Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVII.

I rzeczywiście, zaledwie Renzo próg lazaretu przestąpił i skierował się na prawo, aby odnaléść tę uliczkę, która go dziś z rana pod mury miasta przywiodła, z ołowianego nieba zaczęły spadać, z razu rzadkie, wielkie i ciężkie krople, które rozpryskując się i podskakując na białawéj, spalonéj drodze podnosiły z niéj małe słupki kurzawy; z każdą chwilą krople te coraz prędzéj i gęściéj spadały, a nim doszedł do owéj uliczki, już lało jak z cebra. Zamiast niepokoju, dziwna radość ogarnęła Renza; tak mu dobrze było pod tym deszczem ulewnym, wśród tego szumu, wśród tego szelestu traw i liści drżących, ściekających wodą, błyszczących, znowu zielonych i świeżych! Całą piersią wciągał w siebie orzeźwiające powietrze, a z tą zmianą zaszłą w przyrodzie czuł żywiéj jeszcze i lepiéj tę inną zmianę, która zaszła w jego losach.
Lecz o ileż większą i pełniejszą byłaby jego radość, gdyby mógł przeczuć to, co już w parę dni potém stało się widoczne, że ta woda uniesie z sobą, zarazę; że po téj burzy lazaret jeżeli i nie odda światu wszystkich żyjących, którzy w nim się znajdują, to przynajmniéj nie pochłonie już więcéj ofiar; że nie daléj jak za tydzień znowu otworzą się drzwi domów i sklepów, a o kwarantannie już mowy prawie nie będzie; wreszcie, że z morowego powietrza gdzieniegdzie tylko słabe pozostaną resztki, te ślady, które po klęsce podobnéj zwykle przez czas pewien jeszcze widziéć się dają.
Szedł więc nasz podróżny żwawo i wesoło, nie myśląc o tém, gdzie, jak i kiedy zatrzyma się na nocleg, a nawet nie widząc wcale, czy w drodze będzie nocował; pragnąc tylko zajść jaknajdalej; dojść jaknajprędzéj do swojéj wioseczki, spotkać tam kogoś, przed kimby się można wygadać; a potém, i nadewszystko śpieszyć, śpieszyć do Pasturo, aby szukać Agnieszki. W głowie jego jakiś zamęt panował; wirowały tam w nieładzie wszystkie wrażenia, których zaznał dzisiaj; ale z po-za obrazów śmierci i niedoli co chwila wynurzała się myśl jedna: znalazłem ją; żyje; będzie moją; jest moją! Wówczas z podskokiem ręce zacierał i otrząsał się na wszystkie strony jak pudel, gdy z wody wyskoczy; czasami poprzestawał tylko na zatarciu rąk i szedł naprzód z większym jeszcze zapałem. Patrząc na drogę, zbierał teraz, że tak powiem, te myśli, które dążąc do miasta wczoraj i dziś z rana na niéj zostawił, i z tém większą przyjemnością zatrzymywał się właśnie na tych, które wówczas najusilniéj starał się odegnać. Przypominał sobie swój strach, swój niepokój, swoję dręczącą niepewność i powtarzał od czasu do czasu: — a jednak znalazłem ją; znalazłem żywą i zdrową wśród tylu konających, wśród tylu umarłych! Przenosił się myślą do chwil najbardziéj okropnych dnia tego, widział się u drzwi domu don Ferranta, z tą kołatką w ręku: zastanie ją tu czy nie zastanie? a taż straszna odpowiedź, i nie miéć nawet czasu zastanowić się nad nią z powodu téj zgrai niegodziwych; a tenże lazaret, to morze! i chcieć ją tam znaléść! I znaléść ją jednak! Przypomniał sobie i tę chwilę, kiedy procesya powróconych do zdrowia już mimo niego przeciągnęła. Boże, cóż to była za chwila! jaka rozpacz, jaka boleść! a teraz nic go już to nie obchodzi. A oddział dla kobiet! I tam, za tą chałupą, kiedy najmniéj się tego spodziewał, ten głos!... Zobaczyć ją, zobaczyć żywą, nie w łóżku, nie chorą! Ale cóż z tego? oto nowa męka: ślub; zdawałoby się, że na to już niema ratunku! A jednak ojciec Krzysztof go unieważnia. Więc i to się kończyło pomyślnie. Nawet i ona, ta zacięta nienawiść dla don Rodriga, nienawiść, która zwiększała jeszcze gorycz każdego nieszczęścia i zatruwała każdą pociechę, i ona teraz znikła bezpowrotnie. O, gdybyż nie ten nie pokój o Agnieszkę, gdyby nie smutne przeczucie co do ojca Krzysztofa, gdyby wreszcie nie ta myśl, że mor grasuje dokoła, jakże wielkie, jak zupełne byłoby jego szczęście!
