Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX
PAN BEAUSIRE

Oiiwja zastąpiła drogę rozwścieczonemu mężczyźnie, który z rękami wyciągniętemi, blady, w ubraniu bezładnem, zamierzał wtargnąć do mieszkania ze strasznemi wymysłami.
— Ehe! był tu jakiś mężczyzna... i dlatego nie chciano mi otworzyć.
Wiemy, że nieznajomy człowiek, o twarzy pełnej i czerwonej, leżał sobie na sofie w pozycji spokojnej i nieruchomej, co pan Beausire mógł łatwo wziąć za niedecyzję lub nawet za przestrach. Stanął przed nim złowróżbnie i zaczął zgrzytać zębami.
— Chcę wiedzieć... co robisz tułaj?... a najpierw kto jesteś?...
— Jestem człowiekiem nader spokojnym, na którego niepotrzebnie patrzysz tak przerażająco, a następnie, rozmawiałem z panią bardzo grzecznie i przyzwoicie...
— Rozumie się — mruknęła Oliwja, — że grzecznie i przyzwoicie.
— Milczeć, ladacznico!... — wrzasnął Beausire.
— No, no! nie traktuj tylko w ten sposób kobiety najzupełniej niewinnej, a jeżeli jesteś w złym humorze...
— No tak, jestem.
— Pewno zgrałeś się w karty — rzekła półgłosem Oiiwja.
— Obdarty jestem zupełnie, do wszystkich djabłów! — zaryczał Beausire, zaciskając pięści.
— I nie gniewałbyś się z pewnością, gdybyś mógł kogoś w odwecie obedrzeć — dodał śmiejąc się nieznajomy łatwe to do zrozumienia, kochany panie Beausire.
— Dosyć już... tych głupich żartów... opasie jakiś!... Wynoś mi się stąd... natychmiast.
Beausire zamierzył się szpadą, ramieniem i klingą i zakreślił koło najmniej dziesięć stóp średnicy mające.
— Wstawaj, szołdro!... — krzyknął — bo cię do tej poręczy przygwożdżę.
— No, mniej przyjemnym, to już być niepodobna — burknął nieznajomy, wydobywając lewą ręką swoją szpadę, i kładąc ją za sobą, na sofie.
Oliwja zaczęła krzyczeć przeraźliwie.
— Ależ, cicho bądź, moja panno — odezwał się flegmatycznie mężczyzna, nie wstając z siedzenia — cicho bądź, bo możesz dwie rzeczy spowodować: ogłuszyć pana Beausire tak, że pozwoli się nadziać, jak na rożen; albo ściągniesz tu patrol, który cię zabierze i zaprowadzi do kozy.
Widok był niezmiernie ciekawy. Beausire pijany, rozczochrany, trzęsący się z wściekłości, nacierał na niemego przeciwnika, bez żadnego skutku, przeciwnik zaś ten, siedzący na sofie z jedną ręką wspartą na kolanie, drugą uzbrojoną, odparowywał ciosy z zupełnym spokojem i z uśmiechem, któryby potrafił samego nawet św. Jerzego przerazić. Beausire zaczął uczuwać zmęczenie i sapać, zaczął się zastanawiać, ze gdyby malutka szpadka utkwiła w nim. to złamałaby się przy wydobywaniu i jużby było po nim, po Beausirze! Niepewność jakaś nim owładnęła, zaczął bronić się słabo, unikając jedynie razów przeciwnika. Ten zaś uderzył teraz z całą siłą i wytrącił szpadę z ręki Beausira, tak, że poleciała w górę niby piórko. Okrążyła pokój dokoła i, wybiwszy szybę w oknie, zniknęła w ciemnościach. Beausire zgłupiał.
— Słuchaj no, panie Beausire, — rzekł nieznajomy — jeżeli szpada upadnie śpiczastym końcem, a ktoś przechodzić będzie w tej chwili, to śmierć gotowa.
