Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Nazajutrz późno wieczorem dojechali do pałacu Ostrogów.
Piękny zapewne był to niegdyś gmach w stylu polskiego baroku, tej swojskiej dla oka formy architektonicznej. Jednak, gdy sanie Ostroga, zaprzężone w parę zszerszeniałych, wychudłych szkap, okrążywszy zaśnieżony gazon, ze sterczącemi tam i sam suchemi chwastami, zatrzymały się przed domem, Halinę uderzył przykry widok zapuszczenia i ruiny. Tynk w wielu miejscach odpadł, ukazując nagie cegły, duży, bardzo skomplikowany herb na obszarpanym frontonie wyzbył się już kilku rogów w koronie i piór ozdobnych; na parterze zerwane z zawiasów okiennice skrzypiały i pod smaganiem wiatru z siłą uderzały o mur. Na piętrze okna wyzierały czarnemi plamami, a w niektórych brakowało po kilka szyb.
Chłopak w wyszarzałej liberji i zdeptanych pantoflach na bosych nogach, posłyszawszy brzęk dzwoneczków, wybiegł, aby dopomóc przy wysiadaniu.
Na ciche pytanie młodego pana, odpowiedział wyzywającym głosem:
— Dziedzic jest w domu, a dziedziczka ma znów migrenę. Służbie nie płacono od pół roku, a na lekarstwa — to państwo mają pieniądze. Dziś ot Walek na dwanaście złotych...
— Milcz, nicponiu! — syknął Zdzisław, podtrzymując Halinę, gdy wchodzili po chwiejnych płytach ganku.
W pałacu ciemno było, zimno i pusto.
Wydać się mogło, że nikt tu nie mieszkał oddawna.
Z obszernej sieni, ledwie oświetlonej lampką naftową, szli przez amfiladę zupełnie ciemnych pokoi. Tylko księżyc w pełni zaglądał tu, rzucając bladą, zwodniczą mgławicę, z której wynurzały się powiększone, niewyraźne kontury mebli i połyskiwały złocone ramy portretów.
Doszli wreszcie do oświetlonego pokoju.
Dziwny i smutny miał wygląd, przypominając raczej rupieciarnię, lub skład antykwarjatu.
Przeróżne meble — leciutka kozetka Louis XV stała obok ciężkiej kanapy gdańskiej; złocona szafka z sewrską porcelaną tuliła się do monumentalnego kredensu „Jacob“, niezbyt szczęśliwie ozdobionego herbami Ostrogów; jakieś portrety panów i pań w perukach i sztywnych jedwabiach drzemały żałośnie pod ścianą, za pięknym niegdyś piecem holenderskim, dziś jakgdyby szczerzącym zęby, bo niejedna już od niego odpadła biało-granatowa kafelka.
Halina z jakąś niezwykłą ostrością przyglądała się niezwykłemu zbiorowisku stołów, foteli, obrazów, porcelanowych waz, japońskich i chińskich „cloisonné“, zwiniętych w rulony kobierców i makat, tarcz herbowych, zwykłych pak drewnianych i czarnych, okutych misternie cyzelowanem żelazem skrzyń lamusowych, futerałów do broni i setek innych przedmiotów, zakurzonych, pajęczyną tam i sam przetkanych.
W kącie, bliżej pieca, pod dużym naftowym „kinkietem“, zagłębiony w szerokim fotelu siedział stary już mężczyzna, o wyrazistej, ściągłej, rasowej twarzy. Długie, siwe wąsy, spadały mu na pierś. Lisi kożuszek, pokryty czarną, jedwabną tkaniną, mocno wyświechtaną, podkreślał jeszcze bardziej niezdrową bladość cery.
— Ojciec... — szepnął Zdzisław, ściskając Halinę za łokieć.
Przyjrzała się z bolesną uwagą staremu Ostrogowi.
Bezgraniczna rozpacz, i prawie śmiertelna trwoga wyczuwały się w nieruchomym wzroku, którym bez słów witał przybyłych.
W sercu Haliny poruszyło się głębokie, szczere współczucie, tak silne, że zakręciły się jej łzy w oczach.
