Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
DROGA DO WERSALU

Młode kobiety uniknęły narazie niebezpieczeństwa; obawiały się jednak, aby ktoś z tłumu nie podążył za niemi, aby ich nie poznał i aby awantura nie rozpoczęła się na nowo.
Zrozumiał to ich chwilowy opiekun i zaczął gwałtownie budzić woźnicę, zasypiającego na koźle jednego z fiakrów.
— Gdzie panie chcą jechać? — zapytał wojskowy po niemiecku.
— Do Wersalu — odpowiedziała starsza.
— Do Wersalu! — wykrzyknął woźnica — mówią panie, że do Wersalu?
— No tak, wyraźnie przecie powiedziano.
— Rozumiem, połpiętej mili po podobnej ślizgawicy! Nie, nie, niema głupich, nie pojadę wcale... ani myślę...
— Zapłacimy, co będzie chciał, — odezwała się starsza z kobiet po niemiecku.
— Będziesz miał dobrze zapłacone — powtórzył oficer po francusku.
— A ile dostanę? — zapytał furman niedowierzająco. Bo widzisz, panie oficerze — dodał — trzeba nietylko pojechać do Wersalu, ale i wrócić stamtąd...
— Dostanie luidora, czy dosyć będzie? — zapytała młodsza dama, ciągle po niemiecku.
— Panie przyrzekają ci luidora — powtórzył młody człowiek.
— Czy to niby tak dużo — mruknął woźnica — a jak konie nogi połamią?
— Głupcze jakiś! — zawołał oficer — stąd do zamku la Muette należy ci się trzy liwry, a wiesz dobrze, że to połowa drogi. Masz prawo żądać dwanaście liwrów tam i z powrotem i nic więcej.
— O! nie targuj się pan — rzekła starsza dama dwa, trzy, dwadzieścia luidorów dostanie, byle jechał natychmiast...
— Dosyć jednego — odpowiedział oficer, a zwracając się do woźnicy dodał:
— Dalej, złaź z kozła i otwieraj drzwiczki.
— Wymagam zapłaty zgóry.
— Wymagasz?
— Mam przecie prawo.
Oficer podbiegł rozzłoszczony.
— Zapłacimy zgóry — zapłacimy — powiedziała starsza i sięgnęła szybko do kieszeni.
— Boże! — szepnęła do towarzyszki — nie mam pieniędzy!
— Naprawdę?
— A ty, Andreo?
— Młoda dania zaczęła przetrząsać kieszenie.
— Ja... ja także nic nie mam...
— Szukaj dobrze.
— Niestetv! — zawołała młodsza dama z rozpaczą, widząc, że oficer śledzi ją bacznie a dorożkarz uśmiecha się, winszując sobie przezorności.
Przekonawszy się, że ani grosza nie posiadają, zmieszane kobiety porozumiewały się, aby dać jako pewność klejnot jaki, gdy młody człowiek, chcąc je wybawić z kłopotu i oszczędzić wstydu, wyjął luidora i podał woźnicy.
Wziął go, obejrzał na wszystkie strony i dopiero wtedy otworzył drzwiczki powozu.
— A teraz, błaźnie — rzekł oficer — pamiętaj wieźć panie szybko i dobrze, rozumiesz?
— Bądź spokojny, panie oficerze — znam dobrze mój obowiązek.
Podczas rozmowy tej damy się naradzały; strach je ogarniał na myśl, że pozostaną same.
— Pani — szepnęła młodsza — nie puszczajmy go od siebie!... nie znamy woźnicy, a jak nas słuchać nie zechce... Czas okropny, drogi niedobre, kto nas poratuje?
— Nie bój się, mamy przecież numer fiakra.
— Wiem o tem i pewna jestem, że zostałby ukarany, ale tymczasem nie dostaniemy się nocy dzisiejszej do Wersalu. A co na to powiedzą, Boże wielki!
Starsza zdawała się namyślać.
— Masz słuszność — powiedziała.
Wojskowy kłaniał się i żegnał panie.
— Chwilkę jeszcze, panie oficerze, jeżeli łaska.
— Jestem na rozkazy pani — odpowiedział widocznie niezadowolony młody człowiek, starając się, bądź co bądź, zachować do końca wykwintną grzeczność.
— Panie — odezwała się Andrea — po tylu przysługach już wyświadczonych, bądź do ostatka dla nas życzliwym.
— Słucham pani.
— Obawiamy się jechać nocą same z człowiekiem obcym...
— Niech panie będą spokojne, wiem numer jego; 107, litera Z. Gdyby co zbroił, proszę do mnie się udać...
— Do pana? — zawołała Andrea po francusku, nie znamy nawet nazwiska pańskiego?
Młody człowiek cofnął się kilka kroków.
— Więc pani mówi po francusku? — zawołał osłupiały — i od pół godziny skazuje mnie na kaleczenie języka niemieckiego? O! to naprawdę, bardzo niedobrze!
