Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.

Zamek Nienazwanego górował ponad wąską ciemną doliną, wznosząc się na szczycie stromego wzgórza, które wybiega naprzód z pasma nagich, dzikich gór, i jest z niém złączone, czy też oddzielone od niego, bo doprawdy w tym razie nie wiem sam, jak byłoby właściwiéj powiedziéć, olbrzymim stosem głazów z tysiącem rozpadlin, jarów, przepaści, które następnie z obu stron opasują i samo to wzgórze. Przystępném jest ono tylko od strony doliny, tu, pochyłość, choć stroma, ale jest równa przynajmniéj, i pokryta u szczytu pastwiskami, nieco zaś niżej, jakotéż u samego dołu, polami, zdatnemi do jakiéj-takiéj uprawy, na których tu i ówdzie, widnieją chałupy. U jego podnóża, po kamienistém łożysku przebywa, stosownie do pór roku, to potok spieniony, to wąski strumyczek, który w owe czasy stanowił w tém miejscu obu państw granicę. Góry przeciwległe, tworzące, że tak powiem, drugą ścianę doliny, mają także u spodu i na bokach nieco pól uprawnych, wyżéj zaś są-to same już głazy i skały nieprzystępne i nagie, na których gdzieniegdzie tylko, w jakiéjś szczelinie, lub na jakimś wierzchołku, wyrasta nędzna krzewina.
Ze swego zamku, jak orzeł ze skrwawionego gniazda, straszny ów pan górował nad całą okolicą; nigdy nikogo nad sobą nie dostrzegł, bo nad niém było tylko niebo, a w tém niebie nie szukał nikogo. Dokoła widział groźne szczyty, pochyłości wzgórza, w głębi dolinę a na niéj chałupy i krzyżujące się drogi. Jedna z tych dróg, ta mianowicie, która cała w załomach i zakrętach wiodła do owej strasznéj siedziby, przedstawiała się patrzącemu na nią z góry, jakby wijąca się wstęga; pan téj okolicy z okien, ze strzelnic, mógł widziéć każdego kto się po niéj zbliżał ku niemu, mógł każdy krok jego śledzić, wziąć go za cel, położyć trupem.
I nie tylko jednego człowieka, lecz cały hufiec zbrojnych ludzi potrafiłby zniszczyć w ten sposób, dzięki swéj załodze brawów, którą miał przy swym boku, i potrafiłby ich zepchnąć na samo dno wąwozu, zanim-by noga, chociaż jednego z nich, stanęła u szczytu pagórka. Zresztą, nie tylko na owéj drodze, ale nawet w dolinie., nawet w przejeździe, nie śmiał się tu ukazać żaden człowiek, który nie był dobrze widziany przez pana zamku. A gdyby jaki siepacz chciał tu zajrzéć, postąpionoby z nim tak, jak się postępuje zwykle ze szpiegiem nieprzyjacielskim, schwytanym w obozie. Opowiadano nawet o strasznym losie tych ostatnich, którzy się tu pojawić odważyli, ale były-to już bardzo dawne dzieje; nikt z młodych tego nie pamiętał, nikt, ani jednego siepacza, czy-to żywego, czy trupa, w dolinie nie widział.
Takim jest opis tej miejscowości, który znajdujemy u nieznanego autora naszego rękopismu; o nazwie jéj milczy, a nawet, chcąc widocznie zapobiedz wszelkim naszym domysłom, nic nie mówi o podróży don Rodriga i odrazu przenosi go w sam środek doliny, do podnóża pagórka, stawiając go przy początku owéj stroméj i krętéj drogi, wiodącéj do zamku. Tu znajdowała się karczma, którą możnaby również nazwać kordygardą. Na starym jéj szyldzie, wiszącym nade drzwiami, z obu stron było namalowane słońce, otoczone promieniami; pomimo to jednak, lud okoliczny, który czasem powtarza nazwy tak, éjak je słyszy, a czasem przerabia je po swojemu, nigdy nie nazwał jéj inaczj, jak karczmą złéj nocy.
Na odgłos kopyt końskich i kroków zbliżających się ludzi, ukazał się w progu karczmy uzbrojony od stóp do głów wyrostek i spojrzawszy na nowoprzybyłych, poszedł zawiadomić o nich trzech drabów, którzy w izbie karczemnéj grali w brudne, stare karty, zgięte w kształcie dachówek. Ten, który zdawał się być naczelnikiem, wstał, wyszedł przed karczmę i poznawszy przyjaciela swego pana, nisko mu się pokłonił. Don Rodrigo odpowiedział mu również bardzo grzecznym ukłonem, pytał o pana, a usłyszawszy od owego strasznego kaprala, iż prawdopodobnie musi być w zamku, zsiadł z konia i rzucił cugle Tiradrittowi, jednemu ze swych brawów. Następnie zdjął strzelbę z ramion i oddał ją Montanarolowi, niby dla oswobodzenia się od niepotrzebnego ciężaru, w istocie zaś dlatego, że wiedział wybornie, iż nikomu niewolno było ze strzelbą wstępwać na tę drogę. Potém wyjął kilka Berlingów z kieszeni, dał je Tanabusowi i rzekł:
— Tu macie czekać na mnie, dopókąd nie powrócę, a tymczasem bawcie się wesoło z temi dzielnemi chłopakami.
