Niespokojni (Lipski, 1998)/Trzech ojców
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niespokojni |
Rozdział | Trzech ojców |
Pochodzenie | Niespokojni |
Wydawca | Oficyna Druków Niskonakładowych Bronisław Sałuda |
Data wyd. | 1998 |
Miejsce wyd. | Olsztyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Emil miał trzech duchowych ojców i bibliotekę. Tymi ojcami byli: wielki pisarz, filozof Joachim i cielesny ojciec Emila.
Wielki Pisarz.
— Pan cierpi na artystyczną eiacuiatio praecox. Rozumiemy się? Nie umie pan robić miąższu powieści, mięsa powieści. Robi pan same gwiazdy, pointy. Są stłoczone i nie mają tła. Ale są świetnie wycelowane. (Tu spuścił oczy.) Jeśli się pan nie zmanieruje, będzie pan kiedyś rasowym powieściopisarzem. Nauczy się pan wytrzymywać efekty, przygotowywać je jak wielki pianista crescenda.
Milczenie. Po czym całkiem cicho:
— I nauczy się pan rezygnować z efektów.
Emil próbował zmienić temat rozmowy i powiedział, że był na koncercie znanego pianisty. Pisarz spytał go ze zdziwieniem:
— To Ignaś jeszcze grywa?
Było w tym powiedzeniu takie oderwanie się od świata, że Emila przeszedł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. „A dlaczego nie miałby grywać? On go zna. Dobrze zna. I to «grywa». On także chciał być kiedyś pianistą. Są, zdaje się, w jednym wieku.”
— Tak, gra.
— Ja go słyszałem bardzo dawno, tak dawno... Widzisz, mnie, mój drogi, jest bardzo trudno stworzyć człowieka. (Emil był zaskoczony zmianą tematu i przejściem z „pan” na „ty”). Zlepia się go i skleja, i on ciągle nie chce żyć. Jest wykończony, dopasowany i martwy. Często okazuje się, że jest zbyt zrównoważony i zrobiony za logicznie. Wtedy psuję go, i nagle zaczyna się w nim coś poruszać. Wyrasta ze mnie powoli jak roślina, żywię go, napycham go sobą. Potem, gdy nabierze aktywności, zaczyna żywić się sam, ssie ze mnie zdarzenia, w których chce brać udział, i zdania, które chce powiedzieć. To dobra oznaka, ale mnie to bardzo męczy. Wydaje mi się, że jestem zupełnie próżny, a on, ten embrion, jest żarłoczny i zjada mnie żywcem. Potęguje się to do pewnego, kulminacyjnego punktu, do momentu czarnoksięskiego: człowiek powieściowy odrywa się ode mnie i odpływa w życie na własną rękę. Po takim przeżyciu dostaję zawsze ataku histerycznego.
Cały ten monolog odnalazł Emil w nowej książce pisarza, która wyszła w dwa miesiące później: w dzienniku literata.
Filozof Joachim.
Duża, trójkątna głowa, biała czupryna w nieładzie, brązowe, błyszczące oczy, wąskie usta. Specjalista od determinizmu (dzielił go na przyczynowy, statystyczny i na determinizm koegzystencji, ale mniejsza o szczegóły). Praca habilitacyjna: „Wędrówka pojęcia struktury od chemii i fizyki do psychologii i literatury”. Współpracownik włoskiego pisma „Sciaentia”, do którego pisywali Eddington, Bohr, Planck i Einstein. Artykuł do „Revue Philosophique”: „Analiza pojęcia przypadku”. Pogląd na istoty żywe: witalizm z pewnymi zastrzeżeniami.
Temperamenty: spala się w każdym zdaniu, napisanym czy wypowiedzianym, i odradza się w następnym. Obojętne, czy mówi do jednego słuchacza, czy do stu.
Podczas kolacji:
— Hm, prawda, pytasz... W ścisłym znaczeniu może być prawdziwe tylko zdanie, i to w sensie logiki. (Łyżka jajecznicy). Zdanie, na gruncie pewnej struktury, pewnego systemu. Jak to jest ze zdaniami powstałymi na podstawie indukcji, pytasz? To nie ma znaczenia. Newton też ułożył swój systemik dedukcyjnie, chociaż powstał on niewątpliwie na podstawie indukcji. (Łyżka jajecznicy). Dobre systemy dadzą się zawsze ułożyć w formie dedukcji. Tylko dziś nie ma na to czasu. Dziś odbywa się bieg na złamanie karku. A jak to jest z prawdą? Więc, jeśli jest prawdziwe zdanie na terenie jednego systemu pojęć, nie musi być prawdziwe na terenie drugiego; ale może. (Łyżka jajecznicy). Ponieważ wybieramy aksjomaty dla każdego systemu intuicyjnie, a na aksjomatach ma się opierać zdanie, które ma pretensję do tego, by było prawdziwe, i reguły dowodzenia są w dużej części intuicyjnie wybrane, więc...
Żona:
— Janeczku, nie mów tyle, tylko jedz.
— Już jem.
Żona:
— Emilku, on musi iść przynajmniej o dwunastej spać. A ja widzę, że on będzie siedział do drugiej. Przyjdź, dziecinko, w niedzielę.
— Nie, nie, mnie to dobrze robi. Zrozum, Aniu, że ja sobie sam wyjaśniam...
Spojrzenie Ani. Filozof Joachim: — No, już dobrze, Aniu.
Filip.
— Słuchaj, stary, jak się czuje taki człowiek jak ty, który wie, że dziesięć lat wcześniej czy dziesięć lat później będzie musiał umrzeć?