— Wybacz pan — podjęła starsza dama, przychodząc z pomocą towarzyszce. — Może nie jesteśmy cudzoziemkami, lecz nie znamy Paryża, a tembardziej nie znamy obyczajów fiakrów. Wyglądasz na człowieka z dobrego towarzystwa, powinieneś zatem poznać, że znajdujemy się nie w swojej sferze. Byłeś pan grzeczny i dyskretny; osądziłyśmy pana sprawiedliwie, a więc i pan nie sądź nas fałszywie — i jeśli możesz, zrób czego żądamy, lub pozwól się pożegnać i zostaw nas naszemu losowi.
— Pani — odpowiedział oficer, uderzony szlachetnem przemówieniem nieznajomej — rozkazuj, jestem gotów...
— Zatem racz pan siadać z nami.
— Do fiakra?
— I jechać...
— Do Wersalu?
— Tak, panie.
Młody człowiek nic nie odpowiedział, wskoczył do powozu i krzyknął na woźnicę:
— Ruszaj!
Zamknięto drzwiczki, otulono się futrami, fiakr skręcił w ulicę Saint-Thomas du Louvre, minął plac Karuzeli i potoczył się bulwarami.
Wojskowy siedział naprzeciw starszej damy; nikt nie przerywał milczenia.
Czy to chcąc dotrzymać umowy, czy podniecony obecnością wojskowego, woźnica popędzał chude szkapy i jechał szybko po śliskich drogach.
Wewnątrz fiakra robiło się coraz cieplej, a delikatny zapach perfum bił do głowy młodego człowieka.
— „Te kobietki — myślał — zapóźniły się, wracając z jakiegoś rendez-vous, i oto dążą do Wersalu z obawą i ze wstydem... Jednakże kobiety dystyngowane nie jeżdżą kabrjoletem i same nie powożą... O! to zapewne tak było.... Kabrjolet za ciasny na troje, więc lokaja nie wzięły... Dlaczego jednak pieniędzy nie posiadały?... Muszę się nad tem zastanowić... Aha! pewno lokaj miał portmonetkę... Kabrjolet był bardzo szykowny... a koń! znam ja się na tem, wart jest ze sto pięćdziesiąt luidorów. Tylko magnatki są zdalne podobny ekwipaż opuścić bez żalu... Więc brak pieniędzy nie dowodzi niczego... Tak, to prawda, ale znów poco ta manja używania języka obcego, kiedy się jest francuską? Wprawdzie oznacza to wyższe wykształcenie; pierwsza lepsza awanturnica nie włada językiem niemieckim jakgdyby rodzinnym, ani francuskim jak paryżanka prawdziwa... Wreszcie jest w tych kobietach wrodzona dystynkcja... Naprawdę, niebardzo to bezpieczne dla młodego oficera być sam na sam przez kilka godzin z dwiema kobietami tak ładnemi. Bo są rzeczywiście i ładne i bardzo przyzwoite — myślał dalej — nie odzywają się, siedzą cichutko, czekają, żebym ja zaczął.
Ze swej strony kobiety także zapewne rozmyślały o swoim towarzyszu, albowiem w chwili, gdy ten przyszedł do powyższego wniosku, jedna z nich zaczęła po angielsku:
— Czy uważasz, moja droga, jedziemy wolno jak za pogrzebem, chyba nigdy nie dostaniemy się na miejsce. Pewna jestem, że ten młody człowiek nudzi się śmiertelnie.
— Bo też — odrzekła, śmiejąc się młodsza — nie myśli my o tem, aby go zabawić.
— Przyznaj, że wygląda na skończonego gentlemana?
— Bez wątpienia.
— Czy zauważyłaś, że jest w mundurze marynarki?
— Nie znam się na uniformach.
— Więc mówię ci, że tak jest, a we flocie służy tylko prawdziwa szlachta; zresztą bardzo mu do twarzy w tym mundurze; śliczny chłopak, nieprawdaż?
Młodsza dama chciała odpowiedzieć i zapewnie pochlebnie także wyrazić się o młodym panu, gdy tenże przerwał również po angielsku:
— Wybaczcie panie, czuję się w obowiązku uprzedzić, iż rozumiem i ten język, hiszpańskiego za to nie znam zupełnie, i jeżeli panie życzą sobie, aby nie były zrozumiane...
— O, panie — odpowiedziała starsza dama ze śmiechem — zauważyłeś zapewne, że nie chciałyśmy pana obmawiać; sądzę, że najwłaściwiej będzie mówić po francusku.
— Wdzięczny jestem pani za to ustępstwo; ale gdybym miał zawadzać...
— Jak pan możesz przypuszczać coś podobnego; sami przecież prosiłyśmy pana...
— Wymagałyśmy nawet — dodała młodsza.
— Nie zawstydzajcie mnie panie i wybaczcie chwilę wahania; lecz wiadomo co to Paryż? Nikomu zaufać nie można.
— Przyznaj pan otwarcie, za kogo też nas brałeś?
— Miał nas pan za kobiety podejrzane, wszak prawda:
— Przysięgam — rzekł oficer pokornie — że podobni myśl nie powstała w mej głowie...