O zmierzchu przybył do Sesto; deszcz ulewny padał ciągle a nic nie zapowiadało, aby prędko miał ustać. Ale ponieważ nogi służyły mu tak dobrze jak nigdy, więc choć przemokły do nitki a może właśnie dlatego nie pomyślał nawet o szukaniu noclegu, co naprawdę nie byłoby rzeczą zbyt miłą i łatwą. Tém jedynie, co mu już od pewnego czasu dokuczać zaczęło, był wielki apetyt; bo przecież, taka radość jak jego, potrafiłaby dopomódz do strawienia czegoś więcéj niż jakiéjś tam cienkiéj kapucyńskiéj polewki! Zaczął się rozglądać dokoła, czy nie spostrzeże czasem piekarni; zobaczył ją wkrótce; kupił dwa chleby, które podano mu szczypcami z temi wszystkiemi ceregielami co i w owej piekarni w Monzy dnia uprzedniego. Schował chleby do obu kieszeni i ruszył daléj.
Była już noc zupełna, kiedy przez Monzę przechodził: niemniéj, udało mu się znaléść tę bramę, która prowadziła na właściwą drogę. Łatwo jednak możecie sobie wystawić, jaką była owa droga w téj chwili! a trzeba i o tém pamiętać, że deszcz ulewny czynił ją coraz gorszą, Zapadła gdzieś głęboko pomiędzy dwoma wysokiemi brzegami jak łożysko potoku, droga ta (a musieliśmy już mówić tu kiedyś, że wszystkie niemal drogi były takiemi podówczas) zmieniła się teraz jeżeli nie w potok to przynajmniéj w prawdziwe bagnisko, pełne kałuż na każdym kroku, z których, raz w nich ugrzązłszy, trudno było nie powiem już buty, ale chociażby nogi wyciągnąć. Renzo jednak nie rozpaczał: radził sobie jak mógł bez niecierpliwości, bez klątw, bez wyrzekań, myśląc tylko, że każdy krok, chociaż tak mozolny, naprzód go przecie posuwa, i że kiedyś, jak Bóg zechce, deszcz padać przestanie, i że o zwykłéj porze świtać zacznie, i że ostatecznie, ten kawał drogi, który teraz zrobi, już wówczas będzie zrobiony.
Nie sądźcie jednak, aby ciągle i wyłącznie miał o tém myśléć; bynajmniéj, były to rzeczy podrzędne, do których wracał wówczas tylko, gdy był do tego zmuszony. Główna, wielka praca jego umysłu polegała na uprzytomnieniu sobie dziejów tych smutnych lat ubiegłych, pełnych tylu bied, tylu przeciwności, tylu chwil, w których tracąc już niemal wszelką nadzieję gotów był wszystko za stracone uważać; i na przeciwstawieniu im świetnych, rozkosznych obrazów przyszłości, które teraz tak żywo stawiała mu przed oczy rzbudzona wyobraźnia. Wystawiał sobie przyjazd Łucyi i wesele, i jak we własnym domu urządzą i jak sobie opowiadać będą nawzajem minione przygody, i wreszcie całe, całe swoje życie.
Jak sobie radził, kiedy na rozdroża natrafiał: czy pamięć i wzrok oswojony już nieco z nocną, pomroką dopomagały mu do trafienia zawsze na dobrą drogę, czy zgadywał ją tylko przeczuciem, tego nie umiałbym wam powiedziéć; zresztą i sam Renzo, który zwykł był opowiadać swe dzieje ze wszelkiemi szczegółami, może nawet za bardzo szczegółowo (a wszystko zdaje się wskazywać na to, że nasz nieznany autor nieraz z ust jego je słyszał) sam Renzo, powiadam, dochodząc do owéj nocy, mawiał zwykle, iż ma o niéj bardzo niejasne pojęcie, że mu się zawsze jakimś snem wydaje. Tak czy inaczéj, dość że o świcie znalazł się nad brzegiem Addy.
Deszcz padał ciągle, ale z ulewnego, jakim był z razu, zmienił się już teraz w deszczyk drobny, gęsty, jednostajny i cichy; nieprzerwana lecz przejrzysta i lekka zasłona z chmur unoszących się wysoko nad ziemią pokrywała niebo, a pierwsze brzaski zorzy porannéj bladém światłem zalewały całą okolicę. Tam, za rzeką, była jego wioska! Nie potrafiłbym nigdy opisać, czego doznał na ten widok. Powiem tylko, że na te góry, na wspaniały Resegone, na całą ziemię Lecco patrzył teraz z takiém uczuciem, jakby to wszystko było jego własnością. Po niejakiéj chwili zwrócił z kolei oczy na siebie i spostrzegł odrazu, że nie najpiękniéj wygląda; zresztą, odkrycie to niezbyt go zdziwiło, przeczuwał już bowiem, że nie może wyglądać inaczéj: mokre ubranie przylgnęło do jego ciała, od głowy do pasa kąpał się, że tak powiem, w wodzie, od pasa aż do ziemi w błocie, a tego ostatniego było na nim tyle, że właściwie miejsca wolne od niego mogłyby teraz uchodzić za plamy. O jakaż to szkoda, iż nie mógł przejrzéć się w zwierciadle, by zobaczyć swoję osobę w całéj okazałości z tym kapeluszem o rozmiękłych, obwisłych polach, z włosami przylepionemi do twarzy! Co do znużenia, to, choć niezawodnie musiało być wielkie, nic jednak o niém nie wiedział; a owa zimna kąpiel i chłodek nocy, który wzmógł się jeszcze nad ranem, zdawały się krzepić go tylko i do tém większego pośpiechu zagrzewać.