Na ostatku włożył kilka sztuk złota do ręki kaprala, przeznaczając je, w połowie dla niego, w połowie dla jego drabów, i z jednym tylko Grizem, który również zdjął strzelbę, piechotą zaczął na wzgórze wstępować. Tymczasem trzéj brawi wyżéj wymienieni, i czwarty Squinternotto (doprawdy nie pojmuję, dlaczego nasz autor dbał tak bardzo o przekazanie potomności tych przezacnych imion!) pozostawszy w karczmie wraz z trzema drabami Nienazwanego i owym wyrostkiem, który się pod ich godnym kierunkiem kształcił na skończonego łotra, a raczéj był już takim, zaczęli zaraz grać w karty, pić i opowiadać sobie nawzajem różne przygody, popisując się jeden przed drugim odwagą i siłą.
Inny brawo Nienazwanego, który także pod górę wstępował, dopędził wkrótce don Rodriga, popatrzał nań, poznał, przywitał się z Grizem i poszli wszyscy trzej razem, co uwolniło don Rodriga od przykréj konieczności objawienia swego nazwiska wszystkim tym brawom, których jeszcze mógł na drodze napotkać, tudzież odpowiadania na pytania, któreby oni za stosowne uznali jemu zadawać. Po przybyciu do zamku musiał zostawić Griza na progu i przejść przez długi szereg ciemnych korytarzy i sal, których ściany pokryte były najrozmaitszą bronią i w których stali brawi na straży, zanim wreszcie wprowadzono go do téj sali, gdzie gospodarz zwykł był swych gości przyjmować.
Nienazwany zrobił kilka kroków ku nowoprzybyłemu, odpowiadając mu ukłonem na jego ukłon głęboki, a jednocześnie przypatrując się badawczo jego twarzy i rękom, co zwykł był czynić zawsze, gdy kogo witał, nie wyłączając najstarszych nawet, najhardziéj wiernych przyjaciół; z wiekiem zaś tak to mu w nałóg już weszło, że robił to prawie bezwiednie. Był-to człowiek wysoki, śniadej Cery, łysy niemal zupełnie, o siwéj brodzie i zmarszczkami pooranéj twarzy; miał lat sześćdziesiąt, choć na pierwsze spojrzenie daleko starzéj wyglądał; pomimo to jednak cała postawa, ruchy, wyraz ostrych, wybitnych rysów, a zwłaszcza ponury, lecz żywy blask oczu, zdradzały tak wielką siłę ciała i ducha, że nawet w młodzieńcu mogłaby się wydać niezwykłą.
Don Rodrigo powiedział najprzód, iż przybywa prosić o pomoc i radę, że napotkawszy na niespodziane trudności w uskutecznieniu pewnego przedsięwzięcia, od którego honor odstąpić mu nie pozwala, przypomniał sobie obietnicę tego, który nigdy nie przyrzeka napróżno; a następnie opowiedział mu cały swój zbrodniczy zamiar i wszystkie swe kłopoty. Nienazwany, który już o tém coś wiedział, ale pobieżnie tylko, bez żadnych szczegółów, wysłuchał go z wielką uwagą, raz dlatego, że zawsze bardzo był ciekawy takich historyjek, powtóre zaś i głównie z powodu, iż do téj sprawy zamieszane było nienawistne i aż nadto dobrze znane imię ojca Krzysztofa, który był otwartym wrogiem wszystkich tyranów i nie tylko słowem ich gromił, ale nadto gdy tylko mógł, także i czynnie przeciw nim występował. Don Rodrigo, wiedząc dobrze, z kim miał do czynienia, nie omieszkał przedstawić trudności owéj sprawy daleko większemi jeszcze, niż jakiemi były w istocie; kładł główny nacisk na oddalenie Monzy, na nieprzystępność takiego schronienia, jak klasztor, na potężną opiekę takiéj osoby, jak Pani!... Tu, na te ostatnie uwagi, Nienazwany, jakby zeń szatan jakiś z głębi serca przemówił, przerwał nagle opowiadającemu, oświadczając, iż wszystko bierze na siebie. Zapisał imię i nazwisko biednej Łucyi i po żegnał don Rodriga temi słowy:
— Wkrótce zawiadomię pana o tém, co mu czynić wypadnie.