Szybkim krokiem podeszła do starca i, całując go w rękę, powiedziała:
— Jestem Halina Olmieńska... znajoma pana Zdzisława... Był tak uprzejmy, że zaprosił mnie do państwa. Chciał, abym obejrzała historyczną siedzibę poleską...
Stary hrabia dźwignął się z trudem i, ściskając rączkę panienki, przemówił bezdźwięcznym głosem:
— Cieszę się niezmiernie!... Cieszę się... chociaż, coprawda, Zdziś wybrał niebardzo stosowny czas!... Ostatnia inwazja sekwestratorów na pałac wszystko w nim do góry nogami przewróciła...
Halina, wchodząc do tego pokoju, spostrzegła odrazu nalepki komornika; znała się na tem, bo po śmierci ojca widziała je w mieszkaniu zrozpaczonej tem matki.
— Widzi pani, złożyli nam to wszystko do najcieplejszego pokoju, aby się nic nie zniszczyło! My zaś nie mamy prawa dotknąć żadnej rzeczy, „która ich jest“. Cała nadzieja nasza w Zdzisiu...
— Ojcze, a jak się mama czuje? Chciałbym przedstawić jej pannę Olmieńską, — pośpiesznie przerwał mu syn.
— Migrena, kolejna migrena, mój drogi! Trzecia już w tym tygodniu... — szepnął ojciec. — Mama cierpi bardzo i jęczy straszliwie. O-o! — podniósł palec i pochylił głowę: — aż tu słychać!
Zdzisław usadowił Halinę na kanapie i, zbliżywszy się do ojca, szepnął:
— Niech ojciec powstrzyma się od zbytecznych zwierzeń co do naszych planów?
Patrzał na niego surowym, rozkazującym wzrokiem.
— Dobrze — zgodził się stary Ostróg, wydymając sine wargi. — Będę rozmawiał z panną o wypadkach na Dalekim Wschodzie, albo nie, — lepiej o przelotach przez Atlantyk... bo to bardziej górnolotne!
W głosie jego drgnęło szyderstwo.
Zdzisław zwrócił się do Haliny z porozumiewawczym, nieszczerym uśmiechem.
— Pozostawiam panią na opiece tatusia! Niech się tylko pani, panno Halina, nie zakocha w nim, bo to „charmeur“ starej daty — najniebezpieczniejszy!
Mimowoli skrzywiła usta z niesmakiem.
Nie podobał się jej ton i poziom żartu, w którym uderzyło ją lekceważenie zarówno jej, jak i tego sędziwego, zgnębionego zupełnie starca.
Rozpoczęła rozmowę z ojcem Zdzisława. Mówiła o swojem życiu na Polesiu i jego ludności, czem istotnie interesowała się żywo. Spostrzeżenia jej były trafne, a wnioski zdradzały wnikliwy, pozytywny umysł. Pan Ostróg ze zdumieniem i sympatją spojrzał na panienkę i w pewnej chwili wtrącił swym szyderczym, zgryźliwym głosem:
— Ma pani słuszność! Otrzymaliśmy Polskę i przyłączyliśmy do niej nasze kresy. Rogaty tu mieszka lud, nieufny, ciemny, a przez to wrażliwy na wszelkie podszepty. Powinnibyśmy się wszyscy kopnąć społem do roboty — i są tacy, nawet o głośnych, historycznych nazwiskach, no, ale — nie my! Nam karmazyny i szambelany w głowie przewróciły, herby i niezdrowe marzenia o jakiejś bajecznej wspaniałości... wśród topielisk, łąk bagiennych i ciemnych olszyńców! Mamy teraz za swoje!
Halina zrozumiała, że w tej chwili rozgoryczenia mogłaby wyciągnąć ze starego Ostroga niejedną tajemnicę, instynktownie przez nią wyczutą i, jak jej się wydawało, całkowicie już wyjaśnioną, żądającą tylko potwierdzenia. Nie chciała jednak wykorzystywać sytuacji i starała się nie potrącać tematów, budzących w zrozpaczonym panu rozgoryczenie i smutne refleksje. Ostróg jednak czepiał się gorączkowo i skwapliwie każdego niemal wyrazu i skierowywał rozmowę na przeżycia osobiste.