Już jest w Pescate; idzie daléj wzdłuż Addy poglądając ze smutkiem na Pescarenico; przechodzi przez most; stąd, drogą najprostszą, bo przez pola i łąki, dochodzi po niejakiéj chwili do domku gościnnego przyjaciela, u którego noc spędził przed paru dniami.
Przyjaciel już nie spał i właśnie drzwi uchylił, aby zobaczyć, co się tam dzieje na dworze, gdy nagle stanęła przed nim ta dziwna postać tak przemokła, tak obłocona a jednak tak wesoła i żwawa; naprawdę, nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się widziéć człowieka gorzéj wyglądającego a pomimo to bardziéj zadowolonego z siebie!
— O! już z powrotem? — zawołał — i w taką pogodę! No i cóż, znalazłeś?
— Jest, jest, jest! — odpowiedział Renzo.
— Zdrowa?
— Lepiéj niż zdrowa, bo była chora i wyzdrowiała! Póki życia nie przestanę dziękować Bogu i Matce Najświętszéj. Ach! żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział!... to sprawy dopiéro! to okropności!... zobaczysz; wszystko ci potem opowiem.
— Ależ, jak wyglądasz!
— A co, ładnie, nieprawda?
— Ot wiesz, że mógłbyś wybornie tą górną częścią ubrania uprać tę dolną; wody-by ci nie zabrakło z pewnością. Ale czekaj; zaraz dobry ogień na kominie rozniecę.
— O, za to wcale gniewać się nie będę. Wiesz, od jak dawna już suchéj nitki nie mam na sobie? Od wczorajszego wieczora; ulewa złapała mię tuż za bramą lazaretu. Ale co tam! deszcz swoje ja swoje; ani dbam!
Przyjaciel poszedł i wrócił z dwiema wiązkami chróstu: jednę z nich położył na ziemi; drugą na kominie i, z pomocą kilku węgielków tlejących jeszcze w popiele od wczorajszego wieczora, wkrótce wielki ogień rozniecił. Renzo tymczasem zdjął kapelusz i, strząsnąwszy go parę razy, rzucił na ziemię; następnie, choć już z większym nieco mozołem, ściągnął z siebie i kaftan. Potém, z kieszeni spodeń wydobył swój nóż, którego pochwa całkiem prawie rozmokła; położył go na stole i rzekł: — ten także pięknie oporządzony; ale to nic, to tylko woda! czysta woda, dzięki Bogu!.. A już niewiele brakowało, by... Opowiem ci to wszystko potém. — I ręce sobie zacierał. — A teraz zrób mi jeszcze jednę łaskę: daj mi proszę to zawiniątko, które-m tu u ciebie zeszłą razą zostawił; bo, gdybym miał czekać, aż wyschnie to wszystko, co mam teraz na sobie!...
Wróciwszy z zawiniątkiem przyjaciel rzekł: — Sądzę, że i głodny być musisz; wiem, iż w drodze miałeś czém pragnienie ugasić; ale zjedzeniem...
— Wczoraj wieczorem kupiłem wprawdzie dwie bułeczki chleba w Sesto; lecz, mówiąc szczerze, anim ich skosztował.
— Dobrze więc; już ja się tém zajmę — powiedział gościnny przyjaciel; napełnił wodą kociołek, który zawiesił następnie na łańcuchu nad ogniskiem, i dodał: — Pójdę krowę doić: kiedy wrócę z mlekiem, woda już się zagotuje: i zrobimy pyszną polentę. Ty tymczasem możesz się tu suszyć, przebierać, stroić, wszystko, co ci się podoba.
Istotnie, gdy sam jeden pozostał, Renzo ściągnął z siebie, nie bez trudności, tę resztę przemokłego ubrania, którą miał jeszcze na sobie; umył się, włosy uczesał i przebrał się całkiem w suche odzienie. Przyjaciel wrócił i poszedł zaraz do swego kociołka: on zaś tymczasem usiadł, czekając, aż śniadanie będzie gotowe.
— Ot teraz, to czuję, żem dyablo zmęczony — rzekł — ależ bo to dobry kawał! Nie każdyby tego dokazał! Ach, ileż-to ja rzeczy muszę ci opowiedziéć; przez cały dzień będziesz miał co słuchać! Jak ten biedny Medyolan teraz wygląda! Żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział, co się tam dzieje! Trzeba to było widziéć; trzeba było tego się dotknąć tak jak ja! Powiadam ci: są-to takie rzeczy, iż potém człowiek już sam siebie się brzydzi! To jeszcze szczęście, że ten deszcz trochę mnie opłukał; żadna inna kąpiel-by tu nie pomogła. A co mi chcieli zrobić ci przezacni Medyolańczycy! Opowiem ci wszystko. Ale, żebyś ty mógł widziéć lazaret! Ach, naprawdę, myślałem, że mi tam serce pęknie z żałości. I o tém ci zaraz opowiem... Kiedy sobie pomyślę, że Łucyę znalazłem!... że ona tu przyjedzie, że moją żoną zostanie!... Słuchaj, mój drogi, będziesz koniecznie służył nam za świadka; i to darmo: już czy tam mór czy nie mór, a parę godzin przynajmniéj musimy spędzić wesoło.