Zapewne czytelnik pamięta owego Egidia, mieszkającego tuż obok klasztoru, w którym schroniła się Łucya; otóż trzeba wiedziéć, że ten człowiek był jednym z najwierniejszych sprzymierzeńców, jednym z najpierwszych pomocników Nienazwanego, i że ta okoliczność głównie na to wpłynęła, iż Nienazwany przyrzekł odrazu zająć się sprawą don Rodriga. Ale zaledwie gość go opuścił, groźny pan zaczął uczuwać, nie powiem żal, lecz pewne niezadowolenie z siebie, za uczynione przyrzeczenie. Już od niejakiego czasu doświadczał on, chociaż nie zgryzoty właściwie, ale pewnego znużenia z powodu swych zbrodni. Wszystkie te, które się na gromadziły, jeżeli nie na jego sumieniu, to przynajmniéj w jego pa mięci, stawały mu tłumnie przed oczyma za każdym razem, gdy po pełniał jakąś nową zbrodnię, wydawały mu się szkaradne i w nazbyt wielkiéj ilości, było-to jakby ustawiczne zwiększanie się ciężaru, który i sam już przez się był bardzo wielki. Pewien wstręt, doznawany niegdyś przy spełnianiu pierwszych zbrodni, wstręt, który zwalczył następnie i który znikł niemal bez śladu, teraz znów się objawiać zaczynał. W latach pierwszéj młodości, wiara w długą, nieznaną przyszłość, którą miał jeszcze przed sobą, poczucie życia w całéj pełni, dziwnéj mu jakiejś dodawały otuchy, teraz przeciwnie myśl o przyszłości odbierała mu cały urok przeszłości. — Zastanów się! umrzéć! a potém? — I, dziwna rzecz, naprawdę! ta myśl o śmierci, która w chwilach groźnych niebezpieczeństw, podczas walki z wrogiem, zdwajała energią tego człowieka i przejmowała go gniewem, pełnym dzikiéj odwagi, ta sama myśl, teraz, w ciszy nocnéj, w jego własnym zamku tak bezpiecznym, tak nieprzystępnym, napełniała go niewymownym przestrachem. Nie była-to ta śmierć, którą mu groził wróg, człowiek również śmiertelny, nie można jéj było odeprzeć ani silniejszém ramieniem, ani lepszą bronią; szła sama, ukryta, on ją nosił w sobie, może była jeszcze daleko, lecz idzie ciągle, z każdą chwilą jest bliżéj, a podczas gdy on stara się odpędzić od siebie dręczącą myśl o niéj, ona wciąż się ku niemu przybliża. W młodości, przykłady tak ciągłych, tak strasznych nadużyć, gwałtów, zemsty, zabójstw i zbrodni wszelkiego rodzaju, przejmując go dziką żądzą dorównania innym tyranom, służyły mu również za pewien oręż, za pewną obronę przeciwko własnemu sumieniu; teraz, gdy już się wyniósł ponad tłum pospolitych zbrodniarzy, świadomość téj strasznéj wyższości przejmowała go nieraz poczuciem okropnego osamotnienia. Ten Bóg, o którym słyszał niegdyś, lecz który oddawna już tak mało go obchodził, że nawet nie zadawał sobie pracy zaprzeczania go, lub przyznawania, teraz, w chwilach jakiegoś zwątpienia, jakiéjś trwogi, nie wywołanej żadném widoczném niebezpieczeństwem, zdawał się nieraz z głębi jego duszy przemawiać: — A jednak ja jestem. — Wówczas, gdy jeszcze czuł w sobie życie w całéj pełni, gdy wrzały w nim wszystkie namiętności, prawo wygłaszane w Jego imieniu przejmowało go nienawiścią i wstrętem, teraz, kiedy sobie czasem o niém przypomniał, umysł, wbrew woli, przyznawał, że to wielkie prawo, że musi się spełnić. Jednak, na myśl mu nawet nie przyszło zwierzyć się komukolwiek z tego swojego udręczenia, przeciwnie, tłumił je starannie, osłaniał pozorem jeszcze straszniejszéj dzikości i w ten sposób starał się je ukryć przed samym sobą, zwalczyć, przełamać. Jakże teraz żałował (skoro już ich ani odmienić, ani zniszczyć, ani o nich zapomniéć nie mógł) tych świetnych czasów, kiedy najstraszliwsze niegodziwości popełniał bez najmniejszego wyrzutu, myśląc tylko o tém, aby żądzom jego stało się zadość! Jakichże starań dokładał, aby te czasy powrócić, aby zatrzymać, lub schwycić na nowo owę dawniejszą wolę niezłomną, owę pewność siebie, owę siłę, tak siebie świadomą, tak wielką, tak niepokonaną, aby wmówić w siebie, że jest jeszcze tem, czém był dawniéj!
To téż i teraz, dlatego tak odrazu przyrzekł don Rodrigowi swą pomoc, aby się zabezpieczyć przed wszelką chwiejnością, przed wszelką walką wewnętrzną; lecz zaledwie sam pozostał, uczuł, że owa siła woli, którą na chwilę odzyskał, nakazując sobie danie owego przyrzeczenia, poczęła słabnąć i że natomiast zaczynają go ogarniać myśli, które, gdyby ich usłuchał, doprowadziłyby go do złamania danego słowa, do okrycia się wstydem, w oczach jednego ze swych sprzymierzeńców, a chcąc odrazu położyć koniec téj przykréj walce z samym sobą, kazał przywołać Nibbia, jednego z najbardziej zręcznych i śmiałych wykonawców jego niegodziwości, którym zwykł był posługiwać się w swych stosunkach z Egidiem. Skoro tylko Nibbio stanął na progu. Nienazwany, głosem stanowczym, rozkazał mu natychmiast wsiąść na koń i pędzie do Monzy dla zawiadomienia w jego imieniu Egidia o przyrzeczeniu, które dał don Rodrigowi i dla zażądania jego pomocy.