Stary przypomniał sobie wszystkie kobiety, które miał, wszystkie sukcesy naukowe i to, że dziś właśnie, za czasów hitlerowskich, proszono go, by napisał artykuł o infekcji do „Handwörterbuch der Heilkunde”, że jest jedynym, którego Akademia Umiejętności wysyła na kongres mikrobiologii w Nowym Jorku, i ponieważ był w dziwnie łagodnym humorze, odpowiedział:
— Moje życie jest pełne i zamyka się jak obwód koła.
Biblioteka.
Na pierwszym miejscu „święta trójca”: Tomasz Mann, Céline, Montherlant.
„Ten jest dla mnie najbardziej niebezpieczny, dlatego muszę go znać na pamięć. Chciałbym osiągnąć tę nonszalancką doskonałość, tę celną niechlujność, która od niechcenia jak gdyby utrwala to, co innym przecieka przez wiersze jak woda przez palce. Jego zdania są napięte jak łuki, jak pupa młodej dziewczyny”.
O „Czarodziejskiej górze” powątpiewał, czy w ogóle została napisana przez człowieka. Gdy ukazały się „Historie Jakubowe”, powiedział:
— To było nieuniknione. Temu człowiekowi została tylko Biblia.
Céline. „Najsilniejszy środek wybuchowy w literaturze. Gdyby się chciało trochę przesadzać, można by powiedzieć, że jego zdania mogą zabijać”.
Potem szli: Proust, Joyce, Kafka, S. I. Witkiewicz. „Książki dobre” to były książki Huxleya, du Garda, Malraux itd. Z literatury rosyjskiej uznawał tylko Dostojewskiego i Babla. Miał słabość do pewnych młodzieńczych książek Čapka „Krakatit” i „Boża męka”, Rilkego „Opowieści o Panu Bogu”, Hessego „Wilk stepowy„. Kilku ulubionych autorów, należących do historii: Villon, Brantôme, Aretino, Laclos, Musset, Flaubert (tylko „Bouvard i Pécuchet”), France.
Potem listy, listy, listy. Marianna d’Alcoforado, „Cartas de Santa Teresa de Jesús”, listy Verlaine’a, listy Balzaka. Poza tym plotki: Saint-Simona, Eckermanna, Franka Harrisa. Książki ekscentryczne: książki o śmierci, zawierające wspomnienia i relacje tych, co spadli z czwartego piętra i pozostali przy życiu, górników zasypanych w kopalni, ludzi pochowanych żywcem; książka Paula Lukasa o snach; o wszystkich proroczych snach, od snu pewnego faraona pod Sfinksem; książka, w której były maski pośmiertne; książka o tatuażach berlińskich prostytutek; książka, w której były twarze sfilmowane przed zgonem.
Psychologia: Büchlera „Der menschliche Lebenslauf als psychologisches Problem” i Russella „Podbój szczęścia”. Były to dwie jedyne — jak uważał — książki, które były podstawą tego, co miał napisać w przyszłości; coś pośredniego między poradnikiem życiowym a psychologią życia. Poza tym charakterologia, psychologia kobiet.
Filozofia: Heidegger, Jaspers, Husserl, logicy. Dosyć nudzenia.
Stół Emila: maszyna do pisania, bałagan, papiery. Kurz osiadał na nich. Ale biada temu, kto by je próbował ruszyć. Kunsztownie wyciągał małą karteczkę spod stosu książek, na której było napisane: „Czym bardziej nauka traci na rzeczywistości (Einsteina ślad zdarzenia w czasoprzestrzeni), tym bardziej prawdziwa sztuka staje się irracjonalna”. Napisał to na bankiecie z okazji czterdziestolecia pracy naukowej ojca i specjalnie w tym celu poszedł do klozetu. Na tym samym papierze klozetowym: „Uczucia mają pewną granicę górną, poza którą się nie mogą posunąć. Gdyby istniał termometr uczuciowy, wskazywałby tę samą temperaturę w następujących wypadkach: 1) dziecko gubi zabawkę; 2) komuś umiera matka; 3) bogaty człowiek traci jedną czwartą majątku; 4) biedny człowiek traci cały majątek; 5) kogoś zdradza kochanka, do której nie jest zbyt przywiązany. Jedynie rozumowo oceniamy te wypadki różnie. Temperatura uczucia jest ta sama”.
Na stole i na tapczanie leżały otwarte trzy książki: „Das Leben”, praca zbiorowa o zagadnieniu życia („książka, którą muszę przeczytać”), Lacroix „Histoire de la prostitution”, tom o prostytucji w średniowieczu („książka, która mi sprawia przyjemność”), Galsworthy „Saga” („książka, którą się czyta tak, jak się pije wodę”). Te trzy książki czytał na zmianę.
Na zmianę też podchodził do fortepianu i grał Debussy’ego „Dziewczynę o lnianych włosach” lub, gdy był zdenerwowany, drugi temat „Apassionaty” (od trzech lat umiał tylko połowę pierwszej części).
Czytał dużo; szybko, często powierzchownie. Ale sondował te miejsca, które mu były potrzebne, głęboko i błyskawicznie; odnajdywał je, czasem ukryte w nieoczekiwanych miejscach, na przestrzeni olbrzymiej książki, instynktem zawodowego różdżkarza, poszukiwacza wody. (Z „Uczty” Platona wypisał tylko to miejsce, w którym jest mowa o leczeniu histeryczek).
I gromadziły się fakty, teorie, wyniki doświadczeń, wzdłuż jego hipotez, czasem niecałkiem świadomych, jak opiłki żelaza gromadzą się wzdłuż namagnetyzowanej sztabki.