Zresztą dotrzymał przyjacielowi obietnicy, iż przez dzień cały opowiadać mu będzie; co mu przyszło tém łatwiéj, że, z powodu deszczu, który padał ciągle, cały ów dzień spędził u niego, to siedząc obok przyjaciela, to dopomagając mu w opatrywaniu i nabijaniu kadzi i beczek, które trzeba było przygotować na nadchodzące winobranie; a dopomagał mu szczerze, bo, jak sam mówił, należał do liczby tych ludzi, których bezczynność bardziéj nuży niż robota. Nie mógł jednak wytrzymać, aby nie skoczyć na chwilkę do domu Agnieszki, dlatego, by spojrzéć na pewne okienko, by i tu zatrzéć ręce radośnie. Wrócił niewidziany od nikogo; i zaraz spać się położył. Wstał o świcie; i widząc, że, choć niebo pochmurne, ale przynajmniéj deszcz już nie pada, puścił się w drogę do Pasturo.
Była jeszcze bardzo ranna godzina, gdy tam przybył; bo nie mniejszą miał ochotę skończyć już raz to wszystko, co mu do zrobienia zostawało, niż czytelnik tę książkę. Zaczął szukać Agnieszki, dowiedział się, że jest zdrowa; wskazano mu domek ustronny, w którym mieszkała. Zaraz tam poszedł: z ulicy zawołał ją po imieniu: na ten głos poczciwa kobieta poskoczyła do okna i, podczas gdy usta otwarła, aby wydać jakiś okrzyk, czy téż jakieś słowo powiedziéć, Renzo ją uprzedził wołając: — Łucya wyzdrowiała; widziałem ją onegdaj; ukłony wam, matko, przesyła; wkrótce tu będzie. A co ja wam powiem! co ja wam powiem jeszcze!
Zdziwiona tém niespodzianém zjawieniem się Renza, urado wana tą nowiną, którą jéj przynosił, niecierpliwa wreszcie dowiedzenia się czegoś więcéj, Agnieszka zrazu to zaczynała o coś pytać, to Bogu dziękować to wydawać okrzyki, niczego jednak dokończyć nie mogła i, po chwili, zapominając o wszelkich ostrożnościach, które zwykła była zachowywać już od bardzo dawna, rzekła: — zaraz ci otworzę.
— A mór? Matko, czekajcie! przecież wyście go nie mieli?
— Ja nie: a ty?
— Ja go miałem; ale wy nie powinniście tak się narażać. Idę prosto z Medyolanu i mogę śmiało powiedziéć, żem po same uszy siedział tam w zarazie. Prawda, że przebrałem się potém od stóp do głowy; ale to paskudztwo nieraz tak się trzyma człowieka!... A ponieważ Bóg miłosierny dotychczas zachował was w zdrowiu, trzeba, więc i teraz być ostrożną, aż póki nie skończy się wreszcie ta bieda toć to wy przecie nasza mateczka kochana! Musimy jeszcze wszyscy razem długo i wesoło pożyć na tym świecie; należy się to nam za to, cośmy wycierpieli, za to przynajmniéj, co ja wycierpiałem! Nie prawdaż, matko?
— Ale... — zaczęła Agnieszka.
— E! — przerwał jej Renzo: — już teraz nie ma żadnego ale. Wiem, co chcecie powiedzieć; lecz zobaczycie zaraz, co się stało z tem ale. Zejdźcie-no tu do mnie; pójdziemy w jakie miejsce ustronne, gdzieby można pomówić swobodnie; tam o wszystkiém matce opowiem.
Agnieszka ręką wskazała mu na sad, który się znajdował obok domku, i rzekła: — idź tam, czekaj na mnie przy tych ławkach, które stoją nieopodal od wejścia jedna naprzeciwko drugiéj. Zaraz przyjdę.
Renzo wszedł do sadu i usiadł na jednéj z owych ławek; po chwili na drugiéj już siedziała Agnieszka; i, jestem pewny że gdyby czytelnik znając już tak dobrze dzieje tych ludzi, mógł się tam znaléść teraz między niemi i widziéć na własne oczy ich ożywienie, ich szczęście i słyszéć na własne uszy tę ich rozmowę, te zapytania, te odpowiedzi, te wykrzykniki zdumienia, ubolewania lub radości, które na przemiany wyrywały się Agnieszce; te opowiadania o don Rodrigu, o ojcu Krzysztofie, o wszystkich przygodach naszego Renza, wreszcie te świetne plany niczém już teraz niezakłóconéj przyszłości: — jestem pewien powiadam, że sam-by się przejął ich wielką radością i z największém zajęciem wysłuchałby całéj rozmowy do końca. Ale ta sama rozmowa spisana słowo po słowie papierze, czarnym atramentem, martwa, niema, wcale inaczéj więc, że nikogo zbytecznie zająć nie potrafi i że każdy będzie wołał sam się jéj domyśléć niż ją czytać w téj książce. Dość kiedy wam powiem, że skończyła się na tém, iż uradzili przenieść się po ślubie do Bergamo, gdzie już Renzo miał zapewniony zarobek; co zaś do czasu, w którym-by to mogło nastąpić, nie w téj chwili postanowić nie umieli, bo zależało to najprzód od tego, jak prędko ustanie zaraza a powtóre od wielu innych jeszcze okoliczności. Dopóki mór się nie skończy, Agnieszka miała tu pozostać, potém wrócić do domu, aby czekać na Łucyę a może już ją tam zastać. Renzo tymczasem obiecał często do Pasturo zaglądać i zawiadamiać ją o wszystkiém, coby mogło zajść nowego.
