Narzeczeni (Manzoni, 1882)/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

Słusznie rzec można, iż Historya jest świetną wojną prowadzoną z Czasem, bo ona to wydzierając mu z rąk lata, tych więźniów, których już uśmiercił, wskrzesza je, przygląda się im i na nowo do boju szykuje. Wszelako cni rycerze pióra, którzy na tém polu zbierają mnogie wawrzyny i palmy, unoszą stąd same tylko świetne i bogate łupy, balsamem swego atramentu namaszczają dzieje Królów, Książąt i Możnych, a zawlókłszy złote i srebrne nici do cienkiéj igły mądrości haftują misterny kobierzec z samych świetnych i rozgłośnych czynów. Nie memu to wszakże słabemu rozumowi pozwolono wznieść się do takich argumentów ani do takich niebezpiecznych świetności; nie mnie dano krążyć w labiryntach przemądréj Polityki, ani słuchać potężnego głosu surm wojowniczych; ja człowiek prosty i w mądrość ubogi, mając tylko wiadomość o wielce ciekawych i godnych pamięci dziejach, postanowiłem, ku pożytkowi i nauce potomnych, spisać je w téj oto opowieści czyli relacyi, w któréj jak na żałobnym Teatrze każdy zobaczy Tragedye okropne i sceny wielkiéj niegodziwości, a podobnież i czyny najszlachetniejsze i dobroć anielskich serc, które walczyć tu będą z czartowską przemocą. Zważywszy jednak, że te nasze Klimata są pod panowaniem Arcykatolickiéj Osoby Najmiłościwszego Króla naszego Pana, który jest owém Słońcem, co nigdy nie zachodzi, i że odbijając w sobie Jego świetność w tych naszych Klimatach jest także i Księżyc nigdy nie zachodzący, Bohater szlachetnego rodu, który pro tempore sprawia tu rządy, i że są tu cni Senatorowie, jako gwiazdy stałe i inni wielmożni Dostojnicy, jako planety pomniejsze, które wszędzie światło sieją, i że wszyscy razem stanowią tu Firmament najszlachetniejszy, innéj zatém racyi nie można wynaleść widząc te kraje nasze tak zmienione w piekło ciemnych czynów złości i niesprawiedliwości, które ludzie zuchwali mnożą, tylko, że to się dzieje przez sprośny podstęp i moc dyabelską, gdyż sama złość człowiecza nie mogłaby się ostać tylu Bohaterom, którzy oczami Argusa i rękami Byareusa czuwają nad szczęśliwością tych naszych Krajów. Dlatego więc w opisie tej Historyi, która działa się w latach mojéj młodości i chociaż wszystkie prawie osoby w niej występujące już znikły ze sceny tego świata, bo im Parki nić żywota przecięły, jednak dla przyczyn mnogich i godnych uwagi nie będą tu wymienione ich imiona, to jest ich parentela, a toż samo uczyni się i z miejscowościami, gdyż będą wymienione tylko territoria generaliter. Powie zatém niejeden, że to jest kalectwo téj oto opowieści i wielka w niej szpetność, ale ten, co to powie, nie uprawiał nigdy pola Filozofii, bo ludzie mądrzy, takową posiadający, nie znajdą, aby coś przez to miało ubyć substancyi téj mojéj relacyi, ponieważ rzecz to widoczna i przez mądrych uznana, że imiona ludzkie są prostym trafem czyli przypadkiem, więc...................
— Lecz gdybym nawet podołał bohaterskiej pracy przepisania tego ciężkiego, nadętego, wyblakłego rękopismu, i gdybym następnie, jak to mówią, na świat go wydał, to i któż mi zaręczy, że się znajdą ludzie dość cierpliwi, aby go odczytać?
Myśl ta, zrodzona przy męczącem wyczytywaniu stosu starych gryzmołów, które trafiły do mnie po wielu i wielu nieszczęśliwych przygodach, kazała mi zaniechać ich przepisywania i zmusiła do głębszego zastanowienia się nad tem, co z niemi uczynić wypada. — To prawda — powtarzałem w duchu przerzucając dalej pożółkłe karty — to prawda, że rękopism nie wszędzie jest tak niepospolicie kwiecisty i wzniosły. Szanowny pisarz z XVII stulecia, głównie na początku chciał cały zasób swej mądrości wykazać, w dalszym ciągu opowieści, nieraz przez czas dość długi, styl jest o wiele gładszy i naturalniejszy. Ale z temw szystkiem, jakże mu wiele jeszcze brakuje! Jest tak tuzinkowy, tak nudny, tak nieprawidłowy! Język stary, pokaleczony, całe okresy śmieszne i niewiadomo po co wstawione! Oprócz tego, hiszpańskie wyrazy tu i ówdzie wyrastają, jak kwiatki na niwie, a co jeszcze gorzej, to to, iż w niektórych najbardziej strasznych, lub rozczulających miejscach, tam, gdzie się nadarza sposobność wzbudzenia podziwu lub jakiéjś głębszej myśli, słowem wszędzie, gdzie niezbędnem jest użycie retoryki, ale retoryki umiarkowanej, bystrej, delikatnej, dobrze zrozumianej, nasz autor wraca zawsze do stylu swój znakomitej przedmowy, i przy tej zręczności gromadząc w jednę całość najbardziej z sobą sprzeczne przymiotniki, porównania i zdania, znajduje możność stania się jednocześnie niezgrabnym, nieznośnym, nadętym i śmiesznym. Oto tu naprzykład: deklamacya szumna, pisownia haniebna, styl niepojęty, a do tego jeszcze owa niesłychana zarozumiałość cechująca wszystkich prawie pisarzy z tej samej epoki i z tego kraju.
Nie, w żadnym razie niepodobna uraczyć dziś czytającą publiczność tak niepospolitą książką; to nie dla niej; tylko odrazę i śmiechby wzbudziła.

