Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

I.
Klasztor Ś-go Jana Lorańskiego.

Pomiędzy placem Cambrai i Kollegium Francyi, wznosi się klasztor Ś-go Jana Laterańskiego. Mieścił on zawsze zbiór dziwnych postaci, niejako zewnątrz świata cywilizowanego żyjących. Parent Duchâtelet opowiedział czem był klasztor Ś-go Jana, jego fundacyą, historyą i przywileje aż do czasu pierwszej rewolucyi. Potem stał się on schronieniem dla bankrutów i fałszerzy, robotników którzy prawu wypowiedzieli posłuszeństwo, krzywoprzysięzców, niewypłacalnych dłużników i prześladowanych pisarków.
Privat-d’Anglemont, autor który robił spostrzeżenia nad najbrudniejszemi miejscami paryzkiemi, podobnie jak Laverrier obserwujący gwiazdy, przepędził nie jednę noc w tym labiryncie, w tych pełnych dziwowiska zaułkach dzisiejszego Paryża. Dotknął on palcem nędzoty owych kryjówek, stąpał po stopniach zrujnowanych, zwanych czarnemi schodami, widział wszystkie cierpienia, boleści i poświęcenia, bo śród tego śmieciska i cnoty nie są obce. Klasztor ten, powiedział on, jest nieczystą kryjówką, mimo tego przychodzili tam ludzie i żyli w tem zarażonem powietrzu. Zalegał ten budynek plac obszerny z wielu dziedzieńcami i starym kościołem. Ogrody i wielka ilość domów jedną całość tworzące miały 50 schodów; przy każdych w tyle znajdowało się podwórze pełne błota i cuchnącego gnoju; podwórza te stanowiły przystęp do mieszkań w tym gmachu.
Mimo tylu zmian, Ś-ty Jan Lateraneński niejako zatrzymał swe dawne przywileje, swe zwyczaje i nałogi. Pamiątki średniowieczne i prawa schronienia dotychczas nietykalnie się przechowały. Gmach klasztorny zawsze jest zamieszkany przez ludność ulegającą bardziéj prawu cygańskiemu, lub egipskim tradycyom, niż kodeksowi Napoleona. Izby zajęte przez różnego rodzaju włóczęgów, ulicznych muzykantów i śpiewaków, połykających pałasze, albo rozżarzone węgle i hecarzy. Oprócz tych klass interesujących, mieścili się tam ludzie praktykujący różne drobne rzemiosła bez nazwiska i patentu. Można tam było spotkać fabrykantów rzeczy fantastycznych, trudnych do uwierzenia.
Widzieliśmy, powiada Privat-d’Anglemont, ludzi obcinających sierść królikom dla zrobienia z niéj futer; kupczących szkłem potłuczonem, i takich co odwijali jedwab ze starych kapeluszy. Warsztaty strojących lalki staremi rupieciami, czyszczących szmaty, zgoła wszelkie rodzaje niezwykłego przemysłu w Paryżu, niczem są w porównaniu z tajemnicami sabaudzkiéj industryi. Ta ostatnia wygnaną została na czarne schody. Przechodząc przez ponure korytarze, niezdrowe cuchnące wyziewy odurzają powonienie, skaczą do oczów, ściskają serce.
Kilof i łopata wypowiedziały wojnę tym kupom błota, sprzątnęły gnoje, a przez to iluż na zdrowiu ocalonych zostało! Można powziąć wyobrażenie o stanie sanitarnym 12-go okręgu Paryża, czytając sprawozdanie złożone przez p. Quatrefages.
Ludność tameczną składają po większéj części zbierający szmaty; żyją oni zwykle w jednéj izbie służącéj im razem za magazyn. Nadto od kilku lat, fabrykanci nie przyjmują gałganów tylko pierwéj oczyszczone, więc szmaciarze muszą je płukać w téj saméj izbie, gdzie śpią z żonami i dziećmi. Jeżeli zaś dostawa do fabryk zostaje zawieszona, to wtedy szybko gromadzą się w mieszkaniu kupy szmat cuchnących i wilgotnych. Fermentacya z nich wynikająca, przechodzi odrazą wszelkie wyziewy w prosektoryach, szlachtuzach i kanałach ściekowych spotykane, a tem całe rodziny oddychać muszą.
Takie to mieszkania zajmują tłumy ludzi od dołu aż do samego poddasza. Izba mieści w sobie siedm po ośm łóżek; łóżka te są pewnym rodzajem skrzynek, w których śpią trzy lub cztery osoby w ubraniu. Można sobie wyobrazić pomięszanie razem kobiet, mężczyzn i dzieci, ten straszny nieład płci, wieku, a z tąd jakie wynika zgorszenie, gdzie bezwstyd, występki ocierają się o nędzę niezasłużoną. Ale rzućmy zasłonę na ten obraz pełen zgrozy i nikczemności, aby pójść za wątkiem naszego opowiadania.
Uderzyła szósta godzina z południa. W izbie trzeciego piętra, dwie osoby odmiennej płci były zatrudnione przy stole. Tapczan w jednym kącie, kufer z łachmanami w drugim, stolik zmurszały i dwie ławki stanowiły ruchomości w tem nędznem mieszkaniu. Wązki dymnik zastępował okna. Najem tej izby kosztował 40 centymów dziennie. Była to siedziba matki Helwecyi, która od czasu porwania dziecięcia Ludwiki, dała u siebie przytułek Poecie.
Matka Halwecya przez jakiś czas zajmowała się zbieraniem gałganow, lecz odkąd p. Combalou dał jéj kapitał 300 franków wynoszący, aby zajęła się opieką dziecięcia Raula Villepont, który nie dozwolił zostawić go matce, odtąd Helwecya stała się ambitną. Złożyła ona te 300 franków w kassie oszczędności i porzuciwszy zajęcie gałganiarki, przyjęła na siebie obowiązki budzicielki. Obowiązek ten polega na tem, ażeby za zapłatą pięciu centimów na noc, uprzedzić i budzić przekupki bazarowe oraz siadające na placach, kiedy wybije godzina wzywająca je do pracy.
Matka Helwecya miała ze 30 praktyk, co jéj przynosiło 30 su na noc; przez dzień zajmowała się pleceniem koron grobowych na których można było wyczytać: Żal i pamiątka! Takie stanowisko Helwecyi obudziło chciwość Poety; wyrobił on sobie przekonanie, iż ożeniwszy się z nią zrobiłby dobry interes.
Świeca umieszczona w nędznym lichtarzu, rzucała blade światło na izbę budzicielki. Na stole talerz napełniony zupą, w któréj spoczywały dwie łyżki, ział obrzydliwą wonią tłuszczu i kapusty. Poeta popijał dziwną mięszaninę z alkoholu, pieprzu i piołunku złożoną.
— Zgubisz się twoją trzęsianką, rzekła doń z humorem matka Helwecya. — Czy nie możesz robić jak inni? sądzisz że kwarta za 11 su gorsza jest od twojéj mięszaniny?
Poeta wzruszył ramionami i odrzekł:
— Twojéj kwarty ani się poczuje, a tém mniéj twojego soku lukrowego, połyka się to bez wrażenia w gardle, bez smaku; przynajmniéj za swoje pieniądze żądam satysfakcyi. Mój truneczek drażni piersi, ile razy łyknę go dobrą szklankę, doświadczam pewnych wzruszeń... to sprawia przyjemność.
— Tak!... ale mówmy rozważnie — odezwała się Helwecya, bo każdego wieczoru w pięknym znajdujesz się stanie... aż mnie odbiega chęć pójść do merostwa.
Poeta skoczył jak oparzony i zawołał.
— Tylko proszę głupstw nie mówić... wiesz że cię kocham.
— Kochasz bo cię żywię.
— Gdyby i tak było? przecie trzeba jakiego powodu, ażeby się przywiązać do kogo. Czy znalazłabyś wielu którzyby się chcieli z tobą ożenić? Daję ci moje nazwisko... kiedy pójdziesz ze mną pod rękę, to zadawalnia miłość własną, a tém gardzić nie można.
Matka Helwecya nalała na osobny talerz zupy i podała go swemu narzeczonemu. W tym przysmaku znajdowały się kawałki wołowego ogona, kartofle, groch, kapusta, główka śledziowa, a wszystko opieprzone i gwoździkami zaprawne. Poeta rozdął swe nozdrza i wąchał zapach zupy z widoczną przyjemnością.
— To mi się nazywa prawdziwy bulion, bodajto być u siebie. W restauracyach nie można spotkać takich kąsków jak tutaj! W téj chwili dało się słyszeć bolesne kwilenie. Głos wydobywał się ze skrzyni w kącie stojącéj.
— Otóż ten bęben znowu zaczyna! krzyknęła Helwecya. Poeta już pijany, uderzył w stół pięścią i wrzasnął.
— Nie można mieć ani minuty spokojności, jeżeli się nie uciszysz to cię do dna przykuję.
Szmaty poruszyły się w skrzyni i z tego gnoju pojawiła się chuda rączka, a potem główka. Malec zaczął płakać. Poeta porwał kawał jakiś z podłogi i rzucił na dziecko, pocisk trafił powyżéj oczka, krew wytrysnęła... Powstała matka Helwecya i wyjąwszy ze skrzyni dziecinę, więcéj do skieletu podobną niż do istoty żyjącéj, zawołała:
— Nic dziwnego że dziecko krzyczy, kiedyś go skaleczył odłamem stłuczonéj butelki!
— Cóż chcesz... co znalazłem tém rzuciłem! mruczał Poeta.
Helwecya odezwała się znowu.
— Patrz jak się wije z bólu, całe skrwawione i pokaleczone.
— Uśpij go, — krzyczał z gniewem pijany.

II.
Pożar wewnętrzny.

Dziecina była naga, oblana krwią; strupy i siniaki pokrywały nędzne ciałko, tam gdzie nie było plastrów cuchnącéj materyi.
— Nie chcesz mi uwierzyć — powiedział Poeta, że ty tego bębna nie wychowasz. Gdybyś mnie usłuchała tobym go zaniósł gdziekolwiek tego wieczora, położył pod murem w Grenel albo w Vaugirard.
— A jeżeli go zażądają?
— Powiemy że umarło... i powiemy prawdę.
— Ażeby nas potem wsadzono do ciupy, — dziękuję!
— Więc ty kochasz dzieci?
Co do tego punktu, stan nędzy niemowlęcia, zbyt wymownie mógł objaśnić Poetę; w tym względzie nie było żadnéj wątpliwości. Jednakże matka Helwecya odpowiedziała ponuro.
— Własne dziecko byłabym może kochała, to które mi wzięto i zabito.... lecz cudzych nienawidzę.... chciałabym wszystkie zamordować. Kiedy spotkam jaką dziewczynkę lub chłopczyka w kącie, nie mogę przejść abym je nie wytłukła, potém ratuję się ucieczką. Targam je zwykle za uszy, a tém gorzéj dla nich, jeśli mi kawałek ciała w ręku pozostanie: wtedy dopiero doświadczam radości, i mam zadośćuczynienia...
Magera wzięła kawałek rzepy ugotowanéj i wpakowała go w usta dzieciny. Przyciśniona głodem biedna istota, mimo poparzenia się, połykała jedzenie z chciwością.
— Smakuje ci, — rzekł Poeta, — ha teraz zechcesz pić?
Pijak przytknął do buzi dziecka swą szklankę napełnioną trującym napojem, a tak przez siebie ulubionym. Niemowlę zaczęło kasłać i poniosło rękę do ust jakby nagle ból tam uczuło, wydając krzyk przeraźliwy.
— Cóż to znaczy? ten bęben uwziął się na mnie tego wieczora, — rzekł Poeta.
Helwecya odpowiedziała spokojnie: Ząbek ból mu sprawia.
— Kiedy mu ząb dokucza, to go trzeba wyrwać, odparł pijany i wziąwszy szczypce używane przez megerę do plecenia cmentarnych wianków, otworzył usteczka dzieciny, a potem szczypcami uchwycił biały ząbek niemowlęcia.
W téj chwili zapukano do drzwi.
— Nie otwieraj rzekła budzicielka.
— Odwiedziny o téj porze? zawołał poeta rzuciwszy szczypce.
— Och! och! pani Helwecyo, czy przypadkiem i ty knujesz miłosne intrygi?
Zapukano coraz silniéj.
— Kto tam? krzyknęła budzicielka. — Głos zewnątrz odpowiedział: Otwórz albo drzwi wybiję!
Ponieważ drzwi nie tkwiły mocno na zawiasach i gdy bardzo łatwo od groźby można było przejść do jéj wykonania, przeto budzicielka otwarła. Dwóch ludzi z pozoru wyglądających na rzemieślników, weszło do izby. Byli to Jan i Surypere obaj ubrani w bluzy, mając czapki zasunięte na oczy.
— Czego chcecie? zapytała matka Helwecya.
— Chcemy zabrać dziecinę którą tu masz, — wyrzekł Jan oschle.
— Dla czego?
— Aby jéj ocalić życie: już dosyć wycierpiała.
Matka Helwecya, spodziewając się skorzystać z tego zdarzenia, powiedziała:
— Dano mi malca na wychowanie, więc go nie mogę puścić za darmo.
Dziecko zdziwione widokiem przybyłych przestało krzyczeć i utkwiło swe duże oczy w niespodziewanych gości.
— Pojmujecie panowie, że ta pani wzięła na siebie obowiązek, a z nim i odpowiedzialność, — odezwał się Poeta....
— Milcz! rzekł Jan z obrzydzeniem, — jesteś na wpół umarły i zgniotę cię jednym uderzeniem nogi.
Budzicielka pomiarkowała że niepodobna było stawiać oporu, zawołała więc:
— Tę biedną okruszynę kochaliśmy i pielęgnowaliśmy jak swoje własne.
— Zabierz dziecię, rzekł Jan.
Suryper wziął malca. — Patrzajcie jak przytuliła się do mnie ta odrobina, szeptał z zadowoleniem, a spostrzegłszy przerażony ślady uderzeń i podrapań na ciałku dziecięcia, krzyknął: Och nikczemni!
Jan Deslions rzucił piorunujące spojrzenie i zawołał:
— Najwinniejszych tu brakuje, lecz karę muszę rozpocząć.
Do świecy zbliżył kawałek gazety i zapaliwszy papier przesunął przed ustami poety. Zaledwie dotknął twarzy nikczemnika, kiedy on krzyknąwszy upadł na ławkę.
Suryper z dziecięciem na ręku szedł po szerokich schodach.
Jan tymczasem ujrzał z ust poety wydobywający się niebieskawy płomień. Fakt ten niezwykły, nie jest przecież zbyt rzadkim, jak to powszechnie mniemają. Nadużycie trunków alkoholicznych spowodowało nie raz zapalenie się ich we wnętrznościach pijaków, widziano to wielokrotnie, mianowicie w miastach Stanów Zjednoczonych. Przed kilku laty donosiły tameczne dzienniki o jednym człowieku, który z powodu zapalenia się w jego wnętrzu spirytusu, umarł po czterech dniach śród najokropniejszych cierpień.
Jan zeszedł na dół dla złączenia się z Suryperem. Fiakr oczekiwał na placu Cambrai, a w powozie siedziała Petronella-Cecylia córka Surypera, którą już w domu jéj ojca poznaliśmy. Cecylia obwinęła szalem dziecinę i dała mu napić się ciepłego mleka, z butelki umyślnie na ten cel przywiezionéj. Fiakr ruszył w kierunku Auteuil.
Tego dnia krążyły na giełdzie bardzo nieprzychylne wieści o rozpaczliwym położeniu domu handlowego Villepont i Comp. Mówiono o jego blizkiem bankructwie i ciż sami co swój majątek najwięcéj zawdzięcza i bankierowi z ulicy Chaussèe d’Antin, pierwsi krzyczeli przeciw niemu. Członkowie rady nadzorczéj każdego z wydziału w banku Villeponta, oskarżali gerenta, to jest naczelnika domu, o oszustwo. Opowiadano że składał rachunki nierzetelne, czerpał z kapitału żeby dawać wielkie dywidendy; był to więc złodziéj, fałszerz, bandyta. Publiczność zbiegła się tłumnie do bióra Villeponta, każdy domagał się swych pieniędzy, rozbijano się kto pierwszy będzie zaspokojony. Na wieczór nie zostało ani franka w kasie, tak z depozytów, jako i z gotowizny.
Nazajutrz rano ogłoszono bankructwo, aktywa wynosiły 15, pasywa zaś 120 milionów; Villepont był zupełnie zniszczony. Zaniesiona została skarga o nadużycie zaufania przez pewnego Piotra Brunier, który miał upoważnienie do działania od lorda Trelauney. Należy wierzyć że Villepont nie był spokojny w swojem sumieniu, gdyż ratował się ucieczką, zabrawszy dyamenty nieboszczki żony i kilka tysięcy franków, które zdołał skupić naprędce. Ścigano go aż do Hawru gdzie jak mówiono miał wsiąść na okręt płynący do Stanów Zjednoczonych.
Raul przyzwyczajony do zbytku, miękko wychowany, nagle ujrzał się opuszczony, nie mając ani odwagi, ani energii. Jego powozy i konie zostały zagrabione; nie mógł mieszkać w pałacu swym tylko tymczasowo. Cóż miał począć? Nie czuł on się zdolnym ani do urzędu, ani do żadnego zatrudnienia; zostać żołnierzem, to już zapóźno.... Po skromnym obiedzie w niepozornéj kawiarni na ulicy Ś-o łazarza, Raul smutny wrócił do opustoszałego pałacu. Zadzwonił lekko, pokornie. Odźwierny zaledwie raczył bramę uchylić. W mieszkaniu portyera siedziało dwóch czy 3-ch lokai bez służby, złorzecząc Villepontowi.
— To nikczemnie, — mówili oni, kiedy kto wie że zbankrutuje, a nie uprzedzi o tém na ośm dni służących!
Przebiegł dziedziniec i schody przedsionka, a przeszedłszy salę jadalną gdzieśmy go widzieli śniadającego z Adryanem Saulles i lordem Trelauney, zamknął się w sypialnym pokoju. Rzucił on z żalem ostatnie spojrzenie na meble wykwintne, jako znak pożegnania swych sprzętów które nabył u pewnego kupca jako osobliwości. Uśmiechały się doń kwiaty w etażerkach. Portret — pamiątka kilku tygodni miłostek, mówił doń: dobry wieczór Raulu! A miniatury Veneuci, Ywony Pen-Hëet, i kilku bogiń teatralnych, przypominały mu dnie szczęśliwe. Już nie pojedziecie używać przechadzki na jeziorze, ekwipaże tumanem kurzu zaćmią powietrze, pomiatając piasek kołami różowemi i ażurowemi. Lasek buloński oświeci słońce, napełni się płcią nadobną, amazonki będą galopować po alei cesarzowéj — a on, Raul, już tam więcéj nie będzie!