Przed odejściem chciał chociaż matce oddać te pieniądze, których córka nie wzięła: — Widzicie — powiedział — mam je tu wszystkie przy sobie codo grosza: bo i ja także ślub zrobiłem; oto przyrzekłem sobie, że nie dotknę ich, nim się ta cała sprawa nie wyjaśni. Teraz jeżeli ich potrzebujecie, to przynieście mi tylko jaką miskę z wodą i octem, a wrzucę w nią te pięćdziesiąt błyszczących, złotych skudów, któreście mi przysłali.
— Nie, nie! — odpowiedziała Agnieszka: — mam ja ich także dosyć, więcéj nawet niż dla mnie jednéj potrzeba; te twoje schowaj tymczasem; zobaczysz, jak się przydadzą na urządzenie domu.
Renzo powrócił do wioski z nową jeszcze pociechą w sercu, że i tę tak drogą dla siebie osobę znalazł żywą i zdrową. Resztę dnia i noc następną spędził w domu przyjaciela; nazajutrz zaś znowu w drogę wyruszył, tą razą jednak w inną już stronę, to jest do swój przybranej ojczyzny, do Bergamo.
I Bortola także znalazł w dobrem zdrowiu, a nadto w mniejszym już strachu co do jego utraty; bo i tu również w ciągu tych dni kilku dała się spostrzedz wielka zmiana na lepsze. Bardzo mało osób zachorowało, a i sama choroba nie ta już była co dawniéj; znikły gwałtowne jéj objawy i ta siność śmiertelna i plamy i wielkie bąble: jakaś lekka febra przerywana najczęściéj, jakiś blady bąbelek, który tak łatwo dawał się leczyć jak każdy wrzód zwyczajny; oto i wszystko, co z niéj pozostało. Sama postać kraju ożywiła się nieco; ci, którzy owe ciężkie czasy przebyli szczęśliwie, zaczęli ukazywać się na ulicach, rachować, ilu to ich teraz zostało, witać się, winszować sobie wzajemnie, wynurzać jeden przed drugim swoje ubolewania i smutki. Wszystko zdawało się zapowiadać, że przemysł i handel znowu się ożywią; właściciele fabryk, a zwłaszcza fabryk wyrobów jedwabnych, dla których i przed zarazą nie łatwo było o robotników, już się o nich starać zaczynali. Renzo, nie drożąc się zbytecznie, przyrzekł krewniakowi, iż po przesiedleniu się z żoną do Bergamo, przyjmie dawne miejsce w przędzalni. Tymczasem zaczął robić niezbędne przygotowania: wynalazł dom obszerny i tani, co jak na teraz było rzeczą wcale nietrudną; zaopatrzył go w meble i sprzęty gospodarskie za te pieniądze, które Agnieszka radziła mu użyć na urządzenie domu; ale, choć musiał już teraz skarb swój napocząć, nie bardzo go jednak nadszarpnął, bo ceny na wszystko spadły ogromnie z powodu, iż więcéj było rzeczy na przedaż niż tych, którzyby kupowali.
Nie wiem już po ilu dniach wrócił do rodzinnego kraju, w którym również dostrzegł odrazu, że wszystko się zmienia na lepsze. Poszedł najprzód do Pasturo, zastał Agnieszkę uspokojoną zupełnie i gotową, choćby zaraz, wracać do domu; sam ją więc tam odprowadził: a czytelnik łatwo może sobie wystawić, jakiemi musiały być ich uczucia, jakiemi rozmowy, gdy tak razem zobaczyli tę wioskę!
W domu Agnieszka znalazła wszystko tak, jak zostawiła, i, ucieszona tém niepomału, powiedziała do Renza, że na ten raz to chyba aniołowie musieli czuwać nad dobytkiem biednéj wdowy. Choć to prawda — dodała — że i tamtą razą, kiedy już się zdawało, że Pan Bóg się od nas odwrócił i całkiem o nas zapomniał, skoro pozwala na to, żeby tak bez miłosierdzia wszystko nam z domu zabierano, okazało się przecie, że tak nie jest, bo za to z innéj strony zesłał mi najniespodzianiéj te pieniądze, za które mogłam wszystkie szkody naprawić. Ot, źle mówię... bo nie wszystkie; przecie musiałabym jeszcze robić teraz wyprawę Łucyi, bo tę, która była, zabrali ci zbóje wraz z innym dobytkiem; a Pan Bóg i o tém pomyślał! Mój Boże! gdyby mi kto powiedział wówczas, kiedy tak mozoliłam się nad tą pierwszą wyprawą: tobie się zdaje, że dla Łucyi pracujesz: o, biedna kobieto! kto wie, jakiego rodzaju stworzenia stroić się będą w to płótno białe, w te wzorzyste sukienki! wyprawą dla Łucyi, tą wyprawą, która jéj się naprawdę dostanie, zajmie się dusza poczciwa, o której nigdy nie słyszałaś, o któréj nie wiesz nawet, że żyje na świecie.