Jakież-to szczęście, że to mi na myśl przyszło zaraz na początku téj nieznośnéj pracy! A więc umywam ręce, chowam rękopism i nic już o nim wiedziéć nie chcę.
A jednak, zamykając tę starą księgę, aby ją gdzieś w kącie biblioteki zagrzebać, niezmiernie przykro mi było, iż nikt oprócz mnie nie dowie się nigdy o téj cudnéj powieści; gdyż treść rękopismu, nie wiem wprawdzie, jak się wyda moim czytelnikom, lecz mnie zdawała się naprawdę piękną i bardzo piękną. Mógłbym ją wszakże sam opracować podług starego wzoru, przerobić i podać do druku! Uchwyciłem się chciwie téj nowéj myśli, a ponieważ nie natrafiła już na żadne trudności, których-by zwalczyć było niepodobna, wziąłem się odrazu do dzieła.
Wszakże, niektóre wypadki, pewne obyczaje i prawa, które rękopism przytacza, wydały mi się tak niezwyczajne, tak dziwne a nawet haniebne, że przed uwierzeniem w nie chciałem jeszcze innych świadectw zasięgnąć i zacząłem szperać i grzebać w pamiętnikach spółczesnych memu autorowi, szukając w nich potwierdzenia tego, czy istotnie, świat w owe czasy szedł tak niecnym torem. Te badania rozwiały wszelkie wątpliwości: co krok natrafiałem na gorsze jeszcze rzeczy, i odnalazłem nawet wzmianki o niektórych osobach występujących w starym rękopiśmie. Kilka wyjątków z tych pamiętników przytoczę w ciągu mego opowiadania, aby świadczyły o prawdziwości faktów, które bez tego mogłyby się wydać całkiem zmyślonemi.
Powiedziałem przed chwilą, iż niepodobna zachować w opowiadaniu nadętego stylu jego autora z XVII stulecia. Lecz czém że ja go zastąpię i jak ta praca będzie przyjęta przez czytającą publiczność? Oto nowe trudne pytanie...
Każdy, kto nie będąc do tego upoważnionym, wtrąca się do spraw cudzych, musi już przez to samo zdać ścisły rachunek ze swojej czynności i zaciąga w tym razie pewien rodzaj moralnego zobowiązania. Z pod tego prawa, wypływającego z saméj już natury rzeczy, nie myślę téż się wcale usuwać. Przeciwnie, chcąc zupełnie zadość jemu uczynić, miałem zamiar w szczegółowém sprawozdaniu wyjaśnić wszystkie przyczyny, dla których tak a nie inaczéj pisałem i w tym celu, w ciągu całéj prący starałem się odgadnąć i przewidziéć zgóry zarzuty i krytyki, na jakie mogę być narażony. Dla miłości prawdy muszę to wyznać, iż robota sama zbyt wiele mię kosztowała, gdyż szukając zarzutów, nie zdarzyło mi się nigdy wynaleść takiego, z którym-by jednocześnie w umyśle moim nie zjawiła zwycięska odpowiedź, jedna z tych odpowiedzi, które nie rozwiązując stanowczo pytania, zupełnie je wszakże zmieniają. Często też, biorąc dwa jakieś zarzuty, kazałem im ścierać się i walczyć ze sobą, aż w końcu udało mi się odkryć, że choć tak różne z pozoru, w gruncie jednak były téj samej natury i że oba wypływały z niedostatecznego zbadania przyczyn, które muszą być podstawą sądu. Zdaje mi się, iż nie znalazłoby się chyba pisarza, któryby lepiej dowiódł, że we wszystkiem miał słuszność i że postąpił doskonale. Lecz cóż się dzieje! Oto kiedy już byłem u kresu zbierania wszystkich możliwych i niemożliwych krytyk, i kiedy odpowiedzi na nie równie już były gotowe, okazało się niestety, że utworzyły razem całą wielką księgę! Widząc to musiałem zaniechać myśli wydawania krytyk i niewłaściwej oceny, dla dwu powodów, które czytelnik uzna niewątpliwie za dobre: po pierwsze, iż książka przeznaczona do usprawiedliwienia innej książki mogłaby się wydać rzeczą co najmniej śmieszną; powtóre, że i jednej książki dosyć, jeżeli nawet nie zawiele na raz.

Aleksander Manzoni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.