!
Zwiedziłem szereg miejscowych domów poprawy i wiem, że nazwać ich więzieniami nie można. Stosunek do aresztantów i pokarm są dobre, praca polega wyłącznie na polewaniu ogrodów warzywnych, należących do francuskiej administracji, noszeniu wody i zamiataniu dziedzińców na terenie biur urzędowych.
Prawda, że w niektórych więzieniach widziałem grupy aresztantów, uwiązanych za szyję do wspólnego łańcucha. To sprawiało istotnie przykre wrażenie, jednak nieraz spostrzegłem, jak więźniowie nagle odwiązywali się od łańcucha, gdyż byli przywiązani cienkiemi sznurkami, które się łatwo przecierały o żelazo. Z tem nagłem pozbawieniem się „więzów“ aresztańci mieli kłopot nielada! Biegali, zaglądali do wszystkich kątów, aby znaleźć jakiś sznurek i znowu się do łańcucha przymocować.
Innym razem znowu widziałem grupę „zbrodniarzy“, idących gęsiego na robotę. Wszyscy byli związani za szyję... cienkim sznurkiem, niemal nitką, wobec czego stąpali bardzo posuwiście i oględnie, aby tych „kajdan“ nie porwać.
Obserwowałem też pewnego aresztanta, noszącego kajdany na nogach. Spadły mu one pewnego razu, a biedak głowił się nad tem, żeby je zpowrotem umocować na nogach.
Łańcuchy i kajdany więźniów tubylczych wyrażają właściwie tylko ideę pozbawienia wolności, lecz nie samo pozbawienie jej, gdyż te łańcuchy nie mogłyby nikomu utrudnić ucieczki.
Na Tamarze mieściło się najcięższe więzienie oraz kilka wiosek murzyńskich.
Rodzina latarnika, pozostająca na niezaludnionej północnej połowie wyspy, prowadziła życie samotne. Przed oknami domu ciągnęła się bezbrzeżna pustynia Oceanu, a z drugiej strony — wierzchołki drzew i haszcze dżungli. Komunikacji stałej z Konakry niema, i tylko raz na tydzień państwo Ridel mogą odwiedzić miasto i poczynić potrzebne zakupy. Założyli sobie na wyspie mały warzywny ogródek u podnóża skalistego brzegu, siecią łapią „sardynki“, czyli poprostu różne drobne rybki.
Na werandzie i po cementowych stopniach schodów, prowadzących na szczyt latarni, śmigają duże barwne jaszczurki; nad domkiem krzyczą rybitwy i mewy, czasem zakwili orzeł-rybak...
Ciężkie jest życie latarnika! A jednak z jaką uprzejmością i gościnnością przyjęła nas ta rodzina, rzucona na odludzie! Częstowano nas wszystkiem, co było w domu, rozpytywano o życiu w Europie gorączkowo, namiętnie, nieraz ze źle ukrywanemi łzami.
Wkrótce zjawiło się dwóch czarnych żołnierzy z załogi więziennej.
Poprzedzani przez nich, zeszliśmy ze skał, gdzie stała latarnia i domek Ridelów, i ujrzeliśmy na wąskiej, błotnistej ścieżce tłum ludzi, trzymających na głowach ramy hamaków. Byli to więźniowie, wyznaczeni dla przeniesienia nas na terytorjum swej przymusowej siedziby.
Żona moja i p. Pourroy zajęli miejsca w hamakach, gdyż dobre trzy kilometry drogi mieliśmy przed sobą, a przejść je musieliśmy w największy skwar.
Ja z moimi pomocnikami szliśmy pieszo, rozglądając się po okolicy.
Spotkaliśmy po drodze pochód wędrownych mrówek, nazywanych przez tubylców „manjan“. Są to najstraszniejsze z mrówek, gdyż wędrują kolumnami, liczącemi miljony tych krwiożerczych istotek, a otoczonemi oddziałami nader silnych i walecznych wojowników. Zastępy „manjan“ atakują wszystko, co spotkają na drodze, — owoce, drobne zwierzątka, ptaki, bydło, a nawet ludzi. Biada temu, kogo opadnie ta horda wojowniczych wędrowców! Po przejściu ich pozostają tylko bielejące kości. Murzyni i europejczycy porzucają osady przed zbliżającą się nawałnicą mrówek, uprowadzają bydło i unoszą ze sobą dobytek. Nieraz nawet ogień nie może zatrzymać sunącego potoku miljonów „manjan“.