Najpierwszą czynnością Agnieszki było przygotowanie, w swym ubogim domku, o ile możności najbardziéj wygodnego i przyzwoitego pomieszkania dla téj poczciwéj duszy, która miała przywieść jéj córkę; potém wystarała się o robotę i, zwijając jedwab, czas sobie skracała, jak mogła.
I Renzo, ze swéj strony, nie na próżniactwie trawił te dnie, które tak niemiłosiernie długiemi mu się zdawały: umiał przecie dwa rzemiosła; wrócił więc teraz do pracy około roli. Częścią pomagał swemu przyjacielowi, dla którego w jego obecném osamotnieniu było szczęściem niemałém miéć tuż pod ręką, na każde zawołanie, tak dobrego, pracowitego robotnika; częścią zaś uprawiał ogródek Agnieszki, a raczéj oczyszczał go z chwastów, które podczas jéj niebytności bujnie się tu rozrosły. Co zaś do swojéj własnéj posiadłości, to wcale a wcale nią, się nie zajmował, nawet tam nigdy nie zajrzał mówiąc, że na taką rozczochraną perukę jak jego sad lub winnica dwie ręce nic nie poradzą. I w domku swoim także nigdy nie bywał, gdyż za bardzoby go bolało patrzéć na to spustoszenie. Postanowił już sobie sprzedać, choć by nawet z wielką stratą, całą swą posiadłość; pieniądze zaś, które za nią otrzyma, użyć na kupienie sobie jakiegoś kawałka ziemi w nowéj ojczyźnie.
Jeżeli ci, którzy pozostali przy życiu, patrzyli teraz jedni na drugich jakby na ludzi wracających z tamtego świata, to Renzo, dla mieszkańców swéj wioski, był już, że tak powiem, podwakroć wskrzeszonym człowiekiem: każdy go witał najserdeczniéj, każdy mu winszował, każdy go wypytywał o jego dziwne przygody. Spytacie mnie może: a jakże tam było z tą banicyą? A nic; wszystko dobrze: on sam zupełnie już prawie o niéj nie myślał, przypuszczając że i ci, którzyby mogli w sposób nie arcy przyjemny przypomniéć mu o tym wyroku, także już o nim myśléć przestali; i wcale się nie mylił w tym razie. A przyczyną tego było nie tylko morowe powietrze, które tyle rzeczy potrafiło wniwecz obrócić, lecz nadto i ta jeszcze okoliczność, że, jak-eśmy już to mogli zauważyć w paru miejscach téj książki, było rzeczą zwyczajną podówczas, iż wyroki czy to dotyczące ogółu, czy wymierzone przeciwko jednostkom, byle tylko do spełnienia ich nie pomagała jakaś silna a mściwa ręka, pozostawały najczęściéj bez skutku, zwłaszcza wówczas gdy w pierwszéj chwili nie zostały spełnione; podobnie jak kule strzelby, które gdy odrazu do celu nie trafią, leżą już sobie spokojnie na ziemi nie szkodząc nikomu. Był-to wynik konieczny owego bezmiernego szafowania rozkazami. Działalność człowieka jest ograniczoną; tam więc gdzie rozkazów za wiele, wykonanie ich musi być niedostateczne.
Temu, ktoby się chciał dowiedziéć, jakim też był stosunek Renza do swego proboszcza podczas tych dni oczekiwania na Łucyą, powiemy, że tak jeden jak i drugi unikali siebie wzajemnie; don Abbondio czynił to z obawy, aby mu Renzo nie zaczął mówić czegoś o ślubie: a na samę myśl o tém stawali mu przed oczy z jednéj strony don Rodrigo ze swemi brawami, z drugiéj kardynał ze swą przemową, ze swemi napomnieniami; Renzo zaś dlatego, że postanowił nie mówić z nim o téj drażliwéj sprawie przed czasem, nie chcąc zatruwać mu spokoju, bez potrzeby narażać się na jego gniew, a kto wie nawet, czy nie popsuć sprawy i nie zawikłać jéj tém niepotrzebném gadulstwem. Za to z Agnieszką mówił wiele o Łucyi: — Jak się wam zdaje, matko, czy prędko przyjedzie? — powtarzał od czasu do czasu. — A sądzę, że prędko — odpowiadała Agnieszka; po chwili ona z kolei zadawala mu to samo pytanie i taką samę otrzymywała odpowiedź. W ten sposób starali się skracać sobie czas, który w miarę tego, jak go coraz więcéj upływało, zdawał im się coraz dłuższy.
