Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXII.

Ponieważ stawało się rzeczą coraz trudniejszą podołać temu wszystkiemu, czego wymagały bolesne okoliczności, Rada dekuryonów dnia 17 maja postanowiła udać się do gubernatora z prośbą o pomoc. Zatem dnia 22 zostali wysłani do obozu dwaj członkowie Rady, aby mu przedstawili niedolę i kłopoty miasta: olbrzymie wydatki, próżne kasy, dochody lat przyszłych już zastawione, podatki bieżące nie wniesione skutkiem nędzy ogólnéj spowodowanéj przez tyle przyczyn, a zwłaszcza spustoszeniem, poczynioném przez wojska, aby zwrócili jego uwagę na to, że na mocy istniejącego zwyczaju i prawa, nigdy nie odmienianego, a nawet na mocy szczególnego rozporządzenia Karola V, wydatki na morowe powietrze skarb ponosi i że w roku 1576 podczas morowego powietrza gubernator medyolański, markiz Ayamonte, nietylko wszelkie podatki, wnoszone do Izby skarbowéj, zawiesił, lecz nadto z funduszów téjże Izby wydał miastu zapomogę w ilości czterdziestu tysięcy skudów; nareszcie, aby prosili o cztery rzeczy: o to, żeby i teraz darowano podatki, żeby Izba skarbowa dała pieniędzy, żeby gubernator zawiadomił króla o biedzie, która uciska miasto wraz z całą prowincyą, i żeby uwolnił od kwaterunku wojskowego te miejscowości, które już poprzednie kwaterunki zniszczyły. Gubernator, po wysłuchaniu ich, w odpowiedzi przesłał Radzie na piśmie nowe zachęty do wytrwałości i nowe ubolewania: wyrażał wielką przykrość, któréj doświadcza z powodu, iż okoliczności nie dozwalają mu znajdować się w mieście i dokładać wszelkich starań, aby mu nieść ulgę; ale wyrażał również nadzieję, że wszystkiemu zaradzić i wydołać potrafi znana gorliwość szanownéj Rady dekuryonów, bo, jak powiadał, są-to czasy, w których należy wydawać, nie oglądając się na nic i radzić sobie na wszelkie sposoby. Co zaś do przedstawionych żądań, obiecywał postarać się o ich spełnienie, o tyle przynajmniéj, o ile czasy i okoliczności obecne mogą na to pozwolić. A u dołu stał jakiś wykrętas, jakiś zygzag, który miał znaczyć Ambroży Spinola i był tak jasny i wyraźny jak jego obietnice. Wielki kanclerz Ferrer zawiadomił go listownie, że ta odpowiedź została przyjętą przez dekuryonów ze smutkiem niemałym; wysłano innych posłów, nastąpiła wymiana nowych próśb i odpowiedzi, ale na gubernatorze nic bardziéj stanowczego wymódz nie zdołano. Wreszcie po pewnym czasie, gdy morowe powietrze doszło do szczytu swego rozwoju, gubernator pismem urzędowém przelał na Ferrera swą władzę, gdyż, jak się wyrażał, nie może się zająć innemi sprawami, będąc zmuszony myśléć o wojnie, która-to wojna, mówiąc nawiasem, po zabraniu przeszło miliona ofiar, nie licząc w to żołnierzy w Lombardyi, Wenecyi, Piemoncie, Toskanii i części Romanii, z owego moru, który do Włoch zaniosła, po spustoszeniu, jak-eśmy to widzieli, tych okolic, przez które wojska ciągnęły, a tembardziéj tych, w których się ona toczyła, po zdobyciu i okrutném złupieniu Mantui, skończyła się wreszcie na przyznaniu wszystkich praw temu nowemu księciu, dla wypędzenia którego była prowadzoną. Musimy jednak powiedziéć, że ów książę został zniewolony do odstąpienia księciu Sabaudyi pewnéj cząstki Monferratu, któréj dochód roczny wynosił piętnaście tysięcy skudów, zaś Ferrantowi, księciu Guastalli, innych ziem, których dochód nie przewyższał sześciu tysięcy, że oprócz tego stanęła jeszcze inna ugoda, w największéj zachowywana tajemnicy, na mocy której książę sabaudzki ustępował Pinerolo dla Francyi, ugoda, wypełniona po pewnym czasie pod pokrywką innych powodów, za pomocą szalbierstw przeróżnych.
Jednocześnie z postanowieniem zwrócenia się do gubernatora Rada dekuryonów umyśliła jeszcze prosić kardynała-arcybiskupa o urządzenie procesyi uroczystéj, w któréjby ciało Ś-go Karola było obnoszoném po mieście.
Zacny prałat odmówił dla wielu powodów. Nie podobała mu się ta wielka ufność w skuteczność środka, wybranego tak samowolnie, i obawiał się wielce, aby w razie, jeżeli skutek nie odpowie oczekiwaniom, co uważał za rzecz bardzo możliwą, ufność nie zmieniła się w zgorszenie[1]. Obawiał się nadto, że jeżeli naprawdę istnieją tacy namaściciele, procesya może się stać aż nadto dogodną zręcznością dli zbrodni; jeżeli zaś ich niméa, to i bez ich udziału samo tale wielkie zbiegowisko ludu niemało się przyczyni do rozszerzenia zarazy, a to jest niebezpieczeństwo daleko rzeczywistsze[2].
Tymczasem uśpione podejrzenia namaszczania zbudziły się z nową siłą, stając się coraz to powszechniejszemi.