Posłaniec wrócił prędzéj, niż jego pan się spodziewał, i przywiózł od Egidia taką odpowiedź, że sprawa jest łatwa i pewna; że prosi tylko o wysłanie mu zaraz krytego powozu z dwu, lub trzema przebranemi brawami, że resztę bierze na siebie i sam wszystko załatwi. Na tę wiadomość, Nienazwany doznał jakiegoś przykrego uczucia, lecz, nie okazując tego po sobie, wydał rozkaz, aby Nibbio z powozem i dwoma innemi brawami, których wymienił, natychmiast ruszał znowu w drogę.
Gdyby dla oddania owéj przysługi, o którą go teraz proszono, Egidio miał do rozporządzenia tylko zwykle swe środki, zapewne odpowiedź jego nie byłaby ani tak szybką, ani tak stanowczą, ale w tém samém schronieniu, w którém zdawałoby się, iż wszystko musi się stać dla niego przeszkodą, występny młodzieniec miał sprzymierzeńca, o którym sam tylko wiedział, iż to właśnie, co mogło być dla innych niezwalczoną trudnością, dla niego było największą pomocą. Opowiedzieliśmy już, jak nieszczęsna Pani zezwoliła na to, aby do niéj przemawiał, jak mu sama odpowiedziała; a czytelnik domyślił się niezawodnie, że ta ich rozmowa nie była ostatnią, że był-to pierwszy krok tylko na drodze krwi i hańby. Teraz, ten sam głos, który w skutek spełnionéj zbrodni nabrał tak wielkiéj siły, tak wielkiéj władzy nad nią, nakazał jéj uczynić ofiarę z niewinnéj istoty, którą wzięła pod swoję opiekę.
To, czego od niej wymagał Egidio, przeraziło ją niesłychanie. Stracić Łucyą w skutek jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, już samo przez się byłoby dla niej nieszczęściem, karą okropną, a tu jej rozkazywano, aby się téj dziewczyny pozbyła podstępnie, zdradziecko, aby zmieniła na nową zgryzotę to, co było jakby pewném odkupieniem dawniejszéj zbrodni. Nieszczęsna zakonnica próbowała na wszelkie sposoby uwolnić się od spełnienia okropnego rozkazu, jednego tylko środka użyć nie chciała, tego, który był najpewniejszy, który był dla niéj jedyną drogą ratunku. Ale występek jest panem srogim i niezłomnym, któremu ten tylko może stawiać opór, kto mu zupełne posłuszeństwo wypowie. Na to Giertruda zdobyć się nie chciała i usłuchała rozkazu.
Było-to w dniu przeznaczonym na spełnienie zbrodni; zbliżała się umówiona godzina, Giertruda, wezwawszy Łucyą do swego parlatoryum, obsypywała ją większemi niż zwykle pieszczotami, na które nieboga odpowiadała z pełną rozczulenia wdzięcznością, jak ta owieczka, która choć drży pod gładzącą ją ręką pasterza, ale się go nie boi i liże dłoń jego i daje się prowadzić ku drzwiom obory nie wiedząc, że tam, za temi drzwiami, czeka na nią rzeźnik, któremu pasterz sprzedał ją przed chwilą.
— Potrzebuję wielkiéj przysługi — rzekła naraz Pani — i ty jedna mogłabyś mi ją wyświadczyć. Mam wprawdzie tyle osób na moje rozkazy, ale żadnéj zawierzyć nie mogę. W pewnéj, bardzo ważnéj sprawie, o któréj potém ci powiem, muszę widziéć się zaraz, ale to zaraz, z ojcem gwardyanem, z tym samym, który ciebie, moja biedna Łucyo, przyprowadził do mnie; jednak wiele mi na tém zależy, żeby nikt nie wiedział, iż to ja po niego posłałam. Otóż, oprócz ciebie, nie mam nikogo, ktoby mógł spełnić to tajemnicze zlecenie.
Łucyą przestraszyła ta prośba i ze zwykłą swą nieśmiałością, nie ukrywając wszakże wielkiego zdziwienia, zaczęła przytaczać dla wymówienia się od przyjęcia na siebie tego poselstwa, różne powody, o których przecież i Pani mogła coś wiedziéć, które także mogła przewidziéć: tak bez matki, bez nikogo, znaléść się na drodze mało uczęszczanéj, w okolicy nieznanéj... Ale Giertruda, wyćwiczona w szkole piekielnéj, okazała również zdziwienie niemałe, udała, iż jest głęboko dotkniętą tém, że w osobie, na którą miała nawet prawo niejakie liczyć najbardziéj, natrafiła na tak wielki opór, na opór, którego owe błahe powody żadną miarą usprawiedliwić nie mogły. Wyjść w biały dzień o parę kroków, iść tą samą drogą, którą już znała, boć ją przecie tak niedawno jeszcze przebyła, a zresztą, gdyby jéj nawet nigdy nie widziała, to i tak zmylić jéj nie może, bo ona sama opowie jéj, którędy ma przechodzić... Wreszcie, Pani swoją wymową dokazała tego, iż Łucya wzruszona i zawstydzona, zapytała z cicha:
— I cóż więc mam zrobić?