III.
Co przewiązuje do życia.

Surdut wytarty, kapelusz odświeżony, bez rękawiczek — możeż w takim stanie istnieć na świecie on elegant czystéj krwi, on tak wszędzie pożądany? Ukryty w miękkim fotelu, pogrążony w bolesnych dumaniach? Raul rozczulił się nad sobą i mimowolnie zapłakał. Oskarżając los o niesprawiedliwość, nareszcie zdecydował się zrobić krok stanowczy.
Otworzył więc biórko, wyjął z niego pudełko z pistoletami i spróbował cynglów. Broń była w porządku, wszystkie sprężyny działały wybornie. Haul włożył ładunek, potem wziął arkusz papieru, pióro najlepsze.... i zamyślił się.
Niepodobna odbierać sobie życia bez pożegnania na piśmie pozostałych na tym padole. Nie było prawie przykładu samobójstwa, żeby umierający porzucił świat niewdzięczny, bez poświęcenia mu jakiéj bądź poezyi. Człowiek nim się zabije, lubi rzucić na swój grób kilka kwiatów retoryki.
Powiedzieliśmy że Raul się zadumał. Do kogóż napisze? nie ma już przyjaciół. Jego list przechodziłby z rąk do rąk w klubie. Wyśmianoby go w Zgodzie. Tam znajdują się ludzie, których z upodobaniem poniżał swoim przepychem, ci wcale go żałować nie mogą. Był tylko jeden człowiek do którego mógłby napisać z niejaką pewnością zyskania współczucia....
Haul przeto skreślił jego nazwisko, — Adryan Saulles. Następnie list zawierał te kilka wierszy.
„Rzucam ten świat, przyjacielu! Nieszczęśliwy grom jaki we mnie uderzył, jest tego rodzaju, że mi odjął wszelką moc duszy. Żadnem złudzeniem już mamić się nie mogę; świat ten jest samolubny, pełen próżności...
W tém miejscu Raul usłyszał tuż przy sobie wybuch śmiechu ironicznego, obejrzawszy się więc, ujrzał za sobą lorda Trelauney który czytał ponad ramieniem piszącego.
— Pan tutaj? rzekł Raul powstawszy.
— Tak, we własnéj osobie.
— Jakim sposobem pan wszedłeś?
— Przez drzwi nieinaczéj.
— Któż panu otworzył?
— Pański lokaj.
— I pan śledziłeś moje cierpienia?
— Dla czego mówisz tak głośno?
— Lecz dla czego mój los może pana interesować?
— Mam do tego bardzo ważny powód. Znajdowałem się tu ukryty za firankami i widziałem jak nabijałeś twe pistolety.
— I cóż to pana obchodzi?
Trelauney oparł się o kominek i rzekł:
— Więcéj niż się panu zdaje.
— Może pan masz ochotę przeszkodzić memu samobójstwu?
— Mam bozwątpienia.
Raul uśmiechnąwszy się boleśnie, wyrzekł:
— Dlaczego pan pragniesz abym żył jeszcze?
— Zanim na to odpowiem, muszę najprzód wiedzieć dla czego chciałeś umrzeć. Czy już nic nie przywiązuje pana na ziemi? Prawda że twoi przyjaciele lubili tylko przyjemność, być przyjmowanemi w twoich salonach, ciągnąć bank przeciw tobie. Odwiedzali cię, bo wypada ażeby ludzie światowi ko munikowali się między sobą i żeby człowiek trzymający konie, prawdopodobnie nie miał innych stosunków, bez ubliżenia sobie — tylko z takiemi co ich nie trzymają. Twój ojciec popłynął do Ameryki, nic ci nie zostawił prócz wątpliwéj sławy nazwisko.
Nie masz matki, — nikt, nikt się tobą nie interesuje. Pozostaje ci tylko jeden sposób, zostać fotografem, lub nauczycielem konnéj jazdy. Ale to jest boleśnie, kiedy cię wychowano w zbytkach i wygodach. Kobiety dawniéj ubiegające się o twą przyjaźń, teraz na ulicy będą cię unikać, trzeba wykreślić się z trzech klubów, nim cię o to poproszą... Położenie twoje jest przykre, smutne, zgadzamy się oba pod tym względem.
— A więc panie, — przerwał Raul, — dlaczego stajesz między mną a pistoletem?
Trelauney mówił daléj:
— O gdybyś czuł co to jest obowiązek! gdybyś miał żonę i dzieci.... wtedy rzuciłbyś zdała od siebie broń zabójczą. Nie mamy prawa zabijać się kiedy byt dwóch istot od nas zawisł. Wtedy znalazłbyś w sobie energią, zdobył się na poświęcenie, o czem teraz powątpiewasz!
— Żonę... dziecię!.... wyszeptał Raul.
Trelauney dobył z kieszeni gazetę wieczorną i wskazawszy Raulowi jeden ustęp, rzekł, czytaj. Artykuł znajdował się między rozmaitościami. Raul przeczytał następujące doniesienie:
„Fakt nadzwyczajny, wypadek wewnętrznego spalenia się miał miejsce wczorajszéj nocy w izdebce Ś-go Jana Laterańskiego. Pewien człowiek oddawna nadużywający gorących trunków, przypadkiem zbliżywszy ogień do ust, uległ zapaleniu się w nim spirytusu i tak gorzał przez kilka godzin. Nędznik ten mieszkał u trudniącéj się zbieraniem szmat, z którą jak mówią miał się ożenić. Dręczony strasznem cierpieniem, porwał gałganiarkę i usiłując wdmuchać ogień w jéj usta, popalił nieszczęsnéj włosy i oczy. Napróżno ta kobieta starała się odepchnąć rozwścieczonego; straszną walkę toczyli między sobą, tarzając się po podłodze oraz gryząc i szarpiąc ciało bez litości... Sąsiedzi przybiegłszy na miejsce tego wypadku, nie znaleźli tylko kupę popiołu i kości. Niewiadomo co się stało z dzieciną, zostawioną u tych ludzi przez nieznajomych rodziców na wychowanie.
— To okropne, — rzekł Raul, rzucając na stół gazetę. Lecz nie pojmuję jaki związek może mieć ten wypadek z mojem położeniem.
— Dam ci zaraz klucz do téj zagadki. Ta mała istota o któréj wspomina gazeta, jest dziecięciem Ludwiki Deslions... dziecięciem które Combalou zobowiązał się ukryć na zawsze, jednem słowem, ta istota jest twoim synem.
— Moim synem! wykrzyknął Raul z przerażeniem.
— Nie ma wątpliwości. — mówił daléj Trelauney. Ludwika była czystą, niewinną dziewicą, ona wierzyła twym przyrzeczeniom, ona cię kochała. Dziecko ma dzisiaj dwa lata, wycierpiało męki mogące zabić starego człowieka.... a ty jego ojciec! chciałeś się zastrzelić, ponieważ lękałeś się iż będziesz biednym bez majątku.... ach!
Trelauney w téj chwili zaśmiał się takim śmiechem pogardy i takiem oburzeniem, że mimowolnie Raul musiał schylić czoło ku ziemi.
— Co pan chcesz abym uczynił? wyjąknął.
— Nie wiadomo co się stało z dzieckiem, nie prawdaż? — ale ja wiem.
— Pan!..
— Uniosłem go daleko od tych morderców których Bóg sam ukarał... Oddam ci syna wtedy, gdy na to zasłużysz, gdy będzie można powierzyć twojéj opiece jego życie, tobie któryś chciał się targnąć na swoje własne, ręką świętokradzka!
— Panie....
— W tedy doświadczysz radości ze spełnienia najszczytniejszych obowiązków, w zaparciu się siebie, w poświęceniu. Odwagę któréj ci teraz zabrakło, poczerpiesz w miłości twéj żony.
— Co pan chcesz powiedzieć?
— Ludwika jest ocalona... czy chcesz ją zaślubić?
— Lecz z czego żyć będziemy!
— Kupiłem dobra twojego ojca....
— Wiem.
— Będziesz tam rządcą z dwóchset frankami pensyi na miesiąc.
— Któż jesteś, — zawołał Raul.
— Czy zgadzasz się na to, — zapytał Trelauney.
Raul wahał się, stojąc zamyślony; wtedy lord podał mu pistolet i rzekł głosem uroczystem: Wybieraj.... lecz wspomniej Raulu, że Ludwika cię kocha, że ona nigdy nie kochała tylko ciebie, żeś ją uwiódł a jednak ci przebaczyła!.....
— O tak, tak przyjmuję twą ofiarę! — powiedział Raul.
Teraz wyjawię ci kto jestem. Już raz spotkaliśmy się w naszem życiu; wtedy nosiłem inne nazwisko, odtąd zmieniło się me oblicze.... dawniej nazywano mnie Janem Deslions, — jestem bratem Ludwiki.
— Pan?... i Raul chwyciwszy podaną rękę przez Trelauney’a zrosił ją łzami.
— Bogu niech będą dzięki! — zawołał Jan. — Niedawno płakałeś jak nikczemnik, teraz uroniłeś łzę uczciwego człowieka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Jan Deslions rozpoczął dzieło wymiaru sprawiedliwości i pomsty, tymczasem stowarzyszenie dwudziestu i jeden, wiło się jak wąż posiekany, którego członki złączyć się usiłują.
Był to dzień 15 Października. Tej nocy mieli się zebrać stowarzyszeni w domu na ulicy Ś-go Ludwika. Członkowie przybyli mając twarze czarnemi maskami zasłonięte.
Robert Kodom policzywszy obecnych, rzekł:
— Znowu jest nas tylko dwudziestu! zostaliśmy zdradzeni i bez wątpienia nasz skarb musi być roztrwoniony....
— To jest niepodobieństwem! szepnęli stowarzyszeni.
Robert Kodom porwał pochodnię i zawołał:
— Możemy się o tem przekonać....

IV.
Zamek Charmeny.

Kodom poszedł kurytarzem podziemnym wraz z całą bandą.
— Patrzcie! zawołał, — cysterna jest próżna...
— Podnieśmy kamień, — rzekł jeden z członków.
Kamień został usunięty, stowarzyszeni ujrzeli pod wodą swoje skarby, błyszczące jak skalne kryształy.
— Nie wszystko się tu znajduje, — mruczał Robert. — Tam w kącie wprawdzie leży czyste złoto w sztabach nagromadzone, lecz między beczkami są też i puste. Furgat nie żyje, zostaliśmy zrabowani! Wiecie że hrabia Nawarran zniknął, komuż przekazał naszą tajemnicę? Kto wie czy między nas nie wcisnął się potężny nieprzyjaciel?
Jeden z bandy wystąpił naprzód i uchyliwszy maski pokazał swą twarz ogorzałą; był to Dostojnik zabójca Furgata.
— Furgat, — rzekł — został zamordowany i domyślam się kto był jego zabójcą.

. Znajduje się człowiek mający wyryty na ramieniu znak przywództwa.
— Widziałeś go? zapytał Robert.
— Widziałem.
— Jego nazwisko?
— Każe się nazywać lordem Trelauney.
Robert pięście zacisnął i rzekł:
— Trelauney, ach to ten sam który zna tajemnicę Wandy, który oswobodził Madziara i poważył się przedstawić w pałacu na ulicy Ponthieu za pośrednictwem Adryana Saulles! Odgadłem wszystko przy pierwszem z nim spotkaniu. Lecz jak go zdołamy pochwycić? Znam się na ludziach, dla tego powiadam, że on jest strasznym nieprzyjacielem. Co bądź, musimy walczyć, stowarzyszenie 21 nie jednego wroga już pokonało.
Dostojnik uważając tę chwilę za korzystną dla siebie, odezwał się do zgromadzonych.
— Pokazałem wam moje oblicze, teraz wiecie kto jestem, nazywam się Riazis-Bey. Towarzystwo paryzkie przywykło liczyć się ze mną. Gdzieindziej nazywają mnie księciem.... potrzebuję was, wyrzeczcie czy mogę być waszym przewodnikiem?
— Panowie, — przerwał Robert Kodom — Książę Riazis wyższym jest od wszelkiego podejrzenia, z tego względu przewództwo nie może być w lepsze ręce powierzone. Nadto nienawidzi tych, którzy nie boją się wypowiedzieć nam wojny. Trzeba otrzymać zadośćuczynienie od ludzi, pragnących nas rozproszyć i zgubić. Żelazem i trucizną należy skończyć ze zdrajcą; za tę cenę można się ocalić. Jeżeli mi zawierzycie, to oddamy staranie o wymiar zemsty Riazisowi, a skoro w trzy miesiące uwolni nas od lorda Trelauney i barona węgierskiego jego wspólnika, wtedy na ręku naszego obrońcy wyryjemy znak władzy, niegdyś postrach siejącéj, dziś prawie zapomnianej.
Trucizny w czarnym gabinecie spoczywają, kiedy nasi wrogowie wolno chodzą po Paryżu, noże rdzewieją w pochwach naszych zbirów! Nasze skarby maleją zamiast się powiększać, jeszcze rok takiego stanu, a nasze weksle ciągnione na naszych bankierów, powrócone wam bez zapłaty zostaną. Strzeżcie się! bo możemy wpaść w ręce sprawiedliwości jak zwykli winowajcy, a kto wie czy trybunały raz wtrąciwszy się w nasze interesa, będą tak łatwe do zwalczenia jak nasze wrogi....
Zimny dreszcz przeniknął słuchaczy.
— Śmierć nieprzyjaciołom! zawołano jednogłośnie.
Riazis korzystając z panicznego przestrachu, zrobił uwagę, że znak służący przewódzcy, byłby mu nieodzownie potrzebny i dodał:
— Nie mogę być pospolitym mordercą, ani nawet narażać swoją osobę na podobne wypadki; mogę tylko dawać rozkazy i te winny być wykonane. Potrzebuję całéj naszéj armi. Nadto ludzie znajdujący się w kamieniołomach, jak również i ze wzgórzu Śéj Genevievre, są tylko Furgatowi posłuszni. Władza jakąbyście mi udzielili byłaby pozorną, gdybym éj od dnia dzisiejszego nie używał w całéj obszerności.
Stowarzyszeni wyszli dla naradzenia się. Następnie, na wniosek Roberta Kodom, Riazis otrzymał znak dowództwa, ale trupia główka z jéj emblematami tylko za pomocą pewnego kwasu na jego ramieniu wyrytą została, we trzy miesiące bez śladu zniknąć mogła, tak że wrazie zdrady, Riazis nagle ujrzałby się przez swą armią opuszczony.
Kiedy stowarzyszeni dwudziestu i jeden obmyślali środki obrony, Trelauney ze swéj strony zdążał do wytkniętego sobie celu. Margrabia Charmeney wrócił na wieś, a Blanka jak pierwéj robiła konno wycieczki w okolice. Mieszkanie margrabiego stanowił jeden z tych szlacheckich domów, który z nawyknienia nazywano zamkiem, chociaż do tego nie miał żadnego prawa, prócz dawnych wspomnień do téj miejscowości przywiązanych. Zamek ów liczący zaledwie jeden wiek istnienia, miał jednak pozór starodawnego budynku. Wzniesiony z ciosowego kamienia składał się z korpusu o jednem piętrze i dwóch wież, które pretensyą do zamku niejako usprawiedliwiały.
Wybiła ósma godzina wieczorem: Blanka siedziała przy oknie w głównym salonie. Fortepian był otwarty; kilka książek leżało na dębowym stole; margrabia po obiedzie drzemał w wielkim fotelu. Blanka marzyła.... Trudno byłoby zdać sprawę z uczuć, które ją w zadumę pogrążyły. Liczyła ona dwudziestą pierwszą wiosnę, a w około niej nie można było dostrzedz śladu zapowiadającego zmianę jéj położenia, tak przez każde dziewczę pożądanego o czem wszakże Blanka sama przedsobą zataić usiłowała.
Smutny też był pobyt dziewicy w zamku Charmeney! bo margrabia zaledwie zgodził się trzy miesiące mieszkać w Paryżu. Zresztą Blanka nie lubiła ani balów, ani hucznych zabaw. Co dla innych stawało się potrzebą, stanowiło największą przyjemność, to dumne dziecko uważało za błyskotkę jej niegodną. Nie lubiła ona poddawać swój kibici w tańcu młodzieży, która płomienistym wzrokiem rzucała na jej ramiona. Częstokroć odpychała rękę zbyt natrętnie ją ściskającą.
Blanka siedząc w otwartem oknie, patrzała na daleką okolicę, szukając tego czego tam ujrzeć nie mogła. W wiekach średnich znudzone kasztelanki spędzały czas wyglądając godzinami z wysokiej wieżycy. Panna Charmeney rzuciła okiem na drzemiącego ojca i czoło jéj zachmurzyło się. Jedyny człowiek z którym mogłaby pomówić, on jeden szczerze ją kochający, spał teraz chrapiąc niemiłosiernie. Blanka obróciwszy się znowu do okna, schyliła głowę jakby pod ciężarem natrętnych myśli. Jéj rysy twarzy nie miały nic dziecinnego, przeciwnie objawiały pewną rozwagę i smętny wyraz oblicza pochodzący z nawyknienia do długich zadumań.
Niewiadomo czy przez nieuwagę, czy też umyślnie upuściła książkę, a łoskot jakkolwiek nie wielki, obudził przecież uśpionego margrabiego.
— Ty jesteś tutaj Blanko?
— Tak ojcze.
— Należało zadzwonić żeby lampę przyniesiono.
Blanko wstała i wydała rozkaz oświetlenia salonu.
— Myślałem rzekł margrabia, — o tym biednym Villeponcie; wieczorem czuję iż mi go niedostaje, przywykłem grać z nim kilka partyj, a gdy jeszcze proboszcz nie przyjdzie, to już nie wiem co mam z sobą zrobić.
— Czy ojciec zrobił wizytę nowemu właścicielowi w Mesnil?
Margrabia wzruszył ramionami i zawołał.
— Kto to jest ten kawaler Pulnitz! de Pulnitz! Nie pojmuję jak może się sadowić na wsi cudzoziemiec bez ważnych powodów, bez rodziny. Niech sobie wróci do swego kraju, jeżeli go ma tylko! Mnie nigdy nie przyszła myśl zamieszkać w Prusach lub gdzie indziéj.
— Może on jest wygnańcem?
— Jeżeli nim jest niech nas o tem uprzedzi, nim zaś to zrobi, nie mogę zaufać takim i jemu podobnym przybyszom.
— Jednakże przekonałeś się mój ojcze, że pan Villepont był gościem mogącym nas skompromitować.
— Zapewne.... lecz kto mógł przewidzieć że bogaty bankier skończy w taki sposób, iż weźmie nogi zapas i drapnie jak zwyczajny kramarz. Szereg nieszczęśliwych spekulacyj, niepowodzeń były tego przyczyną. Co bądź, ten leśniczy który strzelił do twego konkurenta, wielką nam zrobił przysługę.
— Ach zapomniejmy o tem, odezwała się margrabianka. Lecz ojciec mówił daléj:
— Co się stało z tym chłopcem? On nie był bez serca. Mówią że wsiadł na okręt i popłynął do kolonii, gdybym wiedział gdzie się znajduje, to napisałbym do niego, aby wrócił do kraju. Nie wie bezwątpienia, iż sprawa ta nie wywołała żadnych złych następstw, a jednak rozstał się na zawsze ze swą starą matką.
Blanka otarła łzę, któréj powstrzymać nie mogła.
— Raulowi musiała zgasnąć zuchwała mina, — ciągnął dalej margrabia. Są ludzie, którzy bez majątku stają się istnemi zerami. Teraz nie ma już 50 żakietów, dwustu kamizelek do zmiany. Jak on był zabawny ze swemi krawatami rozmaitych kolorów!
— Raul znajduje się w naszéj okolicy mój ojcze.
— Nie wiedziałem o tem....
— Widziałam go wczoraj, — powitał mnie skromnie.
— A co on tu porabia?
— Jest rządcą w majętności, należącej dawniéj do jego ojca.
— U tego anglika?
— U lorda Trelauney ojcze.

