Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX
ZŁOTO

Beausire‘a mocno zdziwiło to, iż drzwi zamknęły się za nim na dwa spusty, potem zdziwiło go, iż Oliwja krzyczała tak głośno — nareszcie, najwięcej to, że, gdy wszedł do pokoju, nie zastał już wstrętnego rywala. Rozpoczął poszukiwania, groźby, wołania. Jeżeli schował się, to znaczy, że stchórzył, jeżeli stchórzył, to Beausire był zwycięzcą. Oliwji udało się nareszcie zmusić pijanego do zaniechania poszukiwań i do odpowiedzi na pytania. Beausire. przycichłszy na chwilę, znowu jednak zaczął się srożyć i głos podnosić. Oliwia, nie poczuwając się do winy, ponieważ przedmiot zajścia został usunięty, krzyczała tak głośno, iż Beausire, zniecierpliwiony, chciał ręką zamknąć usta kochanki. Źle jednak nieborak obliczył: Oliwia inaczej zrozumiała jego gest, dążący do zgody. Ręce ku twarzy skierowanej, stanęła w drodze jej ręka tak zwinnie i tak szybko, jak przedtem szpada nieznajomego. Ruchem błyskawicznym odbiła rękę pijanego i wymierzyła mu potężny policzek. Beausire nie pozostał dłużnym i wycisnął pięć swoich palców na jej rumianym buziaku. Był to jeden ustęp z rozmowy, jaką nieznajomy, odchodząc, pochwycił uchem. Wyjaśnienie, zaczęte w ten sposób, szybko doprowadza do rozwiązania. Oliwja na uderzenie Beausir‘a odpowiedziała ciężkim i niebezpiecznym pociskiem — dzbankiem fajansowym; ten młyńcem laski odparł pocisk, ale laska, frunąwszy w powietrze, stłukła w przelocie kilka filiżanek, zmiażdżyła świecę i utknęła na ramieniu młodej kobiety. Poprowadzona do wściekłości, rzuciła się na Beausir‘a i wpiła mu w szyję swoje palce.
Beausire, powziąwszy dobre przekonanie o męstwie Oliwji, uciekł się do słownych argumentów.
— Niegodziwa jesteś, rujnujesz mnie i kwita.
— To ty mnie doprowadzasz do ruiny... — odparła Oliwja.
— Patrzcie!... ja ją rujnuję, kiedy nie ma nic a nic.
— Powtórz no mi jeszcze, że nic nie mam. Powiedz raczej, że wszystko, co miałam, sprzedałeś, przepiłeś lub przegrałeś.
— I ty śmiesz mi wyrzucać moje ubóstwo?
— A dlaczegoś ubogi? dlatego, że pijesz, dlatego, że grasz!
— Gram, aby żyć.
— I ślicznie na tem wychodzisz; z głodu poprostu umieramy. Ładny przemysł... niema co mówić!...
— Twój wcale nie lepszy, grosza nigdy nie masz! Nie umiesz sobie radzić, do licha!...
— Lepiej, niż ty!... — krzyknęła wściekła — a oto dowód!..
Wydobyła z kieszeni garść złota i rozrzuciła po całym pokoju. Luidory potoczyły się i jedne pod sprzęty się pochowały. drugie poleciały pod drzwi, niektóre nareszcie pozostały na środku, błyszcząc, jak iskry ogniste. Beausire doznał zawrotu głowy a raczej zgryzoty sumienia.
— Luidory, luidory podwójne!... — zawołał przygnębiony.
Oliwja drugą już garść luidorów trzymała w ręku.
I rzuciła niemi w twarz Beausir‘a, oślepionego tym pociskiem.
— O!... o!... — zawołał, — a to bogaczka, ta Oliwja.
— Widzisz, co mi mój przemysł przynosi — powiedziała cynicznie.
— Szesnaście... siedemnaście... osiemnaście... liczył Beausire, dysząc z radości.
— Podły!... mruknęła Oliwja.
— Dziewiętnaście... dwadzieścia... dwadzieścia jeden... dwadzieścia dwa...
— Nikczemnik!
— Dwadzieścia trzy„. dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć...
— Łajdak!...
Czy, że posłyszał to, czy że i bez tego wstyd mu się zrobiło, Beausire zerwał się na nogi.
— A zatem — rzekł tonem tak poważnym, że nic nie było w stanie dorównać jego komizmowi — a zatem, moja panno, robiłaś oszczędności, gdy mnie na najpotrzebniejszych rzeczach zbywało?... Pozwalałaś mi chodzić w spłowiałych pończochach, w zrudziałym kapeluszu, nędznym surducinie z wytartą i poobrywaną podszewką, gdv miałaś w skrzynce luidory!... A skądże one pochodzą?... Ze sprzedaży moich rupieci, jakiej dokonałem, łącząc smutną moją egzystencję z twojem przeznaczeniem.
— Oszust!... — mruknęła cicho Oliw ja.
I rzuciła na niego pełne pogardy spojrzenie. Nie obeszło go to zupełnie.
— Przebaczam ci, nie skąpstwo twoje, lecz rządność.
— A chciałeś mnie przed chwilą zabić?...