Halina ze współczuciem patrzyła na tę ruinę człowieka, opanowanego już manją potępienia własnego życia, beznadziejnym pesymizmem i strachem panicznym wobec nadążających, groźnych i nieuniknionych wypadków. Widziała przed sobą człowieka skończonego, pozbawionego woli i siły nietylko do walki, ale nawet do nadziei na lepsze jutro, a chociażby na szczęśliwy przypadek lub cud.
Ogarniał ją ciężki, przygnębiający nastrój, lecz jednocześnie patrząc na ten pałac, zrujnowany, opuszczony, na te meble, zajęte za nieopłacone podatki i długi, przypominając sobie przebytą przed chwilą amfiladę ciemnych, zimnych sal i bezczelnego chłopaka w liberji i pantoflach na bosych nogach, widząc wreszcie przed sobą starego dziedzica — ponure ucieleśnienie ostatecznej nędzy, rozpaczy i tchórzliwego wobec rzeczywistości manjactwa, poczuła się nagle niezwykle silną, pełną woli do życia i walki o nie, jakiekolwiek miało być i cokolwiek jej wróżyło. Jednocześnie niby przez kłęby śnieżnej kurzawy mignęła jej postać Konstantego Lipskiego; rytmicznie i sprężyście pochylał się i prostował, rozpędzając zwinną, ostrodziobą łódź, mocno wpierał silne nogi w deski dna a stalowemi oczami śmiało i twardo patrzał przed siebie.
W chwili tak niestosownej dla wspomnień tego rodzaju usiłowała odtworzyć w pamięci południowo-wschodni kąt mapy i domyślić się, w jakim punkcie przebywa młody Poleszuk i co robi przed lub poza Moroczą, gdzie czyha na jego życie niebezpieczeństwo.
— Konstanty musi wprzód poznać, zrozumieć człowieka, jak samego siebie, a wtedy stanie się miękki, jak wosk, i wierniejszego od niego nie znajdziecie, panienko, na ziemi... — przypomniała sobie słowa Grzegorza Lipskiego.
Spojrzała znowu na hrabiego Ostroga i spostrzegła, że starzec przygląda się jej z ciekawością i kręci głową, jakgdyby ogarnięty zdumieniem.
— Dlaczego pan tak patrzy na mnie? — spytała Halina, podnosząc na niego śmiałe i prawie wyzywające oczy.
Ostróg pochylił głowę i pociągnął wąsy ku dołowi.
— Patrzę na panią z prawdziwem uwielbieniem! — odparł przyjaznym głosem. — Szczęśliwy będzie mężczyzna, który nazwie panią swoją żoną! Proszę tylko nie myśleć, że mówię to, jako stary, zdeklasowany zresztą „charmeur“, jak mój synalek raczył mnie pani przedstawić. Nie! Mówię zupełnie szczerze! Piękna pani jest, panno Olmieńska, dużo posiada pani w sobie siły i dumy wrodzonej, a szczególnie podobają mi się te oczy! Nie dlatego jednak, iż są takie duże, takie wyraziste, szafirowe i ozdobione długiemi rzęsami. Nietylko dlatego! Podobają mi się ta zuchwała śmiałość i nieugięta wolność, które w nich płoną!...
Dalsze wynurzenia starego pana przerwała służąca. Toczyła przed sobą mahoniowy stolik na kółkach. Na kryształowym jego blacie stały przyrządy do herbaty i karafka z jakimś trunkiem, w oszklonej szafce — pieczywo, półmisek z zimnem mięsem i masło.
Po chwili wszedł Zdzisław i, zwracając się do Haliny, powiedział:
— Pokojowa odprowadzi panią do gościnnego pokoju, a zanim pani zrobi toaletę, mama się ubierze i przyjdzie do nas na herbatę...
Halina wstała natychmiast i poszła za służącą. Szły długo, przez brudny korytarz.