V.
Jakim sposobem suchą nogą przechodzono przez studnię.

Margrabia zdziwiony rzekł:
— Ale to dobry człowiek ten anglik! Bardzo piętnie z jego strony, że dał przytułek i chleb biedakowi.
— Kto wie? przerwała Blanka, — może Raul ma jaki błąd do naprawienia.
— Teraz kiedy jest ubogim powinien zaślubić siostrę leśniczego. Ach jakże się gniewam że nie wiem gdzie do niego pisać!.. on by to wszystko załatwił.
Margrabia zaśmiał się ironicznie, potem dodał:
— Ale, ale, zapewniano mnie, że Jan szalenie w tobie się kochał.
— Czy temu wierzysz ojcze? odpowiedziała Blanka z niejakim kłopotem.
— Czy byłaś mu wzajemną, ażeby zostać panią Janową?
Blanka usiadła do fortepianu, chcąc uniknąć odpowiedzi. W téj chwili otworzyły się podwoje, a lokaj wymienił nazwisko lorda Trelauney.
— Niech wejdzie, — rzekł margrabia, obróciwszy się do córki dodał: — odwiedziny te dozwolą, nam zabić przynajmniéj pół godziny....
Blanka powstała utkwiwszy wzrok we drzwi któremi wszedł lord Trelauney.
— Dobry wieczór margrabio, przebacz mi moje natręctwo i ukłoniwszy się z uszanowaniem, dodał:
— Mam zaszczyt powitać panią.
Blanka na to odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, tymczasem margrabia zawołał:
— Milord dla nas natrętny? och, och, jestem bardzo szczęśliwy gdy mam z kim pomówić. Nie potrafisz sobie milordzie wyobrazić, jak nasza okolica mało jest przyjazna, nikt się nie komunikuje z sąsiadami, każdy siedzi w domu, ach to nie do zniesienia.
Margrabia przysunął krzesło, Trelauney usiadł.
— Mam jednakże inną wizytę do oznajmienia....
— Jaką?
— Książę de Laroch-Maubeuge poluje w lasach niedaleko Houdan. Przybył on z kilkoma paryżanami, między ktoremi znajduje się pewien baron Maucourt.
— Ach milordzie, zawołał p. Charmeney, — biegają bardzo niekorzystne wieści o tym panu, powiedz mi czy w nich jest cokolwiek prawdy?
— Niewiem panie margrabio, zapewniają że p. Maucourt żyje kosztem pewnej damy....
— I że ukradłszy listy kompromitujące margrabinę Bryan-Forville, usiłował takowe jéj sprzedać. Musiała margrabina załatwić tę sprawę, gdyż o niej wszystko ucichło.
— Bo Robert Kodom nie lubi żartów gdzie idzie o honor powiedział p. Charmeny. — Zrobił wielkie ofiary żeby jego córka została margrabiną, przeto ani on, ani jego zięć nie łatwoby przebaczyli wyrządzonego im skandalu.
— Cokolwiek w tym względzie zaszło, przecież ci panowie mają zamiar jutro oddać panu wizytę, a jeżeli jestem dobrze zawiadomiony, mniemam że przybycie księcia Laroche-Maubeuge ma na celu jakiś interes.
— Jaki?
Trelauney spojrzał bystrona pannę Charmeney, która natychmiast oczy spuściła.
— Mówią że książę bardzo zajmuje się córką pana margrabiego...
— Och, och!
— Że zaś pana nie spotykają w Paryżu, przeto muszą go szukać aż we własnym domu.
— Patrz, patrz, — rzekł margrabia, — słyszysz Blanko, znowu nowy konkurent.
— Oh! zawołała Blanka, — wiesz mój ojcze, iż nigdy się nie zgodzę na zaślubienie jednej z tych maryonetek, które za granicą nazywają paryzkiemi artykułami....
— Książe nosi piękne nazwisko...
— Ale go bardzo źle nosi!
— Posiada znakomity majątek...
— Lecz tak szkaradnie go używa!
— Księże jest arcymodnym kawalerem....
— Umysł jego płaski, pospolity.
Trelauney słuchał z prawdziwem zadowoleniem toczącéj się rozprawy między ojcem i córką. Blanka broniła swych przekonań uporczywie. Kiedy książę Laroche-Maubeuge zjawił się w zamku, margraia ze złośliwy intencyą kazał go natychmiast poprosić do salonu. Blanka lodowato odpowiedziała na grzeczności księcia. Naturalnie, baron Maucourt nie pominął sposobności ażeby się wcisnąć do margrabiego Charmeney. Wszakże nie mógł on ani na chwilę pozostawać w błędzie, co do pogardliwego przyjęcia jakiego tam doznał; nie proszono go aby usiadł, wziął więc sam jedno z poblizkich krzeseł; kiedy odważył się odezwać nie odpowiedziano mu wcale. Książę był bardzo zajęty Blanką, nie zyskawszy jednak żadnego znaku przychylności, prócz objawów zniecierpliwienia i złego humoru; wyszedł więc z piekłem w duszy. Trelauney równocześnie z temi gośćmi pożegnał margrabiego, a odchodząc zapytał Blanki, czy nazajutrz ma zamiar używać konnéj przejażdżki.
— Bez wątpienia, — odpowiedziała, — to jedyna moja rozrywka.
— Będę więc miał zaszczyt spotkać panią, gdyż także chcę zrobić wycieczkę do lasu, — odezwał się Trelauney.
— Więc do jutra, — rzekła Blanka.
— Do jutra, odpowiedział lord ukłoniwszy się przy pożegnaniu.
Była to głośno zapowiedziana schadzka w obec margrabiego. Ważność tych szczegółów nie uszła uwagi ani księcia, ani barona Maucourt; zaczęto więc mówić w okolicy o możliwości blizkiego zamężcia panny Charmeney z gentelmanem, którego ojciec był przyjacielem lorda Byrona.
Trelauney postawiwszy z téj strony swe interesa na dobréj stopie, powrócił do Paryża, bo chciał skończyć z domem na ulicy Ś-go Ludwika i z bandą tajemniczą. Nie ukrywał on przed sobą wszelkiego rodzaju zawad, jakie mógł spotkać w dokonaniu tego zamiaru, ale dzieło zemsty powinien był spełnić o własnych siłach. Niepodobna mu było przyzwać do tej sprawy pomocy trybunałów, związkowi bezwątpienia zdołaliby umknąć przed ścigającą ich ręką sprawiedliwości. Jedno tylko nazwisko stałoby się odpowiedzialnem za wszystkie, nazwisko hrabiego Nawarran — jego ojca. Nadto Jan pomniał ile hrabia wycierpiał i nie mógł pomyśleć bez uczucia głębokiéj boleści, o swéj matce która dostawszy pomięszania zmysłów, zeszła z tego świata. Nakoniec nazwisko to chciał odzyskać bez zmazy dla siebie i swój siostry. Zabójstwo zaś dozorcy w lasku Wenseńskim prawie mimowolnie spełnione, uważał jako wypadek fatalizmu. Nagrodzić o ile można wyrządzone krzywdy, oddać biednym skradzione skarby, to był cel który sobie naznaczył.
Madziar stał się dlań pomocnikiem pewnym, wiernym i groźnym dla wrogów w téj walce na śmierć i życie. Był on wsparciem szacownem jakie mu Opatrzność na téj drodze zesłała. Jan i Madziar naradziwszy się, poszli do domu na ulicę Ś-go Ludwika, aby zbadać dokładnie miejscowe położenie. Już wspomnieliśmy że był to budynek w budynku, podobny do pudła magika. Dom ten jak wszystkie inne miał podwórze, które przebywszy, przez schody można było wejść na obadwa piętra. Drugi zaś czyli wewnątrz pierwszego umieszczony, miał komunikacyą z ulicą i dziedzińcem tylko przez studnią. W niéj znajdowały się rozgałęzienia podziemne i wązkie schody prowadzące do wnętrza murów....
Jan spuścił się do połowy studni, trzymając latarnię mocne światło rzucającą. Madziar pochylony nad studnią rzucił doń kamień. Usłyszano wtedy suche stuknięcie, a kamień zamiast zanurzyć się pozostał na powierzchni wody. Jan zniżył latarnię i ujrzał na dnie zamiast wody szkło okrągłe zrysowane przez uderzenie kamieniem. To szkło gatunek zwierciadła, stanowiło pokrywę i dozwalało suchą nogą dna dosięgnąć.
Kiedy Jan spuścił się na spód studni, Madziar wkrótce tam przybył. Oba poszli do gabinetu trucizn. Jan wziął kilkanaście flaszek, które mógł potrzebować, resztę potłukł.
— Zabierzemy akta równocześnie ze skarbami, rzekł do Węgra. Jutro uprowadzę ztąd wszystko.
Następnie udali się drogą do cysterny prowadzącą; gdy się tam zbliżali, ujrzeli zdała błyszczące światełko.
— Nie jesteśmy tu sami, — rzekł po cichu Madziar.
Jan zgasił swą latarnię. Wtedy spostrzegli Dostojnika i Roberta Kodom schylonych nad otworem prowadzącym do piwnicy, gdzie spoczywały nagromadzone skarby związku dwudziestu i jeden.
— Tajemnica tyle lat strzeżona, — odezwał się Robert, — teraz jest prawie nadwerężoną. Inni oprócz nas dotarli aż do tjé piwnicy. Trzeba naszą potęgę ocalić. Tu zaledwie jedna stopa wody osłania przystęp... Naprzód należy nam ochronić od zaguby majątek stowarzyszenia.
— Czy zrobiłeś to, cośmy uradzili? zapytał Riazis.
— Tak, — odpowiedział Robert. — Kupiłem dom na placu Panteonu. Tam piwnice dotykają katakumb, tylko potrzeba mur przebić, a przejście będzie dokonane. Tam to będziemy mieli przepaście bardziéj tajemnicze, milczące i głuche, niż kryjówki które nas tutaj zdradziły.

VI.
W którym spotykamy się z panem Poitevin.

— Wodociągi przeprowadzone są po nad katakumbami. W pewnych odległościach znajdują się otwory, któremi można widzieć spokojnie w cieniu płynącą wodę. Drogi nie zbadane sięgają daleko. Dwa razy do roku odwiedzają katakumby, a przerażona publika widzi w kostnicy jeszcze świeże trupy swych nieprzyjaciół.
— Więc tam będziemy się schodzić teraz? zapytał Riazis.
— Jeszcze nie.... Tu za trzy miesiące zbierzemy się po raz ostatni, potem opuścimy to schronienie pogwałcone przez tych co zrobili z niego pułapkę, jeżeli do tego czasu nóż naszych ludzi nie otworzy ich piersi!
Robert i Riazis wracali na powrót i okrążywszy róg kurytarza zniknęli w śród ciemności.
— Patrz, — rzekł Jan, — nie mamy czasu do stracenia, ci panowie chcą uprowadzić kasę, trzeba ich uprzedzić.
Nazajutrz o siódmej rano, sąsiedzi domu na ulicy Ś-go Ludwika, ujrzeli z zadziwieniem mnóstwo fur używanych do przewożenia rzeczy, które zaszły przed bramę wiecznie zamkniętą. Ludzie użyci do wynoszenia byli zaufani Surypera i zrekrutowani w kamieniołomach Chaumont. Sześciu olbrzymiéj postaci chłopów łowiło w piwnicy sztaby złota, naczynia kościelne i dyamenty, składając takowe na trawie w ogrodzie, a sześciu innych pakowało je do skrzyń obszernych.
Kiedy wozy zostały naładowane, ruszono ku wybrzeżu i wszystkie skrzynie przeniesiono na pokład Rekina. Lord Trelauney kazał ruchomości doń należące wytransportować do Anglii.. Tylko jacht będąc na pełnem morzu, zamiast płynąć wprost na kanał la Manche, dla wylądowania w jakiéj najbliższéj przystani, zwrócił się, na Atlantyk i zarzucił kotwicę w małym porcie S-go Marcina na wyspie R’e.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była godzina ósma z rana, pani baronowa Remeney właśnie się obudziła. Wysunąwszy ospale rękę pociągnęła taśmę od dzwonka. Weszła panna służąca aby odsłonić firanki i okienicę. Następnie złożyła na tacy dzienniki i listy; jeden z nich baronowa poznawszy pismo natychmiast podjęła. Była to korespondenncya Jadwigi następującéj treści:
„Matko chrzestna, jestem najzupełniéj szczęśliwa. Znajdujemy się w Rzymie. Adryan jest najczulszy i najukochańszy mąż o jakim tylko marzyć można. Osiedlamy się tu na sześć miesięcy. Czas to zbyt długi pozostania zdała od ciebie, lecz samaś matko żądała abyśmy jak najdłużéj trzymali się w oddaleniu od Paryża. Adryan ani słówkiem nie przypomniał mi wypadków zaszłych przed naszem małżeństwem. Ów magnetyzer który nas tyle przełaził, ta młoda dziewczyna która uciekła ze swem dziecięciem, nakoniec ten bandyta chcący się przyznać do mojego ojcostwa, a którego Bóg ukarał zsyłając mu śmierć tak okropną, wszystkie te wypadki niekiedy nasuwają się méj pamięci. Ach matko przybrana, dla czegóż nie wychowałam się jak inne dzieci pod opieką rodziców, którychbym kochać i czcić umiała?.... O wiem, że tem pytaniem sprawiam ci przykrość, boś mi zabroniła żądać objaśnień w tym względzie, lecz czy nigdy nie dowiem się prawdy?
„Kiedy Adryan zaduma się, gdy go widzę mniej szczerym i wesołym niż zwykle, wtedy zaczynam się lękać, aby jego miłość nie gasła dla téj dziewczyny bez rodziców, dla tego dziecka znalezionego, nie śmiem powiedzieć owocu zbrodni, któryś powierzyła opiece dzielnemu i uczciwemu człowiekowi. Kto jestem? o matko chrzestna, kto moim ojcem, gdzie jest moja matka?... Chcę ich przycisnąć do mojego łona, chcę im przebaczyć jeżeli są występni; stokroć więcéj kochać jeżeli byli tylko nieszczęśliwi. Błagam cię matko przybrana odpowiedz mi. Zwątpienie mnie zabija. Przyjmij pocałunki droga, od twej przywiązanéj”

Jadwigi Saulles.

Wanda cierpiała męki ten list czytając. Wanda trucicielka i występna małżonka, Wanda która wszystko poświęciła dla przepychu i zabaw, Wanda nielitościwa — kochała swą córkę. Chciałaby zrobić Jadwigę najszczęśliwszą i przez wszystkich najwięcéj czczoną kobietą. Otarłszy łzy, mówiła sama do siebie:
— Cóż jéj odpowiem? Zapewne gdybym mogła powiedzieć Jadwidze, jestem twoją matką, byłoby dla mnie zbawieniem, lecz niestety jak jéj resztę wytłumaczyć? Ah! jeżeli kiedykolwiek dowiedziałaby się o krwawjé tajemnicy, otaczającéj jéj urodzenie, wtedy umarłabym ze wstydu i boleści!
W téj chwili powóz zatrzymał się przed kratami pałacu; czterech ludzi wysiadło. Pierwszym był Madziar, mąż i mściciel — drugim lord Trelauney; towarzyszyli im dwaj inni, to jest doktór i komisarz policyi. Służący zeskoczył z kozła dla otwarcia drzwiczek powozu; służącym był jeden z dawnych naszych znajomych Piotr Brunier, inaczej zwany burypere.
— Co żądacie? zapytał odźwierny.
Na widok portiera, Surypere nie mógł ukryć swego podziwienia, bo poznał w nim Poitovin’a dawnego murgrabiego na ulicy Recollets. Po za drzwiami izdebki, słychać było cierpki głos powtarzający jak dawniéj.
— Czekaj na mnie Melanio!
Poitevin ujrzawszy Surypera z zadziwieniem zawołał.
— Oho! mój dawny lokator!
Doktor i komissarz policyi rozmawiali po cichu z baronem Rameney, tym sposobem Poitevin mógł według zwyczaju puścić wodze swemu jeżykowi, zapytał się więc Surypera.
— Czy zawsze uprawiasz pan stare wina?
— Zawsze, lecz widzę z przyjemnością, żeś zmienił swe mieszkanie?
— Dalipan tam było zbyt smutno. Cały Paryż przenosi się na pola Elizejskie, — a zresztą pan nie wiesz żem się powtórnie ożenił.
— Czy tak?
— Żona moja pochodzi z wybornéj rodziny.... jej brat był szewcem.
W tej chwili papuga zaczęła wołać: — Czekaj na mnie Melanio!
Poitevin zarumienił się.
— Będziesz ty milczeć szkaradne stworzenie! Muszę się pozbyć téj papugi.... ciągle przypomina moją nieboszczkę żonę, ztąd wynikają sceny z teraźniejszą, tak że sobie rady dać nie mogę....
— Czy ona jest zazdrosną?
— Jak wszystkie kobiety....
Ferdynanda powtarzała: Melanio! Melanio!
Poitevin wziął pręt do trzepania sukien i zaczął nim bić papugę, która bełgotała ciągle.
Tym czasem cztery osoby weszły na schody; na rozkaz komisarza lokaj wprowadził go do salonu.
— Uprzedź panią baronową — rzekł urzędnik, że czekamy tu w interesie nader pilnym.
Trelauney zamienił kilka wyrazów po cichu z baronem.
— Zrobisz z nią późniéj co ci się spodoba, rzekł lord — lecz teraz chcę aby ta kobieta była zamknięta w domu obłąkanych Salpetriére i żeby tak cierpiała jak biedna Ludwika.
Doktór zbliżył się do barona i zapytał:
— Jakie Wanda okazywała znaki pomięszania zmysłów?
— Choroba jéj objawiła się niespodzianie, — odrzekł Madziar. Uciekła z domu męża, a gdy ją odszukałem, ona mnie nie poznała.
— Nie poznać męża! odezwał się komisarz, — czy w tem nie było udania?
— Lecz słyszałem ją mówiącą o jakimś dziecku zamurowanem.... ciągnął dalej Węgier — przez mularza wprowadzonego podczas nocy do pałacu....
Surypere zostawszy w przedpokoju, zmienił ubiór, i w miejsce zwyczajnego włożył na siebie bluzę oraz kaszkiet, następnie wziął do ręki kilof. Takim go Remeney ujrzał w pokoju Wandy podczas owej strasznéj nocy, kiedy Robert Kodom kazał barona związać i wrzucić do piwnicy na ulicy Ś-go Ludwika.
— Rzeczą jest niewątpliwą, powiedział komissarz doktorowi, że ten pan jest rzeczywiście baronem Remeney. Jego papiery są w porządku, jego pochodzenie dowiedzione. Chciéj przeto pan postępować według zwykłéj przezorności w spełnieniu obowiązku swego urzędu.
Otwarły się drzwi salonu, weszła Wanda ubrana w kaszmirowy penioar. Ujrzawszy swego męża zbladła okropnie.
— Czego żądacie panowie, zapytała.
— Pragnę dowiedzieć się czy mnie pani poznajesz, rzeki baron.
Wanda odgadła że się w tem coś ukrywa, bo jakkolwiek Trelauney nie był dla niéj obcym, jednak dwie inne osoby budziły w niej podejrzenie. Mniemała że mąż oskarżył ją o cudzołóstwo i że domaga się ukarania, oraz pomszczenia na Robercie Kodom za uwięzienie go bezprawne.
— Czy pana poznaję? odezwała się Wanda z udanym spokojem i pogardą — jakżebym nie mogła poznać tego, który stał się przyczyną moich cierpień.

VII.
W którym Wanda łapię muchę.

— Jakież więc cierpienia zadał jej pan baron, zapytał doktór.
— Wszelkiego rodzaju tortury, jakie tylko może wymyślić zły mąż, dla udręczenia żony uczciwjé i wiernéj swym obowiązkom. Porzucił mnie dla innych miłostek, zostawiwszy w nędzy i nareszcie wypędził z naszéj ojczyzny.... Możecie panowie rozpocząć swe badania. Sądziłam że pan baron Remeney, zaprzestał swego prześladowania, lecz ponieważ ośmiela się na nowo mnie szykanować, przeto zrobię to czego pragnęłam uniknąć, bo lękam się skandalów... Konieczność mnie zmusza, abym żądała separacyi i w tym celu udam się natychmiast do mego obrońcy.
Doktór nie wiedział co na to powiedzieć, poglądając na barona, który gryzł sobie wąsy.
— Pani się mylisz, — rzekł Trelauney, — codo celu naszych odwiedzin, nasza obecność nie jest krokiem nieprzyjacielskim.
— Ach czy tak — odpowiedziała baronowa.
— W tym domu popełnioną została zbrodnia.
— Zbrodnia!... zawołała Wanda.
— Już dosyć dawno i pani bezwątpienia nie miałaś w tem żadnego udziału.
— Bez najmniejszej wątpliwości....
Trelauney usiadł.
— Przypominasz sobie pani jeden wieczór, na którym nie miałem zaszczytu być obecnym, lecz o którym wiem najdrobniejsze szczegóły?
— Panie, przyjmuję u siebie wiele osób i żaden wieczór nie był liczniejszy jeden od drugiego.
Trelauney rzucił na baronową ogniste spojrzenie.
— Przebacz pani, że zmuszony jestem przypomnieć jéj ten wieczór, w którym był sprowadzony kawaler Pulnitz, a wieczór ów nie można nazywać zwyczajnym. Zdaje się że sprawił na umyśle pani bardzo przykre wrażenie....
— Och! odrzekła Wanda, rzeczywiście przypominam sobie... nieszczęśliwą mistyfikacyę... posiedzenie magnetyczne... Była wówczas biedna kobieta, którą przyjęto do mojego domu — obłąkana....
— Tak jest — odpowiedział Trelauney z zaciśniętemi zębami, — obłąkana!
— I cóż się stało? zapytał doktór.
— Nie wiem, wypędzono szarlatana, kobieta sama uciekła; była to scena bardzo śmieszna i smutna zarazem.
Trelauney powstał i drzwi otworzył:
— Czy poznajesz pani tego mularza? — zapyta baronowéj.
Surypere wszedł z kilofem na ramieniu, mając minę człowieka spokojnego, dobrodusznego.
— Ten mularz!.... zawołała Wanda przerażona trzymając się fotelu aby nie upaść.
— Nie... nigdy nie widziałam tego człowieka mówiła starając się uśmiechnąć. — Ach! panowie, czy długo potrwa ta inkwizycya?
— Jeszcze chwilę — odezwał się baron — i obróciwszy się do dwóch osób tak niepokojących Wandę, rzekł:
— Chciejcie pójść za mną panowie, będę miał honor pokazać wam drogę.
Baron zaprowadził ich do niebieskiego pokoju.
Nie wiem czy jest okropniejszy obraz nad wykrycie zbrodni.
Zatonięcie okrętu w czasie nawałnicy, pogorzel domu wiejskiego, kiedy matka i dzieci bez schronienia płaczą przy drodze, powodzią wzburzonéj rzeki unoszone sprzęty i trupy, wprawdzie przedstawiają straszliwe sceny, lecz nie ściskają serca tak srodze, nie przerażają w tym stopniu duszy, co wizerunek zbrodni.
Surypere wyjął z muru kamień, pokryty obiciem niebieskiem, ze złotemi szlakami. Wanda stanęła we drzwiach, spodziewała się ona że wapno zniszczyło kości, lecz Surypere wyjął z wydrążenia w ścianie szkielet 75 centymetrów długi i po łożył go na stole.
Baronowa zemdlawszy upadła na łóżko.
Trelauney schylił się wtedy i szepnął jéj do ucha:
— Będziesz pani stawiona przed sądem przysięgłych.... na twojem miejscu wolałbym być umieszczony w domu obłąkanych.
Doktór zbadawszy szkielet wyrzekł:
— Dokonanie zbrodni jest widoczne, nie pozo staje jak tylko sąd o tem zawiadomić.
— Będę miał honor upewnić sędziów, że ta dama jest obłąkaną.
Wanda szukała jakim sposobem ucięć, lub uprzedzić Roberta Kodom.
— Stan umysłu tej kobiety będzie badany, rzekł po cichu komissarz policyi, lecz uważam, iż moim obowiązkiem jest naprzód ją przyaresztować, — a potem obróciwszy się do baronowéj, zapytał:
— Jak dawno pani zajmujesz ten pałac?
— Od 19 lat.
— Zaprzeczasz być sprawczynią zbrodni, któréj dowód znajduje się tu przed pani obliczem?
— Nie inaczéj panie, zaprzeczam najuroczyściéj.
— Czy nie zauważałaś nic takiego, coby budziło twe podejrzenie?
— Nie.
W téj chwili Trelauney spojrzał znacząco na baronowę, jakby chciał przypomnieć udzieloną jéj radę. Wanda pomyślała też że bądź co bądź, można wydobyć się z domu obłąkanych, bez zmuszania lorda Trelauney do uwięzienia jéj i stawienia przed sądem przysięgłych, czego widocznie chciał uniknąć. Lotem więc błyskawicy powziąwszy stanowczy zamiar, pobiegła do okna, złapała muchę i podała ją doktorowi.
— Masz pan, — rzekła z głębokim ukłonem, to dla niego.
Doktór przyjął muchę i rzucił ją za siebie.
— Kiedy pan żeniłeś się, czy ta pani okazywała jakie ślady obłąkania? zapytał Madziara.
— Nie panie, — odrzekł baron, — bo w tym stanie nie byłbym ją zaślubił; lecz w kilka miesięcy potém zauważyłem jéj stan nienaturalny, gdyż nagle i bez powodu przechodziła z wesołości do smutku ponurego. Nakoniec jednego dnia przyszło do tego, iż zaprzeczała iż jestem jéj mężem.
Wanda udawała że igra ze sznurem od firanek. Nagle urwała go i swawoliła z nim podrzucając do sufitu niby jakiś balon i chwytając go w swe dłonie.
— Musisz pani udać się z nami, — rzekł wtedy komissarz policyi. Żądaj szalu i kapelusza.
— Ja nie chcę ztąd odejść, odpowiedziała Wanda.
— Ważność sprawy tego wymaga. Jeżeli pani nie zrobisz tego dobrowolnie, to będę zmuszony użyć siły w tym razie. Idzie tu bowiem o udzielenie objaśnień sądowi....
Wanda nie opierała się tylko dla zachowania pozoru.
Baron, ujrzawszy odjeżdżający powóz, który unosił jego żonę, kiedyś ukochaną — mimo nienawiści nie mógł powstrzymać łez z jego oczów się wydobywających.
— Wolałbym ją zabić, — rzekł do Jana Deslions.
— Byłoby to miłosierdziem, — odparł tenże, — ona zasłużyła na tortury.
— Lecz jeżeli uznają że ona nie jest obłąkaną?
— Jeżeli nie jest, to nią się stanie....
Tegoż dnia wieczorem, Madziar i Jan wysiadłszy z wagonu w Houdan, pojechali powozem do zamku należącego dawniéj do Villepontów. Tam jakiś nieznajomy oczekiwał lorda Trelauney. Na bilecie wizytowym, oddanym przez służącego, lord przeczytał.