— Wtedy miałbym słuszność zupełną, teraz błądbym popełnił.
— Dlaczegóż to, jeżeli łaska?...
— Bo teraz jesteś prawdziwą gospodynią, pomagasz mi w utrzymaniu gospodarstwa.
— Mówię ci, że podły jesteś...
— Nie gniewaj się, Oliwietko!...
— Oddaj mi złoto.
— O!... najdroższa moja!...
— Oddaj mi je, bo inaczej przebiję cię własną twoją szpadą.
— Podaruj mi je, moja droga!...
— Oh!... nikczemniku!... oh!... stworzenie przebrzydłe!... Żebrzesz, gotów jesteś zyski ciągnąć z mojego złego prowadzenia!... I to nazywa się mężczyzna!... Zawsze cię nienawidziłam, rozumiesz?...
— Ten, który daje — odparł z powagą Beausire — może dawać widocznie, jest zatem szczęśliwy. Ja także dawałem ci, Nicolino.
— Nie chcę, byś mnie nazywał tem imieniem.
— Przepraszam, Oliwjo. Mówiłem zatem, że dawałem ci, dopóki mogłem.
— Ogromna hojność!... kolczyki srebrne, sześć lutdorów, dwie suknie jedwabne i trzy chustki do nosa.
— Jak na żołnierza, to wcale dużo.
— Cicho bądź; kolczyki ukradłem innej — by je mnie ofiarować, luidory pożyczyłeś i nie oddałeś ich więcej suknie jedwabne...
— Oliwjo!... Oliwjo!...
— Oddawaj mi moje pieniądze.
— A co chcesz za nie?...
— Dwa razy tyle.
— Dobrze!... zgoda — powiedział łotr z powagą. — Idę grać na ulicę de Bussy; przyniosę ci nietylko dwa, ale pięć razy tyle.
Ruszył ku drzwiom. Pochwyciła go za połę starego przetartego ubrania.
— Masz tubie!... — zawołał — podarłaś mi surdut.
— Tem lepiej, będziesz miał nowy...
— Sześć luidorów, Oliwjo, sześć luidorów.
Oiiwja z całym spokojem oberwała mu drugą połę. Rozjątrzyło to Beausira.
— Cóż u wszystkich djabłów!... — krzyknął — chcesz chyba, żebym cię zabił? Pięknie mnie traktuje ladacznica. Zupełnie teraz wyjść nie mogę!...
— Przeciwnie, wyjdziesz i to natychmiast.
— Ciekawym jak, bez ubrania?...
— Włóż zimowy surdut!...
— Dziurawy, łatany!...
— No, to go nie kładź, ale wyjdziesz.
— Nigdy.
Oliwja dobyła resztę złota z kieszeni, około czterdziestu luidorów — i w dwóch dłoniach podrzucać je zaczęła. Beausire o mało nie oszalał; ukląkł raz jeszcze.
— Rozkazuj — zawołał — rozkazuj!
— Pobiegniesz do magazynu Capucin Magique przy ulicy de Sine, gdzie sprzedają domina na bale maskowe.
— Co dalej?...
— Kupisz dwa garnitury — dwie maski i dwa domina.
— Dobrze.
— Dla ciebie czarny, dla mnie biały atlasowy.
— Rozumiem.
— Dwadzieścia minut czasu daję ci na to.
— Na bal pójdziemy?...
— Na bal.
— Lecę, — odparł, nie ruszając się zresztą.
— Cóż to, jeszcześ tutaj?...
— A na wydatki...
— Masz dwadzieścia pięć luidorów.
— Jakim sposobem mam mieć dwadzieścia pięć luidorów. Co ci się przywidziało?...
— Ależ te, coś pozbierał.
— Oliwjo, Oliwjo, czyż to pięknie?...
— Co przez to rozumiesz?...
— Oliwjo, dałaś mi je przecież.
— Nie mówię, żebyś ich nie dostał; lecz gdybym ci je dała teraz, to nie powróciłbyś. Idźże już i wracaj prędko.
— Do licha!... masz rację — rzekł nicpoń. — Miałem zamiar nie wrócić...
— Dwadzieścia pięć minut czasu, czy słyszysz?... — zawołała.
— Słyszę.
Wyszedł w surducie bez pół, na miejscu których samotna szpada kołysała się swobodnie, koszula wystawała mu wielką bufą pomiędzy kamizelką i pasem dolnego ubrania, według mody z czasów Ludwika XIII.
Podczas gdy nicpoń zdążał w stronę ulicy de la Seine, Oliwja skreśliła następujące słowa:
„Pokój podpisany, podział zrobiony, bal przyjęty. O drugiej będziemy w Operze. Będę miała białe domino z błękitną kokardą na lewem ramieniu“.
Owinęła w papier odłamek stłuczonego dzbanka i, wychyliwszy głowę przez okno, rzuciła go na ulicę.
Lokaj chwycił zdobycz i uciekł.
Beausire w trzydzieści minut był już zpowrotem, a ciągnęło za nim dwóch chłopców krawieckich, niosących dwa wykwintne domina w cenie osiemnastu luidorów, pochodzące z magazynu dostawcy królowej i jej dam honorowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.