Przejdź do zawartości

Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII
PRZYJĘCIE PORANNE U KRÓLOWEJ

Po odejściu króla, królowa podniosła się i stanąwszy w oknie, oddychała chłodnem powietrzem poranku.
— Nie trzeba zwlekać — zawołała królowa — jeżeli chcemy korzystać z lodu. Wszak prawda, pani Misery — dodała — że wiosna szybko się zbliża?
— Wasza Królewska Mość oddawna pragnęła użyć szlichtady na stawie Szwajcarskim — odrzekła pierwsza pokojowa.
— Zatem dzisiaj to urządzimy, bo jutro może być zapóźno.
— Na którą godzinę przygotować toaletę Waszej Królewskiej Mości?
— Natychmiast; zjem pośpiesznie śniadanie i zaraz wyjadę.
— Wasza Królewska Mość nie ma nic więcej do rozkazania?.
— Trzeba, aby się dowiedziano, czy panna de Taverney już wstała — i aby ją powiadomiono, że pragnę się z nią zobaczyć.
— Panna de Taverney jest już w buduarze Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziała pokojowa.
— Niechże stawi się tutaj.
Andrea weszła zaniepokojona prawie.
Królowa uśmiechnęła się uprzejmie i to dodało otuchy baronównie.
— Moja dobra Misery — powiedziała Marja Antonina — przyślij mi Leonarda i krawca.
I przeprowadziwszy odchodzącą oczami, gdy portjera za nią opadła — rzekła do panny de Taverney.
— Nic się złego nie stało, król zupełnie rozbrojony! Ale czy wie o wszystkiem? — zapytała Andrea.
— Pojmujesz, Andreo, że się nie kłamie, gdy się jest królową Francji, i gdy nie ma się żadnej winy na sobie.
— Prawda — odpowiedziała, rumieniąc się Andrea.
— A jednakże, droga moja, zdaje się, żeśmy popełniły błąd.
— I to nie jeden zapewne — odpowiedziała panna de Taverney.
— Być może, ale największy ten, żeśmy użaliły się nad losem pani de la Motte; król jej nie lubi co do mnie, muszę przyznać, że mi się podoba.
— Jest Leonard — oznajmiła pani Misery, wracając.
Królowa zasiadła przed tualetą i znakomity fryzjer rozpoczął swoją czynność.
Marja Antonina miała włosy przepyszne, i cała jej zalotność na tem polegała, aby je pozwolić podziwiać.
Wiedział dobrze o tem Leonard i zamiast załatwiać się szybko, jakby to uczynił zapewne z każdą inną kobietą, przedłużał czesanie, by królowa sama sobą napawać się mogła.
Marja Antonina była dziś zadowolona, uradowana nawet, i wyglądała ślicznie; od czasu do czasu przesyłała Andrei spojrzenia pełne serdeczności.
— Ciebie wcale nie zburczano — mówiła — bo wolnej i dumnej, lękają się wszyscy potrosze. Zanadto jesteś nieprzystępna!...
— Ja, Najjaśniejsza Pani — nieśmiało odezwała się baronówna.
— A ty, ty... jesteś postrachem dla wszystkich szpaków dworskich. Boże! jakaś ty szczęśliwa — że jesteś panną, a nadewszystko żeś z tego zadowolona.
Andrea usiłowała się uśmiechnąć, smutną jej twarz pokrył rumieniec.
— Uczyniłam ślub — odrzekła.
— I dotrzymasz go... piękna westalko?... — zapytała królowa.
— Mama nadzieję.
— Ale, ale — zawołała królowa — przypominam sobie.
— Co takiego?
— Że nie będąc zamężną, masz jednak od wczoraj swego pana.
— Pana?...
— Tak, w osobie ukochanego brata; jakże to mu na imię?... Filip, zdaje mi się.
— Tak, Filip, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przyjechał?
— Wczoraj.
— I nie widziałaś go jeszcze! Cóż za samolub ze mnie, zabrałam cię do Paryża i rozłączyłam tak kochającą się parę.
— O! Najjaśniejsza Pani — odrzekła z uśmiechem Andrea — przebaczamy to Waszej Królewskiej Mości... oboje z całego serca.