Znowu widziano, lub może tym razem wydało się tylko, że widziano pomazane mury, kołatki u drzwi i same drzwi gmachów publicznych i domów. Wieści o takich odkryciach leciały z ust do ust, i, jak się to prawie zawsze zdarza, gdy umysły są silnie zatrwożone, każdy, komu o tém opowiadano, doznawał takiego uczucia? jakby to, o czém słyszy, na własne oczy oglądał. Ludzie znękani wzrostem choroby, rozjątrzeni nieustannym strachem, tém chętniéj w to wierzyli; gniew przecie jest chciwy karania i, jak zauważył dowcipnie z tego samego powodu pewien rozumny człowiek[3], woli przypisywać nieszczęścia złości ludzkiej, za którą, może się pomścić, niż przyznać, że pochodzą z przyczyn, wobec których jest najzupełniéj bezsilnym i przed któremi wypada mu tylko z poddaniem się schylić czoło. Jad subtelny, przenikający z niezmierną łatwością ciała ludzkie i działający z przerażającą siłą: oto mniemania aż nadto wystarczające do wytłómaczenia wszelkich najgwałtowniejszych i najniezrozumialszych objawów choroby. Mówiono, że w skład tego jadu wchodzą ropuchy, gadziny, ślina, ropa zarażonych i wiele gorszych jeszcze rzeczy, słowem to wszystko, co najbardziéj wstrętnego i okropnego może wynaléść chorobliwie rozstrojona, dzika wyobraźnia. Do tego przyłączyła się wiara w czary, dla których nie istnieją ani przeszkody, ani trudności, które wszystkiego dokazać potrafią. Łatwo było zrozumiéć, dlaczego skutki owego pierwszego namaszczenia nie objawiły się zaraz: była-to próba jadów, niedość jeszcze silnych, która właśnie dlatego się nie udała; teraz wszakże sztuka owa wydoskonaloną została, a przez to piekielny zamysł użycia jéj na zagładę miasta utrwalił się ostatecznie. Teraz już, kiedy kto chciał utrzymywać, że to był żart tylko, lub śmiał zaprzeczać istnieniu spisku, uchodził co najmniéj za upartego, ślepego człowieka, co najmniej, powiadam, bo mógł ściągnąć na siebie podejrzenie, iż nie bez powodu stara się odwrócić uwagę ludzi od tego, co jest prawdą najoczywistszą, że sam należy do spisku, że jest namaścicielem. Nowy ten wyraz stał się wkrótce pospolitym, złowrogim, uroczystym. Z takiém przekonaniem, że są namaściciele, niepodobna prawie ich było nie znaléść: każdy ich szukał, każdy miał się na baczności; lada ruch nieostrożny mógł wzbudzić podejrzenie, a podejrzenie łatwo zmieniało się na pewność, pewność zaś na gniew wściekły.
Na dowód tego Ripamonti przytacza dwa fakta, uprzedzając, że wybrał je nie dlatego, aby miały być najokrutniejszemi z tych wszystkich, które się codzień zdarzały, lecz z powodu, że tak pierwszego, jako téż i drugiego był naocznym świadkiem.
W kościele Ś-go Antoniego w czasie nabożeństwa, nie wiem już doprawdy w jakie święto, starzec przeszło osiemdziesięcioletni, modląc się zrazu na klęczkach, następnie chciał usiąść i najprzód czapką zmiótł kurz z ławki. — Ten starzec namaszcza ławki! — zawołało głośno kilka kobiet, które to widziały. Ludzie znajdujący się kościele (w kościele!) rzucili się na starca: porwali go za włosy białe jak mleko, bili pięściami, potrącali nogami, nawpół go ciągnęli, nawpół popychali do drzwi, i jeżeli go nie zabili na miejscu, to tylko dlatego, aby go zawlec do więzienia, do sędziów na męki. — Widziałem go wówczas tak wleczonego — powiada Ripamonti — i niczegom się więcéj o nim nie dowiedział; sądzę jednak, że niedługo potém musiał ducha wyzionąć.
Drugie zdarzenie (a to miało miejsce nazajutrz po tém pierwszém) było niemniéj dziwne, chociaż mniej tragiczne. Trzej młodzi Francuzi: literat, malarz i mechanik, podróżujący po Włoszech, aby poznać ich przyrodę i starożytności i aby tu wyszukać jakiego zarobku, zwiedzając Medyolan, zbliżyli się do jednéj z zewnętrznych części katedry i stojąc tak przed nią, przypatrywali się czemuś z wielką uwagą. Jakiś przechodzień spostrzegł to, zatrzymał się zaraz i dał znak innemu, aby się doń zbliżył; po chwili było ich już kilku, wkrótce spora gromadka, która nie spuszczała z oka i śledziła najlżejsze poruszenia tych, których strój, sposób noszenia włosów i sakwy świadczyły jasno, że są cudzoziemcami, a co gorsza Francuzami. Jak gdyby dla upewnienia się, że to marmur rzeczywisty, trzej towarzysze wyciągnęli ręce i dotknęli ściany. W tejże chwili lud ich otoczył, schwytał i bijąc, powlókł do więzienia. Szczęście-to dla nich było niemałe, że pałac sprawiedliwości znajduje się nieopodal katedry, a szczęście stokroć większe, że ich uznano za niewinnych i wypuszczono na swobodę.
Takie rzeczy zdarzały się nietylko w mieście: szał szerzył się niemal z równą szybkością, jak zaraza. Podróżny, którego wieśniacy spotkali gdzieś na uboczu, zdala od bitéj drogi, lub który na gościńcu zatrzymywał się i spoglądał to w tę, to w owę stronę, albo na ziemi się rozciągnął, aby wypocząć; obcy człowiek, którego twarz lub ubiór mogłyby się wydać podejrzanemi: każdy z takich był już niezawodnie namaścicielem. Lada ostrzeżenie, lada okrzyk, choćby przez dziecko na ich widok wydany, wystarczał, aby uderzono we dzwony na trwogę, aby lud, nadbiegając zewsząd, obsypywał nieszczęśliwych gradem kamieni, lub rzuciwszy się na nich wściekle, zawlókł do więzienia. Spotkało to nawet samego Ripamontego. A więzienie w niektórych razach i do pewnego stopnia było, że się tak wyrażę, deską zbawienia.
Tymczasem dekuryonowie, nie zrażeni odmową mądrego prałata, ciągle nań nalegali, a te ponowne ich prośby cały lud popierał gorąco. Fryderyk jeszcze się przez pewien czas opierał; starał się ich przekonać o słuszności tych przyczyn, dla których nie chciwi przystać na ich żądanie; lecz cóż mógł zdziałać jeden człowiek, chociażby najrozumniejszy, w walce ze zdaniem i prośbami ogółu? Zresztą przy takim stanie pojęć, jaki podówczas istniał wogóle, a zwłaszcza przy tak niejasném i skrzywioném pojęciu o niebezpieczeństwie i przyczynach owego moru, łatwo zrozumiéć, że nawet najsłuszniejsze przekonania samego arcybiskupa mogły się zachwiać pod naciskiem tylu innych, mylnych wprawdzie, lecz powszechnych. Czy się przyczyniła i w jakim stopniu jego niedość silna wola do ustępstwa, które zrobił, to należy do tajemnic serca ludzkiego. Wszakże jeżeli w niektórych razach wolno nam jakąś pomyłkę lub winę całkowicie przypisać rozumowi człowieka, uniewinniając zupełnie jego sumienie, to niezawodnie wówczas, kiedy ten, co ją popełnia, należy do tych wyjątkowych ludzi (a właśnie do takich należał Fryderyk), którzy przez całe życie we wszystkiém słuchali głosu sumienia, bez względu na osobiste, doczesne korzyści. Uległ więc nareszcie kardynał tym prośbom, zgodził się na procesyą, a nadto na życzenie ogólne, aby trumna, w któréj znajdowało się ciało ś-go Karola, po procesyi przez dni osiem została wystawioną na wielkim ołtarzu w katedrze.