Kawaler Pulnitz
Członek wielu towarzystw uczonych.

—— Za wejściem do salonu, Trelauney prosił swego gościa aby usiadł na podanem krześle.
— Milordzie, rzekł przybyły, — proszę mieć mnie za wytłumaczonego, że się tu ośmieliłem czekać na pana.
— Bez wątpienia musiał pana znaglić ważny interes, żeś raczył zrobić ofiarę ze swojego czasu.
Trelauney badał postać kawalera Pulnitz. Jego czoło łyse i jak marmur gładkie, jego oczy żywe, iskrzące, objawiały ognisty charakter, a usta pogardę i gorycz. Człowiek ten musiał doznać w swem życiu wiele omamień i srogich odczarowań, zawodu wiary, musiał dużo pokutować za błąd spełniony....
— Sądziłem milordzie, — odezwał się kawaler, iż obowiązkiem moim było uprzedzić cię o fakcie, który się mi wydał niezwyczajnym, a którego mimowolnym zostałem świadkiem.
— O cóż to idzie panie?
— Czy wiesz milordzie, iż mieszkam w zamku Mesnil?
— Doskonale.
— Jakkolwiek bardzo świeżym jestem mieszkańcem tutejszej okolicy, jednakże zauważyłem obecność ludzi podejrzanych.
— Nie sąż to goście zaproszeni przez którego z sąsiadów?
— Goście należeliby do pewnéj warstwy społeczeństwa.....
— A więc?
— Tymczasem ci ludzie są, prawdziwemi bandytami.
I Pan mniemasz że oni chcą szkodzić mojéj własności?
— Twojemu życiu i majątkowi, milordzie.

VIII.
Pożar.

Trelauney udał najgłębszą obojętność, a potem rzekł:
— Jednak nie przypuszczam abym miał nieprzyjaciół!
Kawaler uśmiechnął się niedowierzając i potrząsł głową.
— Czy pewny jesteś tego panie?
Wyrazy te zwróciły uwagę lorda, myślał więc: ten człowiek zna więcéj mych stosunków niż się mogłem domyślać. Byłżeby stronnikiem Riazisa, albo jest rzeczywiście moim przyjacielem?
— Co mnie najbardziéj upewniło, — mówił daléj kawaler Pulnitz — że ci ludzie wałęsający się w lesie są podejrzani, to wciśnięcie się dwóch tajemnie na dziedziniec pałacowy.
— U mnie?
— Do milorda.
— Dziękuję panu, żeś raczył mnie powiadomić o tym czynie.
Trelauney zamyślił się nad tem, że nikt nie mógł robić zasadzki tylko Riazis i Robert Kodom. Lecz czegóż chcieli? Ludwika pozostała w domu. W zamku był nowy intendent, to jest Raul Villepont, Madziar i wreszcie na drugiem piętrze Cecylia córka Surypera, która pielęgnowała dziecinę Ludwiki tak starannie, że malec nabrał siły i zaczął uśmiechać się do tych co go pieścili. Surypere miał przybyć tegoż wieczora, pociągiem o 10 godzinie przychodzącym. Na kogóż więc robili zasadzki? Riazis mógł mieć na celu Trelauney’a, Robert Kodom Madziara....
Po krótkim namyśle w milczeniu, odezwał się Trelauney:
— Iluż mogło być tych ludzi?
— Siedmiu lub ośmiu.
— Lecz tylko dwóch weszło do zamku?
— Przynajmniéj tylko dwóch dopatrzyłem:
— Dziękuję jeszcze raz panu. Pójdę z moim przyjacielem baronem Rameney, ekonomem i jego pomocnikiem przejrzeć cały zamek....
— Jeżeli mogę być w czem użyteczny, jestem na twoje rozkazy milordzie.
— Mocno jestem ci obowiązany panie, ale nie chcę nadużywać twej grzeczności.
Dziewiąta godzina wybiła na zegarze w przedsionku. Światło różowe zabłysło nagle w salonie, w którym znajdował się Trelauney i kawaler Pulnitz:
W téj chwili usłyszano okrzyk: Pali się, ogień! ogień!
Trelauney poskoczył do okna, zamek z trzech stron stał w płomieniach. Dwóch ludzi uchodziło drogą poprzeczną, jeden z nich obejrzał się; lord mógł rozpoznać profil twarzy i brodę azyatycką Riazisa. Drugim nie mógł być kto inny tylko Ali! Ali, o którym sądził że się znajduje na spodzie statku Rekina! Jeżeli Ali mógł uciec, cóż się stało z jachtem wiozącym bogactwa bandy dwudziestu i jeden? Musiała zajść zdrada, a więc wszystko stracone. Głos z drugiego piętra wzywał pomocy. Znajdowała się tam Cecylia trzymająca na ręku dziecię Ludwiki....
Trelauney otworzył drzwi, przez które wpadły kłęby dymu i ognia do salonu. Schody stały już w płomieniach, mury rozpalone żarem ziajały. Irelauney krzyknąwszy ze wściekłości i gniewu, zerwał firanki, które przywiązał do okna, i tym sposobem spuścił się na dziedzieniec. Kawaler Pulnitz poszedł za jego przykładem.
— Drabin! Wołał lord nieustraszony.
Nadbiegła służba zamkowa. Raul złamał parkan oddzielający podwórze od stajen i warzywnego ogrodu, usiłując ustawić go w ten sposób, aby oparta na nim drabina, mogła dosięgnąć do okna w pokoju Cecylii. Stała ona z rozwianym włosem, przyciskając dziecię do piersi. Dym ją zaduszał.
W dali okolica zajaśniała czerwonym kolorem, a chmury snujące się na widnokrągu okryła purpura, krwawe smugi przedstawiająca. Bydło ryczało, w stajniach zamknięte, koguty piały jakby świtanie już przeczuwały, a wycie psów powiększało ten zgiełk przerażający.
Trelauney przystawił do muru parkan i przyczepił drabinę. W téj chwili okazała się czarna postać na dachu był to Madziar. Szedł prosto pewnym krokiem z siekierą w ręku. Wyrąbał dach. Tym czasem Trelauney skoczył na drabinę, lecz pogniłe sztachety w parkanie nie mogły wytrzymać ciężaru i lord spadł na ziemię wraz z drabiną, która o kilka kroków legła złamana. Wydał on okrzyk rozpaczy, a chwyciwszy Raula za ramię, rzekł doń:
— Patrz! to dziecię w ogniu będące, to jest twoje!...
Raul chwycił obiema rękoma swą głowę, jak ten który się lęka, aby mu z bólu i rozpaczy nie pękła, i rzucił się do przedsionka w tuman buchającego dymu.
Madziar znikł na chwilę. Długa kolumna ognia i popiołu wzniosła się w powietrzu. Zdała dzwon w Houdanie bił na znak niebezpieczeństwa. Ekonom nie straciwszy zupełnie przytomności, otworzył stajnie i wypuścił bydło oraz konie na wolność, które w dzikich podskokach rozbiegły się na wszystkie strony.
— Hejże! — krzyczał Trelauney, znoście spiesznie jak najwięcéj słomy; tu, tu, daléj wszyscy do roboty!
Każdy chwycił widły, i wnet nałożono stos sięgający okien pierwszego piętra, tak że Cecylia mogła skoczyć bez niebezpieczeństwa.
— Trzymaj silnie dziecię i wyskocz! — krzyczał Trelauney. Lecz głosu jego nie słyszała Cecylia. Okno ziajało ogniem i dymem.
Raul porwał ramię drabiny, i wsparłszy go o stos słomy, zdołał wedrzeć się aż do okna, lecz tam ujrzał tylko wielkie ognisko. Płomień ślizgając się po firankach doszedł do łóżek, pożerał pościel, posadzkę, która strawiona upadła na dół wraz ze zwęglonemi meblami. Raul upadł zemdlony na stos słomy, dwóch wieśniaków odniosło go do ogrodu.
W tej chwili krzyk wydarł się ze wszystkich piersi; Madziar znowu ukazał się na dachu trzymając na barkach Cecylią z dziecięciem. Odważny i silny Węgier upatrywał miejsca bezpieczniejszego, aby tam skierować swe kroki. Obecni nie mogąc mu przyjść w pomoc, słali do Nieba modlitwę o ocalenie trzech istot. Widzieli jak zaczepił się o pręt żelazny od konduktora, który cienkim łańcuchem ziemi do tykał. Najprzód Cecylia zsunęła się z dachu i za pomocą ogniw łańcucha lekko spuściła się na ziemię, potem Madziar z dziecięciem na lewem ręku poszedł za jéj przykładem i stanął szczęśliwie, śród ogólnego okrzyku uwielbienia.
Trelauney rzucił się na szyję i uściskał go serdecznie. Madziar poszedł na brzeg stawu i tam odetchnąwszy, pił wodę spieczonemi ustami. Kawaler Pulnitz który w tym czasie nie pozostał bezczynny, ofiarował lordowi w zamku Mesnil schronienie. Również margrabia Channeney na pierwszy odgłos nieszczęścia przybywszy z pomocą, nalegał aby Trelauney zajął u niego mieszkanie.
— Dziękuję wam panowie, — odpowiedział lord, jest w lasku domek, w którym mieszka któś z moich znajomych.... tam spodziewam się znaleść schronienie. Tu już nic nie pozostaje do zrobienia. Gdy zgliszcza ostygną, każę odbudować zamek, teraz jedźmy! Wtedy zjawił się jakiś człowiek, z całych sił uciekający przed pogonią rozwścieczonego wołu. Był to Ali. Wół doścignąwszy go uderzył w bok rogami; nikczemnik upadł przy stopach Trelauney’a, tymczasem zwierzę oślepione pożarem pobiegło ku lasowi. Lord porwał Alego za ramię.
— Litości krzyczał podły człowiek.
— Znajduję cię znowu! zawołał Trelauney, — lecz teraz skończy się wszystko dla ciebie!
I chwyciwszy go za ręce, wrzucił w sam środek największego ognia. Ali trzy lub czterykroć jęknął, załamując ręce kłęby dymu i języki płomieni otoczyły ciało jego, pożar znalazł swoją ofiarę.

IX.
Kawaler Pulnitz.

List kapitana jachtu Rekin, nazajutrz otrzymany, uwiadomił lorda Trelauney’a o ucieczcze Alego. Zdołał on zrobić dziurę na dnie okrętu, którą kapitan spostrzegłszy kazał zatkać, lecz co do Alego powątpiewano czy zdołał się dostać do brzegu..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Któż może znaleść coś tkliwszego, nad pożycie osób w domku pod lasem zgromadzonych. Ludwika bardzo pokochała Cecylią. Kiedy ona weszła do pokoju obłąkanjé i podała jéj uśmiechniętego malca, który już drugą wiosnę zaczął, wtedy serce matki zatętniło silniéj, mimo mgły umysł biednéj osłaniającej. Ludwika wzięła dziecię i okryła pocałunkami. Raul niepoznany przez obłąkaną, wylewał łzy radości i żalu. Użył on wszystkich sposobów aby obudzić wspomnienie w téj ognistéj duszy, któréj żar nieszczęście przytłumiło. Sprowadził więc Ludwikę do ustroni w lesie, gdzie dawniéj miewali schadzki. Tam biorąc jéj delikatne ręce, powtarzał słowa miłości, najsłodszéj nadziei, za pomocą których zdołał ją uwieść, ale Ludwika potrząsając głową, tylko smutnem uśmiechem odpowiadała.
Nie zadługo zmęczona mową Raula, której wcale nie pojmowała, obłąkana zaczęła zbierać stokrotki, skubiąc korony kwiatów listek po listku. Był że to dla niéj czyn zupełnie machinalny? czy też przeciwnie słabe wspomnienie przeszłości? Raul nie mógł rozwiązać tego pytania.
Trelauney rzadko opuszczał domek, chciał on przywieść bandę 21 do upadku samym brakiem funduszów. W końcu każdego kwartału podczas nocnéj schadzki, stowarzyszeni przynosili weksle na mniejsze lub większe summy, według wydatków usprawiedliwionych. Weksle były akceptowane przez bankiera Roberta Kodom, które on w terminie płacił z dostarczonych funduszów przez Furgata. Ten zaś czerpał pieniądze w skarbcu i bankier zawsze był pokryty. Powinien więc nadejść czas w którym majątek Roberta Kodom okazałby się niewystarczającym na wymagania bandy, a ztąd powinien powstać rozstrój zupełny stowarzyszenia, wtedy zemsta stałaby się dość łatwą. Wanda w domu obłąkanych, bankier zgubiony bez funduszów, a Riazis stawszy się pospolitym zbrodniarzem, sam wpadłby w ręce Trelauney’a. On sam tylko wiedział jaka kara ich spotkać może.
Kawaler Pulnitz przybył aby przepędzić wieczór z mieszkańcami domu. Ludwika została w swoim pokoju, gdyż starannie ukrywano ją przed obcemi.
— Gdzie jest młoda dziewczyna, którą widywałem razem z Cecylią? zapytał Pulnitz.
— Ona jest cierpiącą, — odpowiedział Trelauney.
— Zdaje się, że jest córką poczciwej kobiety, którą nazywają Magdaleną Deslions?
— Tak panie.
— Jest cierpiącą? to niedobrze.
Trelauney nic nie odpowiedział.
Kawaler Pulnitz odezwą! się znowu: Chcesz milordzie abym ją uzdrowił?
Lord kiwnął głową z niedowierzaniem, i odrzekł:
— Niestety! wierzę że tylko Opatrzność może ten cud zrobić.
— Mylisz się milordzie! Istnieje nauka, któréj szarlatani nadużywają i którą nawet ośmieszyli, a jednakże za jéj pomocą można otrzymać skutek upragniony przez pana.
— Tak mniemasz kawalerze?
— Mogę ci milordzie udzielić radę szczegółową...
— Czy konsultacya twoja panie kawalerze usunie moją wątpliwość?
— A więc zaraz cię przekonam milordzie, przywoławszy chorą dziewicę.
— Ona pana nieusłyszy...
— Nie potrzebuję aby mnie słyszała.
Kawaler Pulnitz powstał i utkwiwszy wzrok z całém natężeniem ducha we drzwi prowadzące wewnątrz mieszkania, wyciągnął obie ręce. Nie zadługo Trelauney usłyszał szmer idącéj osoby. Ludwika zbliżała się do pokoju gdzie był Pulnitz, będąc posłuszna nieodgadnionéj potędze. Lord otworzył drzwi i ujrzał nadchodzącą powoli Ludwikę, która stanęła przed magnetyzerem.
— To jest rzecz niepojęta, cudowna, — szepnął Trelauney.
Ludwika spała.
— Czy widzisz? zapytał jéj Pulnitz.
— Tak!
— Rozpoznajesz wszystko?
— Wszystko... widzę mego ojca żyjącego...
Trelauney zawołał wzruszony. — Żyjącego! więc hrabia Nawarran nie umarł?
— Milczenie!... rzekł kawaler, kładąc palec na ustach, i pytał daléj:
— Kogo widzisz więcej?
— Mego brata, którego życie jest zagrożone...
— Przez kogo?
— Potwór obciążony zbrodniami śmierć jego poprzysiągł... Cudzoziemiec jest jego wspólnikiem... człowiek ogorzałéj cery, z orlim nosem...
Trelauney rzekł do siebie: — O tak, Robert Kodom i Riazis.
— Zkąd przyszłaś?.. pytał znowu Pulnitz.
— Z wielkiego domu... tam w Paryżu, gdzie są zamknięte nieszczęśliwe kobiety... O ch widzę jednę... tę samą u któréj znalazłam chwilowo schronienie...
— To Wanda! rzekł Trelauney. Ludwika mówiła daléj:
— Ona załamuje ręce, cierpi okrutnie... Czasami przeklina, potém uspakaja się i myśli, że ten człowiek co chce gubić mego brata, zdoła ją odszukać... ona ma nadzieję iż prześle doń list.... a potem, potem,...
— Dokończ! Ach to okropne... Widząc się między obłąkanemi, rozważa, przypomina sobie przeszłość,... i przed potwornością jaka się jej przedstawia, zapytuje sama siebie, czy rzeczywiście popełniła wszystkie te zbrodnie... poczem przerażona, dreszczem strasznym przejęta, wierzy że istotnie ma pomięszanie zmysłów!
Trelauney odetchnął swobodnie i pomyślał: tego właśnie pragnąłem, takie tortury dla niej zgotowałem.
Kawaler Pulnitz dotknął czoła Ludwiki i rzekł:
— Mów jeszcze, czy widzisz swoje dziecię?
Lica dziewczyny zajaśniały radością. Tak widzę jest przy mnie, a Raul! Raul! kocha mnie znowu i pragnie zaślubić!é Raul obecny téj scenie nie mógł już dłużej wytrzymać, ukląkł więc u nóg Ludwiki i wycisnął na jéj rękach gorące pocałunki, ustami które łzy skropiły.

~ O tak kocham cię Ludwiko! zawołał z uniesieniem, — zaklinam! chciéj mnie poznać najdroższa! Lecz wzruszenie jéj było za mocne.
— Obudziłeś ją panie! rzekł kawaler Pulnitz.
W istocie Ludwika spoglądała koło siebie z zadziwieniem; zdawała się być zawstydzoną, ujrzawszy się śród osób nieznajomych. Po chwili wahania, spuściła oczy zarumieniona i uciekła do swego pokoju. Raul rzewnie płakał.
— Nie należy często powtarzać tego doświadczenia, — rzekł Pulnitz, potém wysileniu następuje osłabienie, co mogłoby zaszkodzić tak delikatnéj kompleksyi... Lecz spodziewam się, że jednego dnia przejście z uśpienia do istotnego życia będzie spokojne, a umysł ze stanu magnetycznego do normalnego przechodząc stopniowo, odzyska swą dawną przytomność i wiedzę.
— Kto jest tym człowiekiem? pytał sam siebie Trelauney. Gdzie go widziałem i kiedy? ale pamięć lorda nie mogła mu odpowiedziéć nic pewnego. A jednak był pewnym że kawalera Pulnitz nie pierwszy raz w życiu spotyka.
Magnetyzer pożegnał Trelauney’a mówiąc: do widzenia!
Tymczasem Jan zauważył, iż nadszedł czas skończyć z Riazisem. Wrócił więc do swéj wili w Auteuil i kazał przywołać pana Combalou.
Ajent przybył omnibusem amerykańskim. Zdawał się być zakłopotanym, a jego ubiór mimo starannego wyczyszczenia, bardzo biednego stanu ukryć nie zdołał. Combalou wszedł śród głębokich ukłonów.
— Panie Combalou co się z tobą dzieje? zapytał Trelauney.
— Nic dobrego milordzie, — nic dobrego.
— Interesa niedobrze ci idą?
— Zupełna cisza, stagnacya we wszystkiem.
— Nie ma nic nowego?
— Nic,... prócz uwięzienia tego biednego barona...
— Jakiego barona?...
— Pana Maucourt.
— Czy tak?...
— Wszystko jest szczęściem lub nieszczęściem na tym świecie!
— I cóż mu się przytrafiło?
Combalou uśmiechnąwszy się, rzekł: — Chciał wypłatać figla na swój sposób.
— I figiel mu się nie udał?
— Najzupełniéj się nie udał.
— Opowiedz mi panie Combalou.
— Pan baron wdał się w nie swoje rzeczy, 5mięszając się do pewnjé tajemnicy.
— Do jakiej?
— Pewna dama... pan mnie pojmujesz... dama bardzo bogata prowadziła miłosną intrygę... z pewnym przyjemnym tenorem.
— Oni są wszyscy bardzo przyjemni — dodał z uśmiechem Trelauney.