— Napewno?
— Zaręczam za niego i za siebie.
— W jakim on wieku?
— Ma teraz trzydzieści dwa lata.
— Ja znam go lat czternaście, ale nie widziałam od dziewięciu czy dziesięciu.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość raczy przyjąć go, będzie się czuł prawdziwie szczęśliwym. Oddalenie nie przyniosło żadnej zmiany w jego pełnej szacunku wierności, którą poprzysiągł królowej.
— Czy mogę widzieć go zaraz?
— Za chwilę może być u nóg Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze, bardzo go pragnę zobaczyć.
Zaledwie królowa wypowiedziała te słowa, gdy ktoś zwinnie, żywo, lekko wsunął się a raczej wskoczył do gabinetu wysłanego kobiercem. Marja Antonina dojrzała twarz filuternie uśmiechniętą w lustrze.
— To ty, bracie d Artois — zawołała — przestraszyłeś mnie ogromnie.
— Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości — zawoła! młody książę — jakże Wasza Królewska Mość noc spędziła?
— Bardzo niedobrze, dziękuję ci, mój bracie.
— A poranek?
— Wybornie.
— To najważniejsze. Domyśliłem się odrazu tego, bo spotkałem króla — rozpromienionego rozkosznie. Niema jak zaufanie!
Królowa się roześmiała, hrabia d‘Artois, nie wiedząc szczegółów, śmiał się także, lubo z innego całkiem powodu.
— Cóż ze mnie za roztrzepaniec — zawołał nie zapytałem dotąd panny de Taverney, jak czas przepędziła.
Leonard właśnie dokończył dzieła i Marja Antonina, uwolniona od peniuaru z muślinu indyjskiego, włożyła ubranie poranne.
Drzwi się otworzyły.
— A!... — powiedziała do hrabiego d‘Artois jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś o Andrei — to ją masz.
Andrea weszła, prowadząc za rękę pięknego mężczyznę o cerze ciemnej, oczach czarnych, pełnych szlachetności, smutku, dzielnego żołnierza o rozumnem czole, postawie pełnej godności.
Filip de Taverney miał na sobie ubranie ciemno-popielatego koloru, gustownie haftowane srebrem, lecz kolor ten wydawał się czarnym, a srebro żelazem: matowy biały krawat jasno odbijał na ciemnej kamizelce, a puder na włosach podnosił energję męskich rysów.
Zbliżał się mając jednę rękę w dłoni siostry, w drugiej trzymając kapelusz.
— Wasza Królewska Mość — przemówiła baronówna, schylając z szacunkiem głowę — oto brat mój, Filip de Taverney.
Oficer złożył poważny, przeciągły ukłon.
Kiedy podniósł głowę, królowa jeszcze miała wzrok w lustrze utkwiony. Widziała w niem doskonale Filipa, patrzyła mu nawet prosto w oczy.
— Witam cię, panie de Taverney — rzekła, zwracając się do niego. — Widocznie nam składasz pierwszą wizytę swoją. Dzięki ci za to.
— Mnie to, Najjaśniejsza Pani, należy złożyć podziękowanie — odparł Filip.
— Ileż to lat upłynęło, jak po raz ostatni widzieliśmy się z tobą; najpiękniejsze to były chwile życia, niestety!
— Dla mnie, to tak, Najjaśniejsza Pani, ale nie dla Waszej Królewskiej Mości...
— Widocznie bardzo polubiłeś Amerykę, panie de Taverney, skoro tak długo tam przebywałeś.
— Najjaśniejsza Pani — odrzekł Filip — pan de Lafayette, opuszczając Nowy Świat, potrzebował wytrawnego żołnierza, by mu powierzyć udział w dowództwie nad posiłkami. Mnie przedstawił generałowi Washingtonowi, a ten przyjąć mnie raczył.
— Okazuje się — odrzekła królowa — że ten Nowy Świat, o którym wspomniałeś, powraca nam samych bohaterów.
— Nie o mnie tu mowa, Najjaśniejsza Pani — z uśmiechem odpowiedział Filip.