Nie znajduję nigdzie wzmianki, aby trybunał lub inne władze miały czynić z tego powodu jakie uwagi, lub starały się temu stawiać opór. Tylko ów trybunał zarządził pewne środki ostrożności, które nie zapobiegając niebezpieczeństwu, mogą posłużyć za dowód, że się go obawiano. Wydał obostrzone przepisy co do niewpuszczania nikogo do miasta; ażeby zaś zapewnić ich wypełnianie, kazał pozamykać wszystkie jego bramy, jak również w celu wyłączenia z tłumu o tyle przynajmniéj, o ile to było możliwém, osób zarażonych lub o to podejrzanych, kazał pozabijać gwoździami drzwi domów, będących pod sekwestrem, a liczba tych domów (jeżeli w rzeczach takiéj wagi może wystarczyć proste świadectwo pisarza, choćby nawet owoczesnego[4]), dochodziła już wówczas do pięciuset.
Przygotowania trwały trzy dni; jedenastego czerwca, w dniu wyznaczonym na owę uroczystość, procesya wyruszyła o świcie 2 katedry. Naprzodzie postępował tłum ludu; kobiety wszystkie prawie z twarzą pokrytą grubą zasłoną, wiele zaś boso i w pokutniczéj odzieży. Za tłumem szły cechy z chorągwiami, bractwa w ubiorach rozlicznych barw i krajów; daléj różne zakony, potem, księża świeccy z pochodniami lub świecami w ręku, w strojach i z oznakami, odpowiadającemi temu stopniowi, który każdy z nich zajmował w hierarchii duchownéj. Pośrodku w blasku tysiąca świateł, które się tu skupiały, wśród śpiewów, które się tu rozlegały najgłośniéj, pod baldachimem wspaniałym ukazywała się trumna, niesiona przez czterech kanoników w szatach bogatych, którzy się od czasu do czasu zmieniali. Przez kryształową trumnę przezierało ciało świętego w świetnym stroju pontyfikalnym, z mitrą na głowie, a w rysach zmienionych i zeszpeconych przez śmierć można było jeszcze odnaléść jakieś podobieństwo do tego oblicza, które nam pokazały obrazy i które niejeden z obecnych dobrze pamiętał, bo je znał i czcił za życia Karola Boromeusza. — Za zwłokami zmarłego pasterza — mówi Ripamonti, z którego głównie ten opis bierzemy postępował arcybiskup Fryderyk, teraz i osobą swą najbliższy jemu, jak był zawsze zasługą, węzłami krwi i dostojeństwem. — Za nim znowu duchowieństwo, za duchowieństwem radni i wysocy urzędnicy, w strojach galowych, potém szlachta, wśród któréj jedni występowali wspaniale, jakby dla uczczenia świętego, inni w szatach żałobnych, na znak pokuty, lub boso i w kapturach, nasuniętych na twarze, wszyscy z pochodniami. Inny tłum ludu orszak zamykał. Cała ulica wyglądała wspaniale: bogaci przybrali swe domy we wszystko, co mieli najdroższego; domy uboższych właścicieli przystroili albo zamożni sąsiedzi, albo miasto swoim kosztem. Miejscami, na pysznych kobiercach i zasłonach, lub w braku ich, poprostu na ścianach ukazywały się wielkie zielone gałęzie; wszędzie widniały obrazy, napisy, godła; okna zdobiły kosztowne wazy, starożytności, osobliwości wszelkiego rodzaju; wszędzie gorzało świateł co-niemiara. W liczbie tych domów niemało téż było i takich, na które trybunał zdrowia sekwestr już nałożył; zamknięci w nich ludzie patrzyli przez okna na procesyą i w ślad za nią słali swe modły gorące. Inne ulice były głuche i puste; gdzie-niegdzie tylko, również w oknach, ukazywali się ludzie i, nadstawiając ucha, łowili gwar niewyraźny; inni, a pomiędzy niemi były nawet i zakonnice, wstępowali na dachy, aby stamtąd, choć zdaleka, zobaczyć świętą trumnę, orszak, jakąś jego cząstkę przynajmniéj.
Procesya obeszła wszystkie dzielnice miasta: na każdéj rozstajni, czy téż placyku, gdzie się kończą wielkie ulice, a zaczynają zaułki, słowem, na wszystkich tych miejscach, które wówczas znane jeszcze były pod starożytną nazwą carrobi (dziś jednemu z nich tylko pozostała ta nazwa), zatrzymywała się, stawiając trumnę obok krzyża, który na każdym z takich carrobi wzniósł święty Karol podczas ostatniego moru, a z których kilka stoi jeszcze podziśdzień. Wszystko to tyle czasu zajęło, iż procesya zaledwie po południu do katedry wróciła.
Lecz otóż następnego dnia, wówczas właśnie, gdy panowała ta zarozumiała ufność, a nawet u wielu to fanatyczne przeświadczenie, że procesya musiała przeciąć zarazę, śmiertelność wzrosła tak wpośród ubogiéj, jako téż i bogatéj ludności we wszystkich dzielnicach miasta, i to z taką gwałtownością, czyniąc skok tak nagły, że każdy poznał odrazu, iż przyczyną jéj, czy téż powodem do niéj, była sama owa procesya. Ale, o! siło cudowna i bolesna przesądu, któremu ogół podlega! nie zbiegowisku tak wielkiemu ludu, nie tysiącznym sposobnościom przypadkowego zetknięcia się, a zatém wzajemnego zarażenia się, przeważna część ludności przypisywała te skutki, lecz namaścicielom, którzy w czasie procesyi mogli z taką łatwością wykonywać swe bezbożne rzemiosło. Mówiono, że z tłumem zmieszani zapowietrzali tą swoją maścią tyle osób, ile tylko zapowietrzyć mogli. Ale ponieważ to nie zdawało się jeszcze środkiem dostatecznym dla wywołania, ani do wytłómaczenia śmiertelności tak olbrzymiéj i ogarniającéj w równéj mierze wszystkie klasy ludności; ponieważ nadto, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nawet oczy tak uważne, a tak wiele widzące, bo podejrzliwe, nie zdołały odkryć ani na murach, ani gdziekolwiekbądź jakichś plam, jakichś śladów owéj maści; więc, aby ten fakt wyjaśnić, przypomniano sobie o innym wynalazku, znanym już oddawna, i w który cała Europa, nie wyłączając uczonych, wierzyła wówczas, a mianowicie o proszkach jadowitych, przyrządzonych za pomocą czarów. Utrzymywano, że takiemi proszkami zostały posypane ulice, a zwłaszcza te miejsca, w których miała się zatrzymywać procesya, aby mogły się czepiać sukien powłóczystych, a témbardziéj nóg, wszystkich tych ludzi, którzy w owym dniu, na znak pokuty, występowali boso. — Przeto dzień ów procesyi — powiada pewien pisarz owoczesny[5] — widział pobożność potrącającą o bezbożność, szczerość o zdradę, wygraną o zgubę. — A jednak był-to tylko biedny rozum ludzki, ścierający się z widmami, które sam stworzył!