X.
Jak Combalou walczył z potrzebami.

— Schadzka nastąpiła na wybrzeżu niedaleko pałacu izby prawodawczéj. Tam dama oczekiwała w powozie, gdzie też i tenor wkrótce przybył. Udali się oboje do pewnéj gospody w Passy, w Boulogne lub St. Cloud. Baron widząc w tém dobrą dla siebie gratkę, napisał...:
Na dzisiejszą przechadzkę posłałem pani fiakra N. 2601. Z powrotem zostawisz go na placu Concorde, przy moście. Następnie wsiądę do tego powozu w nadziei że pod poduszką znajdę 10,000 franków. Jeżeli téj summy tam pani nie włożysz, wtedy będę zmuszony odkryć tajemnicę komu wypada, tajemnicę którą pragnąłem ukryć przed światem.
— Cóż daléj się stało?
— Daléj?... dama zaniosła skargę do władzy, i gdy baron wsiadł do powozu, ajent policyjny zatrzymał fiakra.
— Panie, rzekł do barona, — pod poduszką znajdowało się 10,000 franków.
— Nie widziałem ich panie, — odparł baron.
— A więc cię zrewidujemy...
Przetrząśnięto biednego barona, który zawołał:
— Ależ te bilety banku są moje!
— Na pewno są pańskie? rzekł ajent.
— Niezawodnie moje!
— Jeżeli tak to pana aresztuję!
— A za co?
— Ponieważ bilety te są fałszywe.
— Doskonałą mu wypłatano sztukę, powiedział Trelauney.
— Tak milordzie, figiel za figiel. Więc téż pan Maucourt zaniemiał, mając do wyboru zostać albo oszustem lub fałszerzem, to zbyt twardy orzech do zgryzienia!
— Lecz na to zasłużył.
— Bez wątpienia.
— A jakże panu idzie bióro informacyjne.
— Po trochu go zaniechałem. Przez pewien czas prowadziłem bióro zaproszonych na wieczory. Było to dowcipnie. Wszakże najmują, fortepiany, suknie i artystów... zdarza się często ludziom nie mającym obszernych znajomości, że ich salony są puste, smutne, ponure. Najmowałem więc zaproszonych gości za pięć franków na osobę, lecz nie miałem dostatecznéj praktyki, trzeba było zaniechać tego przedsięwzięcia, chociaż nie brakowało mi młodzieńców wcale dystyngowanych, którzy chętnie szli na wieczory dla zabawy, i nie wiele zjadali w bufecie. Ach milordzie! Paryż już bardzo zużyty...
— Pozostają jeszcze inne zatrudnienia.
— Bez wątpienia! przeto założyłem fabrykę mumij dla muzeów prowincyonalnych. Wiesz milordzie jaka gorączka opanowała całą Francyą do zakładania gabinetów starożytności. Szło o to, ażeby dostarczać im po cenach przystępnych... dokazałem tego.
— Jakim sposobem?
— Psie głowy, pyski cielęce, paski płótna namaczane w kamforze stanowiły wszystko, kiedy pozłociłem skronie, złudzenie było zupełne. Jedna mumia kosztowała mnie 50 franków, odprzedawałem je po 400 lub 500 fran: i dobry miałem zarobek; lecz niestety wszystko się na świecie wyczerpuje... w końcu byłem zmuszony sprzedać ostatnią mumią, na zapłacenie obiadu.
W tem miejscu Combalou ciężko westchnął.
— Teraz potrzebuję pana, — rzekł Trelauney i widzę żem dobrze trafił.
— Gdyby milord raczył mi co naprzód zaliczyć!
— Z całą przyjemnością. — I Trelauney rzucił na stół garść luidorów, które p. Combalou zmiótł ręką, jakby szczotką po serwecie nie zostawiwszy ani okruszyny.
— O co chodzi milordzie?
— Idzie o to, aby nieustannie mieć na oku bankiera Roberta Kodom.
— Och! zawołał Combalou, — bankier jest mój stary znajomy. Pani margrabina Bryan Forville jego córka, zahaczyła się z jednym z moich przyjaciół.
— Baronem Maucourt?
— Istotnie.
Trelauney zrobił gest objaśniający pogardę.
— Wiem o tém, gdyż mu zapłaciłem za tę sprawkę.
— Ach! zawołał Combalou, — czyżby wdzięki margrabiny?...
— Uroda margrabiny jest mi obojętną. Nie mam zwyczaju robić nikomu złe dla miłości zła, pojmujesz panie Combalou. Robię złe dla dobrego. Margrabina nie jest odpowiedzialną za błędy, a raczéj za zbrodnie swego ojca. Ścigam bankiera, lecz wymagam, aby uszanowano jego córkę...
— Dobrze milordzie.
— Pan zachowywałeś użyteczne stosunki z pewną klasą ludzi, których wiesz nazwisko, nieprawdaż?
— Tak jest milordzie, potrzebujemy zawsze biedniejszych od siebie.
— Trzeba więc, ażeby bankier nie zrobił jednego kroku, o którym nie byłbym zawiadomiony. — Jeżeli wejdzie do jakiego domu, potrzeba mi donieść ulicę, numer i nazwiska mieszkańców. Gdy wyjedzie wtedy dwóch ludzi powinno wsiąść z nim do tego samego wagonu.
— A jeżeli pojedzie pocztą?
— To pan weźmiesz dwie ekstrapoczty.
— Będę nadsyłał raporta milordowi.
— Tu do Auteuil.
— Każdego dnia?
— Każdéj nawet godziny jeśli zajdzie tego potrzeba, wraz z rachunkiem kosztów. Pamiętaj pan że płacę dobrze, bo chcę być dobrze usłużonym, proszę unikać zbytniej i niewłaściwéj gorliwości, nic więcéj nad prawdę.
— Dobrze milordzie.
Combalou wyszedł śród nizkich ukłonów podobnie jak przy wchodzie.
Riazis-Bej mieszkał w pałacu na ulicy Jan-Goujon. Niedługo po swojem przybyciu do Paryża kupił z meblami to piękne mieszkanie. Téj szczęśliwéj okoliczności przypisać należy, iż uchodził za człowieka z gustem. To prawda, że zaledwie się sprowadziwszy, natychmiast pospieszył oszpecić ściany pokojów obrazami nieprzyzwoite sceny przedstawiającemi i tem wszystkiem co tylko tajemny handel dostarcza figur i rzeźb bezwstydem rażących. Były tam za ogromne summy nabyte wizerunki kobiet z pół świata, ponieważ ten świat niestety istnieje i takie też dziewczęta lub seperatki przyjmował u siebie Riazis, których cynizm azyaty nie obrażał. Każda uczciwa kobiéta musiałaby spuścić oczy, na widok tych bezeceństw, ale i tu jeszcze dywany oraz posadzki nie były wolne od kompozycyj allegorycznych, odwzorowanych z płaskorzeźb Pompei i Herkulanum, które się pod lawą i popiołem przez wieki przechowały.
Tego dnia Riazis wyszedłszy z kąpieli, został przez małego negra z Abissynii olejkami nasmarowany. Odziany szlafrokiem kaszmirowym ze złotemi kutasami, muzułmanin przeszedł do fajczarni. Podano mu kawę, a negr przyniósł fajkę zapaloną Riazis skinął na czarnego aby wyszedł. Zostawszy sam puszczał kłęby dymu zamyślony. Pod tą pozorną obojętnością, azyata czuł uderzenia swego zwierzęcego serca. — Pieniądze jakie otrzymał ze sprzedaży drogocennych kamieni, utopił w przepaści zwanéj Paryżem; z bogactw przywiezionych z Azyi, już mu nic nie pozostało. Sprzedać pałac, byłoby to zabić swój kredyt, tem więcéj, że był dłużnym dostawcom jakie pięćkroćstotysięcy franków. Myślał o Dzibbach, o baszy swoim wuju, o jego haremie i jego bogactwach. Jakim sposobem mógł by to wszystko zdobyć lub uzurpować? posiadał rozmaite trucizny, lecz jak wrócić do Azyi bez wzbudzenia podejrzenia? basza kazałby go wbić na pal co najmniéj.
Pewnego dnia Riazis sądził, że się mu udało uchwycić tajemniczą potęgę zabiwszy furgata, lecz zaledwo utopił sztylet w jego piersiach, kiedy powstał inny nieprzyjaciel... lord Trelauney! Trelauney stojący między nim i jego snem złotym!
Brzęk dzwonka przerwał marzenie Riazisa; lokaj zapowiedział przybycie Maryanny de Fer.
— Proś aby weszła, — rzekł muzułmanin i jednocześnie zjawiła się Maryanna.
— Co się z tobą stało mój Turku uwielbiony? zapytała.
— Widzisz, że zabijam dzień jak leniwiec, — odparł Riazis.
Maryanna była ubrana w aksamitną suknią niebieskiego koloru z podpięciami, stanik z takiejże materyi z guziczkami. Na głowie miała kapelusik formatu skorupki ostrygi z koroną fiołków. Jej czarne oczy przy błąd włosach, błyszczały jak dwa diamenty w złotéj matowéj oprawie.
— Mówię na seryo, — odezwała się Maryanna.
— Do nazywasz seryo?
— Bądź chwilę cierpliwym, mój przestępco korami, a dowiesz się wszystkiego.
Maryanna utkwiła badawczy wzrok w azyate a potem rzekła:
— Potrzebuję pieniędzy!
— I ja także, — odparł obojętnie Riazis.
— Być może, jednak musisz mi ich dostarczyć.
— Jesteś tego pewna.
— Najzupełniej.
— Zkąd przyszłaś do téj.pewności?

XI.
Matka Występna.

Maryana wzięła papieros z bronzowéj skrzyneczki, zapaliła go i zaczęła ze swych ust różanych puszczać niebieskawy dymek.
— Czy domyślasz się, kto mi dostarcza środków do zbytków i takiego utrzymania, jakie mam od lat kilku?
— Tak, odrzekł muzułmanin, — masz trochę od jednego, resztę od innych.
— Otoż mylisz się jak cały świat, że jestem kobietą sprzedajną i zawsze gotową do kupienia?
— Nie powiadam zawsze, ale często.
— Błądzisz w tym względzie mój drogi. Taką jak mnie widzisz, jestem ofiarą społeczeństwa...
— Och, och!...
— Zdziwiłabym cię mocno, gdybym ci powiedziała, że pozostałam dotąd nieskalaną jak dziecię nowonarodzone?
— Zapewne.
— Nie pragnę przekonywać cię o prawdzie słów swoich, bo nieużyteczną jest rzeczą, chcieć dowodzić tego czemuby nikt nie uwierzył po pierwsze.
— A po drugie?
— Po drogie, ponieważ to nie jest ścisłą prawdą, gdyż dziecię pozostaje w biernej niewiadomości a ja znam wszystko...
— Więc zrobiłaś wyznanie!
— Wiem wszystko, to prawda, lecz gdyby się znalazł jutro człowiek któryby mnie chciał zaślubić....
— Dokończ, — rzekł Riazis ironicznie.
— Tobym mogła włożyć wianek dziewiczy nie zadając mu kłamu.
Riazis zaczął się śmiać.
— Nikczemne zwierzę! zawołała Maryanna. — Otóż wszyscy jednakowi, Turcy, czy paryżanie! — Kiedy jadłeś kolacyą u mnie i grałeś do rana, a nazajutrz poszedłeś do klubu, i zapytano się, — gdzieś noc przepędził: wtedy odpowiedziałeś: „u Maryanny“, i powiedziałeś prawdę.
— Co sie mnie dotyczę, — rzekł Riazis, — wyznaję że więcéj nic nie podziwiam nad twoją piękność i twój dowcip.
— Tak mój przyjacielu, znasz to jedynie, co znają wszyscy.
— Lecz jednakże....
— Jednakże utrzymujecie wszyscy, że kobietę téj pozycyi co ja łatwo jest kupić... Dla mnie było to rzeczą obojętną, bo wszyscy jesteście próżni, zarozumiali... Może mój umysł został skażonym, lecz tylko umysł,.... rozumiesz?
— Nie mając dowodów przeciw świadczących, pozwalam ci tak utrzymywać, ale jest to fakt zadziwiający!
Maryanna rzuciła niedopalony papieros, i zapaliła drugi, potem odezwała się:
— Tak mój przyjacielu, znam wszystko, lecz nie wszystko robię.
— Dalipan twoja historya wygląda na balladę!
— Czy lubisz historye?—

— Bardzo: czytałem Tysiąc nocy i jedna w oryginale, który ma więcéj kolorytu, niż wasze blade tłumaczenia. Umiem na pamięć powiastki indyjskie mędrca Macklana... przygody mandaryna Fum-Huam, powieści perskie i chińskie!
— Czy chcesz abym ci opowiedziała powiastkę.
— Posłucham jéj z przyjemnością; lecz odgaduję twoje położenie, kochasz!...
— Tak, kocham obłąkanego, odpowiedziała Maryanna.
— Zaciekawiasz mnie bardzo.
— I jeżeli mnie widzisz w ten sposób żyjącą, otoczoną przepychem, posiadającą ekwipaże, dowiedz się że do tego wszystkiego doprowadził mnie szereg nieszczęść.
— I któż się stał źródłem złego?
— Naprzód matka, a potem ojciec.
— Więc opowiedz mi wszystko.
Maryanna usiadła na sofie i rzuciwszy kapelusz na najpierwszy taboret, tak zaczęła opowiadanie.
Z jakiego powodu malarz Richard dostał pomięszania zwysłów, nikt nie wie w Isle-Adam Richard ma teraz około lat trzydziestu dwóch, jest szczupły i blady. Ubiera się zawsze czarno, a widząc go ciągle milczącym ze spuszczonemi na dół oczyma, wyobrażamy sobie człowieka idącego z domu, gdzie okienice są zamknięte, bo tam leży umarły. Dozwalają robić co się mu podoba; biedny chłopiec nigdy nie wyrządza nic złego nikomu, a kiedy przechodzi się jak nieboszczyk, dziewczęta nie uciekają, lecz owszem z uśmiechem witają go, jak przyjaciela. Widują go nieraz jak przez długie godziny modli się serdecznie klęcząc na kamieniu potem nagle zerwawszy się, gr0zi ołtarzowi i wybiega z kościoła jak opętany. Zatrzymuje się zwykle przy sztachetach domu niebieskiego na wzgórku Parmin.
Willa ta należała niegdyś do mego ojca Donazan; odkupiłam ją i pozostawiłam taką jaką wówczas była; nie wolno jéj nikomu dotykać. Mała ta własność ziemska, nazywa się dom niebieski. Patrząc na opustoszenie jakie w nim panuje, rzekłbyś że on nosi żałobę. Gałęzie drzew zagłuszone wybujałem zielskiem, powiędłe, bez opieki, wiszą pochylone ku ziemi jak wierzby płaczące.
W dniu w którym Richard po wyjściu ze szkół pierwszy raz wstąpił do niebieskiego domku, było tam wszystko inaczéj. Trawniki barwiły rozliczne kwiaty, wszystko żyło, śpiewało w ogrodzie pełnym zapachu. Krzewy wyciągały swe ramiona z jednéj rabaty na drugą, a klomby wznosiły się jak piramidy różnokolorowe, tworząc rozkoszne mieszkania rusałek. Motyle bujały w powietrzu, a ptaszki pod zielonemi nakryciami listków, śpiewały sielskie koncerta. Tam to wychowałam się, tam Richard ze mną, spędził dnie szczęśliwe w dzieciństwie. Mieliśmy łódkę na rzece Oisie, która o kilka kroków po piasku toczyła swe wody, las służył nam za alee do przechadzek, ze wzgórków staczaliśmy polne kamyki... były to dobre dla nas chwile!
Nadszedł dzień w którym musieliśmy się rozłączyć, Richard pojechał ze swą matką do Paryża, nie widywałam go tylko dwa razy do roku, w czasie wakacyj. Miałam rok siedemnasty kiedy Richard przyszedł oznajmić nam, że ukończył swoje nauki. Między naszemi rodzicami stanął układ, iż téj jesieni pobierzemy się z sobą. Mój ojciec zamięszkiwał najczęściéj w Paryżu, tam prowadził dosyć wesołe życie, nie troszcząc się wiele o swą rodzinę. Co wszędzie przytrafia się w takich razach, przytrafiło się téż i u nas; kiedy zostawiamy miejsce opróżnione, znajdzie się ktoś co go chętnie zajmie, a gdy mu tam dobrze, więc pozostaje.
Jeden z sąsiadów pewien p. Grangey, wieśniak pełen zarozumiałości, uważający się za człowieka modnego, ponieważ czytywał modne gazety, został prawie nieodstępnym gościem w naszym domu. Nie umiałam sobie wytłumaczyć, dla czego ten człowiek wstręt we mnie budził, nie nawidziłam jego obecność, a grzeczne słówka mnie gniewały. Kochałam bardzo mego ojca, chociaż rzadko go widywałam i nie pojmowałam postępowania p. Grangey, które tylko przystało gospodarzowi domu. Trafia się, iż czujemy instynktowo nienawiść, którą dopiero okoliczności późniéj nam wyjaśnią. Dzieci przeczuwają od najmłodszego wieku osoby im szkodliwe, nienawidzą każdego, kto tylko jest z wielką galanteryą dla ich matek.
Mąż częstokroć nic nie dostrzega, ale dziecka uwagi najmniejszy szczegół nie ujdzie.
Pewnego wieczoru było duże zebranie w niebieskim domu; była to sobota, a mój ojciec miał zostać aż do poniedziałku. Sąsiedzi zaproszeni na herbatę, wistem i bujlotą naprzemian się bawili. Ciepły wietrzyk czerwcowy powiewał na dworze; towarzystwo rozbiegło się po aleach w ogrodzie. Moja matka prowadzona przez p. Grangey oddaliła się od reszty gości, poszłam za niemi wśród cienistéj alei i słuchałam ich rozmowy; nie zrozumiałam wszystkiego, jednak zrozumiałam tyle, że gdy sąsiedzi zaczęli się rozchodzić a Grangey miał wyjść ostatni... wtedy wybiegłam naprzeciw niemu, krzycząc głosem rozkazującym: — precz z tąd nikczemny, ja ci rozkazuję!
Było to uderzenie piorunu śród sielskiego towarzystwa, lecz mówiłam dalej: — jakim czołem śmiesz zatruwać powietrze którem tu oddychasz? Czyż nie pojąłeś że cię nienawidzę, że tobą pogardzam!... dosyć już wycierpiałam, wychodź! Nie rozumiano mego uniesienia, Grangey bełkotał nie wiedząc co ma ze sobą zrobić, ojciec przepraszał za mnie zdziwionych gości, a ja płacząc uciekłam do mego pokoju. Ukrywszy czoło w poduszki, rozpaczliwie łkałam, usiłując mój krzyk przytłumić. Konwulsyjne drganie wstrząsało memi członkami. Moja matka niespokojna przyszła do mnie i usiłowała przynieść mi jakąś ulgę w mem cierpieniu.