Dalej śród gnijących pni palm spostrzegliśmy i złapaliśmy dla swych zbiorów olbrzymią gwinejską stonogę, ciemno-brunatną, długą na 15 do 20 centymetrów. Z pewnością jest to jakiś Julus, ale jaki — nie wiem.
Wąska ścieżka prowadziła przez brussę wyspy, zrzadka wychodząc na nieduże polany, gdzie zwiedziliśmy trzcinowe chatki murzynów. Ognisko pośrodku, trochę statków drewnianych i żelaznych, łoże, pokryte matami — to wszystko, chociaż w każdej chacie mieściło się po kilka naraz rodzin. Tuż przy domkach wieśniacy założyli małe pola manjoku. Proso rośnie na roli, ukrytej w brussie i nieraz dość odległej od siedzib właścicieli. Po raz pierwszy widziałem tu manjok; jest to wysoka roślina o ładnie wykrojonych liściach, mająca na korzeniach grube, jadalne narośla, podobne z formy i ze smaku do wygiętych i wydłużonych ziemniaków.
Manjok (Manihot utilissimum) spotyka się tu w dwóch odmianach — słodkiej i gorzkiej. Oba gatunki są jadalne, z wyjątkiem pewnego okresu, gdy gorzki manjok jest trujący. Pod wpływem nieznanych czynników, fizycznych czy bakterjalnych, niektóre części składowe korzeni manjokowych (glukozydy) wytwarzają trujący kwas pruski[1].
Widzieliśmy tu domową fabrykację oleju palmowego. Dwie kobiety wrzucały do drewnianego moździerza ziarnka palmowe i rozbijały je na miazgę ciężkim tłokiem. Wyciekający z rozbitej masy olej zlewano do dużego „kanari“ — glinianego garnka.
Pół drogi zrobiłem pieszo, lecz upał wzrastał. Nasz termometr pokazywał +51°C na słońcu. Stanowczo za dużo! Chowam ambicję do kieszeni i włażę pod zbawczy daszek z liści palmowych, zacieniający hamak.
Czterech tęgich murzynów poniosło mnie dalej lekkim krokiem.
Przyglądałem się podłużnym czaszkom o mocnych sklepieniach, wytrzymujących wielkie ciśnienia, i spiżowym, do czarnych kolumn podobnym szyjom.
Nie czułem się dobrze, zawieszony w hamaku na tych czterech słupach i czterech mocnych głowach. Białego człowieka ogarnia w takiej sytuacji uczucie zakłopotania i wstydu. Miejscowi ludzie uspakajali nas, mówiąc, że murzyni od dziecka wszystko noszą na głowie i czują się z tem dobrze.
Istotnie — w Konakry widziałem, że murzyni i murzynki noszą na głowach najcięższe kosze z owocami, lecz jednocześnie w największy skwar można podziwiać czarną elegantkę, niosącą na głowie zwiniętą parasolkę, lub widzieć ogromnego draba z umieszczonem kędzierzawej głowie... pudełeczkiem zapałek, albo papierowem zawiniątkiem, z którego wycieka smar do kół.
Jednak przykre uczucie trwa długo, gdy się wie, że te potężne karki pocą się i prężą dlatego, że, niby filary, podtrzymują hamak z pasażerem.
Murzyni podobno nie uskarżają się na ten środek lokomocji, bo przed przyjściem białych ludzi w ten sam sposób nosili swoich królów, książąt, czarowników i panów. Jednak władze francuskie wszelkiemi sposobami usiłują wykorzenić ten sposób transportowana ludzi i pakunków. W tym celu przeprowadzają coraz nowe drogi kołowe, puszczają niemi ciężarowe i osobowe samochody i przeciągają coraz dalej macki swoich linij kolejowych.
Było to pierwsze zetknięcie się z tragarzami murzyńskimi i, jak już zaznaczyłem, czułem się bardzo przygnębionym.