Dziewczyna cuchnącą lampką oświetlała drogę, a Halina ze ściśniętem sercem przyglądała się plamom i wyłomom w ścianach, rdzawym zaciekom na suficie i uginającym się pod stopami, oddawna niemalowanym deskom podłogi.
Ledwie się za nią zamknęły drzwi, stary Ostróg spytał żywo:
— To ta, o której mówiłeś matce?
Zdzisław skinął głową i zatarł zimne ręce.
— A — a! Powinszować takiego zwycięstwa! Powinszować! — drwiącym głosem zawołał ojciec. — Królewska zaiste zdobycz! Mam oko wprawne, mój chłopcze, i powiadam ci, że panna Olmieńska to nietylko „la belle amoureuse“, lecz i... człowiek! Co za takt, co za ogień wewnętrzny i głęboka inteligencja?!... Ale, żeby taka boska Artemida i Atena Pallada w jednej osobie mogła z taką łatwością...
Syn przerwał nagle paplaninę ojca, mówiąc sucho:
— Tak! Panna Olmieńska — to typ współczesnej kobiety — najwyższy typ, ojcze, najwyższy pod każdym względem. Wierz mi, że gdybym był takim hrabią Ostrogiem, jakim przystało mi być, nie zawahałbym się ani chwili prosić was o błogosławieństwo na wspólne z nią życie...
Stary Ostróg zaśmiał się nagle. Trząsł się cały od złośliwego śmiechu, i starając się zapanować nad ciężkim, świszczącym oddechem, rzucił, niby plunął w twarz syna:
— Czegóż chcesz jeszcze? Przecież żyjesz z nią? Zwierzyłeś się z tej nowej „wiktorji“ przed matką. Opowiadała mi o tem!
Zachichotał ciężko i zgrzytliwie, ciesząc się, że syn zaczął biegać po pokoju, zaciskając pięści i kopiąc z wściekłością zawadzające mu przedmioty.
Więcej już nic nie mówili do siebie panowie na Ostrożsku, od czasu do czasu zamieniając przepojone nienawiścią i pogardą spojrzenia.
Gdy do pokoju wkroczyła hrabina, podtrzymywana przez służącą, obaj siedzieli w różnych kątach i w milczeniu puszczali kłęby dymu.
— Kolejna scysja... — jęknęła pani Ostrożyna i syknęła: — Rychło w czas!
Usiadła na kanapie, a jej wyniosła postać przybrała nagle pozę zupełnego wyczerpania, na twarzy zaś osiadła chmura śmiertelnie obrażonej godności. W ręku trzymała chusteczkę i co chwila dotykała skroni ołówkiem mentolowym.
Hrabina lekko się uniosła na spotkanie wchodzącej Haliny i, podnosząc do oczu face à main, obrzuciła ją ciekawem i badawczem spojrzeniem.
— Zdzisław takie dytyramby śpiewał nam na cześć pani — zaczęła zbolałym głosem — a teraz widzę, że nieudolny z niego menestrel! Panna Olmieńska — wyjątkowo piękna osóbka!
Halina, nie odpowiadając na komplement, zbliżyła się i ucałowała wyciągniętą ku niej dłoń.
W chwili, gdy usta jej dotknęły ręki matki Zdzisława, coś się poruszyło w głębi jej serca. Lotem błyskawicy przemknęła przed nią szczerząca zęby nędza i rozpacz w tym domu, beznadzieja, brzmiąca w każdem słowie jego mieszkańców, piwne, jak u Zdzisława oczy pani Ostrożyny, ta sama, rasowa głowa i, jak u niego, niskie, dźwięczne i władne tony w głosie.
Halina poczuła się wstrząśniętą do głębi i nie mogła oderwać ust od dłoni hrabiny. Szalonym wysiłkiem woli powstrzymywała się, aby nie uklęknąć przed nią i, wyciągając ramiona, nie zawołać błagalnie i namiętnie:
— Pozwól mi nazwać ciebie swoją matką, a wiedz, że uzyskasz we mnie córkę dobrą, oddaną! Wraz ze Zdzisławem potrafimy dźwignąć te ruiny, odbudować i ożywić pałac, gdzie kiełkowała miłosna myśl o tym starym, mglistym, smętnym kraju. Znajdziemy w sobie siły niespożyte, aby zabezpieczyć wam — rodzicom spokojne życie i radość na widok szczęścia waszego syna!