XII.
Ojciec marnotrawny.

Kiedy dzwoniłam zębami o brzegi szklanki, którą mi matka podała z zimną wodą, ona rzekła do mnie:
— Co ci jest moje dziecko? potrzebujesz spoczynku bezwątpienia? Wszyscy już odeszli, pozostanę z tobą.
Pomogła mi rozebrać i położyć się w łóżko. Odzyskałam przytomność, trochę się uspokoiłam, matka usiadła przy łóżku. Po półgodzinném milczeniu, zebrała nareszcie siły aby przemówić do mnie.
— Pan Grangey — rzekła — oddawna jest przyjacielem naszym. Przypuszczony do zażyłości, nie raz dał ci dowód, że jest dla nas z prawdziwem uczuciem, które lekko sobie ważyć nie powinnaś...
A gdy milczałam matka mówiła daléj:
— Maryanno, musisz powiedzieć twój matce, dla czego zelżyłaś człowieka, którego szanujemy wszyscy.
— Ten człowiek jest nikczemny, odpowiedziałam.
— Żądam abyś się wytłumaczyła z twego postępowania!
Matka utkwiła we mnie oczy z najwyższem rozdrażnieniem, nie lękając się abym jéj wyznała przyczynę mego uniesienia; przed jéj ostrym wzrokiem ulękłam się, straciłam moją energią, mimo całego oburzenia, nie miałam odwagi powiedziéć jéj prawdy. Zrozumiałam że niegodzi się dziecku oskarżać matkę. Trzeba jednak było wydobyć się z tego przykrego położenia, musiałam więc pierwszy raz skłamać.
— Kiedy koniecznie wymagasz mego wyznania rzekłam z wysileniem, to dowiedz się matko, że p. Grangey oszukiwał cię... on powiedział że mnie kocha...
— Że cię kocha! powtórzyła matka z obłąkaniem.
— A ja mu wierzyłam.
Matka zadrżała podniósłszy oczy do nieba. Miałam nikczemną odwagę zadać jéj cios stanowczy, rzekłam więc:
— Nakoniec pragnęłam zatrzeć mój błąd.
Ogarnięta przerażeniem, matka oparła się o ścianę aby nie upadła; jéj piersi poruszał oddech przyspieszony.
— Mówisz prawdę? zapytała mnie głosem błagającym o życie. Och to byłoby okropnemL. Maryanno przysięgnij że mnie nie zwodzisz?
Nie wahałam się ani chwili; był to jedyny sposób zamknięcia domu na zawsze człowiekowi, którego nienawidziłam — podniosłam więc rękę drżącą i wyrzekłam: przysięgam!
Matka opuściła mój pokój z pośpiechem. Przysięga ta, czy Była szczytną czy haniebną, jednak stała się dla mnie morderczą. Po głębokim namyśle, zesunęłam się z łóżka i napisałam następujący list do Richarda:
„Zapomnij o mnie mój przyjacielu, jestem dziewczyną przeklętą. Serce moje zabite, cierpię męki piekielne. Nic przed tobą nie chcę zataić, przed tobą coś mnie jedynie ukochał. Rosłam w całéj niewinności ducha, mój ojciec był dla mnie najlepszym ojcem, moja matka samą miłością i cnotą. Tak wszystko było dopóki nie doszłam lat szesnastu. Tego dnia, a niech on będzie przeklęty, wpadł mi do ręki świstek papieru, reszta udartego listu przez matkę, rzuciłam niechcący wzrokiem na pismo, którem była mowa o miłości w sposób przesadny, egzaltowany; na adresie znalazłam imię méj matki. Moja wiara została zdruzgotaną, a pocałunek matki każdego dnia serce dreszczem przejmował. Od téj chwili stałam się szpiegiem domowym. Jak tylko matka wyszła gdziekolwiek, otwierałam szufladki, szukałam po kieszeniach, śledziłam wszędzie, chciałam za jaką bądź cenę dociec istoty rzeczy, dowiedzieć się prawdy. Znalazłam więcéj listów nie pozostawiających żadnéj wątpliwości, były podpisane przez p. Grangeya. A więc ten człowiek, który od nas doświadczył tyle przyjaźni, zawsze serdecznego uścisku ręki, człowiek któremu mój ojciec zaufał, on uwiódł jego żonę! A moja matka dozwalała mu zasiadać u naszego stołu, on grzał się przy naszym ogniu, był naszym domownikiem”.
„Ujrzawszy raz idącego Grangeya ręka w rękę z moją matką, pobiegłam szalona za niemi do ciemnéj i odosobnionéj alei w ogrodzie, tarzałam się po piasku i w rozpaczy gryzłam krzaki cierniowe. Zemściłam się Richardzie, ale tę zemstę drogo przypłaciłam, bo u tratą niewinności mjé duszy. Przyjacielu nie przychodź więcéj do domu mego ojca, moje serce nie należy już do tego świata, bądź zdrów, żegnam cię na wieki.
Poranek zastał moją matkę klęczącą u swego łóżka. Gwałtowna gorączka owładnęła biedną kobietę; od téj chwili zaczęła się jéj agonia. Przepędziłam noce na czuwaniu przy niéj. Jednego dnia przybył ksiądz aby jéj udzielić ostatnie namaszczenie. Gdy zostałam sama z umierającą, ona wziąwszy me ręce, pociągnęła do siebie. Wtedy złamana żalem i wyrzutem sumienia, łkając nachyliłam się nad jéj twarz wychudłą i rzekłam po cichu:
— Ach moja matko, moja matko, przebacz mi! p. Grangey był zawsze dla mnie obojętnym człowiekiem. Wiedziałam wszystko... chciałam cię ocalić — a zamiast tego zabiłam cię o matko!
Całe życie wtenczas skupiło się w jéj spojrzeniu, wyrażającem ostatnie podziękowanie Stwórcy. Jéj ręka uścisnęła moją, a ostatnie tchnienie ulatujące z ust, miało znaczyć dziękuję!
— Tak ja zabiłam moją matkę i taka jest history a mojego pierwszego kochanka!
Riazis przerwawszy Maryannie, rzekł:
— Przyznaję, że jeżeli inne wypadki podobne są do tych któreś mi opowiedziała, to wcale nie zasługujesz na reputacyą kokietki, jaką ci przypisują i w któréj niby wegetujesz.
— Zapewniam cię — odpowiedziała Maryanna, — że są kobiety które traktują bardzo lekko, a które jednakże nie popełniły winy; ich błędem jest tylko kilka nieroztropnych postępków.
— Posłuchajmy końca twéj opowieści, — rzekł Riazis.
Maryanna westchnęła i powiedziała: — Dalszy ciąg jest daleko boleśniejszy od wstępu.
— Zostałam więc sama z ojcem i dwoma służącemi. Musieliśmy mieszkać w Paryżu, nie gniewałam się o to, gdyż niebieski dom przeszłość mi przypominał. Nie mogłam spać pod tym dachem. Mój ojciec tak prędko trwonił majątek, iż pewnego poranku obudził się zupełnie zrujnowany. Lecz pozostały mu stosunki, wpływy i gdy w swéj młodości pełnił obowiązki w ministerstwie finansów, wyrobiono mu przeto miejsce poborcy prywatnego w pięknem miasteczku na zachodzie, którego port jest najznakomitszy na Atlantyku.
Otóż osiedliliśmy się w R... w jednym z tych białych domów, których nie brak na prowincyi. Dwa niewysokie piętra, podwórze wesołe, gdzie w jednym rogu stała pompa, a na drugim ogródek pełen kwiatów. Przybywszy tam oddaliśmy szereg wizyt, tak że w krótkim czasie poznaliśmy całe miasto. Odwiedzano nas wzajemnie, lecz pamięć doznanych zmartwień uczyniła mie obojętną na ploteczki i nowinki prowincyonalne. Uznano więc że jestem zimna i zarozumiała, przestano mnie odwiedzać i ja nawzajem nigdzie nie bywałam. Przeciwnie, mój ojciec uczęszczał wszędzie i na wszystkie zabawy, grał grubo w towarzystwach, uchodził też za człowieka bogatego. Upojony powodzeniem, chciał żyć na wielką skalę. Jakoż trzymał powóz, tak powóz i parę koni, co się stało przedmiotem pogadanek przez trzy miesiące.
Byłam zdziwiona tem wystawnem życiem człowieka, którego ruina majątkowa do tego miasta zagnała. Mniemałam że pensya mojego ojca nie może wystarczyć na tak wielkie wydatki, lecz nie mogłam mu żadnych uwag robić. Każdej niedzieli był u nas wielki obiad, najznakomitsi mieszkańcy miasta czynili honory naszemu domowi, mówiono wszędzie o wspaniałości i zbytku p. Donazan. Taki tryb życia trwał ze trzy lata, kiedy jednego poranku wszedł ojciec bardzo zamyślony:
— Moja córko, rzekł mi, — zbierz szybko twoje rzeczy, gdyż jedziemy tego wieczora.
— Gdzie mój ojcze?
— Do ciebie to nie należy.

XIII.
Honor.

Mówił do mnie tonem cierpkim, jakim nigdy nie miał zwyczaju przemawiać, rozpłakałam się przeto, co ojciec widząc, zawołał:
— Otóż to dziewczęta wszystko muszą wiedzieć! a więc powiem ci, że niepowiodły się moje interesa, zrobiłem kilka złych spekulacyj, pojedziemy więc do Londynu, aby tam żyć jak będziemy mogli.
Pospieszyłam zebrać na prędce moją bieliznę i suknie najpotrzebniejsze, wszystko co mogliśmy uwieść. Szło najwięcéj oto, aby się dostać do Hawru, i tam wsiąść na pierwszy lepszy statek odpływający. Nie mogliśmy bowiem udać się wprost z R-... bez obudzenia podejrzeń; zresztą w R.... rzadko trafiały się okazye do portów na kanale la Manche.
Dyliżans już miał wyruszyć i zajęliśmy swe miejsca, kiedy dwóch żandarmów z centralnym kommisarzem przyaresztowali mego ojca na rozkaz sądu. Ach straszna to była dla mnie chwila! Nie miałam na świecie żadnej istoty z którąby mnie łączyło przywiązanie, uczucie najdroższe dla serca; pozostał mi tylko ojciec ukochany przezemnie równo z życiem, a i tego mi wydzierano... W moich oczach on nie był winnym, znałam jego charakter słaby, niepewny; uległ tylko podszeptom lekkomyślnym, żądzy pokazania się, błyszczenia. Drogi ojcze! cóż się z tobą stanie?
Od tego czasu ile razy wyczytam w gazetach sprawozdanie o przeniewierzeniu się kasyera, o nieszczęśliwym oskarżonym o malwersacyą, spieszę odwiedzić jego dzieci...
Przycisnęłam do serca biednego ojca! całując mnie z uniesieniem, płakał wraz ze mną. Trzeba się jednak było rozłączyć i gdy uprowadzano go do więzienia, ja samotnie przeciskałam się przez tłum okrutny, szydzący, który dyliżans otoczył; wracałam sama do domu. Sama w 18 roku życia! sama ze zgryzotą w duszy, z piętnem na obliczu! sama...
Wieczorem całowałam poduszki mego ojca, miejsce gdzie zwykle kładł swą ukochaną głowę. Nim poszłam spać, położyłam pantofle przy jego łóżku, jak gdyby miał wrócić z więzienia. Czytałam wkrótce w gazetach: Sprawa Donazana, — o odkryciu decesu w kasie, sfałszowaniu aktów urzędowych i wtedy czułam odrazę do ludu, do życia, do całego świata! Niewolno mi było widywać się z ojcem, gdyż był odosobniony; dopiero kiedy badania skończono, wtedy obrońca uprzedził mnie, że mogę z nim pomówić. Smutném i ponurém jest każde więzienie, drzwi zamykają się za tobą z żałosnym piskiem, pod sklepieniem każdy krok powtarza się złowrogo. Pokazałam bilet dozwalający wejścia, główny dozorca wyrzekł opryskliwie:
— Trzecia sala, schody na prawo, 1-a galerya N. 71. — Pobiegłam.
Okienko w samych drzwiach istniejące było otwarte, tam między dwoma sztabami żelaznemi ujrzałam mojego ojca, wychudłego i bladego...
— Drogie dziecię — rzekł, — podaj mi twoją rączkę przez kratę.
I płakał wsparty na mej ręce. Nawzajem jego rękę okryłam pocałunkami i łzami. Nagle mój ojciec rzekł mi po cichu: Maryanno gdybyś mogła mnie ocalić, czybyś to zrobiła?
— Czy możesz ojcze powątpiewać o mojem poświęceniu.
— Nawet gdybyś musiała zrobić największą z siebie ofiarę?
— Bez wątpienia!
— A więc zbliż się więcéj do mnie... Sfałszowanie akt może być usunięte z protokułu oskarżenia... zresztą nie było fałszerstwa, bo podpis stanowiła pieczątka. Mogę się prawie oczyścić z zarzutów, pozostałoby tylko usprawiedliwić nadużycie zaufania i funduszów, a że śledztwo sądowe przekonało niewątpliwemi dowodami, iż pierwszy kommisant równie nadużył funduszów, przeto jest jeszcze nadzieja ocalenia, tém więcéj, że ów młodzieniec zdołał umknąć za granicę i ukryć się w miejscu bezpieczném. Mógłbym na niego całą winę złożyć, gdybym zdołał usprawiedliwić źródło moich wydatków.
Pojęłam myśl ojca w połowie, wtedy rzekł mi do ucha kilka wyrazów, które usłyszawszy zbladłam, potém rumieniec okrył me lica... i uciekłam!...
Nadszedł straszny dzień sądu przysięgłych: krucyfiks stał przed obliczem oskarżonego i sędziów. Zostałam przywołana jako świadek, tam w obecności wszystkich, z twarzą odkrytą... zeznałam, że pieniądze służące na wydatki domowe pochodziły odemnie, były owocem utraty mojego honoru. Sędziowie nie dowierzali zeznaniu, a w publiczności zbudziłam straszne oburzenie. Ale uporczywie obstawałam przy swojem, oskarżyłam się głośno, bezwstydnie, z cynizmem.
Obrońca skorzystał z mego zeznania, które nazwał bolesną spowiedzią, dowodził długo utrzymując, że Donazan był tylko lekkomyślny, nierozważny. Pozostawił on swéj córce staranie o potrzeby domowe nie troszcząc się o dochody, zaślepiony zbytniém zaufaniem, brał nie rachując. Bóg wie co mówił i co wymyślił na naszą obronę, wtedy usłyszałam przerażający krzyk między słuchaczami.
— To wszystko jest kłamstwem, — zawołał ktoś rozpaczliwie.
Zaledwie mogłam ustać na nogach, poznawszy głos Richarda, który przybiegł na pierwszą wiadomość o sprawie mego ojca, z tym zamiarem, że jeżeli nastąpi wyrok potępiający, to chciał mnie zabrać do swych rodziców. Postępowaniem mojem zabiłam w Richardzie wiarę i rozum, bo jego natura była wyłączna, niezwykła, serce szlachetne, uczucie nieskażone. Rischard żyje ale nic więcéj.
Zresztą, mimo mego poświęcenia, mój ojciec został skazany na dziesięć lat więzienia, a mówiono mi, że gdyby nie moje wyznanie, to byłby poszedł na galery.
Maryanna zapaliła trzeci papieros i mówiła dalej:
Już upłynęło od owego czasu lat dziewięć, w roku przyszłym oddadzą mi mego ojca... Opowiedziałam ci, jakim sposobem narzuciłam sobie pierwszego adonisa, teraz wiesz następstwa mojego poświęcenia; znalazłam się w położeniu kobiety zgubionéj, bez czci, nie będąc niczyją kochanką.
Maryanna w tém miejscu wybuchła piekielnym śmiechem, pełnym żółci i ironii, potém dodała:
— Odtąd nie dbam co o mnie mówią, świat woli zawsze upatrzyć złą stronę, więc na cóżby się zdała moja obrona! Uchodzę też za dziewczynę najprzystępniejszą w tym pół świecie, a jednak umrę dziewicą, poprzysięgłam sobie.
Rziazis żyjący już dziesięć lat w Paryżu, mocno był zdziwiony tem co usłyszał i rzekł:
— Uważają nas za barbarzyńców, a jednak w naszym dzikim kraju nic podobnego i tak okropnego nigdy się nie zdarzyło!..
— Pojmujesz — odezwała się Maryanna, że w roku przyszłym usunę się ze sceny. Pójdę żyć z moim ojcem, poświęcę się pielęgnowaniu Richarda, i jeżeli kiedybądź wróci do zmysłów, wtedy się z nim zaślubię, gdyż on nie będzie żądał rachunku z przeszłości. Są jeszcze zakątki na świecie, gdzie można istnieć nieznaną. Nie utrzymuję abym kiedy mogła być szczęśliwą, bo szczęście dla mnie zakazane, lecz przynajmniej nie ujrzę was więcéj, was wszystkich których nienawidzę, któremi pogardzam!
Riazis uderzył w dzwonek, negr nałożył mu nową fajkę i wyszedł, poczem Rziazis rzekł:
— I do czego teraz zmierzasz?
— Rzecz bardzo prosta, przed tobą był człowiek który się nazywał hrabia Nawarran... jeszcze jeden którego uznawano za mego kochanka!.. Ten hrabia najął mi mieszkanie i umeblował, dostarczał funduszów na moje wydatki pod pewnemi jednak warunkami. Przyjmowałam u siebie wskazanych ludzi przez niego — Posyłał mnie to tam to owdzie, do kąpieli morskich, do Trouville, Dieppe, do Niemiec, do Baden, Ems... Nie miałam przykrych zajęć jak tylko przyjmować i utrzymywać korespondencye. Na prawdę nigdy nie wiedziałam kto był ten hrabia Nawarran, spiskowy czy fałszerz papierów bankowych, lub przewódca bandytów... W przekonaniu mojem była to rzecz dla mnie zupełnie obojętna. Miałam zawsze paszport na imię téj a téj i służącego. Ile ludzi ocaliłam którzy uchodzili za owych lokajów, jużbym ich zliczyć nie zdołała. Jednych uprowadziłam do Londynu; innych do Hawru, gdzie wsiedli na statek. Nie mniej przewoziłam do Włoch i Hiszpanii. Za każdą, razą dostawałam wynagrodzenie jużto w klejnotach, albo pieniężne.
Lecz ten hrabia Nawarran zniknął, co się z nim stało nie wiem. To tylko mi wiadomo, że miał wyryty znak na ramieniu, któremu wszyscy byli posłuszni. Ten znak widziałam na twej ręce, więc mniemam żeś został następcą mojego dawnego zwierzchnika i przyszłam do ciebie zapytać się, czy będziesz mi również płacił co twój poprzednik?
— Bez wątpienia, — odpowiedział Riazis, — ileż ci potrzeba?

XIV.
Katakumby.

— Potrzebuję czterdzieści tysięcy franków na jutro.
— Będziesz je miała.
— Z kądże te pieniądze odbiorę?
— Z kassy Roberta Kodom.
— Czy zechcesz mi napisać assygnacyę.
— Natychmiast.
Weksel został podpisany i Maryanna zostawiła Dostojnika pogrążonego w dumaniu. Zaledwie wyszła z gabinetu, zjawił się negr niosący list na tacy; list obejmował:
„Tego wieczora, plac Panteonu, pod Nr. 12 bis, drzwi naprzeciw otworzą się same.”
Pierwszy raport p: Combalou złożony lordowi Trelauney był następujący:
„Bankier Robert Kodom kupił różne nieruchomości w dzielnicy Obserwatoryum i Montparnasse: 1( Dom N. 12 bis na placu Panteonu; 2) dom na tymże placu numer nieparzysty; 3) dworek przy rogatkach Enfer, o kilka metrów od schodów prowadzących do katakumb; 4) barak na ulicy Oauquelin nie daleko kolegium Rollina. Bankier Robert Kodom jeździł dwa razy w powozie najętym na plac Panteonu, zadzwonił pod N. 12, nikt nie otworzył, ale przeszedł plac, a w domu naprzeciwko otwarto drzwi i za nim zamknięto. Wszystko każe mi domyślać się, że istnieje komunikacya między jednym a drugim domem. Roboty przedsięwzięte w celu reparacji rur gazowych w téj części miasta, posłużyły bezwątpienia do zrobienia téj komunikacyi, jużto za użyciem tych samych robotnikéw, lub bez ich wiedzy w czasie nocy, a w takim razie dosyć jest kupić milczenie strażnika. Wiadomo, że w téj dzielnicy wiele piwnic komunikowało się dawniej z katakumbami. Były wypadki, że zbyt ciekawi lokatorowie zabłądzili w korytarzach podziemnych. Zwierzchność kazała zamurować owe komunikacye, lecz nic łatwiejszego jak je znowu przywrócić. Tylko dwa razy do roku można odwiedzać katakumby, za pozwoleniem prefektury policyi. Jaki ma interes bankier Kodom, aby posiadał wielokrotne wejścia i wyjścia na powierzchni Katakumb, będę się starał wkrótce wyśledzić. Wejdę daleko łatwiéj przez dom na ulicy Oauquelin i z téj strony rozpocznę moje poszukiwania”
— Do licha! rzekł Trelauney przeczytawszy ten raport, — czyby strach panował w obozie? to ma minę ucieczki. Widzę że tu idzie o porzucenie domu na ulicy Ś-go Ludwika i o przecięcie dalszego wątku. Katakumby... nie zły pomysł, lecz tam nie jest się jak w swoim domu. Starego ratusza piwnice to rozumiem, one są dobrze uorganizowane; ale katakumby przystępne dla wszystkich, są domem umarłych.
Te dawne kamieniołomy, od czasów panowania Rzymian eksploatowane i wykopane na południe Sekwany, rozciągają się od botanicznego ogrodu, aż do dawnych rogatek Vaugirard, pod powierzchnią wzgórz Montrouge, Gentilly i Montsouris. Z początku wydobywano łomy pod gołem niebem, i tym sposobem powstały łomy, nazwane Fosseaux-lions, niedaleko rogatek Ś-go Jakóba. Kiedy grubość zwierzchnich pokładów uczyniła pracę zbyt trudną, wtedy łamanie kamieni zaczęto dokonywać za pomocą podziemnych galeryj, które umacniano przez pozostawiane filary w kamieniu. Łomy te prowadzono przez kilkanaście wieków, bez dozoru i bez żadnego planu. Budowano nowe podziemne chodniki pod dawniejszemi i tym sposobem utworzono rozmaite piętra. Niebezpieczeństwo było tém większe, że łomy zostawiwszy zaniechane zapomniano ich rozkładu; galerye zaczęły się pokrywać rozpadlinami, bo zwierzchni grunt ze wszech stron będąc podminowany, ciężkiemi budowlami obciążony został.
W roku 1774 znakomite zaklęśnięcia gruntu, rzuciły postrach w cyrkułach S-go Jakóba i Obserwatoryum. Zajęto się więc utrwaleniem galeryi; filary zbudowane posłużyły za podpory znanym wydrążeniom; kiedy w innych miejscach ostrożnie pootwierane wejścia, dały przystęp do części podziemi najodleglejszych, do owych ciemnych labiryntów. Filary dostały nazwiska, poklasyfikowano je, ponumerowano, cyrkuły pooznaczano, ulice wytknięto. W roku 1780 Lenoir ówczesny jeneralny dyrektor policyi, powziął myśl przeniesienia do kamieniołomów Montrouge i Montsouris, kości wydobytych z cmentarza Niewiniątek, który zarażając powietrze wymagał śpiesznie zaradczych środków przeciw tej klęsce. Od tego dopiero czasu kamieniołomy przybrały nazwisko katakumb i zostały zamienione na niezmierną kostnicę, gdzie przeniesiono szczątki wydobyte z dawnych cmentarzy, znajdujących się w środku Paryża.
Siedmdziesiąt schodów, umieszczonych w rozmaitych cyrkułach, dają przystęp do katakumb. Istnieje tam całe miasto umarłych pod stopami miasta żyjących. Cztery miliony szkieletów! a ileż to jest jeszcze, z których tylko szczątki pozostały i w tej liczbie się nie mieszczą! W tym milczącym tłumie śmierci, znajduje się mnóstwo ludzi obojga płci, sławnych z rozmaitych powodów: królów i księżniczek, wielkich panów i dam, członków wszystkich akademii, jenerałów, księży, oraz zakonnic. Biedne prochy ludzkie!... Wszystko spoczywa pomieszane, nie można nawet wyryć nazwiska nad każdą czaszką. Szkielet dumnego szlachcica wyszczerza zęby leżąc pod czaszką nędzarza.
Kości z cmentarza Ś-go Eustachego i Ś-go Stefana des Grés były przeniesione do katakumb w roku 1789, z cmentarzów Ś-go Landry i Ś-go Juljana w roku 1792, Ś-go Krzyża de la Bretonerie i Bernardynów w 1793, następnie kości z cmentarzów Ś-go Andrzeja des-Ares, Ś-go Jana en Greve, Kapucynów, Ś-go Honorego, Dominikanów, Reformatów, Ś-go Mikołaja des Champs, Ś-go Ducha i S-go Wawrzyńca, oraz wielu innych. Jest tam powszechna wystawa cmentarzów dawnego Paryża. Można tam widzieć potworne kości znalezione przy kopaniu na cmentarzach, golenie olbrzymów trzy stopy długości mające, ręce kolosalne, kości powykręcane, pokrzywione, podziurawione w rozmaite sposoby. Czaszki z rzezi Ś-go Bartłomieja przeszyte kulami; rusznice pozostawiały ślady na owych szkieletach. Nie można tam ścian ujrzeć, ułożone rzędami czaszki stanowią ich obicie, gobeliny śmierci! W rozmaitych odległościach znajdują się ciemne korytarze ginące w oddali... łańcuch broni tam wejścia, gdyż daléj zapadło już sklepienie, lub grozi upadkiem. Są tam dziury prowadzące do dalszych galeryi, leżących niżej pod tamtemi.
Robert Kodom przyzwał trzech ludzi ze wzgórz Chomont. Kazał im zejść do piwnic w domu na placu Panteonu. Zaczęli oni walić mur jak tylko można najciszéj. Zaledwie wydobyli kilka ciosowych kamieni, kiedy nastąpił wybuch zimnego i wilgotnego powietrza. Bankier poświecił latarnią, ażeby rozeznać przestrzeń przed nim otwartą, następnie zrobił kilka kroków naprzód; znajdował się on w jednéj zaniedbanej galeryi katakumb.
— Idźmy daléj — rzekł do swoich ludzi, — potrzebuję poznać te podziemia. Idąc przez kilka minut, towarzysze Kodoma zostali zatrzymani przez stosy nagromadzonych kamieni, odłamów gipsu i gruzów, trzeba było je usunąć. Zrobiono nareszcie w nich otwór, który przebywszy, szli daléj aż do miejsca, gdzie sklepienie było tak nizkie, iż należało się schylić, chcąc pójść dalszą drogą. Sklepienie przybrało znowu zwyczajną wysokość, aż w końcu wązkiego kurytarza przeciągnięty w poprzek łańcuch, wzbraniał zapuszczenia się w odleglejszy labirynt. Korytarz ten komunikował się z galeryą zwaną ulicą Orleańską. O kilka kroków była studnia, nad którą Robert wyczytał napis:

Widok na wodociąg Arcueil.

— Dosyć na dzisiaj, — rzekł Robert, — możemy się wrócić. Zatkawszy otwór kamieniami, nasze bezpieczeństwo jest zapewnione. Kiedyindziej zbadamy drogę prowadzącą do ulicy Vauquelin.

XV.
Robert Kodom.

— Skoro raz zostanie urządzona komunikacya, wtedy będziemy jak u siebie w domu.
Banda wracała do miejsca zkąd wyszła, kiedy słabe światełko zwróciło uwagę Kodoma. Światełko błyskało z odległego chodnika kostnicy.
— Zagaście latarnie! rzekł bankier.
Natychmiast zaległa ciemność w około. Jakiś człowiek pojawił się w głębi galeryi; szedł on drogą oznaczoną na sklepieniu. Linją nakreśloną w pewnych odległościach przecinały strzały czarno malowane, które wskazywały kierunek kostnicy i prowadziły do schodów przy rogatkach Enfer.
— Jestże to szpieg? mruknął do siebie bankier.
Człowiek trzymał w ręku plan, którego radził się chwilowo co do rozkładu galeryi. Szedł on w kierunku kurytarza łańcuchem zamkniętego, a prowadzącego do domu na placu Panteonu.
— To jest nasz nieprzyjaciel, — myślał Robert.
W istocie, znajduje się w téj dzielnicy Paryża miasto pod miastem, które administracya kazała opasać murem, odpowiadającym przestrzeni należącej do podatku konsumcyjnego. Często się bowiem zdarza, iż katakumby służą do przeprowadzania kontrabandy. Wchodzą tam za rogatkami od strony Montsouris i tą drogą przemycają rozmaitego rodzaju towary do Paryża. Rząd przeto polecił zbudować w kamieniołomach rozległy mur, który oddziela katakumby Paryzkie od podziemi już za rogatkami będących.
W tych pieczarach dokładnie niezbadanych, mieścili się zwykle bandyci, fałszerze monet, nawet przez pewien czas ukrywała się tam szajka rozbójników. Obecnie licząc i galery zakazane dla przystępu publiki, katakumby formują drugą stolicę w departamencie Sekwany, gdzie możnaby urządzić komunikaoyą za pośrednictwem omnibusów podziemnych.
Combalou wszedł tam przez ulicę Vauquelin i szukał placu Panteonu. Na znak dany przez Roberta Kodom, ajent został schwytany.
— Co tu robisz? zapytał go Robert.
Combalau poznał natychmiast, z kim ma do czynienia, więc odrzekł:
— Robię przegląd, panie...
— Jesteś inspektorem?
— Nie panie, zwyczajnym urzędnikiem w téj służbie.
— Którędy wszedłeś?
— Przez otwór zwany Fosse-aux lions.
— Czy ztąd daleko?
— Bardzo daleko.
— Więc znasz dobrze katakumby?
— Jak moją kieszeń.
Robert umyślił przywiązać do siebie tak pożytecznego człowieka, rzekł przeto:
— Wieleż zarabiasz na rok pełniąc te obowiązki?
— Ośmset franków.
— A więc jeżeli chcesz mnie służyć, dam ci trzysta franków miesięcznie, czy przyjmujesz?
— Bez wątpienia; lecz muszę wiedzieć, co wypadnie mi robić, gdyż jeżeli to jest interes, za który trzebaby nadłożyć głową, wtedy nie chcę się do niego mieszać.
Bankier ruszył ramionami i rzekł:
— Nic nie będziesz rezykować, potrzebuję bowiem człowieka bystrego, pojętnego, do prowadzenia robót, jakie mam zamiar tu dokonać wbrew woli administracyi miasta.
— To będzie bardzo trudno.
— Dla czego?
— Gdyż w tych podziemiach na pozór niedoścignionych, ludzie umieją się kierować z taką pewnością, jak stary fiakier od kościoła Ś-éj Magdaleny na plac Bastylii.
— Lecz kurytarze zabronione?
— Tam, to co innego.
— A dwa piętra poniżéj znajdujące się?
— Lecz panie ja muszę ztąd wyjść jaknajprędzej.
— Ażebyś doniósł coś tu widział i co ci proponowano? nadaremnie.
— Cóż więc chcesz ze mną zrobić?
— Co się mi spodoba, daléj idź!
Ludzie popchnęli pana Combalou i podniósłszy latarnie dla oświecenia drogi, udali się w kierunku prowadzącym pod plac Panteonu. Combalou zaczął obawiać się o swe bezpieczeństwo; gdyż łatwo mogli się przekonać, że on również nie znał topografii katakumb. To było pierwsze niebezpieczeństwo, a drugie daleko groźniejsze może, iż nie życzył sobie zostać pod władzą Roberta Kodom... Combalou więc nie wahał się dłużéj; przy pierwszym zakręcie który napotkał przeskoczył łańcuch i zaczął biedź co mu sił starczyło przez chodnik zakazany.
— Łapcie go! krzyczał Robert.
Ludzie poszli w pogoń za uciekającym, lecz kurytarz zbyt wązki nie dozwolił im biedź razem; upadek śród ciemnicy jednego zatrzymał w pogoni drugich i tym sposobem Combalou zdołał ujść przed ścigającemi go zbirami. Kodom postanowił nie opuścić sposobności inną razą pochwycenia Combalou, nateraz więc zaniechał pogoni. Kiedy wrócił do swego bióra na ulicy Ville-l’Eveque, zastał list od Riazisa; list ten zadał ostatni cios bankierowi, donosił bowiem o wypróżnieniu piwnic na ulicy Ś-go Ludwika. Skarby zniknęły, a Robert przyjął weksle dwudziestu i jeden!.. Co się stało z bogactwami stowarzyszenia? i w téj chwili przyszło mu na myśl odpłynięcie Rekina. Jaki kierunek mógł wziąść ten statek, trzeba go wytropić, ścigać i na dno morza pogrążyć. Robert całą noc przemyśliwał nad różnemi projektami. Nieraz chciał krzyczeć aby chwytano złodziei! Nad ranem sprawdził księgi buchalteryczne, podsumował je, a kiedy skończył pracę, zimny dreszcz przejął jego ciało, bo straszny trzechmiesięczny term in już się zbliżał.
Robert Kodom ów atletycznej budowy człowiek, energiczny zawsze, bystry i czuwający umysł, pomimo że pięćdziesiąt cztery lat przeżył; Robert który decydował o podwyżce i zniżeniu papierów na giełdzie według swego kaprysu, tego wieczoru ów człowiek niezwyciężony, żelazny — jak widmo śmierci wyglądał. Jego czoło zwykle pogodne i gładkie jak kość słoniowa, pomarszczyło się mimowolnie; brzegi powiek przez niepokoje i bezsenność zakrwaw iły się jak czerwone bruzdy.
Siedział samotny w pokoju wyłożonym dębowem drzewem, którego ściany pokrywało ciemne ponure obicie. Dusza ta niedostępna wszelkim wzruszeniom, pozbawiona wszelkiéj tkliwości, przed blizką ruiną fortuny — uczuła słabość dziecięcia. Ruina! to zgrozą przejmuje, sprowadza karę męk piekielnych, dla manewrujących na giełdzie milionami! Oni także mają punkt honoru, który nazwaćby można honorem uporu.
Z głową ukrytą w swych dłoniach, myślał on o odniesionych zwycięztwach za pomocą pieniędzy, kiedy wola niewidzialna jednym podmuchem zdolna była zniweczyć cala fortunę drobnego kupca, zebraną długoletnią pracą, oszczędnością i cierpliwością. Zrywał się chwilami z krzesła jak wściekłe zwierzę i szeptał sam do siebie:
— Niepodobna ażeby się tak skończyło. Więcéj jak trzydzieści lat poświęcenia, wytrwania, śmiałości i strategii, nie może zakończyć się nędznym melodramatem z bulwarów! patrz Robercie, idzie tu tylko o pochwycenie nerwu rozpoczętjé walki.
Potem chodził wielkiemi krokami od drzwi do biórka, aż nareszcie znękany upadł na krzesło.
— Zkąd się wziął ten djabeł Trelauney i jaki traf nielitościwy wsunął go w pośród nasze tajemne kombinacye.

. Febrycznie przeglądał papiery nagromadzone na biórku, i chwytając się za rzadkie włosy drżącemi palcami, mruczał głosem zbuntowanego potępieńca:
— Jeszcze piętnaście dni! piętnaście dni to tyle co jutro! a wszystko się skończy! ach trzeba się poszarpać na sztuki... i żadnéj ucieczki, żadnej nadziei! najmniejszego światełka!..
I znowu rozpoczął swą przechadzkę po pokoju, powtarzając na palcach rachunek swoich passywów.
Dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków wypłat, a w kasie zaledwie 1500 luidorów się znajduje! nie ma Furgata, nie ma i skarbu! Jak nędzny upadek i jak bolesne wieści rozniosą lekkomyślni lub zazdrośni nowiniarze! Oto zajęcie dla Paryża, nie mające nawet tego powabu co upadek modnéj śpiewaczki!..
W gorączce która go ogarnęła grał on komedyą, naśladując głos i gęsta zabawne tych, co się śmieli z katastrofy sławnego bankiera Roberta Kodom, gdyż słyszał rozmawiających na bulwarach:
— Czy wiesz co nowego?
— Trzy lub cztery wieści, lecz chcijé oznaczyć o którą się pytasz?
— Od wczoraj cały Paryż tylko o tem mówi. Ty widzę wróciłeś z Indyi?
— Prawie. Skakano całą noc u starej wdowy Flavigny. To tak daleko jak Azya! lecz nakoniec powiedz jaką masz nowinę?
— Robert Kodom zbankrutował!...

XVI.
Puszczenie lodów.

~ On, Robert Kodom? dyrektor kanałów w projekcie, król nowéj pożyczki, nabab holenderski! ej to są żarty!
Zgrzytnął zębami, słysząc silny wybuch śmiechu rozmawiających o jego upadku i drapał szlafrok zatopiwszy paznogcie aż do piersi, tak że zaledwo krwi z nich nie wydobył. Potem puszczając wodze swéj wściekłości, rozprawiał daléj głosem piskliwym kobiety, która wmięszała się do palącéj rozmowy.
— Czy nowina ta nie została odwołana, panowie?
— Wcale nie.
— Ach nędznik! ileż wtedy familii zacnych do nędzy zostanie przywiedzionych?
— Bardzo być może.
— Należy mniemać że trybunały...
Robert uczuł mróz w swych członkach na wspomnienie tego wyrazu, lecz w zapale mówił daljé z goryczą i ironią:
— Ach! tak sądy jeżdżą omnibusem, a koleje żelazne wynalezione są na użytek handlujących.
Po krótkiéj rozmowie odezwał się znowu:
— Daléj, czas Już wygnać z głowy te czarne myśli i być mężczyzną! Okoliczności tak wytężone są próbą mocy ciała i sprężystości umysłu, a jeżeli wytężenie było kiedy podobne, to z pewnością nie mogło się z mojem porównywać.
Machinalnie rozłożył na stole rozmaite paczki listów, rożnemi herbami zapieczętowane i czytał.
— Frankfort 25 b. m. piędziesiąt tysięcy talarów, Przekaz zrobiony przez dom Haumona, można odwlec wypłatę. Ach co za nędzota żeby bank Roberta Kodom, musiał prolongować w obec zbogaconych jedynie cierpliwością, mozołem, korrespondencyami, ciułaniem grajcarów.
Przeglądał następne listy, dla zrobienia ogólnego obrachunku.
— Amsterdam, Haga, półmiljona dla saméj Holandyi, Wiedeń i cala Austrya tyleż... Warszawa... ach to bagatela. Węgry ojczyzna Madziara i Wandy osiemkroć stotysięcy franków, pozostają księztwa... Razem przeszło półtrzecia miljona. Nie mówmy już o tem, lękam się aby nie mówiono za wiele.
Głowę ociężałą ukrył w rękach, zdawało się mu że w niéj spoczywa roztopiony ołów.
— Wszystko w méj głowie jest w płomieniach, mózg i namiętność... Nieumiem inaczjé ugasić pożaru jak złotym deszczem. Ugasić? czyż mogę kiedy? a zresztą niechciałbym tego. Ach Wanda! ta kobieta za pośrednictwem jakiego talizmanu wplątała mnie w swe sidła i panuje nademną? Och mniejsza o to! wszak nie jestem z tych chwiejnych umysłów, co się lękają dobrowolnéj niewoli: Ona mnie nienawidzi, należę do niéj, wiem o tem, ale ona mi jest niezbędna i bodaj świat przepadł, aby ona tylko była moją!
W téj chwili usłyszał bankier dzwonienie, skoczył więc i rzekł do lokaja na wszystkich szwach liberyi galonowanego.
— Nie otwieraj nikomu!...
Nosowy głos nacechowany wschodnim akcentem, odezwał się za drzwiami.
—Zdaje się że mi tu nie każesz czekać?
— Riazis o téj godzinie? czego on chce odemnie? dozwól wejść...
W półtory sekundy bankier rozważył co mogło sprowadzić Dostojnika o téj porze dnia, myśląc w duszy: Azyaci mają pewne natchnienia rodowe, a ich sumienie obfituje w dobre rady na użytek sumień nieczystych. Zresztą jest on najbystrzejszy z moich wspólników.
Lokaj stał jeszcze nieruchomie z głębokiem uszanowaniem, kiedy bankier niecierpliwie rzekł mu: Już powiedziałem abyś dozwolił wejść przybyłemu. Potem szybko zebrał listy rozrzucone i złożył takowe pod elegancki przycisk do papierów. Muzułmanin był również blady i znękany.
— Wszystko idzie źle! wyjąkał rzuciwszy się na otomankę stojącą w kącie gabinetu i w cieniu umieszczoną.
— Komuż to powiadasz? odpowiedział bankier podniósłszy ręce do nieba, był to giest niezwykły u niego, bo niebo nie miało nic wspólnego z interesami tu na ziemi według pojęć bankiera, który dodał, udając serdeczne współczucie. Jakiż wiatr cię tu sprowadził?
— W iatr zniszczenia! potrzebuję 25,000 franków na sobotę.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków! nie ma o co szyi łamać. Jednak nie mogę ich dać w téj chwili, bo moje termina trzech miesięczne upływają a wynoszą około trzech miljonów; znasz awanturę z Furgatem, ponieważ jesteś dyrektorem stowarzyszenia dwudziestu i jeden.
— Więc też w charakterze waszego zwierzchnika przyszedłem do ciebie, wiesz dobrze że dawniej nigdybym nie śmiał tego od ciebie wymagać.
— Nie mam funduszu.
— Trzeba go znaleść.
— Niemam czasu topić się w szczegółach moich stosunków.
— Niema tu wcale nowego topienia się, byłoby to w nienajlepszym tonie, zwłaszcza kiedy marznie na dworze, mówię tylko o bagateli, o nędznym tysiącu luidorów, którego potrzebuję i jestem najmocnijé przekonany, że mi go grzecznie ofiarujesz.
— Już oświadczyłem, iż to jest najzupełniejszem niepodobieństwem; powiedział obojętnie bankier, układając i chowając papiery do biórka.
— Niepodobieństwo nie jest francuzkim wyrazem! My mieszkańcy Wschodu mamy różne przenośnie nic nieznaczące, podążamy tam gdzie nasza ognista natura nas popycha. Skrucha nieznana jest w naszéj polityce, ani w naszej religii; jeżeli kiedy zdarza się, iż żałujemy naszego postępku, to wtedy dopiero dosyć zostaje czasu do zrobienia rachunku sumienia. Nadto, występek za który pokutujemy, staje się większą moralnością.....
— Jak cnota, która nigdy nie zna pokuty — odpowiedział Robert, z wybuchem djabelskiego śmiechu, wyszczerzając zęby krwiożerczego kaimana. Złą chwilę wybrałeś mój książę na rozpoczęcie współpracownictwa do wodewilów, gdyż jesteśmy już blizcy piątego aktu dramy; lękam się tylko i dokładam wszelkiéj usilności, aby ani książę, ani ja nie doznali w ostatniej scenie losu, przygotowanego przez zdrajcę. Postąpimy więc mądrze, gdy zostawiwszy na boku osobiste namiętności, połączemy nasze siły dla uniknienia katastrofy. Dwadzieścia pięć tysięcy franków, których potrzebujesz, mogą być użyte skuteczniéj, pozostając u mnie w portfeilu. Powiadam użyte skuteczniéj, a rozumiem to więcéj dla twój osoby, niż dla mnie. Nie bawmy się w ślepą babkę między sobą jak dzieci, czas okazać się ludźmi.
— Gdzież więc, lękasz się, ażebyśmy nie zaszli.
— Do licha, gdzież, jeżeli nie do sądu przysięgłych! jak tylko można najprościéj.
— W najgorszym razie to twoja droga, jesteś bowiem handlarzem pieniędzmi i stajesz się niewypłacalnym. Co najwięcéj bankrutujesz. Lecz my ludzie światowi, nie mamy nic wspólnego z prowadzącemi książki podwójnéj buchalteryi...
— Być może, kto to wie?
— Byłabyż to pogróżka?
— Lecz...jakkolwiek nie stanowi to istotnéj pogróżki, to tym którym śmierć zagląda w oczy, może przyjść chęć użycia rozkoszy w ostatniéj godzinie życia. Są tego przykłady: Sardanapal spalił się ze wszystkiemi niewolnikami.
— A więc, — przerwał Riazis odzyskawszy w swych oczach zbytkiem wycieńczonych odblask metaliczny — byłby to koniec bardzo nędzny?
— Oprócz okoliczności nieprzewidzianych, prawdziwy koniec końca.
— Myślałem o tem. A gdy nasza myśl ociężała u nas ludzi Wschodu, raz skupi się naglona fatalizmem lub potrzebą, co na jedno wychodzi, gdy więc powtarzam pomyślimy nad waszemi kombinacyami jako ludzi ucywilizowanych, to wtedy nagle, prawie cudownie nasze pojęcia stają się ja sne, zadziwiające. Założyłbym się, żeś nigdy na seryo nie badał systemu zabezpieczeń na życie.
Mówiąc to poszukał w kieszeni i wydobył z niej pugilares, który położył na kominku.
— Tak — odpowiedział Kodom, z niejaką nadzieją, ale i z pewnem niedowierzaniem. Lecz ani my, ani żaden z naszych towarzyszy, ani też ja przysięgam mimo bardzo przykrego położenia, nie mamy ochoty umrzeć.
— Ależ nie chętka, lecz przeznaczenie prowadzi nas do grobu, — odparł zimno książę. Słuchaj co powiem. Oto pełnomocnictwo, któreś mi doręczył nazajutrz po mojem mianowaniu... przez waszą główną kapitułę. Tu jest także ostatnie świadectwo waszego lekarza, twój akt urodzenia i trzy lub cztery dokumenta autentyczne, które udowadniają twój wiek, skłonność do choroby hyportrofii serca z powodu burzliwych obyczajów; mimo tego masz zdrowie żelazne, poświadczone również przez lekarzy. Zabrałem to wszystko z tego oto stołu, z pod tegoż samego przycisku bronzowego, w chwili wzajemnych serdeczności.
— I cóż zamierzasz zrobić z temi papierami?
— Nic więcéj tylko to co już zrobiłem.
Bankier Kodom zbladł w tym momencie. Ale zdobywszy się na odwagę, wskazał prawie z godnością Riazisowi, w odleglem miejscu krzesło stojące.