— Idź do klasztoru kapucynów — tu najdokładniéj opisała jéj drogę — powiedz, że chcesz się widziéć z ojcem gwardyanem i w mojém imieniu, ale tylko we cztery oczy tak, żeby nikt inny nie słyszał, poproś go, aby tu przyszedł natychmiast, a niech nikomu nie mówi, że to ja po niego posłałam.
— A cóż powiem odźwiernéj? Nigdy nie wychodzę z klasztoru, pewnie się zdziwi i spyta, dokąd idę?
— Staraj się wyjść tak, aby cię nie spostrzegła, a jeżeli ci się to nie uda, to powiedz jéj, że idziesz do kościoła Maryi Panny, w którym odbywa się czterdziestogodzinne nabożeństwo.
Nowa trudność dla Łucyi, musiałaby skłamać! Ale Pani znów okazała tak wielkie zmartwienie z powodu jéj oporu, tak zręcznie potrafiła dowieść, jak brzydką byłoby rzeczą, gdyby ona przeniosła jakieś dziecinne skrupuły nad obowiązki wdzięczności, że biedna dziewczyna, zmieszana niezmiernie i bardziej odurzona, niż przekonana, odrzekła:
— A więc pójdę, niech mi Bóg dopomaga — i skierowała się ku drzwiom parlatoryum.
W chwili, kiedy próg już miała przestąpić, Giertruda, która wzrokiem ponurym patrzyła za oddalającą się ofiarą, nagle zawołała, jakby pod wpływem nieprzezwyciężonego uczucia:
— Łucyo, zaczekaj!
Łucya obejrzała się i wróciła do zakratowanego okna, ale już inne uczucie, uczucie, które oddawna panowało wszechwładnie w duszy nieszczęsnéj Giertrudy, i teraz zwycięstwo nad nią odniosło. Udała więc obawę, aby Łucya nie zmyliła drogi, raz jeszcze powtórzyła, którędy ma przechodzić i pożegnała ją, mówiąc:
— Zrób wszystko tak, jak ci powiedziałam, i wracaj co najprędzéj.
Łucya odeszła.
Niepostrzeżenie opuściła klasztor i skręciwszy w ulicę, którą jéj Pani wskazała, idąc tuż koło muru, ze spuszczonemi oczyma, doszła po chwili do bramy Monzy, wyszła z niéj drżąc na całém ciele, wstąpiła na gościniec i wkrótce spostrzegła i poznała drogę, wiodącą do klasztoru ojców kapucynów. Ta droga wyglądała podówczas (a i dziś jeszcze tak samo wygląda) jak łożysko potoku, w skutek wysokich brzegów, na których w górze rosły gęste krzewiny, tworzące nad nią rodzaj zielonego sklepienia. Łucya, wstępując na tę drogę i widząc, że jest pustą zupełnie, uczuła, iż jéj bojaźń wzrasta i przyśpieszyła kroku, ale po niejakiéj chwili znów jéj wróciło nieco otuchy, bo w oddaleniu spostrzegła powóz, stojący na drodze, a obok drzwiczek powozu dwu jakichś panów, którzy rozglądali się dokoła, jakby nie wiedzieli, gdzie się znajdują i w którą stronę jechać im wypada. Gdy się nieco do nich zbliżyła, usłyszała, iż jeden z nich, pokazując na nią, mówi do towarzysza:
— Oto ta dziewczyna może potrafi wskazać nam drogę. — I rzeczywiście, kiedy ich mijała, ten sam pan, daleko milszym głosem, niż to zapowiadała jego powierzchowność, spytał ją:
— Przepraszam, czy nie moglibyście powiedzieć nam, którędy to się jedzie do Monzy?
— To trzeba zawrócić; panowie jadą w przeciwną stronę — odrzekła nieboga — Monza tam... — i ruchem głowy i wskazała na gościniec; w téj chwili towarzysz tego, który z nią rozmawiał (był-to Nibbio) uchwycił ją szybko z tyłu w pół i podniósł z ziemi; Łucya obejrzała się i krzyknęła przeraźliwie, brawo wepchnął ją gwałtem do powozu, drugi brawo, który tam siedział na przedzie pomimo oporu i krzyku nieszczęśliwéj, posadził ją naprzeciw siebie, trzeci zaś chustką usta jéj zatknął. Tymczasem i Nibbio wsiadł spiesznie do powozu, zatrzasnął drzwiczki i konie w cwał z miejsca ruszyły. Na drodze jeden tylko człowiek pozostał, ten, który zadał Łucyi owo zdradzieckie pytanie, obejrzał się dokoła, czy czasem na rozpaczliwy krzyk dziewczyny kto nie nadbiega, a, nie widząc nikogo, uchwycił za jakąś zwieszającą się gałąź, wskoczył na brzeg wysoki i znikł gdzieś w zaroślach. Był-to jeden ze zbójów Egidia, on to najprzód, stojąc na progu domu swego pana i, udając, że się gapi na przechodniów, czekał, aż Łucya wyjdzie z klasztoru, gdy się ukazała, przyjrzał się jéj dobrze, aby potém ją poznać, a następnie, pobiegł krótszą drogą, aby zawiadomić brawów Nienazwanego, że już dziewczyna nadchodzi.