Już poruszyła ustami i mocniej wciągnęła powietrze, lecz w tej samej chwili ujrzała wylękłą twarz Zdzisława i jego pełen zakłopotania ruch ku sobie.
Odeszła więc i usiadła na krzesełku.
Twarz jej okryła się bladością, w oczach migotały ponure błyski, wężyki zmarszczek wcięły się głębiej.
Zdzisław westchnął z ulgą, lecz uczynił to tak nieostrożnie, że Halina spostrzegła i mocno zacisnęła palce.
Pani Ostrożyna instynktem kobiecym wyczuła nastrój siedzącej przed nią Haliny. Opuściła szkła, natarła skronie mentolem i, uśmiechając się męczeńsko, zaczęła nalewać herbatę.
— Niech pani co przekąsi, bo droga była długa i zapewne uciążliwa — powiedziała niskim, śpiewnym głosem, podając panience filiżankę.
Halina uspokoiła się zupełnie. Postanowiła sobie nie zdradzić się niczem w tym domu, z którym, jak czuła to ze straszliwą jasnością, nic już jej nie łączyło.
— Dziękuję pani! — odpowiedziała. — Napiję się herbaty z przyjemnością, bo mam lekkie dreszcze.
— W takim razie radzę dolać araku, — rozgrzeje najprędzej! — dorzucił stary hrabia.
— O, nie! — zaśmiała się Halina. — Jadąc końmi, zmarzliśmy trochę, więc pan Zdzisław namówił mnie na kieliszek wódki podczas postoju w karczmie, koło przewozu! Boję się, że przywyknę do alkoholu, a przecież na stanowisku nauczycielki ludowej, mam za zadanie zwalczać pijaństwo.
Mówiła z taką swobodą i tak wesołym tonem, że uśpiła zupełnie niepokój i podejrzliwość starych Ostrogów, poinformowanych przez syna i obawiających się dramatycznych scen ze strony uwiedzionej przezeń panienki. Nawet Zdzisław ze zdumieniem i wdzięcznością spoglądał na Halinę.
Dowcipnie i ze swadą opisywała swe pierwsze kroki w Harasymowiczach, zabawne zaloty doktora Wichra i zupełnie niespodziewanie wspomniała o zagadkowem odezwaniu się zezowatego pana Baskiego, którego poznała przypadkowo, gdy przejeżdżał przez wieś.
Zdzisław podniósł głowę i lękliwie zerknął znów na Halinę. Ostrożyna zaś, przyciskając palce do dłoni, jęknęła:
— Ach! Proszę nie mówić o tym okropnym człowieku! Nasz dawny administrator, a teraz — wielki przemysłowiec leśny! Straszny typ!
Halina ze spokojem wzruszyła ramionami i zauważyła:
— Tem więcej się dziwię, że z takim typem pan Zdzisław mógł rozmawiać o mnie...
Nie czekając odpowiedzi, przeskoczyła na inny temat, a tak nieprzymuszenie i wesoło, że nawet ubawiła starych państwa. Rozkrochmalili się na dobre i śmiali się szczerze, gdy Halina opowiadała, z czem przychodzą do niej Poleszucy i na jakie ich kłopoty zmuszona jest wynajdywać radę.
— Mam u siebie poradnik lekarski, tablice meteorologiczne, barometr i termometr, brakuje mi tylko wielotomowej encyklopedji wiedzy praktycznej o kłopotach codziennych! — śmiała się Halina. — Tymczasem kieruję się zdrowym rozsądkiem i hypnotyzuję swoje klientki możliwie stanowczym głosem, niedopuszczającym wątpliwości!
Halina coraz bardziej podobała się państwu Ostrogom.
Hrabina pomyślała sobie, że obawy syna były płonne, że panienka mogła coprawda zagalopować się z młodym, przystojnym hrabią, lecz że była dostatecznie rozsądna, aby nie marzyć o wejściu do rodziny Ostrogów. Dumna pani czuła nawet wyrzuty sumienia, iż obiecała synowi „dać szkołę pannicy“ i prosto z mostu dokonać stanowczej operacji, odkrywając swe karty.