Jednak czas ten, tak długi dla nich, skrócimy dla naszych czytelników, opowiedziawszy im tylko w kilku słowach, że w parę dni po bytności Renza w lazarecie Łucya wyszła z niego wraz ze swą zacną opiekunką; że następnie, z powodu iż została nakazana kwarantanna ogólna, odbyły ją razem zamknięte w domu téj ostatniéj; że część tego czasu została użytą na przygotowanie wyprawy dla Łucyi, która po niejakiém wzdraganiu się i ceregielach wielki ów dar z wdzięcznością przyjęła; że pomagała sama do szycia wyprawy; i że skoro się tylko kwarantanna skończyła, wdowa poleciwszy swemu bratu komisarzowi nadzór nad sklepem i domem, zaczęła robić przygotowania do podróży. Moglibyśmy również dodać tu zaraz: i pojechały i przybyły do wioski naszéj Łucyi i... słowem z tym samym pośpiechem opisywać wszystko, co tam było daléj. Lecz, pomimo że pojmujemy wybornie słuszną niecierpliwość, z którą czytelnik wygląda już końca téj książki, są jednak trzy rzeczy, należące do tego przeciągu czasu, których żadną miarą pominąć nam milczeniem nie wolno, a co do dwóch przynajmniéj, to sądzimy nawet, że i sam czytelnik przyzna, żeśmy słusznie zrobili umieszczając je tutaj.
Otóż pierwszą jest ta, że Łucya opowiadając teraz wdowie wszystkie swe przygody z większym już spokojem i z większemi szczegółami, niż wówczas gdy po raz pierwszy, wśród owego gwałtownego wzburzenia, z nich się jéj zwierzyła, i uczyniwszy z kolei nieco przydłuższą wzmiankę o zakonnicy z Monzy, która jéj dała przytułek w klasztorze, dowiedziała się o niéj od swéj towarzyszki takich rzeczy, które służąc jéj za klucz do wielu tajemnic, napełniły jéj duszę bolesném zdziwieniem i przerażeniem. Dowiedziała się, iż ta nieszczęsna, w skutek podejrzeń o straszną zbrodnię, które padły na nią, została przeniesiona z rozkazu arcybiskupa do jednego z klasztorów w Medyolanie; że tam czas jakiś szalała z rozpaczy i gniewu, aż uspokoiła się i opamiętała nareszcie; i że jéj życie obecne jest już ciągłą pokutą za grzechy, a umartwienia, które sobie dobrowolnie zadaje, nieustającą najsroższą męczarnią. Ktoby chciał poznać nieco dokładniéj smutne jéj dzieje, tego odsyłamy do książki, o któréj tu już nieraz czyniliśmy wzmiankę, a mianowicie do tego jéj ustępu, z którego czerpaliśmy niektóre potrzebne nam szczegóły dotyczące téj saméj osoby[1].
Drugą rzeczą jest ta, iż Łucya wypytując o ojca Krzysztofa wszystkich kapucynów, których mogła napotkać w lazarecie, usłyszała od nich z większym smutkiem niż zdziwieniem, że świętobliwy zakonnik umarł z zarazy.
I nareszcie ta jeszcze, że Łucya, przed wyjazdem z Medyolanu pragnąc dowiedziéć się czegoś o donnie Prassedzie i don Ferrancie i złożyć swoim dawnym państwu, jeżeli są jeszcze przy życiu, winne podziękowania za przytułek i opiekę, udała się dnia pewnego, w towarzystwie poczciwéj kupcowéj do ich domu. Tam usłyszała, że oboje państwo poumierali. O donnie Prassedzie, kiedy się mówi że umarła, to już i wszystko się powiedziało; ale o don Ferrancie, jako o mężu uczonym, anonim nasz uważa za stosowne pomówić nieco obszerniéj; a my na własne ryzyko, odważamy się powtórzyć tu za nim, mnijé więcéj tak samo, wszystko to, co o nim napisał.
Otóż powiada on, że od samego początku, kiedy zaczęto mówić o morowém powietrzu, don Ferrante był jednym z tych, którzy naj bardziéj stanowczo zaprzeczali jego istnienia i że stale, bo aż do ostatka przytém zdaniu pozostał, popierając je nie tak zawzięcie i nie z tak ślepym uporem jak lud cały, ale spokojnie, za pomocą rozumowań, którym nikt przynajmniéj nie odmówi ścisłéj łączności pomiędzy sobą.