Któż potrafi opisać przerażenie i rozpacz Łucyi, kto potrafi wyrazić, co się wówczas działo w jéj duszy? To, szeroko otwartemi oczami, pełnemi niewymownego przestrachu, spoglądała dokoła, to znów szybko je zamykała, nie mogąc znieść widoku tych wstrętnych, tych okropnych twarzy; wiła się i miotała, wszystkich sił dobywała, aby się rzucić ku drzwiczkom, lecz dwie ręce żelazne przykuwały ją do głębi powozu, a cztery inne ręce mocno ją trzymały. Za każdym razem, gdy usiłowała wydać jakiś okrzyk, chustka silniéj zaciskała jéj usta. Tymczasem trzy gęby plugawe, trzy gęby piekielne, głosem, najbardziéj ludzkim, na jaki się tylko zdobyć mogły, powtarzały jéj naprzemiany: — cicho, cicho, nie bój się, nic złego ci nie zrobimy. — Po kilku minutach takiéj rozpaczliwéj walki, zdało się, iż zaczyna nieco się uspakajać, opuściła ręce, głowę oparła o ścianę powozu, z trudnością podniosła powieki, osłupiałym wzrokiem wpatrzyła się przed siebie; trzy twarze okropne zafalowały, zlały sję w jakąś jednę potworną mieszaninę: nieszczęśliwa zemdlała.
— No, no, nie bój się, nie bój — mówił Nibbio. — Odwagi dziewczyno, odwagi — powtarzali inni, lecz Łucya, dzięki swemu zemdleniu, nie słyszała już w téj chwili owych okropnych głosów, które pocieszać ją chciały.
— Do dyabłal patrz, wygląda jak nieżywa — rzekł jeden z łotrów: — może naprawdę umarła?
— O! co się tobie zdaje, umarła! — odpowiedział drugi: — zemdlała po prostu, to się często zdarza kobietom. Ho! ho! wiem ja przecież, jak wygląda ten, który się na tamten świat wybiera! czy-to baba czy mężczyzna...
— Macie spełniać to, co do was należy, a nie bawić się w żadne gawędy. Dostańcie trombony ze skrzyni i trzymajcie je na pogotowiu, bo w tym lesie, do którego wjeżdżamy, nie braknie zbójów. Nie tak, do stu piorunów! nie w ręku, schowajcie je po-za siebie: tak. Nie widzicież, że to kurczę piszczy byle czego. Jeżeli broń zobaczy, gotowa naprawdę nam umrzéć z przestrachu. A kiedy zmysły odzyska, ani mi się ważcie straszyć jéj w jakibądź sposób, ani się do niéj dotknąć, chyba wówczas, gdybym wam kazał. Lecz obejdzie się i bez tego, sam będę ją trzymał. I siedźcie cicho, ani słowa.
Tymczasem powóz wjechał do lasu, konie biegły równie prędko, jak wówczas, kiedy z miejsca ruszyły.
Po niejakiéj chwili biedna Łucya zaczęła odzyskiwać przytomność, zdawało jéj się, że się budzi z jakiegoś snu dręczącego, otworzyła oczy. Zrazu nie mogła pojąć, gdzie jest i co się z nią dzieje, trudno jéj było poznać te straszne twarze, które ją otaczały, i zebrać rozproszone myśli, lecz wkrótce znowu zrozumiała okropne swe położenie. Pierwszą jéj myślą było rzucenie się do drzwiczek aby wyskoczyć z powozu; do tego użyła owéj odrobiny siły, która jéj powróciła, ale i teraz dwie silne ręce pochwyciły ją i rozpaczliwe to usiłowanie posłużyło jéj tylko do przekonania się, w jak dzikiéj miejscowości się znajduje. Znowu krzyknęła przeraźliwie, lecz Nibbio, podnosząc do ust jéj olbrzymią swą rękę, w któréj trzymał chustkę, rzekł głosem najsłodszym, na jaki go tylko stać mogło: — Nie krzycz, nie krzycz; mówiłem ci już, że nie zrobimy ci nic złego, ale jeżeli nie zechcesz być cicho, to my cię do tego zmusimy.
— Puśćcie mnie, puśćcie! Co wy za jedni? Dokąd mnie wieziecie? Dla czegoście mnie schwytali? Puśćcie, ach puśćcie!
— Mówię ci, że nie masz się czego obawiać, nie jesteś dzieckiem i powinnaś zrozumiéć, że my nie chcemy zrobić ci nic złego. Czyż sama nie widzisz, że gdybyśmy mieli jakie złe zamiary, tobyśmy już mogli zabić cię sto razy? więc bądź cicho.
— Nie, nie, puśćcie mnie, ja was nie znam; puśćcie!
— Ale my ciebie znamy.
— O Matko Najświętsza! skąd wy mnie znacie? Puśćcie mnie, na miłość boską. Zlitujcie się nade mną. Pocoście mnie wzięli? Coście wy za ludzie?