— Do tego nie dojdzie chyba! — myślała z ulgą stara hrabina, z coraz większą sympatją przyglądając się rozgadanej i dowcipnej panience. Wszystko w niej podobało się wymagającej, ambitnej pani.
— Nietylko wyjątkowo przystojna, lecz co za urok, dystynkcja, swoboda, a te oczy — niby skrzące się szafiry! Piękna dziewczyna, bardzo piękna! — zachwycała się w duchu pani Ostrożyna, ostatecznie podbita przez Halinę.
Ochrypły, zardzewiały zapewne, zegar, wiszący w hebanowej szafce, inkrustowanej kością słoniową, już dawno wybił północ, gdy towarzystwo zaczęło się żegnać.
— Odprowadzę panią do gościnnego pokoju! — oznajmiła hrabina, biorąc Halinę pod ramię.
— Dziękuję pani serdecznie! — ucieszyła się panienka i, pochyliwszy się, przycisnęła wargi do dłoni Ostrożyny. — Pani taka dobra dla mnie... Doprawdy, nie zasłużyłam na to!
Hrabina zacięła usta. Przyszło jej bowiem na myśl, że ta dziewczyna w pełnej mierze zasłużyła na jej wdzięczność. Gdyby Zdzisław nie spotkał jej przypadkowo w Pińsku — niezawodnie wyrwałby się na „świeże powietrze“ — do Warszawy, co drogoby ich kosztowało; w takim zaś Pińsku — znacznie taniej wszystko się kalkuluje, tembardziej, że hotel — na kredyt, restauracja — na kredyt i wogóle — znaczna oszczędność, niezbędna w ich rozpaczliwej sytuacji.
Przechodząc koło swego buduaru, hrabina zaproponowała Halinie obejrzenie kolekcji minjatur, jej „dumy starej dziwaczki i estetki“.
— Jak pani może tak mówić o sobie?! — gorąco zaprotestowała Halina. — Pani hrabina... taka dostojna... elegancka... taka podobna... do Zdzi... pana Zdzisława!
Ten szczery odruch zachwytu wzruszył i pochlebił Ostrożynie. Nie spostrzegła nawet zbyt namiętnej wybuchowości w ostatnich słowach panienki.
Otoczyła ją ramieniem i wprowadziła do buduaru.
Przeładowany był meblami; obrazy w artystycznych ramach okrywały ściany; na lekkich etażerkach bielała sewrska i saska porcelana, a w osobnej szafce mieścił się dobrze dobrany komplecik starej majoliki radziwiłłowskiej, wypalanej na Polesiu; w mahoniowej witrynie, stojącej na stalugach połyskiwały drogocenne pasy słuckie, a na jednej ze ścian wisiała druga witryna ozdobiona srebrnemi narożnikami i klamrami. Widniały w niej długie szeregi minjatur, wykonanych przez francuskich, angielskich, hiszpańskich i włoskich artystów w złocie, emalji, kości słoniowej i porcelanie, i wreszcie w osobnym odcinku ze srebrnego łańcuszka — polskie minjatury z trzech wieków.
W milczeniu pokazywała Ostrożyna swoje skarby, a w pewnej chwili szepnęła z dumą:
— Najcenniejszym okazem jest portret Bony Sforzy roboty Barriastiniego... proszę spojrzeć, co to za benedyktyńska praca!
Westchnęła i dodała:
— To wszystko, co mi pozostało po dawnej świetności! Tego już komornik nie śmie tknąć, bo zapisałam te zbiory na rzecz muzeum po mojej śmierci...
Łzy drgnęły w głosie hrabiny.
Halina, schwyciwszy jej rękę, zaczęła okrywać ją pocałunkami.
Znowu z serca jej rwać się zaczęły bezdźwięczne jeszcze, lecz gorące słowa błagania, pociechy i nadziei, że gdyby zezwolili na małżeństwo jej ze Zdzisławem, to młodzi zwalczyliby wszystko i...