Beausire oprzytomniał, pobiegł do drzwi i rzucił się na schody, aby zapobiec nieszczęściu, mogącemu poróżnić go z policją. Oliwja porała wtedy zwycięzcę za rękę i rzekła: — O! panie, jesteś wyjątkowo mężny, ale Beausire jest zawzięty. Pozostając tu — skompromitujesz mnie; tobie, nic się nie stanie, ale mnie Bóg wie co spotkać może.
— Zastanów się nad jedną rzeczą, moja piękna pani; jeżeli wyjdę — to go spotkani na dole, albo zaczajonego na schodach i nastąpi bitwa. A tam nie można tak swobodnie władać szpadą, więc, albo ja zabiję pana Beausira, albo on mnie położy.
— Na miłość Boską! wyjdź pan; zatrzymaj się na wyższem piętrze, dopóki Beausire nie powróci. Będzie myślał, że tu pana znajdzie i nie będzie cię szukał gdzieindziej. Niech tylko wejdzie, zamknę natychmiast drzwi na dwa spusty i klucz schowam do kieszeni. Uciekaj pan wtedy i basta...
— Zachwycająca z ciebie dziewczyna; do widzenia...
— Do widzenia, kiedy się jednakże zobaczymy?
— Nawet tej jeszcze nocy, jeżeli tylko tego żądasz.
— Czyś pan oszalał?
— Powtarzam, dzisiejszej nocy. Dziś przecież bal w Operze?
— Pomyśl pan, że to już północ.
— Wiem, ale co mnie to obchodzi?...
— Trzeba mieć przecież domino.
— Beausire pójdzie po nie, jeżeli wywalisz go należycie.
— Ma pan słuszność!... — odparła Oliwja ze śmiechem.
— Proszę, jeszcze dziesięć luidorów na kostjumy rzekł nieznajomy, śmiejąc się ciągle.
— Żegnam pana! adieu! dziękuję!
I popchnęła go ku wyjściu.
— Masz tobie! słyszę, że drzwi na dole zamyka.
— Nie, nie, rygiel tylko z zewnątrz zasuwa się. Adieu! Adieu! bo wchodzi już na górę.
— A jeżeli zostaniesz pobita wypadkiem, jakże mnie powiadomisz o tem?
Oliwja zamyśliła się.
— Musi pan przecież mieć lokai? — powiedziała.
— Mam... i jednego postawię pod waszemi oknami.
— Dobrze, niech patrzy w górę, dopóty, dopóki mu nie spadnie na nos bilecik.
— Zgoda. Do widzenia!...
Nieznajomy wszedł na wyższe piętro. Rzecz była prosta zupełnie, schody były ciemne, a Oliwja, krzycząca głośno do Beausire‘a, przygłuszała odgłos kroków wspólnika.
— Czy idziesz, czy nie idziesz, potępieńcze?... — wołała na kochanka, który, drapiąc się na górę, dumał nad wyższością moralną i fizyczną intruza, co tak bezczelnie rozgospodarował się w cudzem mieszkaniu.
Doszedł nareszcie do piętra, gdzie go oczekiwała Oliwja.
Szpadę miał w pochwie i mruczał coś przez zęby.
Oiiwja porwała go za ramiona, popchnęła do przedpokoju i zamknęła drzwi na dwa spusty, jak obiecała.
Nieznajomy, oddalając się, posłyszał początki walki, posłyszał klapsy, kułaki i trzaskania dłoni. Z odgłosem klapsów mieszał się grzmiący głos Beausire‘a i niezwykle donośny głosik Oliwji. Nieznajomy mówił sobie, odchodząc.
— Nigdybym nie przypuszczał, ażeby ta kobieta, tak onieśmielona przybyciem swego kochanka, na taki opór zdobyć się mogła.
Nie myślał jednak tracić czasu na oczekiwanie rezultatów zajścia.
Podążył na róg małej uliczki Anjou-Dauphine, gdzie znalazł oczekującą karetę.
Szepnął słówko jednemu ze swoich ludzi, a ten odszedł zaraz, aby zająć pozycję naprzeciw okien Oliwji, zagłębić się w ciemnej framudze muru i oczekiwać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.