— Cicho — rzekł Nibbio z twarzą surową. — Nie wolno nam takich pytań zadawać.
Łucya próbowała po raz drugi rzucić się niespodzianie do drzwiczek, lecz skoro i teraz to się jéj nie udało, znowu do próśb wróciła i, ze spuszczoną głową, z twarzą łzami zalaną, głosem, przerywanym od płaczu, ze zlożonemi, jak do modlitwy, rękami, które do ust podniosła, tak mówić zaczęła: — o! dla miłości Boga, dla miłości Matki Najświętszéj, puśćcie mnie, puśćcie! Cóż ja wam złego zrobiłam? Jestem biedną dziewczyną, nie uczyniłam wam żadnéj krzywdy. To, coście wy mnie zrobili, przebaczam wam z całego serca, z całéj duszy, będę modlić się za was. Jeżeli który z was ma córkę, żonę, pomyślcie, ileby cierpiéć musiały, gdyby to one były na mojém miejscu. Pamiętajcie, że każdy z nas umrzéć musi, że będzie kiedyś potrzebował miłosierdzia bożego. Puśćcie mnie, puśćcie, zostawcie mię tu na drodze. Bóg będzie moim przewodnikiem.
— Nie możemy tego uczynić... — odpowiedział Nibbio.
— Nie możecie? O panie! dlaczegóż nie możecie? Dokąd chcecie mię zawieść? Dlaczego?...
— Nie możemy, wszystkie prośby na nic się nie zdadzą, ale nie bój się, nie zrobimy ci nic złego: siedź tylko spokojnie, a nikt się ciebie nawet nie dotknie.
Zrozpaczona, zbolała, przerażona coraz bardziej teém, że jéj słowa żadnego nie odnoszą skutku, Łucya zwróciła się do Tego, kto panuje nad sercami ludzkiemi i może, gdy zechce, zmiękczyć nawet najtwardsze. Zacisnęła się, o ile się tylko dało, najgłębiéj do kątka powozu, skrzyżowała ręce na piersiach i tak, przez chwil kilka siedziała nieruchoma, modląc się całą duszą do Boga; następnie wyjęła z kieszeni różaniec i zaczęła odmawiać koronkę z takiém przejęciem się, z taką wiarą, jakiéj nigdy jeszcze dotychczas nie czuła. Od czasu do czasu, w nadziei że uprosiła już laskę, o którą błagała, zwracała się do tych ludzi, ponawiając swe prośby, ale zawsze daremnie. Potém znowu mdlała i znowu do życia wracała, aby z chwilowego zapomnienia obudzić się, na nowe katusze. Ale doprawdy braknie mi odwagi opisywać daléj jéj udręczenia; litość i żal każą mi skrócić tę straszną podróż, która trwała przeszło cztery godziny i po któréj będę zmuszony mówić o innych jeszcze, nie mniej bolesnych, godzinach. Tymczasem przenieśmy się do zamku, w którym na nieszczęśliwą czekano.
Tam oczekiwał na nią Nienazwany z niepokojem i z jakiémś niezwykłém wzruszeniem. Rzecz dziwna na prawdę! Ten człowiek, który z najzimniejszą krwią rozporządził już był według swego upodobania losami i życiem tylu ludzi; dla którego ich cierpienia były rzeczą zupełnie obojętną, lub nawet źródłem dzikiéj rozkoszy, gdy mógł niemi nasycić swą zemstę; ten sam człowiek, teraz, rozkazawszy porwać jakąś nieznaną, biedną wieśniaczkę, uczuwał z tego powodu pewną zgryzotę, powiedziałbym niemal, przestrach jakiś niewytłómaczony. Z wysokiego okna swego zamczyska patrzył od pewnego już czasu w tę stronę, w któréj było jedno z wejść do doliny. Wtém, z po za skał, ukazał się powóz; i zwolna się naprzód posuwał, gdyż konie, w skutek szybkiego biegu przy początku podróży, utraciły w znacznym stopniu swą rzeźkość i siłę. Pomimo iż z miejsca, z którego na ów powóz spoglądał, wydawał on mu się tak mały, jak zabawka dziecinna, poznał go jednak od razu i uczuł, że mu serce mocniéj w piersiach uderza.
— Czy ją wiozą? — pomyślał i zaraz dodał w duchu: — ach, jakże ona mię nudzi! Trzeba pozbyć się jéj natychmiast.
I już miał zawołać jednego ze swych brawów i posłać go na spotkanie powozu ze zleceniem, aby Nibbio z drogi zawrócił i zaraz odwiózł dziewczynę do zamku don Rodryga, gdy wtem, jakieś rozkazujące: nie, które ozwało się w głębi jego duszy, zmusiło go do zaniechania tego postanowienia. Dręczony jednakże koniecznością wydania jakichkolwiekbądź rozkazów, gdyż takie bezczynne oczekiwanie na powóz, który posuwał się tak powoli, jakby zdrada... czy ja wiem? jakby jakaś kara, było dla niego nie do zniesienia, kazał więc zawołać pewną starą swą sługę.