Od téj chwili wściekłość zarazy rosła z dniem każdym: w krótkim przeciągu czasu nie pozostało już prawie ani jednego domu, któregoby nie dotknęła; a ludność lazaretu z dwóch tysięcy doszła, podług Somaglii, do dwunastu, późniéj zaś nieco, jak zapewniają Wszyscy o téj klęsce piszący, do szesnastu tysięcy. Z innego listu trybunału zdrowia, pisanego do gubernatora 4 lipca, dowiadujemy się, że w mieście umierało już co dzień przeszło pięćset osób; następnie, podczas najsilniejszego moru, tysiąc dwieście i tysiąc pięćset, jak utrzymują niemal wszyscy; a jeżeli mamy wierzyć Tadinowi, nawet przeszło trzy tysiące. Tadino twierdzi, oprócz tego, że po ustaniu moru, według ścisłych obliczeń, które uczyniono, ludność Medyolanu, wynosząca poprzednio przeszło dwieście pięćdziesiąt tysięcy, zeszła teraz na siedemdziesiąt cztery tysiące. — Podług Ripamontego, ludność miasta nie przewyższała dwustu tysięcy; powiada on, że liczbę zmarłych urzędowe regiestra podają na sto czterdzieści tysięcy, oprócz tych wszystkich, których się uleczyć nie udało. Inni pisarze jeszcze inne cyfry podają, ale nie będziemy tu ich przytaczać, bo nie są poparte żadnemi dowodami.
Łatwo sobie wystawić, jak udręczonemi musieli być dekuryonowie teraz, gdy się na nich zwalił wyłącznie cały ciężar zaradzenia potrzebom miasta i zapobiegania temu, czemu jeszcze można było zapobiedz. Musieli co dzień zwiększać ilość rozmaitych sług publicznych, jako to: monatlów, apparilorów, komisarzy, i z powodu ogromnéj śmiertelności, zamieniać ich coraz nowemi ludźmi. Pierwsi z nich, to jest monalti, byli używani do posług najbardziéj ciężkich i niebezpiecznych; obowiązkiem ich było zabierać trupy z domów, z ulicy, z lazaretu, wkładać je na wozy i grzebać następnie w wielkim wspólnym dole; nieść, lub prowadzić do lazaretu chorych i miéć nadzór nad niemi; palić i czyścić rzeczy zarażone, lub podejrzane. Ripamonti utrzymuje, że nazwę swą wzięli od greckiego monos; Gaspar Bugatti zaś (w opisie poprzedniego moru) mówi, że od łacińskie go monere, i wątpi zarazem, może nie bez słuszności, iżby to miał być wyraz niemiecki, jak to chce miéć wielu, dlatego tylko, że ludzie ci po największéj części pochodzili ze Szwajcaryi i kraju Gryzonów. Chociaż naprawdę, uważać ten wyraz za skrócenie niemieckiego monatlich, nie jest znowu rzeczą tak bardzo niewłaściwą, bo przecież przy sprowadzaniu ich i zawieraniu z niemi umowy, ponieważ niepodobna było przewidziéć, jak długo mogą być potrzebni, zapewne najmowano ich téż nie inaczéj, jak na miesiące.
Obowiązek apparitorów (woźnych) na tém głównie polegał, że, poprzedzając wozy z ciałami zmarłych, odgłosem dzwonka dawali znać przechodniom, żeby usuwali się z drogi. Do komisarzy należał nadzór tak nad pierwszemi, jako też i drugiemi, ich zaś bezpośrednią zwierzchnością był trybunał zdrowia. Trzeba było zaopatrzyć lazaret w dostateczną ilość lekarzy, felczerów, lekarstw, żywności, słowem, w to wszystko, czego szpital potrzebować może; trzeba było wynaléść i przygotować nowe mieszkania dla chorych, którzy przybywali co dzień. W tym celu pobudowano naprędce chałupy z drzewa i słomy na owym niby-dziedzińcu wewnętrznym lazaretu; założono nowy lazaret, cały z takich chałup, opasany prostym parkanem i mogący pomieścić w sobie cztery tysiące osób. A ponieważ i to jeszcze było zamało, postanowiono dwa inne zbudować; przystąpiono już nawet do robot, ale dla braku środków wszelkiego rodzaju musiano je przerwać i wszystkiego zaniechać. Środków, ludzi, odwagi ubywało w miarę tego, j ak rosły potrzeby.
I nietylko wykonanie projektów i rozporządzeń pozostawiało wiele do życzenia, nietylko potrzebom, aż nadto uznanym, zaradzano skąpo, nawet w słowach, ale bezsilność i rozpacz doszły do tego stopnia, że wielu z nich, najbardziéj naglącym i najbardziej zdolnym wzbudzić litość, nie zaradzano już wcale. Tak naprzykład, dla braku opieki, z powodu opuszczenia, umierała wielka liczba dzieci, którym morowe powietrze matki zabrało. Trybunał zdrowia przedstawił radzie dekuryonów niezbędną potrzebę urządzenia dla takich dzieci, a również i dla ubogich położnic jakiegoś przytułku, udzielenia im jakiéjkolwiek pomocy; lecz nic otrzymać nie zdołał. — Niemniéj — powiada Tadino — godni są litości dekuryonowie miasta, którzy byli tak znużeni, zasmuceni i rozrywani wymaganiami żołdactwa, nie znającego ani miary, ani poszanowania, a nie mieli znikąd żadnéj pomocy, bo gubernator odpowiadał im tylko, że to są czasy wojenne i że z żołnierzami należy obchodzić się grzecznie. — Jakże-to wielce zależało na zdobyciu Casale! Jakże-to piękném i ponętném być musi imię zwycięscy, bez względu na powody, na cel, w którym się walczy!
Tak również, kiedy już się napełnił trupami wielki wprawdzie, lecz jedyny dół, wykopany w pobliżu lazaretu, i kiedy nietylko w tym lazarecie, ale w całém mieście ilość nowych, niepogrzebanych trupów rosła z każdą chwilą, władze miejskie, po bezskutecznych usiłowaniach znalezienia rąk do téj smutnéj roboty, musiały oświadczyć, że same już nie wiedzą, co począć. I kto wie, na czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie pomoc niespodziana, która w samę porę przybyła. Prezes trybunału zdrowia, zrozpaczony, ze łzami w oczach, uciekł się znowu do tych zacnych ojców Kapucynów, którzy sprawiali rządy w lazarecie, i ojciec Michał przyrzekł mu w ciągu dni czterech oczyścić miasto z trupów, a w ciągu dni ośmiu przygotować doły do grzebania zmarłych i to w takiéj ilości, żeby mogły wystarczyć nietylko na obecne potrzeby, lecz i na czas dłuższy w razie, gdyby ta okropna klęska potrwać jeszcze miała kilka miesięcy. Z innym zakonnikiem i kilkoma osobami, które prezes trybunału zdrowia wyznaczył mu do towarzystwa, wyszedł z miasta, aby wśród wieśniaków szukać ludzi, których potrzebował i częścią dzięki władzy i poważaniu, jakie trybunał posiadał, częścią zaś dzięki swéj sukni zakonnéj i swojéj wymowie, zebrał około dwustu ludzi, którym kazał wykopać trzy olbrzymie doły; wysłał następnie z lazaretu monattów dla zabierania umarłych. W naznaczonym więc dniu przyrzeczenie jego zostało spełnioném.