— Niech się pan nie krępuje! — zawołał p. Pourroy, gdy mu powiedziałem o swem zakłopotaniu. — Tubylcy są do tego przyzwyczajeni i, co najważniejsze, przystosowani. Niech się pan przyjrzy ich sztywnej, wyprostowanej postawie! W tych warunkach punkt oparcia na czaszce, oś szyji i cały kręgosłup znajdują się na jednej prostej linji.
— Bardzo pięknie — pomyślałem — jednak ja ważę sporo, a p. Pourroy jeszcze więcej...
Dla uspokojenia swego sumienia opowiedziałem o zajściu, jakie miałem przed laty w Tokio z „rikszami“. Gdy wychodziłem z hotelu, zawsze napastowali mnie ci japońscy dorożkarze, lecz nigdy nie korzystałem z ich usług.
Po kilku dniach zjawiła się u mnie deputacja.
— Dlaczego pan nigdy nie jeździ rikszami? — zapytano mnie.
— Wstydzę się jeździć wózkiem, ciągnionym przez człowieka w zaprzęgu — odpowiedziałem.
— To bardzo szlachetnie ze strony pana! — rzekł, uśmiechając się chytrze, jeden z delegatów. — Jednak my obliczyliśmy, że, posługując się samochodami, płaci pan dziennie 5—6 jenów[2]. Byłoby więc sprawiedliwem, gdyby pan, pozbawiając nas zarobku, zechciał wypłacić nam tę sumę, lub też korzystać z naszych usług!
Oczywiście, wkrótce jeździłem już eleganckiemi wózkami, a mój człowiek-koń zawsze upewniał mnie, że droga łatwa i że się nawet nie spocił.
Murzyni-więźniowie, niosący nas, nie mieli japońskiej delikatności, więc sapali głośno i pocili się przerażająco, zarażając powietrze nieznośnym zapachem swych nagich ciał.
Niesiono nas jednak w hamakach, gdyż na piechotę zdążyć za murzynami nie mogliśmy. Tragarze idą przy 50-stopniowym upale pląsającym krokiem, nieraz nawet nucą pieśń, a rozmawiają i śmieją się bez przerwy.
Nareszcie docieramy do celu naszej wycieczki. Ujrzeliśmy duży czworobok, otoczony niskiemi murami z ubitej gliny. Wewnątrz stoi domek naczelnika, koszary załogi i „gmach“ więzienny. Aresztanci mieszczą się w długiej szopie, w małych, jednoosobowych celach, oraz w kilku chatach tubylczych, zbudowanych na obszernem podwórzu. W celach siedzą niespokojni i niesforni więźniowie, w chatach — reszta. Brama więzienna stoi otworem. Strzelec senegalski z karabinem, przerzuconym przez ramię, przygląda się kilkunastu aresztantom, zajętym poza murami koszykarstwem. Więźniowie włóczą się bez dozoru po lesie, rąbią drzewo i karczują pnie, pracują na polach manjoku, kukurydzy i prosa, noszą wodę.
Jeszcze w drodze, patrząc na potężne karki i mięśnie niosących hamaki murzynów-aresztantów, myślałem, że pięknie wyglądalibyśmy na innej wyspie wygnania — na Sachalinie rosyjskim, gdyby tam nas konwojowali więźniowie!
Z pewnością nie donieśliby inspektora więzień i jego gości do celu wyprawy. Bez wątpienia zbiegliby wszyscy, pozostawiając nas z poderżniętemi gardzielami na drodze.
Gdy naczelnik więzienia oprowadzał nas po swych smutnych posiadłościach, znowu powróciła mi ta sama myśl. Coby uczynić mogły te dwie setki zdrowych, silnych aresztantów, gdyby się zbuntowały?
Otwierają cele i pokazują je nam. Niepociągający widok, lecz w politycznem więzieniu w Rosji carskiej i w Rosji sowieckiej miałem gorsze, ciemniejsze i brudniejsze cele...
Europejski aresztant kryminalny w więzieniu na Loos przesiedziałby tyle, ileby sam zechciał. A gdyby mu się to sprzykrzyło — w ciągu godziny byłby na wolności, przedłubawszy cienką glinianą ścianę lub przewierciwszy dziurę w trzcinowym dachu...