Spojrzenie jej padło w tej chwili na biurko pani Ostrożyny.
Gwałtownie wypuściła dłoń hrabiny ze swej ręki i, wpatrzona w jeden punkt, poszła ku biurku.
Ujrzała na niem dużą fotografję w ramie z jasnego drzewa. Stojąca lampa naftowa rzucała światło na lakierowane drzewo i złotą koronę w lewym rogu ramy.
Zdzisław we fraku, z białym kwiatkiem w klapie stał oparty o fotel, na którym siedziała brzydka, niemłoda kobieta o mocno rozwiniętych szczękach, małych oczkach i grubym nosie.
Pod fotografją widniał angielski napis, skreślony dużemi, bardzo czytelnemi literami.
Halina nie zrozumiała jego treści; w oczy jej rzuciły się tylko cztery pierwsze słowa: Zdzisław and Dolly Ostróg...
Wpatrywała się długo w te słowa, nie widząc nawet samej fotografji.
— Co to jest? — wyjąkała głucho i, raptem chwytając zmieszaną hrabinę za ramię, syknęła zduszonym głosem:
— Co to jest?
Ostrożyna odczuła, co się stało w tej chwili w duszy nauczycielki ludowej, która pokochała jej syna.
Wiedziona instynktem uświadomiła sobie, że najlepszem wyjściem z ciężkiej i drażliwej sytuacji, a zarówno najskuteczniejszym lekiem na płonne i zbyt zuchwałe nadzieje tej miłej, lecz sięgającej zbyt wysoko panienki, będzie brutalna, nie oszczędzająca nikogo z nich prawda.
Usiadła na kanapce, pociągając za sobą Halinę.
— Narzeczona Zdzisława... Okropny, haniebny wprost mezaljans dla Ostrogów!... Nie mamy jednak innego wyjścia... Amerykanka... trochę starsza od Zdzisia... Jakaś tam — Dolly Parkins... Poznał ją w Oksfordzie... córka miljonera, fabrykanta puszek do konserw...
Zaśmiała się szyderczo i dorzuciła:
— Może teraz umieszczać na swoich blaszankach herb Ostrogskich i Ostrogów!... Zrobiła dobry business... ale i my też... To stare, zasuszone pannisko przyniesie nam w posagu dwa miljony dolarów... Jeżeli nic nie stanie Zdzisiowi na przeszkodzie, — będziemy ocaleni... Ma spotkać się z nią za tydzień w Londynie...
Halina siedziała sztywna i nie mogła oczu oderwać od tych wielkich, zdradzających grubiańską pewność siebie liter i, zdawało się jej, że widzi tam inny, płonący ognistemi zgłoskami napis: — Zdzisław i Halina Ostrogowie.
Przy lekkiem drgnieniu powiek ujrzała wyzutą z sentymentu, tępą twarz Dolly Parkins, jej zwisającą, zwierzęcą szczękę i gruby, spłaszczony nos.
Bez słowa pożegnała panią Ostrożynę krótkim uściskiem ręki i wyszła na korytarz.
Przez otwarte drzwi gościnnego pokoju na brudną, obszarpaną ścianę padała smuga światła, gdyż służąca układała na krzesłach walizki. Odprawiwszy zaspaną dziewczynę, Halina usiadła na łóżku.
Myśli jej płynęły szybko, lecz nie gmatwały się i nie przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot. Rozumowała szybko, wprawnie i zimno.
Musiała się przyznać przed sobą, że nie wszystko przewidziała.
Rachunek sumienia został jednak zrobiony bezlitośnie i ściśle; wszelkie konsekwencje dokładnie zważone i ocenione; wyrok sformułowany kategorycznie i jasno.
Czuła, że dopisywała ostatnią stronicę niezmiernie ważnego rozdziału księgi swego życia.
Nie wiedziała jednak, że w tej samej chwili do pokoju matki wszedł Zdzisław.
— Obawiam się, że miałaś z Haliną przykrą przeprawę — szepnął.
Pani Ostrożyna potrząsnęła głową przecząco.