Pewnego razu lazaret znalazł się bez lekarzy i zaledwie przy pomocy obietnicy wysokiéj zapłaty, tudzież pozyskania stopni honorowych, udało się z trudnością niemałą i po dość długim czasie znowu ich dostać, chociaż o wiele mniéj, niż było potrzeba. Zdarzało się również, iż w lazarecie kończyły się wszelkie zapasy żywności i ludziom zdawała się grozić śmierć nietylko z zarazy, ale i z głodu, i nieraz w tak ciężkich chwilach, kiedy już nie wiedziano, jak sobie poradzić, przybywały obfite zasiłki, dar niespodziany litościwych, osób; bo i wpośród tak ogólnego odurzenia, wpośród obojętności dla innych z powodu nieustannéj obawy o siebie, były jednakże dusze szlachetne, w których nie wygasło miłosierdzie, a były i takie, w których uczucie to zbudziło się teraz dopiéro, kiedy straciły wszystko, co miały najdroższego na świecie. Podobnież wpośród tych, do których należało rządzenie i zaradzanie, a którzy albo padali ofiarą moru, albo, rzucając wszystko, uciekali, myśląc tylko o własnym ratunku, była mała garstka ludzi silnych odwagą i nigdy nie dotkniętych straszliwą chorobą, którzy do końca klęski wytrwali na swych stanowiskach; a nie brakło również i takich, którzy, pomimo że ich nic do tego nie zniewalało, dobrowolnie, pod wpływem wielkiéj litości, brali na siebie i pełnili najcięższe obowiązki.
Największą gotowość i wytrwałość w pełnieniu trudnych i niebezpiecznych posług wykazali duchowni. W lazaretach, w mieście oni najskuteczniejszą nieśli pomoc; zawsze wpośród chorych i umierających, choć nieraz sami chorzy lub umierający, krzepili ich dusze i ciała zarówno. W samem tylko mieście umarło od zarazy przeszło sześćdziesięciu proboszczów, to jest ośm dziewiątych mniéj więcéj ogólnéj ich liczby.
Fryderyk, jak to zresztą łatwo było przewidziéć, stał się zachętą i wzorem dla wszystkich. Już cała niemal jego służba, całe otoczenie wymarło, a krewni, wszyscy dostojnicy, nawet książęta panujący krajów sąsiednich prosili go usilnie, aby się od niebezpieczeństwa oddalił, aby na pewien czas zamieszkał w jakiéj willi ustronnéj, lecz arcybiskup rad tych nie przyjął i oparł się wszelkim naleganiom z tą samą mocą ducha, którą tchnie jego list pasterski, pisany do proboszczów, w którym powiada: „Bądźcie raczéj gotowi opuścić ten żywot doczesny, niż tę czeladkę, tę naszę dziatwę; idźcie z miłością na spotkanie moru, jak na ucztę, jak po nagrodę, jeżeli przez to możecie choć jednę duszyczkę dla Chrystusa pozyskać“[6]. — Nie zaniedbał wszakże pewnych ostrożności, które nie przeszkadzały mu pełnić obowiązków, — (co do tych ostrożności, wydał również rozporządzenie i przepisy dla duchowieństwa, zostającego pod jego zarządem); ale zarazem nie dbał o niebezpieczeństwo, a nawet zdawał się wcale go nie dostrzegać, wówczas gdy miłość bliźniego kazała mu narażać się na nie. Oprócz duchownych, z któremi ciągle przestawał, chwaląc ich gorliwość, dając im rady, posyłając ich na te stanowiska, na których już inni ich spółbracia śmierć ponieśli, lub zagrzewając do wytrwałości tych, którzy ustawali w pracy, — chciał jeszcze, aby każdy, kto go mógł potrzebować, miał wolny przystęp do niego. Zwiedzał lazarety, pocieszając chorych i dodając otuchy dozorczyniom; przebiegał miasto, niosąc pomoc ludziom zamkniętym w domach sekwestrowanych; zatrzymywał się u drzwi, pod oknami, aby słuchać ich skarg i przesyłać im w zamian wyrazy pociechy. Słowem, rzucił się, że tak powiem, w sam środek zarazy i żył wpośród niéj, sam się dziwiąc w ostatku, że go nie dotknęła.