To więzienie było wyłącznie dla uczciwych, przekonanych o sprawiedliwości wyroku zbrodniarzy, którzy postanowili termin kary odbyć sumiennie.
Terminy te były nie małe — od 10 do 15 lat...
— Czy uciekają ci ludzie z Loos? — zapytałem naczelnika więzienia.
— Z wyspy — nie, z więzienia — tak! — odparł krótko.
— Cóż robią na wyspie, gdy uciekną?
— Zaszyją się do brussy, ukryją się w skałach, żywią się dzikiemi owocami, łapią ptaki, jaszczurki, węże, szczury; lecz, gdy przyjdzie pora ulewna, zjawiają się i, otrzymawszy parę lat dodatkowych, znowu się osiedlają wśród tych murów... — objaśnił znużonym głosem naczelnik więzienia.
— Dlaczegóż nie uciekają z Loos gdzieś dalej, na ląd? — pytałem.
— Próbowali, lecz nie udało się nikomu, bo rekiny pożerają śmiałków — objaśnił p. Pourroy, podchodząc do nas. — A teraz zaprezentuję państwu całą kolonję więzienną.
Wkrótce już staliśmy w czworoboku, utworzonym przez aresztantów.
Byli tu przeważnie ludzie, skazani za kradzież bydła. Skradzionego wołu lub barana pędzą złodzieje w niedostępne haszcza dżungli i, mając na pewien czas podostatkiem mięsa, przebywają w słodkiej bezczynności, brzdąkając na jednostrunnej gitarze lub mrucząc jakąś piosenkę o słowach prostych i naiwnych, jak dusza czarnego zbrodniarza. Śpiewa przyszły aresztant w ten mniej więcej sposób:
Szumi dżungla, szumi,
Żółty i zielony gąszcz...
Bailu sam jeden w dżungli,
Jest syty Bailu, o, bardzo syty — Bailu!
Z różnych urwanych zdań przekonałem się, że wzrost zbrodni wszelkiego rodzaju jest proporcjonalny do ilości murzynów, mających bliższe stosunki z „białymi“.
„Biały demoralizuje czarnego“ — twierdzą znawcy Afryki. — Demoralizuje nieraz bezwiednie, nieraz nawet mając na celu dobro murzyna.
Szereg przyczyn może się na to złożyć. Klimat Afryki i społeczna organizacja murzyńska wytworzyła pewien, ściśle ustalony tryb życia tubylców. Niech cośkolwiek: powierzchowne i niepraktyczne wychowanie, dane przez europejczyka, nagły a nieodpowiadający wysiłkowi murzyna zarobek, przypadkowe wyrwanie tubylca z ramek codzienności, podsycanie jego ambicji itd. — zburzy od wieków określone formy bytu, a — już się zjawia materjał na przestępcę, zbrodniarza.
Przyglądałem się twarzom aresztantów. Większość z nich niczem się nie różniła od setek murzynów, obserwowanych na ulicach i rynkach Dakaru i Konakry; inne zdradzały pewne cechy zwyrodnienia; widziałem kilku idjotów i typowych warjatów, a jeden z nich był ludożercą. Odróżniłem też znanych mi z czasów rosyjskich „szczurów“ więziennych, czyli tych osobników, którzy dobrowolnie trafiają do więzienia, aby wypocząć i odżywić się; są to najpokorniejsi, najbardziej uniżeni i wstrętni aresztanci, którzy dostają zwykle amnestję i wychodzą z więzienia, aby pohasać na wolności i powrócić znowu w chwili, gdy ostateczna nędza zajrzy im w oczy.
— Spokojnym więźniom chętnie dajemy wolność przed terminem — objaśnił p. Pourroy — lecz społeczeństwo murzyńskie nie zawsze chce ich przyjąć z powrotem i żąda od nas wymiaru sprawiedliwości do końca kary. Nieraz zwolniony z więzienia tubylec, przekonawszy się, że kara ta nie jest dla niego ciężka, dopuszcza się nowej zbrodni. Wtedy źle! Po Loos może trafić na galery, do Kaledonji, do Kajenny nawet... no, a wtedy to już — amen!