In rerum natura — zwykł był mawiać — dwa są tylko rodzaje rzeczy: substancye i przypadki; a jeżeli dowiodę, że zaraza nie może być ani jedną ani drugą z tych dwu rzeczy, więc dowiodę tém samém, że nie istnieje zgoła, że jest po prostu chimerą. Otóż tedy: substancye są albo duchowe, albo materyałne. Żeby zaraza miała być substancyą duchową, to jest taka niedorzeczność, któréj niktby nawet nie chciał utrzymywać; a więc i mówić o niéj nie warto. Substancye zaś materyalne są albo proste albo złożone. Otóż substancyą prostą zaraza nie jest; da się to wykazać w czterech słowach. Nie jest substancyą powietrzną, bo, gdyby była taką, zamiast przechodzić z ciała do ciała, uleciałaby zaraz do swojéj sfery. Nie jest wodną, bo by się wówczas skropliła i wiatr-by ją wysuszył. Nie jest ogniową, bo by się spaliła. Nie jest ziemną; bo byłaby widzialną. Substancyą złożoną również być nie może; bo w takim razie wzrok lub dotykanie musiałyby koniecznie ją rozpoznać; a tę zarazę któż ją kiedy widział, kto jéj się dotknął? Pozostaje więc teraz zbadać jeszcze czy może być przypadkiem. Mówią nam ci panowie lekarze, że z ciała do ciała przechodzi; a ja powiadam, że to ich koncept, że to pretekst tylko do wydawania tylu rozporządzeń i przepisów, które najmniejszego sensu nie mają. Bo, przypuszczając, że ta zaraza jest przypadkiem, musielibyśmy ją nazwać przypadkiem przenośnym; a przecież dwa te wyrazy za nic zgodzie się z sobą nie mogą, gdyż w całéj filozofii nie ma rzeczy nad tą jaśniejszą, iż żaden przypadek nie może przenosić się z jednego przedmiotu na drugi. A jeżeli, chcąc ominąć tę Scyllę, będą utrzymywać, że to jest przypadek wyprodukowany, przez to samo wpadną w Charybdę: ponieważ, jeżeli jest wyprodukowany, więc się nie udziela, nie rozszerza, słowem, nie jest tém, za co go oni podają. Przyjąwszy takie zasady, na cóż się zdało mówić tak wiele o jakichśtam wysypkach, gangrenowych czerakach...
— Wszystko to brednie — przerwał mu ktoś kiedyś w tém miejscu.
— O, nie brednie — bynajmniéj — ciągnął dalej don Ferrante — nie tego chciałem dowieść: nauka jest zawsze nauką; trzeba tylko umiéć ją zastosować. I wysypki, i czeraki, i gruczoły, i fioletowe bąble, i czarne wrzody, są-to wszystko wyrazy, którym należy się uszanowanie, wyrazy, które mają swoje znaczenie; ale powiadam tylko i utrzymuję, że one tu z tą kwestyą nie mają nic wspólnego. Któż zaprzeczy, że się takie rzeczy zdarzają, a nawet że mianowicie teraz się zdarzają? Lecz wypada tylko poznać, skąd one pochodzą.
Tu jednak, dla don Ferranta zaczynały się pewne trudności. Dopóki zaprzeczał tylko istnieniu zarazy, znajdował wszędzie i zawsze ludzi gotowych do słuchania go i zgadzania się na wszystko, co mówił; bo trudno sobie wystawić, jak wielką jest powaga uczonego wtedy, kiedy się stara innych przekonać o tém, w co oni sami już wierzą. Lecz, gdy z kolei chciał przekonywać, że pomyłka owych lekarzy nie na tém polega, iż dowodzą istnienia strasznéj, ogarniającéj ogół choroby, ale na tém jedynie, że podając różne jéj przyczyny nie umieją odgadnąć prawdziwéj; wówczas (a mówię tu o tych pierwszych czasach, kiedy jeszcze ani słyszéć nie chciano o morowém powietrzu) zamiast uszu gotowych do słuchania, natrafiał dokoła na zuchwałe, niepowściągnięte języki, wówczas już, o spokojném, płynném wygłaszaniu swéj teoryi nie mógł nawet marzyć i był zmuszony wypowiadać ją tylko urywkami i po kawałeczku.
— A jednak — mawiał — prawdziwa przyczyna jest tak oczywista, że i ci nawet, którzy pomimo niéj jakiéjś innéj jeszcze szukają, nie mogą jéj nie dostrzedz. Bo, niechże kto zaprzeczy, jeżeli może, owemu fatalnemu połączeniu Saturna z Jowiszem? A kiedyż to o tém słyszano, żeby wpływy miały się rozkrzewiać?... A wy, moi państwo, może mi będziecie dowodzić, że nie ma wpływów? Moze powiecie, że i gwiazd nie ma? Lub że są tam u góry po to jedynie, by, nie wtrącając się do niczego, tkwić sobie na niebie jak łebki od szpilek w poduszeczce?... Ale co mi się żadną miarą w głowie nie chce pomieścić, to zaślepienie tych panów lekarzy! żeby wiedziéć, żeby rozumiéć, pod jak szkodliwém połączeniem znajdujemy się teraz i pomimo to miéć odwagę z najlepszą miną mówić każdemu: tego nie ruszaj, tego się nie dotykaj, tego się wystrzegaj, a nic ci nie będzie! Jak gdyby unikanie zetknięcia się z ciałami ziemskiemi, mogło przeszkodzić wpływom istotnym ciał niebieskich! I zadawać sobie tyle pracy z paleniem jakichś łachmanów! Biedni, biedni ludziska! Spalicież Jowisza? Spalicie Saturna?
His fretus, co znaczy, że na podstawie tych pięknych zasad, nie wystrzegał się bynajmniéj morowego powietrza; że się zaraził, położył do łóżka i umarł, jak bohater Metastazya, żaląc się na gwiazdy.
A jego sławny księgozbiór? Kto wie, może resztki jego i są gdzieś jeszcze na śmietnikach.





  1. Ripamonti, Hist. Pat. Dec. V. Lib. VI. Cap. III.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.