— Co to znaczy? Fiakr się zatrzymał.
— Co się stało takiego?
— Zobaczę zaraz, proszę pani.
— Zdaje się, że się przewracamy, ostrożnie panie, na miłość Boską!
I młodsza dama chwyciła marynarza za ramię.

Zadrżał on pod tem dotknięciem i mimowolnie chciał ująć śliczną rączkę, lecz Andrea cofnęła się wgłąb powozu. Wyskoczył i zobaczył, że jeden z koni upadł i zaplątał się w uprzęży. Byli właśnie niedaleko mostu Sevres. Udało się podnieść konia połączonemi siłami i młodzieniec powrócił — a woźnica, kontent z pasażera, trzasnął z bata i ruszył o ile mógł najśpieszniej. Zdawnćby się mogło, że chłód wciskający się przez otwarte drzwiczki, zmroził rodzącą się poufałość w której młody człowiek zaczął tak
— To luidory!
smakować. Zapytano go o wypadek i na tem koniec. Zapanowało nużące milczenie.

Nie mógł jednak zapomnieć ciepłej i drżącej rączki, spoczywającej przez chwilę na ramieniu...
Zapragnął choć nóżki dotknąć. Zbliżył kolano i nic nie spotkał, czuł tylko, że usuwano się przed nim pospiesznie; a gdy dotknął niechcący nóżki starszej damy, ta rzekła w tej chwili obojętnie:
— Przeszkadzam panu, nieprawda? przepraszam!
Młodzieniec zaczerwienił się powyżej uszu, błogosławiąc ciemności, pokrywające jego zmieszanie. I znów milczenie... Oficer stał się cichym, nieruchomym i pełnym uszanowania; bał się oddychać nawet. Nieznacznie, mimowoli, dziwne uczucie zawładnęło jego całą istotą. Czuł obok siebie śliczne dwie kobiety, domyślał się powabów ukrytych; zdawało mu się, że egzystencja jego związana jest z ich przyszłością. Pragnął zawiązać przerwaną rozmowę. — i on, światowiec wytrawny, nie wiedział od czego zacząć. Jednem słowem czuł pociąg magnetyczny do tych dwóch istot młodych, świeżych, a tak skromnych i wzbudzających uszanowanie.
Oficer nie odezwał się już więcej, a panie rozmawiały pocichu. Do uszu jego dochodziły wyrazy urywane, które w myśli dopełniał.
Oto co słyszał:
— Godzina spóźniona... Bramy zamknięte... powód wyjścia...
Fiakr znów się zatrzymał. Nie z powodu jednak konia, ani złamanego dyszla. Po trzygodzinnych nadludzkich wysiłkach dobił nareszcie do mety.
Woźnica nachylił się do okna:
— Hej, panie! panie oficerze! jesteśmy już w Wersalu.
— Gdzie panie każą zajechać? — zapytał oficer.
— Na plac Broni.
— Jedź na plac Broni — zawołał młodzieniec.
Zaczęło się trzaskanie z bicza.
— Muszę jednak przemówić — pomyślał oficer — bo nie chcę uchodzić za głupca.
— Panie są już u siebie? — zaczął nieśmiało.
— Tak, dzięki szlachetnej pomocy pańskiej.
— A co pan miałeś z nami kłopotów! — powiedziała młodsza.
— Zapomniałem już o wszystkiem.
— Ale my nie zapomnimy. Racz nam powiedzieć nazwisko swoje.
— Jakto?... moje nazwisko?
— Drugi raz już pytam pana! Spodziewam się, iż m zechcesz pan darować nam luidora?
— O! jeżeli tak, to ustępuję: jestem hrabia de Charny, — i jak to pani zauważyła już, oficer w marynarce królewskiej.
— Charny! — powtórzyła starsza dama — dobrze, nie zapomnę.
— Jerzy Charny — dodał oficer.
— Jerzy! — szepnęła młodsza z dam.
— A gdzie pan mieszka?
— W hotelu des Princes, przy ulicy Richelieu.
W tej chwili fiakr stanął.
Starsza z pań otworzyła sama drzwiczki i jednym skokiem znalazła się na ziemi, podając rękę towarzyszce.
— Nie zostawię pań samych — zawołał młody człowiek chcąc wysiąść także, na placu Broni pośród nocy.
— Nie waż się pan ruszać z miejsca — zawołały obydwie. Zostań pan do końca człowiekiem dobrze wychowanym i dyskretnym... Dziękujemy panu, panie de Charny, dziękujemy serdecznie, a ponieważ jesteś, jak to już mówiłam, dobrze wychowanym i dyskretnym, nie wymagamy nawet słowa honoru...
— Na co słowo honoru?
— Że zatrzaśniesz drzwiczki powozu, każesz zawrócić do Paryża, i nie obejrzysz się nawet za nami; wszak prawda, panie de Charny?
— Święta prawda, szanowana pani, nie trzeba na to mego słowa. Przyjacielu! zawracaj do Paryża!
Gdy fiakr zniknął w ciemności, młode kobiety udały się w stronę zamku królewskiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.