Śród więźniów na Loos znajdują się bandyci, mordercy — typy nieraz chytre, złośliwe i mściwe; są fanatycy polityczni, wyłącznie muzułmanie, śród nich jakiś fałszywy prorok, chudy, o natchnionej twarzy sekciarza i oczach hypnotyzera.
Ten z nikim nie rozmawiał i na pytania administracji nie odpowiadał, obrzucając białych pogardliwym wzrokiem i zaciskając cienkie wargi.
— U nas można studjować etnografję całej Afryki Zachodniej — żartował inspektor. — Znajdą się tu przedstawiciele niemal wszystkich istniejących szczepów, rozrzuconych od Sahary do Konga.
Pan Pourroy bardzo uprzejmie rozmawiał z więźniami, przyjmując od nich skargi i reklamacje, na cześć mojej żony zwolnił z pod klucza paru aresztantów, przeprowadzając ich do chat, gdzie ci ludzie pędzili zwykły wiejski tryb życia. Jednym z amnestjowanych w ten sposób był stary wyga, żołnierz, który walczył pod Verdun, posiadający wraz z medalami i ranami mnóstwo nabytych w Europie wad i nawyknień, aż do blagi włącznie.
Naczelnik wystąpił z paradnem śniadaniem w zacienionej altance, stojącej poza murami więzienia. Usługiwało nam przy stole dwu bardzo zwinnych aresztantów. Byli to murzyni szczepu Fulah.
— Niech pan ich zapyta, kim są Fulah! — poradził mi pan Pourroy. — Dla pana, jako pisarza, ich odpowiedź będzie bardzo interesująca.
Poszedłem za radą inspektora.
— Fulah pochodzą z królewskiego szczepu, który rządził Egiptem — odpowiedział z poważną i tajemniczą miną jeden z tubylców.
Jeszcze w Warszawie, studjując teren mojej obecnej wyprawy, czytałem dość dużo o Fulahach, więc wiedziałem już o nich, jednak, żebym mógł usłyszeć to z ust prawdziwego „potomka królów“, — tego się, co prawda, nie spodziewałem!
Jeżeli tu, w Loos, aresztant z taką dumą przyznał się do pokrewieństwa z „synami słońca“, to cóż usłyszę w górach Futa-Dżalon, w teraźniejszej ojczyźnie Fulahów, dokąd miałem zamiar poprowadzić swoją ekspedycję!
W czasie obiadu pokazał nam naczelnik więzienia kilka skór dużych pytonów i innych wężów, zabitych na wyspie, i opowiedział cały szereg zajmujących wypadków z życia zwierząt. Bardzo zainteresowało mnie opowiadanie o jakiejś niedużej rybie, która podobno odważnie i z powodzeniem napada na rekina i zabija go, wyrywając mu wnętrzności. Z opisu sądząc, mogła to być dorada (Chrysophrys aurata), śmiała i żarłoczna ryba, stadami, jak twierdzą algierscy rybacy, napadająca nawet na samotnych pływaków. Inne opowiadania dotyczyły pająków Mygale, które naczelnik obserwował na olejnej palmie, obwieszonej gniazdami ptaków-żandarmów. Mygale zakradają się podobno do gniazd, zabijają pisklęta i zrzucają je na ziemię, gdzie później wypijają im krew.
Po obiedzie zaprowadzono nas do więzienia kobiet.
Kilka małych chatek tubylczych, a dookoła — płot z suchych gałęzi i kłujących krzaków. Przed chatami drewniany moździerz i nieodstępny tłok do rozbijania ziarn prosa na mąkę i na kaszę; kilka glinianych „kanari“ i „kalebasów“, czyli mis, zrobionych z dużych bań — zwykłe naczynie murzyńskie; na płocie suszą się płachty — jedyne szaty miejscowych kobiet; płonie małe ognisko i nad niem gotuje się w kociołku strawa. W żadnej zagrodzie wieśniaczej nic innego nigdy nie widzieliśmy.
Na okrzyk żołnierza wyszły z chat ich mieszkanki.
Było tu dwanaście kobiet, a jedna od drugiej straszniejsza i bardziej odrażająca. Wychudzone, cienkie nogi i ramiona, wyschłe piersi, pomarszczone twarze i połyskujące, przerażone oczy.