— Dlaczego? — zapytała królowa.
I, zwracając się do hrabiego d’Artois, dodała:
— Spojrzyj, braciszku, co za piękny wygląd, co za rycerską postawę ma pan baron de Taverney.
Filip, widząc zwróconą na siebie uwagę hrabiego d’Artois, którego nie znał, postąpił ku niemu i poprosił, żeby mu się pozwolił powitać.
Hrabia skinął przyjaźnie ręką, Filip złożył mu głęboki ukłon.
— Piękny rycerzu — rzekł młody książę — szlachetny kawalerze, szczęśliwy jestem, że cię poznaję. Jakież są zamiary twoje?
— Wasza Wysokość, sprawa siostry mojej góruje nad moją; postanowienia moje od jej woli zawisły.
— Ale pan de Taevrney, ojciec żyje jeszcze wszakże, o ile wiem? — zapytał hrabia d’Artois.
— Tak, Wasza Wysokość — odpowiedział Filip.
— Mniejsza o to — przerwała żywo królowa — wolę opiekę brata nad siostrą, a nad bratem twoją, panie hrabio. Zajmiesz się panem de Taverney, nieprawdaż?
Hrabia d’Artois dał znak potwierdzający.
— Czy wiesz — ciągnęła dalej królowa — że łączą nas węzły bardzo silne?
— Jakto, siostrzyczko? powiedz mi to, bardzo proszę.
— Pan Filip de Taverney był pierwszym francuzem, którego spotkałam, przybywając w granice Francji, a przyrzekłam sobie przedtem zapewnić los temu, kogo pierwszego zobaczę.
Filip uczuł, że krew mu do skroni uderza, przygryzł wargi, by pohamować wzruszenie.
Andrea spojrzała na brata i spuściła głowę.
Marja Antonina dostrzegła spojrzenia zamienione pomiędzy bratem i siostrą; lecz czyż mogła odgadnąć — ile te spojrzenia pokrywały tajemnic bolesnych? Smutek brata i siostry — innym przypisała przyczynom. Skoro w roku 1774, tylu francuzów zapałało miłością do małżonki delfina, czemużby i pan de Tarerney nie mógł przecierpieć trochę z tej samej przyczyny?
Nic nie mogło podać w wątpliwość tego przypuszczenia pięknego dziewczęcia, przedzierzgniętego w kobietę i krółowę.
Marja Antonina przypisała westchnienie Filipa zwierzeniu. jakie mógł był uczynić siostrze.
Hrabia d‘Artois zbliżył się do Filipa, a królowa tymczasem naradzała się z Andreą nad przybraniem sukni myśliwskiej.
— Czy naprawdę ten Washington jest tak wielkim człowiekiem? — zapytał hrabia d‘Artois.
— Z pewnością. Wasza Wysokość.
— A jakie wrażenie sprawiali tam francuzi?
— Jak najlepsze, anglicy jak najgorsze.
— Pan, kochany panie de Taverney, jesteś zwolennikiem nowych poglądów; czy jednak zastanowiłeś się nad pewną rzeczą?
— Nad jaką. Wasza Wysokość? Przyznaję, że tam wśród zielonych przestrzeni, w stepie, nad brzegami jezior olbrzymich, nie miałem często czasu na zastanawianie się nad wielu rzeczami.
— Naprzykład nad tą, że nie przeciw indjanom i nie przeciw anglikom tam walczyłeś?
— A przeciw komu. Wasza Wysokość?
— Przeciw sobie samemu, panie de Taverney.
— To jest bardzo prawdopodobne.
— Przyznajesz?...
— Przyznaję, to niefortunny skutek wypadku, który ocalił monarchję.
— Tak, lecz może on stać się groźnym dla tych, co ciosu uniknęli zrazu.
— Niestety!... Wasza Wysokość...
— A wiesz, dlaczego ci pomagać będę ze wszystkich sił moich?...
— Z jakiejkolwiek stanie się to przyczyny, najżywszą będę miał za to wdzięczność dla Waszej Królewskiej Wysokości.