Ta kobieta była córką jednego ze stróży zamkowych, tu przyszła na świat, tu całe życie spędziła. To, co słyszała i na co patrzyła od pieluch, wszczepiło w jéj umysł niezmiernie wysokie pojęcie o strasznéj potędze i wielkości swych państwa, a główną zasadą, którą w nią wpoiło wychowanie i liczne przykłady, było ślepe posłuszeństwo dla nich, bo czuła, że tak w złem, jak i w dobrem są oni wszechmocni. Poczucie obowiązku, które Bóg, jako ziarnko, wkłada w sercu każdego człowieka, rozwijając się w niéj wraz z uczuciami strachu, uszanowania i służalczego uniżenia, przyłączyło się do nich i zlało się z niemi. Kiedy Nienazwany, zostawszy panem, zaczął w tak okropny sposób używać swéj władzy, kobieta ta doznawała zrazu pewnego wstrętu do tych wszystkich zbrodni, wstrętu, połączonego z jeszcze głębszém poczuciem swéj zależności. Z czasem jednak przywykła do tego, co miała zawsze przed oczami, o czém codzień słyszéć musiała: wszechmocna i wyuzdana wola tak wielkiego pana stała się dla niéj rodzajem jakiegoś straszliwego prawa. Gdy dorosła, wyszła za mąż za jednego ze sług zamkowych, który wkrótce potém zginął w jakiéjś niebezpiecznej wyprawie. Kości jego zostały gdzieś na gościńcu, wdowa zaś po nim w domu jego pana. Nienazwany zemścił się w sposób straszliwy za śmierć swego sługi, co przyniosło wdowie dziką jakąś pociechę i zwiększyło w niéj jeszcze dumę, iż znajduje się pod taką opieką. Po stracie męża nigdy już prawie nie opuszczała zamku i stopniowo w jéj umyśle zatarły się wszelkie wspomnienia, wszelkie pojęcia o życiu inném, niż to, które prowadzono w straszném tém miejscu. Nie miała żadnego stałego zajęcia, lecz w téj zgrai zbójów, to ten, to ów dawał jéj zawsze coś do roboty, i to właśnie gniewało ją najbardziéj. Raz musiała latać stare ubranie, to jeść gotować dla powracających z jakiéjś wyprawy, to znowu rannych opatrywać i leczyć. A każdy rozkaz, każda wymówka, każde nawet podziękowanie tych łotrów nie mogło obejść się nigdy bez szkaradnych drwinek i obelg; nikt nie nazywał jéj inaczéj, jak: starą; inne zaś przydomki, które zawsze towarzyszyły temu pierwszemu, zmieniały się stosownie do okoliczności i do usposobienia mówiącego. Złość i lenistwo były głównemi cechami téj kobiety; to téż kiedy dawano jéj jakąś pracę i starano się na różne sposoby gniew jéj podniecić, ona, ze swéj strony, odpowiadała na to wyrazami, z których szatan mógł miéć większą jeszcze pociechę, niż ze słów wyzywających ją mężczyzn.
— Widzisz tam, w dolinie, ten powóz? — rzekł do niéj Nienazwany.
— Widzę — odpowiedziała stara wysuwając naprzód ostry podbródek i wytrzeszczając, o ile się dało, zapadłe swe oczy.
— Niech natychmiast przygotują lektykę, wsiądziesz do niéj i każesz się zanieść do „Złej nocy“. Ale to zaraz, rozumiesz, abyś już tam była, zanim powóz nadjedzie, wprawdzie nie ma obawy, zdążysz na pewno, gdyż jak żółw się posuwa. W tym powozie znajduje się... musi tam być... dziewczyna. Jeżeli jest, powiedz w mojém imieniu Nibbiowi, żeby ją wsadził do lektyki, a sam niech zaraz do mnie pośpieszy. Ty pozostaniesz w lektyce z tą... dziewczyną, a kiedy was do zamku przyniosą, zaprowadzisz ją do swego pokoju. Jeżeli cię zapyta, gdzie się znajduje, czyj to zamek, to ani mi się waż...
— O! rzekła stara — ja wiem.
— Ale — ciągnął dalej Nienazwany — uspokój ją.
— Cóż jéj mam powiedziéć?...
— Cóż jéj masz powiedziéć? Uspokój ją — mówię ci. Tyle lat przeżyłaś na świecie, a nie wiesz jeszcze, jak się wziąć do tego, jak uspokoić strapioną? Nie wiesz-że, co to boleść? Nie wiesz, co trwoga? Nie znasz słów, które mogą dodać otuchy, które najskutecznéj działają w takich razach. Znajdź takie słowa, powiedz jéj... I idź do stu!...
A gdy stara wyszła, jeszcze przez czas pewien w oknie pozostał, z oczami, zwróconemi na powóz, który już teraz znacznie się przybliżył i urósł; potém podniósł je na słońce, chowające się w téj chwili za góry, potém spojrzał na chmury, pod uióin zawieszone, które z ciemnych na raz przybrały barwę purpury i złota. Wreszcie zamknął okno i zaczął chodzić po pokoju wielkiemi krokami z tak gorączkowym pośpiechem, jak podróżny, zdążający do miejsca wypoczynku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.