— To są kobiety-pantery, — objaśnia p. Pourroy, — ludożerki, które zjadły swoje własne dzieci. Dostały za tę zbrodnię po 15 lat więzienia.
— Co za przyczyna?! — zawołaliśmy.
— Głód doprowadził je do tego! — dość nieszczerym tonem oznajmia inspektor. — Epidemja głodu dopiero od niedawna nie nawiedza całej ludności, lecz tylko pewne szczepy. Murzyni są lekkomyślni i nieprzezorni, więc nie gromadzą zapasów żywności na cały rok. Wobec tego jeszcze niedawno cierpiało od głodu normalnie prawie siedemdziesiąt procent ludności. Teraz już się to nie zdarza, chyba w niektórych, oddalonych od naszych wpływów miejscowościach. W tych warunkach doprowadzone do rozpaczy matki zjadają swoje dzieci....
W głosie p. Pourroy brzmiała wciąż nieszczerość i ta stanowczość w sposobie wypowiadania zdań, która paraliżuje chęć do dalszych pytań. Zrozumiałem, że jako przedstawiciel administracji kolonjalnej pan Pourroy nie chciał mówić na ten temat.
Żeby ułatwić sobie to zadanie, inspektor zbliżył się do jednej z „panter“ — najstarszej i najstraszniejszej, i jął ją rozpytywać:
— Zjadłaś swoje dziecko?
— Zjadłam — brzmiała spokojna odpowiedź.
— Dlaczego to uczyniłaś? — pytał dalej inspektor.
— Czarownik kazał...
Pan Pourroy chrząknął i rzucił nowe pytanie:
— Cóż — smakowało ci mięso twego dziecka?
— Mięso było bardzo dobre, wszyscy w całej wsi chwalili! — odpowiedziała „pantera“, nie zdradzając żadnego wzruszenia.
Byłoby to wstrętne, gdyby nie naiwność i prostota, z jaką mówiła. Taką naiwną logikę zbrodni spotykałem już w wypadkach krwawej zemsty śród tubylców Kaukazu i Turkiestanu.
Pamiętam, jak, będąc w Turkiestanie, zatrzymałem się w domu wojskowego lekarza, p. Szulgina, do którego przywieźli mocno pokiereszowanego nożem Sarta-tubylca; po opatrunku miano rannego odstawić do więzienia za morderstwo na tle krwawej zemsty.
Ktoś z obecnych opowiedział wtedy, że przeciwnik Sarta błagał go o przebaczenie.
— Ja już tobie przebaczyłem — odpowiedział spokojnym i szczerym głosem Sart — lecz mój nóż nie chce ci przebaczyć!
To samo było i z tą starą „panterą“. Logika przyczyn i czynów była prosta i jasna.
Czarownik kazał... matka zabiła swoje dziecko... mięso było dobre... inni też jedli.
Gdy przyglądałem się uważnie „panterom“, przyszedłem do przekonania, że nie czują one kary za swoją zbrodnię; raczej myślą, że bóstwo wynagrodziło je za posłuszeństwo czarownikowi, potężnemu półbogowi, bo teraz nie potrzebują pracować od rana do wieczora, są syte i odziane, nie mają mężów, lecz fetysze, pomne na wszystko, posłały tłum samotnych mężczyzn na wyspę, a płot więzienia „panter“ taki niski, że nikogo nie może odstraszyć...
Kilka zdań, rzuconych nieznacznie, mimowoli, dało mi dużo do myślenia i wzbudziło chęć do zrozumienia prawdziwej tragedji „panter“. Teraz, po wielu rozmowach na ten temat, po przewertowaniu niejednej, dość oględnie i wstydliwie mówiącej o ludożerstwie książki, widzę przed sobą obraz, pełen ruchu i głębokich przeżyć.