— Dlatego, kochany panie de Taverney, że nie należysz do bohaterów otrąbionych po naszych rynkach. Nieznanym jesteś w Paryżu i dlatego cię kocham, co najmniej... daję słowo!... panie de Taverney, co najmniej... jestem, jak widzisz, egoistą.
Powiedziawszy to, hrabia d‘Artois ucałował wesoło rękę królowej, ukłonił się Andrei z uprzejmością i szacunkiem widoczniejszym, niż go innym kobietom okazywał — i wyszedł.
— Przepyszna pogoda!... — zawołała radośnie królowa. — Pani Misery, do jutra lód stopnieje, muszę mieć sanki natychmiast.
Pierwsza pokojowa wyszła dla spełnienia rozkazu.
— Czekoladę dla mnie — dodała królowa.
— Najjaśniejsza Pani wyjedzie bez śniadania?... — rzekła pani Misery. — Wczoraj kolacji nie jadła!...
— Mylisz się, dobra moja Misery, byłyśmy wczoraj na kolacji, niech ci powie panna de Taverney.
— I to na doskonałej — odpowiedziała Andrea.
— Nie przeszkadza to jednak, abym wypiła czekoladę — dodała królowa. — Prędzej, prędzej kochana Misery, podnieca mnie to śliczne słońce: z pewnością będzie pełno osób na stawie Szwajcarskim.
— Czy Wasza Królewska Mość ma zamiar użyć przejażdżki na łyżwach?... — zapytał Filip.
— O!... śmiesznie ci się przedstawimy z pewnością, panie amerykaninie, który przebywałeś niezmierzone jeziora...
— Najjaśniejsza Pani — odparł Filip, — tutaj igra się z mrozem i przestrzenią; tam, umiera się od tego.
— Otóż i moja czekolada; Andreo, napijesz się przecież także.
Andrea ukłoniła się, zarumieniona z radości.
— Widzisz, panie de Taverney, że nie zmieniłam się wcale, nienawidzę, jak dawniej, etykiety. Czy przypominasz sobie dawne czasy, panie Filipie, czy pan nie zmieniłeś się także?...
Słowa te wstrząsnęły sercem młodzieńca.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział — nie zmieniłem się, sercem przynajmniej.
— Zatem, skoro zachowałeś serce, które było tak dobre, dziękujemy ci po swojemu: pani Misery, podaj pani filiżankę dla pana de Taverney.
— Najjaśniejsza Pani! — zawołał wzruszony Filip. — Taki zaszczyt... dla biednego, jak ja, i nieznanego żołnierza.
— Dawnyś pan przyjaciel — powiedziała królowa — to dosyć. Dzień dzisiejszy sprawia mi zawrót głowy przypomnieniem młodości; czuję się szczęśliwą, wolną, szaloną!...
Dzień ten przypomina mi pierwsze przechadzki moje w ukochanym Trianon, pierwsze wycieczki nasze z Andreą. Moje róże i poziomki, ptaszęta, z któremi się zaznajamiałam w klombach, wszystko aż do poczciwych ogrodników, których miłe oblicza oznajmiały mi zawsze nowy kwiat jakiś, lub owoc smakowity. A pan de Jussieux, a Rousseau, który już nie żyje... dziś... mówię wam, dziś... szaleję z radości! Lecz co ci to, Andreo? Skąd te kolory? Czemu pan, panie Filipie, tak pobladł?
Oblicza obojga młodych nie mogły przenieść próby wspomnień okrutnych.
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, sparzyłam się czekoladą — powiedziała Andrea.
— Ja zaś — rzekł Filip — nie mogę jeszcze oswoić się z myślą, że Wasza Królewska Mość zaszczyca mnie, jakby jakiego dostojnika.
Wreszcie królowa powstała.
Służebne podały jej prześliczny kapelusik, płaszcz gronostajowy i rękawiczki. Ubieranie się Andrei nie trwało długo. Filip, z kapeluszem pod pachą, podążył za damami.
— Panie de Taverney, nie chcę, abyś mnie dzisiaj opuszczał, ze względów politycznych życzę sobie skonfiskować amerykanina. Chodź z prawej strony.
Taverney — spełnił rozkaz, Andrea postępowała przy lewym boku królowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.