Tak w klęskach, dotykających ogół, i w czasach zakłócenia, a raczéj wywrócenia zwykłego porządku, daje się zawsze dostrzegać wzrost i podwyższenie cnoty, lecz obok tego, niestety! w stopniu daleko silniejszym powiększenie się niegodziwości. Łotry, których mór oszczędzał i zastraszyć nie zdołał, w tém powszechném zamieszaniu i osłabieniu wszelkiéj siły publicznej widzieli jednocześnie wyborną sposobność do rozwinięcia swéj działalności i wszelką pewność bezkarności. A nawet sama owa siła publiczna w znacznéj części znajdowała się w ich ręku, i to w ręku najgorszych z nich. Na monattów i apparitorów szli zazwyczaj tacy tylko ludzie, w których żądza łupu i rozpusty pokonała strach zarazy i wszelki wstręt wrodzony. Istniały dla nich ścisłe przepisy, za wykroczenia podlegali karom niezmiernie surowym, każdy z nich miał wyznaczone miejsce, zwierzchnikami ich byli komisarze; dla nadzoru zaś nad niemi wszystkiemi zostali wyznaczeni w każdéj dzielnicy miasta urzędnicy i panowie ze szlachty, którym przysługiwało prawo doraźnego rozprawiania się z nieposłusznemi i władza najwyższa w sprawach, dotyczących przestrzegania porządku. Taki stan rzeczy potrwał przez czas jakiś i do pewnego stopnia przynajmniéj skutkował; lecz stopniowo w miarę tego, jak z dniem każdym zwiększała się liczba tych, którzy umierali, i tych wreszcie, którzy głowę tracili, przyszło niemal do tego, że już nikt nie pozostał, ktoby tych ludzi mógł w karbach utrzymać, tak, iż oni teraz, a zwłaszcza monatti, stali się samowładnemi panami. Jak gospodarze, jak nieprzyjaciele wchodzili do domów i, nie mówiąc już o kradzieżach, których się dopuszczali, o tém, w jaki sposób obchodzili się z nieszczęśliwemi, których mór oddawał w ich ręce, kładli nadto te swoje ręce zbrodnicze i zarażone na zdrowych, na dzieci, na krewnych, żony, mężów, grożąc im zaprowadzeniem do lazaretu w razie, jeżeli, nie dadzą za siebie czy to pieniężnego, czy innego jakiego okupu. Czasami znowu wymagali zapłaty za swe usługi i nie chcieli zabierać z domów ciał mocno już zepsutych inaczéj, jak za cenę tylu a tylu skudów. Powiadano (a pomiędzy łatwowiernością jednych i niegodziwością drugich ciężki wybór co prawda i trudno jest zarówno wierzyć w to, jak i nie wierzyć), powiadano więc, a i Tadino to potwierdza, że monatti i apparitorowie z wozów zrzucali naumyślnie po drodze rzeczy zarażone, aby rozszerzyć i podtrzymać ów mór, który stał się dla nich źródłem dochodu, zapewniał im panowanie i był dla nich świętem prawdziwém. Inni zbrodniarze, udając monattów, uwiązawszy sobie dzwonek do nogi, jak-to było nakazane tym ostatnim, dlatego, aby ich mógł każdy poznać i aby ostrzegać ludzi, iż się w pobliżu znajdują, wchodzili do domów i dopuszczali się tam najgorszych bezeceństw. Do niektórych domów, stojących otworem i pustych, albo zamieszkałych jedynie przez jakiego chorego, lub umierającego, wchodzili złodzieje i bezkarnie zabierali wszystko, co się im spodobało; na inne napadali siepacze i tak samo w nich sobie poczynali, a nawet gorszych jeszcze dopuszczali się rzeczy. Równocześnie z niegodziwością rosło i szaleństwo: wszystkie te błędne przekonania, które już tak dalece ogół podzielał, teraz, gdy ludzie do reszty potracili głowy, gdy wzburzenie umysłów doszło do takich rozmiarów, zolbrzymiały odrazu i zaczęły wywierać wpływ daleko silniejszy. A wszystkie służyły do wzmacniania i zwiększania owéj obawy namaszczania, obawy, któréj skutki i objawy, jak-eśmy już widzieli, bardzo często nie były również niczém inném, jak tylko wielką niegodziwością. To urojone niebezpieczeństwo niepokoiło i dręczyło ludzi daleko silniéj, niż niebezpieczeństwo rzeczywiste. — A w czasie — powiada Ripamonti — gdy wszędzie rozsiane trupy i całe ich stosy, napotykane na każdym kroku, będące zawsze przed oczyma, zmieniały miasto w jeden grób olbrzymi, rzeczą jeszcze bardziéj straszną i złowrogą był widok téj zażartości wzajemnéj, tego wyuzdania, téj potworności podejrzeń... Nietylko sąsiad, gość, przyjaciel wzbudzał obawy, ale i te imiona, te węzły miłości ludzkiéj: mąż i żona, ojciec i syn, brat i siostra, przejmowały trwogą, i, rzecz okropna zaiste i trudna do wiary! stołu, przy którym zasiadała cała rodzina, łoża małżeńskiego obawiano się jak zasadzki, jak kryjówki zaraźliwego jadu!
Olbrzymie rozmiary i dziwna potęga, jaką przypisywano temu urojonemu spiskowi, mieszała wszelkie sądy, podkopywała stosunki najbardziéj serdeczne, rodziła wszędzie niedowierzanie. Zrazu sądzono tylko, że ci domniemani namaściciele działają pod wpływem chciwości lub zemsty; potém jednak zaczęto sobie wyobrażać i uwierzono w to najświęciéj, że była jakaś szatańska rozkosz w tém namaszczaniu, coś, co pociągało, co przewyższało wolę człowieka. Gorączkowe majaczenia chorych, którzy obwiniali siebie o to, czego się obawiali od innych, zdawały się wyznaniem winy i sprawiały, że już nikt za nikogo nie ręczył. A większe jeszcze wrażenie musiał czynić widok tych chorych, którzy, nie poprzestając na słowach, zaczynali wykonywać takie ruchy, jakie w ich mniemaniu musiały być namaścicielom właściwe; taki obłęd byłby rzeczą naprawdę bardzo możebną i mógłby posłużyć do wyjaśnienia téj ogólnéj wiary w namaszczanie, popartéj tak licznemi świadectwami owoczesnych pisarzy. Tak samo w owym długim i smutnym okresie czasu, kiedy prześladowano czarowników i czarownice, przyznanie się do winy oskarżonych, niezawsze za pomocą tortury wydarte, pomagało niemało do rozpowszechniania i wzmacniania wiary w gusła: bo kiedy już jakieś mniemanie panuje przez czas długi, a do tego na znacznéj przestrzeni świata, zwykle na tém się kończy, iż zaczyna się ono pod różnemi postaciami, na różne sposoby objawiać, próbując wszelkich dróg, przechodząc przez wszystkie szczeble przekonań i pojęć; a trudno zaprawdę, aby tam, gdzie wszyscy lub wielu przynajmniéj wierzy, że wpośród nich dzieje się jakaś rzecz dziwna, nie znaleźli się tacy, którym się zdaje, że sami ją pełnią.
Pomiędzy wielu urojonemi wypadkami, które ów szał, ów strach namaszczania kazał widziéć ludziom, jeden zwłaszcza zasługuje na wzmiankę dla wiary i rozgłosu, jakie pozyskał. Mówiono, chociaż niewszyscy rzecz tę opowiadali w jednakowy sposób (bo zgodność zupełna byłaby dziwnym przywilejem baśni), że ktoś dnia pewnego widział, jak na plac katedry wjechał sześciokonny powóz, w którym kilka osób siedziało, a pomiędzy innemi jakiś wielki pan z twarzą ponurą i zaognioną, z zaiskrzonemi oczyma, z najeżonym włosem, z wyrazem groźby na ustach. Podczas, gdy ów ktoś przyglądał się temu z wielką uwagą, woźnica konia zatrzymał, zaprosił go do powozu; on zaś nie odmówił. Przejechawszy kilka ulic i zaułków, wysiedli przede drzwiami pewnego pałacu, do którego i on wszedł za innemi, i gdzie znalazł wiele pięknych i okropnych rzeczy, pustynie i ogrody, jaskinie i sale, a w tych salach jakieś widma, jakieś mary, zebrane na radę. Naostatku pokazano mu wielkie skrzynie, pełne złotych pieniędzy, i powiedziano, że może zabrać ich tyle, ile mu się podoba, pod warunkiem wszakże, aby przyjął słoiczek z maścią i namaszczał, chodząc po mieście. A gdy na to nie chciał przystać, w mgnieniu oka znalazł się znowu na tém samem miejscu, skąd go zabrano. Ta dziwna historyą, w którą lud cały wierzył święcie i któréj, jak powiada Ripamonti, żaden człowiek uczony i mogący wpływ wywierać na ogół, nie wyśmiał dostatecznie, nietylko całe Włochy obiegła, ale nawet stała się znaną po-za ich granicami. W Niemczech ogłoszono ją drukiem; elektor arcybiskup Moguncyi napisał do kardynała Fryderyka, zapytując go, co myśléć należy o tych dziwnych rzeczach, które mają się dziać w Medyolanie, na co mu Fryderyk odpisał, że to są tylko sny i przywidzenia.