Można o nim słyszeć w Gwinei, tak samo, jak w Kongo lub w Liberji...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skwar zwiększał się z każdym dniem. Już ostatecznie wyschła cała roślinność brussy. Wszystkie dzikie owoce pospadały, stając się łupem termitów, lub rozsypując się na drobny pyłek. Pękać zaczęła ziemia, spalona i wyschła na kamień. Głodne szczury i myszy polne całemi zgrajami rzucały się na chaty we wsiach, aby porwać resztki zapasów. Stada zgłodniałych małp po kilka razy już przetrząsały ziemię na polach arachidów i manjoku, walcząc o każde ziarnko i każdy korzonek — z dziećmi, włóczącemi się po polach i brussie w poszukiwaniu pokarmu. Po domach dojadano już resztki prosa i ryżu. Głód zaglądał do każdej chaty, aż wszedł do wsi i, jak potężny, wszechwładny król, rozsiadł się na złoto-czerwonej suchej ziemi i jął porywać ofiarę po ofierze. Najpierw wymierać zaczęli ludzie starzy, słabi i bezpomocni, później niemowlęta, nie znajdujące mleka w wyniszczonych głodem piersiach matek...
Pomoc znikąd nie przychodziła i znikąd jej nie oczekiwano.
A wtedy właśnie przybył do wsi z dżungli, gdzie miał swoją kryjówkę w skałach, wysoki, poważny człowiek o nieruchomych, gorejących oczach...
Wszyscy go znali, bali się go i szanowali, a nikt nie ośmielał się wymawiać jego imienia.
— Człowiek z góry! — szeptano.
Nigdy go nie wołano. Przychodził sam wtedy, gdy był najpotrzebniejszy, albowiem człowiek z góry był czarownikiem. Nazywano go więc „subakha“, co znaczy „człowiek pracujący w cieniu“, bo zjawiał się tylko w nocy.
Przybywszy do wsi, obszedł wszystkie chaty, zajrzał wszędzie, wszystko zrozumiał i odszedł. Jednak wkrótce powrócił, niosąc ze sobą skórę pantery. Znowu zaczął chodzić od chaty do chaty, od zagrody do zagrody, aż w jednej ujrzał Ntiege, niestarą jeszcze kobietę, która niedawno powiła syna.
Subakha położył jej rękę na ramieniu i wparł w jej oczy swoje płonące źrenice, a wzroku ich nikt wytrzymać nie mógł.
Po chwili czarownik szedł przez dżunglę, a Ntiege, jak pies na uwięzi, pokornie kroczyła za nim. Zatrzymali się koło skał, gdzie w szczelinach niegdyś grzebano umarłych.
Czarownik umocował na plecach kobiety skórę pantery i rzekł:
— Fetysze żądają ludzkiej krwi, aby mogły uśmierzyć swój gniew. Staniesz się od tej chwili panterą i napadniesz na pierwszego człowieka, którego spotkasz, gardło mu przegryziesz, oddając krew duszy Ziemi. Ciało podzielisz, aby wszyscy jedli, łącząc się z fetyszami, jak łączy się dziecko z matką, pijąc jej mleko. Idź!
Ntiege pobiegła do wsi. Była głęboka noc, więc nikogo nie spotkała na drodze i na ulicy wioski, lecz gdy weszła do chaty, zaczął płakać nowonarodzony syn. „Pantera“ rzuciła się do niego wyjąc i szczękając zębami...
Nazajutrz rano Ntiege wrzuciła do każdej chaty kawałek mięsa, jadła sama, a później długo szukała w chacie małego synka, lecz nie znalazła go nigdzie. Przed zachodem słońca zapomniała o nim, bo znowu przyszedł Subakha, zabrał jej skórę pantery, zajrzał do każdej chaty, zatrzymał się w jednem miejscu, gdzie czerniała zbroczona krwią ziemia, dotknął jej palcami, wziął szczyptę i, schowawszy ją do małego woreczka, wiszącego na szyi, odszedł na swoją górę.
Następnego dnia przybyli biali ludzie, a idący za nimi murzyni nieśli worki z prosem dla umierających z głodu mieszkańców wioski.
— Dobry, dobry Subakha! — wołali wieśniacy. — Przebłagał fetyszów i oto posłali nam pomoc!
Urzędnik, usłyszawszy te słowa, zaczął wypytywać o to, co się stało we wiosce, a, dowiedziawszy się, ze smutkiem pokiwał głową, podzielił proso pomiędzy mieszkańców, sam zaś odszedł, uprowadzając z sobą Ntiegę — „kobietę-panterę“...