— Bynajmniej! Jest to bardzo rozumna i szlachetna dziewczyna! — zawołała. — Wyznałam jej całą prawdę. Przyjęła to ze spokojem i niczem się nie zdradziła... Może tylko jedno... że odchodząc nie pocałowała mnie już w rękę i nic nie mówiła... Bądź co bądź, żal mi jej...
Hrabina westchnęła i podniosła oczy na syna.
— Chwała Bogu! — mruknął z ulgą. — Znam ją dobrze i wiem, że już nic mi nie powie. Wszystko skończy się naturalnie, spokojnie... tak, jak słoneczny, radosny dzień przechodzi w zmierzch i... w noc.
Wzdrygnął się nagle i syknął, spojrzawszy na fotografję, stojącą na biurku matki:
— Ale porównaj tylko Halinę i tę „królewnę“ od blaszanek! To — wprost potworne, mamo!
Zdzisław miał łzy w oczach i oddychał głośno.
Halina nie mogła słyszeć tej rozmowy. Obmyśliwszy wszystko, wydobyła z walizki karnecik i napisała kilka słów do Zdzisława.
Dziwnie brzmiał ten list pożegnalny, raczej skrót telegraficzny.
— Odchodzę od ciebie. Nie mam żalu, rozumiem wszystko. Walizki moje proszę odesłać do Harasymowicz.
Tylko tyle mogła napisać, rozstając się z tym, który w chwilowe szczęście i długą mękę zamienił dwa lata jej życia, a teraz otwierał przed nią drogę... ciemną i nieznaną.
Zamknęła walizki na klucz, włożyła futerko, filcowe kalosze i czapeczkę. Otworzyła drzwi bez hałasu i nadsłuchiwała długo. W domu panowała głucha cisza. Ostrożnie stąpając po korytarzu, doszła do pokoju służby i poprosiła pokojowej, aby wypuściła ją na dwór.
— Głowa mnie boli — powiedziała, spostrzegłszy zdumienie dziewczyny. — Chcę się przejść trochę...
Wyszedłszy przez kuchenną sień na podwórze, okrążyła ciemny pałac i szybkim krokiem skierowała się ku otwartej naoścież bramie.
Jadąc, zapamiętała dokładnie, że w pobliżu Ostrożska za grzędą piaszczystych pagórków mignęła jej wioska, otoczona drzewami.
Szła traktem, słuchając skrzypienia śniegu pod nogami i zadając sobie pytanie, czy znajdzie konie do Harasymowicz.
Droga zabrała jej około godziny. Podchodząc do wsi, gdzie leniwie poszczekiwały psy, posłyszała zgrzyt płozów i tupot konia. Przystanęła i czekała. Wkrótce nadjechały sanki.
Chłopak w dziurawym półkożuszku i uszastej czapie, co chwila smagał batem białą kobyłę. W sankach kuliła się jakaś postać, otulona w szeroki kożuch. Gdy sanie zrównały się ze stojącą przy drodze Haliną, woźnica zatrzymał nagle szkapę i krzyknął przeraźliwie:
— Na Spasa! Nastrachałem się! Myślałem, że jakaś zwida tu się błąka, a to — nasza panienka!
Człowiek, siedzący w sankach odrzucił futrzany kołnierz i wyjrzał na drogę.
Halina poznała przodownika policji z Harasymowicz i podeszła do niego.
— Panie Luzik, czy mogę się przysiąść?
— Ależ z przyjemnością, proszę panią bardzo! — zawołał zdumiony policjant. — Co pani tu robi na trakcie i tak — sama.
Halina zaśmiała się głośno i, wsiadłszy do sanek, zaczęła opowiadać wesołym głosem:
— Ach, — to — bardzo zabawna historja! Odwiedziłam hrabiostwa Ostrogów, chcieli mnie koniecznie zatrzymać jeszcze na dwa dni, więc, zaproponowałam im zakład, że jutro będę już w Harasymowiczach! Uciekłam i zamierzałam wynająć konie w tej wiosce, a tu, na moje szczęście, pan nadjechał. Wygrałam zakład!
Przodownik Luzik parsknął śmiechem, ubawiony jej przygodą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.