Choć nieco odmiennéj natury, lecz nie większéj wartości i również zgubne w swych skutkach były przywidzenia uczonych. Po większéj części widzieli oni przepowiednię, a zarazem przyczynę nieszczęść, kraj trapiących, w komecie, która pojawiła się w roku 1628, jako téż w połączeniu Saturna z Jowiszem, — które-to połączenie — powiada Tadino — schylało się na ten rok 1630 tak jasno, że je każdy mógł zrozumiéć. Mortales parat morbos, miranda vide ntur. — Tę przepowiednię, wyjętą, jak utrzymywano, ze Zwierciadła kalendarzy doskonałych, książki, drukowanéj w Turynie w roku 1623, niemal każdy teraz powtarzał. Inna kometa, która się zjawiła w styczniu tego samego roku, w którym morowe powietrze wybuchło, była uważana za nowe ostrzeżenie, albo raczéj za jasny dowód owego jadowitego namaszczania. Szukali w księgach i niestety! znajdowali w nich aż nadto wiele przykładów moru, jak go nazywali, ręcznego, to jest takiego, który ludzie wywoływali i szerzyli za pomocą zaraźliwych jadów; przytaczali Liwiusza, Tacyta, Dyona, co mówię? Homera, Owidyusza i wielu innych starożytnych pisarzy i wieszczów, którzy opowiadają lub czynią wzmiankę o podobnych zdarzeniach; na nowszych zaś tembardziéj zbywać im nie mogło. Przytaczali stu innych pisarzy, którzy rozprawiali uczenie, albo mówili pobieżnie o jadach, czarach, maściach, proszkach: Cesalpina, Cardanusa, Grevina, Salia, Parea, Schenchia, Zechia i, pomijając resztę, tego nieszczęsnego Delrio, który, gdyby tylko sława pisarzy mogła być w prostym stosunku do dobra lub zła, zdziałanego przez ich pisma, musiałby zostać jednym z najsłynniejszych; tego Delrio, którego noce bezsenne przypłaciła życiem większa liczba osób, niż wyprawy wojenne jakiegoś zdobywcy; tego Delrio, którego Disquisizioni Magiche („Badania Magiczne“), krótki zbiór wszystkiego, co dotychczas śniło się kiedy ludziom w tym przedmiocie, stawszy się najwyższą powagą, niezbitą wyrocznią, były w ciągu niejednego stulecia prawidłem i bodźcem do prawnego, okropnego, ciągłego katowania niewinnych.
Z wymysłów, w które lud wierzył, uczeni brali to, co się mogło zgadzać z ich pojęciami; z ich zaś urojeń lud przyswajał sobie to, co mógł, lub to, co mu się zdawało, że może zrozumiéć; a wszystko razem tworzyło tę olbrzymią, chaotyczną masę ogólnego obłędu.
Lecz w stokroć większe jeszcze zdumienie wprawiają nas lekarze, a mówię to o takich lekarzach, którzy najpierwéj w mór uwierzyli, mówię zwłaszcza o Tadinie, który go przepowiedział, który widział, jak wchodził do kraju, jak się rozszerzał, który, że tak powiem, z oka go nie spuszczał i twierdził i starał się wszystkich, przekonać, że to mór najprawdziwszy, że jest w najwyższym stopniu zaraźliwy, że w razie niestawiania mu przeszkód, cały kraj ogarnie. Trudno niemal uwierzyć, powiadam, iż następnie ten sam Tadino w przerażającym wzroście śmiertelności widzi niewątpliwe skutki jadowitych, czarodziejskich maści; że ten sam człowiek, który oświadczył, iż obłęd i gorączka, dostrzeżone u owego Karola Colonny, u téj drugiéj z kolei ofiary moru w Medyolanie, są najpewniejszemi oznakami téj strasznéj choroby, w parę miesięcy potém, na dowód istnienia piekielnego spisku i namaszczania, fakt tego rodzaju przytacza, iż dwaj świadkowie zeznali, jako słyszeli sami od pewnego swego chorego przyjaciela, że w nocy przyszły do niego jakieś osoby i obiecywały mu pieniądze i ozdrowienie pod warunkiem, aby namaszczał domy sąsiednie, a gdy na to przystać nie chciał, osoby te znikły, zamiast nich zaś, pod łóżkiem pozostał wilk, a na łóżku troje kociąt, i były tam aż do rana.
Gdyby Tadino był jedynym człowiekiem, który na fakta tego rodzaju zapatrywał się w taki sposób, możnaby o nim śmiało powiedziéć, iż co prawda źle musiał mićé w głowie; albo raczéj wcale nie byłoby potrzeby mówić nawet o nim; ale ponieważ bardzo wielu, niemal cały ogół, bynajmniéj się od niego nie różnił w tym razie, więc jest-to już objaw, wkraczający w zakres dziejów rozumu ludzkiego, który daje nam możność spostrzeżenia, jak wielki nieład i przewrót może wywołać w szeregu pojęć rozsądnych i ustalonych, inny szereg pojęć, nagle stający mu wpoprzek. Zresztą ów Tadino należał przecie do najznakomitszych ludzi swego czasu.
Dwaj słynni i zasługujący na wiarę pisarze utrzymują, że kardynał Fryderyk powątpiewał o prawdziwości tego namaszczania[7]. I my wolelibyśmy co prawda oddać czcigodnéj i wdzięcznéj pamięci zacnego arcybiskupa pochwałę jeszcze bardziéj całkowitą i wyobrazić go sobie w téj, jak i w tylu innych rzeczach, wyższym nad większą część ludzi jemu spółczesnych; ale zmuszeni jesteśmy natomiast przyznać i zaznaczyć, że i jego postępowanie w tym razie jest nowym przykładem tego, jak wielki wpływ mogą wywierać przekonania, podzielone przez ogół, na umysły, chociażby najwznioślejsze. Widzieliśmy więc (przynajmniéj sądząc z tego, co mówi Ripamonti), że z początku nie dowierzał rzeczywiście, a i potém nawet zawsze utrzymywał, że na to ogólne przeświadczenie niemało wpływać musiała łatwowierność, ciemnota, strach, chęć uniewinnienia siebie tém, iż tak późno spostrzeżono owę zarazę i tak późno myśléć zaczęto o środkach ratunku, że przesadzano nad miarę, ale niemniéj wierzył, iż w tém wszystkiém i nieco prawdy jednak być musi. W bibliotece ambrozyańskiéj przechowuje się małe dziełko o tym morze, jego własną ręką pisane[8], w którem znajdujemy liczne wskazówki, a w jedném miejscu nawet otwarte wypowiedzenie przekonań, które żywił. — Było mniemaniem powszechném — mówi — że takie maści przyrządzały się w rozmaitych miejscach i że rozmaite były sposoby zarażania niemi, z których-to sposobów jedne wydają się nam prawdziwemi, inne zaś zmyślonemi.