Straszny, otoczony ubóstwieniem i szacunkiem — tajemniczy „człowiek z góry“ pozostał w swojem legowisku śród skał; ludność wioski szczęśliwie przetrwała okres głodu i śmierci, Ntiege o wszystkiem zapomniała, bo dużo już lat upłynęło od dnia, gdy osadzono ją na Tamarze, wyspie wygnania...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy podczas rozmowy p. Pourroy ze wstrętną na pozór kobietą-panterą patrzyłem na jej wychudzone ciało, na jej błyszczące bez źrenic oczy, mocne, białe, zwierzęce zęby i na jej twarz zastygłą, z jednym tylko wyrazem dzikiej czujności — opisany przed chwilą obraz, niby niejasne przeczucie, niewyraźna, niepokojąca zjawa, przemknął mi przez myśl, a wtedy potworna megera stała się nagle godną litości i zrozumienia.
Przecież było to zwierzę, przejęte od urodzenia do śmierci wielkim lękiem przed niewidzialnemi, a zawsze wrogiemi potęgami; kobieta-pantera, stokroć nieszczęśliwsza i straszniejsza od plamistej kotki, bo bezwiednie podlegająca wpływowi otoczenia, namowom ludzi, odczuwająca ciążącą na sobie dłoń nieznanego, gniewnego bóstwa, pokorna wobec tych, co w jego imieniu rozkazują, a nie ośmielająca się rozmyślać nad mądrością i sprawiedliwością rozkazów...
Dusza tej kobiety nie wyszła jeszcze z mroku nocy pierwotnych, jaskiniowych epok, a w niezgłębionej otchłani tej nocy płonęły drobne ogniki przesądów, wierzeń i obyczajów dawno minionych wieków, dawno zapadłych w przepaścistych oceanach lądów, bo echa ich żyją dotąd w mózgu i krwi czarnych ludzi.
Co za ciężkie, szlachetne a niebezpieczne zadanie mają przed sobą białe ludy, zniewalające tych wychodźców z mroków prahistorji do kroczenia wspólną z nimi drogą!
Przejęty takiemi myślami, pożegnałem naczelnika więzienia i wraz z p. Pourroy i swymi towarzyszami opuściłem wyspę Tamarę.
Gdy motorowa łódź już pruła fale, długo jeszcze widziałem pozostający na brzegu tłum więźniów z ich dozorcą na czele. Byli tam złodzieje, mordercy, ludożercy, fanatyczny, fałszywy prorok islamu, dawni bohaterowie wielkiej wojny, obecnie — aresztanci z Loos, zwyrodniali i zdemoralizowani murzyni, potomkowie władców Egiptu, trudniący się porywaniem bydła, włóczęga, człowiek leśny...
Jaki los spotka ich po odbyciu kary?
Czy powrócą do swej dżungli, do małych trzcinowych chat lub glinianych lepianek?
Czy będą, jak dawniej, drapać motyką kamienistą, wyschłą ziemię i wrzucać w nią ziarna prosa i kukurydzy, sadzić manjok i arachidy?
Czy więzienie nie stanie się dla nich szkołą zbrodni i nie pchnie ich do Kaledonji lub do Kajenny, skąd już nigdy nie powrócą?
Gdyby człowiek umiał uważać innego człowieka za zupełnie do siebie podobną istotę, a więc mającą te same odruchy serca i duszy, taki sam ból fizyczny, te same wzloty i upadek nadziei — w jakiej strasznej męce płynęłoby życie ludzkie!
Lecz natura, czy Bóg, stworzyli indywidualność, zamkniętą w sobie, a nie posiadającą zdolności wyczuwania do dna, do najmniejszego odruchu lub najlżejszego odcienia przeżyć innej, chociażby najbardziej pokrewnej istoty.
Dlatego widzimy na ziemi szczęśliwych i nieszczęśliwych, w przeciwnym razie wszyscy byliby albo szczęśliwi, albo raczej — nieszczęśliwi...
— Jesteśmy już w domu! — zawołał nagle p. Pourroy, przerywając tok moich niewesołych myśli.
Istotnie, łódź przybijała już do obrośniętych ostrygami palów przystani...