Byli jednak i tacy, którzy do ostatka, do końca życia utrzymywali, że wszystko-to są przywidzenia; a wiemy o tém nie od nich wprawdzie, bo żaden nie był tak odważny, aby wypowiadać jawnie przekonanie tak niezgodne z tmé, w co wierzył ogół; ale od pisarzy owoczesnych, wyśmiewających i zbijających to przekonanie, jako szkodliwy, niepojęty błąd, któremu ulega mała garstka ludzi, i który, choć się nie waży wystąpić do walki otwartéj ze zdaniem powszechném, niemniéj jednak istnieje; wiemy o tém również i od pisarzy nieco późniejszych, którzy o tym morze pisali. — Znalazłem ludzi mądrych w Medyolanie — powiada zacny Muratori — którzy będąc dobrze powiadomieni od swoich rodziców, niezbyt wierzyli w te maści jadowite. — Z tych wynurzeń, z tych tajemniczych zwierzeń rodziców przed dziećmi widzimy, że poczucie prawdy było, zdrowy rozum istniał, lecz ukrywały się z obawy tych przekonań, które ogół wyznawał.
Władze miejskie, urzędnicy wyżsi i niżsi, których ubywało z każdym dniem i wśród których coraz większe zamieszanie, coraz większy postrach panował, całéj owéj energii, na którą jeszcze zdobyć się mogli, użyli teraz na szukanie domniemanych namaścicieli. Pomiędzy aktami z czasów owego moru, które przechowują się w archiwum San-Fedele, znajduje się list (bez żadnego innego, odnoszącego się do tego listu, dokumentu), w którym wielki kanclerz zawiadamia gubernatora tonem poważnym i jako o rzeczy bardzo pilnéj, o odebraniu wiadomości, że w wiejskim domu braci Hieronima i Juliana Monti, szlachciców medyolańskich, przyrządzają się maści jadowite w takiéj ilości, iż czterdziestu ludzi zajętych jest tém rzemiosłem, pod kierunkiem czterech szlachciców z Brescyi, którzy materyały dla fabryki jadów sprowadzają z Wenećyi. Dodaje przytém, iż on (wielki kanclerz) w tajemnicy największej wydał potrzebne rozporządzenia, aby posłać na owo miejsce sędziego Medyolanu i audytora trybunału zdrowia wraz z trzydziestu żołnierzami konnicy, że, Muratori: Opanowaniu moru. Modena, 1714 r. niestety, jeden z braci otrzymał ostrzeżenie w sam czas, aby módz ukryć wskazówki zbrodni; a prawdopodobnie ostrzeżenie to pochodziło od samego audytora, który był jego przyjacielem, i pod różnemi pozorami wymówił się od jechania do owego domu; lecz że pomimo to sędzia i żołnierze udali się tam dla obejrzenia wszystkiego i uwięzienia tych, którzy się okażą winnemi.
Sprawa ta zapewne musiała się skończyć na niczém, bo pisarze owocześni, mówiąc o podejrzeniach, które ściągnęli na siebie ci bracia Monti, na potwierdzenie ich żadnego nie przytaczają dowodu. Za to w innym wypadku, niestety! zdało się ludziom, że znaleźli.
Procesy, które stąd wynikły, nie były z pewnością pierwszemi procesami tego rodzaju, a nawet do wyjątkowych w dziejach prawodawstwa zaliczyć ich nie można. Bo, nie mówiąc już o czasach starożytnych, lecz ograniczając się na czasach daleko mniéj odległych od tych, o których piszemy, możemy podać tu, dla przykładu, że w Palermo w roku 1526, w Genewie w r. 1530, potem w r. 1545 i 1574, w Casal Monferrato w r. 1536, w Padwie w r. 1555, W Turynie w r. 1599, a następnie tamże w tym samym 1630 roku wytoczono procesa i skazano na męki, zwykle do najwyższego stopnia okrutne, w niektórych z tych wyżéj wymienionych miejsc jednego, w innych zaś wielu nieszczęśliwych, obwinionych o szerzenie morowego powietrza za pomocą proszków, maści lub czarów, a nieraz wszystkich tych trzech rzeczy razem. Lecz proces tak zwanych namaszczań w Medyolanie, podobnie jak najsłynniejszy jest z nich wszystkich, tak również jest może najbardziéj godny uwagi, lub co najmniéj daje szersze pole do czynienia uwag dlatego, iż pozostały po nim dokładniejsze i autentyczniejsze dokumenta. A chociaż pisarz, któremu, mówiąc o nim przed chwilą, oddaliśmy należną pochwałę, także nim się nie zajmował; jednak ponieważ, jego zdaniem, w tym razie należało nie tyle pisać historyą owego procesu, ile raczéj czerpać zeń dowody i zasiłki dla pracy, mającéj większą wartość, lub przynajmniéj będącéj bardziéj na dobie, sądzimy więc, że strona ściśle historyczna procesu może posłużyć za przedmiot do nowéj pracy. Ale jest-to rzecz, któréj nie wolno zbyć kilku słowami, a nie tu miejsce mówić o niéj tak obszernie, jak na to zasługuje. Oprócz tego, gdybyśmy się jeszcze i na tych wypadkach zatrzymywać chcieli, czytelnik z pewnością już nie miałby zbyt wielkiéj ciekawości dowiedzenia się dalszego ciągu, a raczéj zakończenia téj naszéj opowieści. Odkładając więc do innego dzieła ich przegląd i dzieje, wracamy nareszcie do znanych nam osób, aby się już więcéj z niemi nie rozstać aż do końca téj książki.





  1. Pio la Croce. Pamiętniki z 1630 r., wydane w Medyolanie 1780 r. Jest-to niewątpliwie wyciąg z pisma, skreślonego przez świadka zarazy.
  2. Ripamonti, str. 185.
  3. Piotr Verri, Uwagi o torturze.
  4. Cavatio della Somaglia.
  5. Augustyn Lampugnano.
  6. Ripamonti
  7. Muratori, Verri.
  8. Muratori: Opanowaniu moru. Modena, 1714 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.