XVII.
Modlitwa Combalou.

— Chciej usiąść mój książę, — rzekł Robert, — i pomówmy, ponieważ tego pragniesz.
— Prawie nic więcej nie mam do powiedzenia. Zresztą słowa są niepotrzebne między ludźmi, którzy się szybko umieją zrozumieć, a my rozumiemy się obadwa. Wszakże od pierwszego spotkania pojęliśmy, że potrzeba nie zna prawa! Nadto przewąchałem nasze prawdopodobne niebezpieczeństwa, i....
— I postarałeś się zabezpieczyć?
— Twoja przenikliwość je zwietrzyła, tém lepiéj, prędzéj pójdzie rozmowa. Dowód, że jesteś z granitu ulepiony; to nawet fakultet potwierdził. Mamy sobie niejedno dzieciństwo do wyrzucenia, lecz któż jest wolnym od błędów w tym wieku, w którym żyjemy? Budynek nie jest zagrożony przez wyłom w podstawie, lecz przez rysy w samym środku. Oto co się dotyczy człowieka fizycznego. Jak o finansista jesteś bardziéj zniszczony, przyznaję. Ale nikt oprócz mnie nie podejrzywa twéj ruiny, a nadto trzeba było własnego do niéj przyznania, aby mnie o tém przekonać.
Poświęciłem cały dzień dla zabezpieczenia twego szacownego istnienia na świecie, zrobiłem to w dziesięciu różnych stowarzyszeniach assekuracyjnych. Twoja śmierć przyniesie mi w zysku bagatelę, około 300,000 franków, po trzech miesiącach ciągłego żywota. Lecz traf zrządził, że potrzebuję téj bagateli, trzeba więc koniecznie ażebyś umarł. Jestem pewny, chciej mi tylko spojrzeć oko w oko, że ani chwili się nie zawahasz.
Bankier się wyprostował, przybrał minę prawie groźną i rzekł:
— Czy rzeczywiście powziąłbyś myśl nastawać na moje życie?
— Za kogóż mnie to uważasz Boże litościwy? Nazywam się książę Riazis, zwierzchnik wszechmocny dwudziestu i jeden; noszę na ręce wyryte znamię méj władzy. Kolekcya trucizn nie jest wyczerpaną, jedno skinienie wystarczy. Brutalstwo z méj strony? ach fe! za kogoż mnie bierzesz? dosyć abym dał rozkaz i nic więcéj...
Robert Kodom wstał z krzesła blady jak posąg marmurowy, — lecz nawzajem niewzruszony, zimny jak posąg, utkwił wzrok w twarzy Riazisa i wyrzekł:
— Jesteś dzieckiem młody człowieku. Wymówiwszy te wyrazy, założył w tył ręce i z największa obojętnością oraz powagą przeszedł się po pokoju, a potem nie patrząc na obecnego, usiadł przy biórku zaczął najspokojniéj pisać. Muzułmanin wstał; Kodom odwrócił głowę z najzimniejszą krwią spojrzawszy na niego.
— Zostań na miejscu. Azyatom nie braknie często szybkich pomysłów, ale im zbywa przymiotu do wykonania swych myśli. Ich wyobraźnia zbyt rozkołysana nie obejmuje szczegółów, które są przeważnemi czynnikami, jeżeli interes ma być dobrze poprowadzonym. Wynalazłeś proch, tego ci zaprzeczyć nie mogę. Wiesz tylko że on sprawia eksplozyą, ale nie wyrachowałeś, jak daleko może pocisk wyrzucić. Pozwól mi zliczyć cyfry, liczby są wprawdzie arabskie, lecz się na nich nie znasz, choć jesteś machometaninem. Rozmowa o podobnych przedmiotach wszędzie jest nieroztropną: pióro robi mniéj szmeru, niż wyrazy. Zapal cygaro i chciej być chwilę cierpliwym, nie będziesz długo się nudził czekając na skończenie mego rachunku. Nawet te mury mogą mieć oczy! Idziesz do teatru na komedyę francuzką, już tam nawet jesteś; siedź dziesięć minut spokojnie w swojem krześle, śpij nawet, jeżeli ci to dogodniéj.
Riazis poskromiony usiadł. Po upływie zastrzeżonego czasu nawet wcześniéj niż w 10 minut, Kodom podał mu arkusz welinowego papieru, zapełniony na prędce bazgraniną i liczbami. Ręce młodego człowieka opadły z podziwienia.
— I zrobisz to? zawołał z przerażeniem.
— Zacznę od jutra. Czy zechcesz mi towarzyszyć na banhof, w czasie odjazdu pociągu nadzwyczajnego jutro rano? Teraz jest ósma godzina.
— Będę tam z pewnością.
Po téj lakonicznej rozmowie, obaj dżentlemenowie uścisnęli się za ręce i rozłączyli.


Jednak Trelauney zaczął być niespokojnym o los Combalou. Od kilku dni nie otrzymał on żadnego raportu od tego ajenta, Więc wysłał Surypera ną ulicę Meslay do mieszkania zajmowanego przez pana Combalou. Odźwierny oznajmił, że od przeszłego poniedziałku nie był w domu i żę nie wiedzą, co się z nim stało....
Zobaczmy co zaszło w katakumbach potem, odkąd Robert Kodom wraz ze swemi towarzyszami zaprzestali ścigać cień w galeryach pełnych przepaści.
Nie słysząc już żadnego szelestu, Combalou ośmielił się wyjść z kryjówki, do któréj przystęp zatarasował. Wrócił macając i znalazł znowu łańcuch. Był to punkt bardzo dlań ważny, gdyż znajdował się na drodze zdolnej do przebycia w podziemiach; nie potrzebujemy dodawać, że ciemność panowała tam najzupełniejsza. Combalou zgubił swą latarnię w czasie ucieczki i pozostało mu tylko trzy zapałki, trzeba ich było użyć bardzo oszczędnie. Szedł on starając się kierować o ile można najtrafniéj, ażeby napotkać schody jak się pocieszał nadzieją, a gdy te wynajdzie, będąc na górze, krzykiem może sprowadzić pożądaną dla siebie pomoc.
Przeszedłszy ze dwadzieścia korytarzy w różnych kierunkach, Combalou uczuł się zmęczonym. Ocierał pot obficie z czoła mu spływający. Od czasu cło czasu drżały katakumby, o sklepienia odbijał się huk ponury, jakby w czasie trzęsienia ziemi. Odgłos ten pochodził od przejeżdżających pociągów drogą żelazną na powierzchni ziemi, to jest na wolnem powietrzu po dniu białym. Combalou wycieńczony, położył się na gruzach i zasnął.
Ile czasu spał? po obudzeniu mniemał że pięć lub sześć godzin od tego czasu upłynęło. Głód i pragnienie zaczęły mu dokuczać. Suche usta i krew uderzająca do głowy męczyły go niesłychanie; musiał więc przyłożyć spieczony język tło zimnych ścian galeryi, ażeby zaczerpnąć cokolwiek chłodu i wilgoci. Potem zebrawszy wszystkie siły, biegł o ile ciemność mu dozwoliła.
Nigdzie początku ani końca, wszędzie noc i milczenie!...
Combalou zaczął mówić głośno, gdyż strach go ogarnął, dreszcz członki przejmował.
— No, no, — wołał on — już dosyć tego... poddaję się... igraszka za długo trwała.... hej tam słyszycie?.....
Lecz głos jego brzmiał na prożno, tylko echo zdała odpowiadało, prawdziwą ironią śmierci... Uderzył więc pięściami o ściany... płakał!... Potem ukląkł i modlił się, przyrzekając ofiarować pięćdziesiąt świec do kościoła Ś-go Wawrzeńca, jeżeli wyjść z tych pieczar zdoła.
Nareszcie powstawszy, zaczął iść na nowo.
Godziny upływały, a zawsze noc i milczenie spotykał. Combalou upadł na ziemię, oddychając przerwanie, jak pies zdyszany... Po kilku godzinach, nieszczęśliwy leżał już bezwładny, ani żywy, ani umarły. Nad nim przejeżdżały pociągi, liczne powozy rozpryskując błoto i piasek pokrywające ziemię, na któréj żyje ludność Paryża. Jedni przybywali ze wsi, inni tam się przenosili. Rozmawiano, żartowano, palono cygara; żywi ruszali się nad stosami umarłych dopóki nie złączyli się z niemi, aby spać snem wiecznym. Ta chwila nie jest odległa!.. ziemia szybko pożera swoje twory. Combalou był umierający.....
Przed skonaniem są momenta, w których staje przed oczami całe nasze przeszłe życie najpierwszéj młodości; pięć minut wystarcza, aby odżyło wszystko w naszéj pamięci. Obrazy z całą prawdą rzeczywistych wypadków przesuwają się przed okiem duszy, jakby w czarodziejskiéj latarni. To téż Combalou ujrzał swą rodzinną wioskę, dobrą kobietę, która była jego matką, często mu powtarzającą: bądź uczciwym człowiekiem! Niestety! Paryż tak go zmienił! Paryż zatruwający duszę i ciało, Paryż w którym pieniądze są wszystkiem! Biedny Combalou! nagle ujrzał się w miejscu, gdzie stary proboszcz sioła uczył go do służenia przy mszy Ś-téj, Dominus vobis cum! mówił pleban, a malec odpowiadał — Et cum Spiritu tuo! — Amen! Na to wspomnienie oczy umierającego zalały się łzami... łzami będącemi skruchą.
Nagle pod sklepieniami podziemiów rozległ się śpiew religijny.

XVIII.
Wyspa Ré.

Zdala światła błyszczały, od posuwających się zwolna pochodni. Combalou ujrzał księdza w komży, w towarzystwie dwóch chłopców i zakrystyana asystujących processyi. Był to dzień 2 Listopada, dzień zaduszny.
Miano odprawić mszę za umarłych w kostnicy, przybył ksiądz aby wezwać miłosierdzia Bożego dla czterech milionów zmarłych, pogrzebionych w katakumbach Paryża! Tłum ludu szedł za księdzem, pomiędzy tą ciżbą postępował człowiek z latarnią, śledzący w koło siebie, badający wszystkie podziemne korytarze; człowiekiem tym był Suryper. Combalou był ocalony.
Surypere wlał kilka kropel napoju w usta umierającego, potem uprosił dozorcę, aby mu pomógł wynieść swego przyjaciela, który wzruszony widokiem katakumb, zemdlał niespodziewanie. W kilka minut późniéj Combalou znajdował się na powierzchni ziemi. Złożono go w hotelu sąiednim, przyjął lekkie pożywienie i zasnął, poprzysiągłszy poświęcić się Trelauney’owi, oraz zostać nadal uczciwym człowiekiem, jak mu to jego matka polecała.
Kiedy się to działo w Paryżu, kapitan Rekina był dręczony niespokojnością przy wyspie Ré. Wyprawił on jednego marynarza do Roszelli, który przesłał depeszę telegraficzną do Trelauney’a:
— Wylądowanie niebezpieczne: czy należy wyjść na pełne morze?
Trelauney odpowiedział: — „Czekaj!”
I pojechał natychmiast z Madziarem do Roszelli. Tam dowiedział się, że statek parowy chodzący dwa razy na tydzień z S-t Martin do Ré, odpłynie nazajutrz rano z przyborem morza. Trelauney z baronem paląc cygaro po śniadaniu, ujrzeli wstęgę dymu ciągnącą się od statku parowego, która im odjazd zwiastowała. Koła zaczęły podrzucać wodę morską tworząc bałwany roztrącające kamienne wybrzeże. Madziar i Trelauney wsiedli na statek, podróżni już zostali pomieszczeni, rzeczy i kosze tu i owdzie rozłożone. Na widnokręgu, wyspy Oleron i Ré przedstawiały się jak dwa punktu ciemne; odległość od przystani szybko przepłyniono. Przybijając do Saint Martin, Trelauney ujrzał Rekina kołyszącego się łagodnie na zwierciadle wód tamecznych. Dał znak, a łódź Rekina wypłynęła dla zabrania jego i Madziara. Zaledwie przybył na pokład, przywołał kapitana do kajuty i zapytał:
— Co tu słychać?
— To panie, że nie śmiem wyładować na ląd skarbu. Siedzą nas i pilnują, grozi nam jakieś niebezpieczeństwo.
— Kto nas pilnuje?
Komendant otworzył okienko w tyle rudla będące i wskazał:
— Widzisz pan ten parowiec?
W istocie Trelauney ujrzał steamer do szybkiego biegu dobrze zbudowany, zdający się spać na jedno oko.
— A więc?
— Otóż ten parowiec czarny z krawędziami koloru krwi, już dawniej widziałem.
— Gdzie?
— Na Sródziemnem morzu; nazywał się wtedy jak i teraz Smokiem. Miałem wówczas rozkaz Furgata czuwać nad nim, dopóki nie wymknął się przy wyspach Archipelagu, gdzie zatknął banderę otomańską.
— A teraz on śledzi waszą drogę?
— Tak panie. Czekał na nas na wodach Hawru, i odtąd nie spuścił z oka naszego yachtu.
— Byłeś w młynie?
— Tak, wszystko jest przygotowane. Młyn znajduje się o dwa kilometry na zachód; mieszka tam dobroduszny człowiek, którego obawiać się nie potrzebujemy. Poniżéj jest sadzawka, tam chciałem zatopić skrzynie, pokryć je mułem i następnie zalać wodą puszczoną z morza. Dwóch lub trzech ludzi są dostateczni do pilnowania młynu i nikt nie domyśliłby się, że tam spoczywają miliony.
— Dobrze — rzekł Trelauney. Wypłyniemy na morze dziś wieczorem. Postaramy się zmylić drogę parowcowi i wylądujemy w szalupie.
Kapitan potrząsł głową i powiedział:
— Parowiec na długość wiosła nas nie opuści.
— Wtedy zobaczymy, — zawołał Trelauney, — zobaczymy kto będzie tryumfować Rekin, czy też Smok!
— Jesteśmy na wasze rozkazy, — odpowiedział komendant.
— Co mamy na pokładzie?
— Piętnastu ludzi, tyleż karabinów, toporów, nadto ładunków i prochu tyle, ile byłoby potrzeba do wysadzenia w powietrze całego miasta. Prócz tego sześć armatek z czystej stali, aż po same wyloty nabitych.
— To dobrze.
Trelauney spojrzał która godzina na jego zegarku i dodał:
— Wypłyniemy na otwarte morze o piątej godzinie.
Cały ekwipaż był w ruchu; armatki zostały ustawione pod burtami, topory ułożone na pomoście, a karabiny w kozłach na tyle okrętu. Zapas rakiet przygotowano w kajutach. Rakiety te były opatrzone palnemi kulami, które pękając i rozsiewając ogień na wszystkie strony, nie dozwalały nieprzyjacielowi gasić pożaru. Wszystko było gotowe. Piąta wybiła na zegarze kościoła parafialnego Ś-go Marcina. Ekwipaż Rekina zgromadzony przy kołowrocie, zaczął zwijać linę. Trelauney zauważył, że ten sam manewr robiono na pokładzie Smoka. Wiatr się zerwał i Trelauney pragnąc podwoić szybkość helisy, wziął tubę i krzyknął:
— Na wiatr wszystkie żagle!
Rozkaz spełniono natychmiast; machina już była w ruchu, helisa muskała morze, Rekin, mając nadęte żagle ślizgał się po powierzchni wody, wkrótce ziemia zniknęła. Stojąc na tyle statku Trelauney uważał za pomocą dalekowidza. Ujrzał on, że Smok usiłuje zyskać na szybkości w biegu. Smok będący pod wiatrem miałżeby zamiar rzucić żelazne kolce w ustrój lin i masztów Rekina?...
— Wszystkie żagle pod wiatr! rozkazał Trelauney, i zeszedłszy do machiny, polecił palaczowi płomień pod kotłami podwoić. Rekin szybował jak błyskawica przerzynając bałwany, które obijały się o boki statku, zostawiając po sobie długą wstęgę piany. Ten szalony bieg trwał ze dwie godziny, noc zapadła. Nic nie widziano, tylko zdala latarnię morską w Oleron jak punkt świecący, rzekłbyś że to źrenice kota błyszczące nad wód powierzchnią.
— Kierować przeciw wiatrowi krzyknął sternik Rekina. Zwinąć żagle!...
Rozkaz ten zdziwił Trelauney’a, rzekł więc do sibie: sternik nas zdradza. Nie było już żadnéj wątpliwości, kiedy przy pierwszym błysku księżyca ujrzał czarne i czerwone boki Smoka, który ich tym sposobem dogonił. Trelauney pobiegł do rudla chwycił za kark sternika i powalił go na pokład.
— Co robisz? zapytał baron Remeney.
— Ten człowiek nas zdradza! zawołał Trelauney. Jak dawno znasz go komendancie?
— Tego człowieka przysłałeś mi panie przed ośmiu dniami.
— Gdzie?
— Do Hawru.
Trelauney schwycił sternika za gardło i krzyknął:
— Kto cię tu przysłał? odpowiedz.
— Pan.
— Co za pan?
— Furgat.

XIX.
Na morzu.

Ja jestem Furgatem! zawołał Trelauney i pokazał mu znak wyryty na ramieniu.
— Tamten panie miał także znak!
— Wiesz jego nazwisko?
— Nazywają go księciem.
— A więc idź się z nim złączyć, — krzyknął Trelauney i chwyciwszy w swe silne ramiona rzucił sternika do morza. Nędznik zaczął pływać krzycząc i błagając łaski.
— Przebaczenia! miej panie litość nademną!
Trelauney nic nie słyszał. Ach dostojny pan jest na pokładzie Smoka?! a więc rozprawiemy sięo badwa!...
Pęd wiatru stawał się coraz silniejszy i wkrótce był tak ostry, że trzeba było zwinąć tylne żagle. Szare bałwany wzrastały bezustannie; wszystkie żagle zwinięto i Rekin płynął tylko za pomocą helisy. Nagle kula uderzyła w prawy bok statku i w téjże chwili Trelauney usłyszał huk wystrzału. Kula źle wymierzona, prześliznęła się tylko po boku, żadnej szkody jachtowi nie zrządziwszy.
— Niezgrabny! krzyknął Trelauney, — i nagle zwróciwszy Rekina zawołał: ognia!
Sześć armatek na raz wypaliło, a wziąwszy Smoka z boku, wszystkie sześć kul wpakowało mu w kadłub. Trelauney zrobił nowy obrot w ten sposób, ażeby nigdy swoich hurtów na ogień nieprzyjacielski nie wystawiać, tymczasem Rekin zawsze celował w boki Smoka. Działa w mgnieniu oka nabite po raz drugi i trzeci zagrzmiały; Smok żywo odpowiadał lecz grad rakiet spadł na jego pomost i maszty. Fosfor czepiając się lin i całego ustroju, oraz wiatr silny rozszerzał płomienie, które okręt przeciwny ze wszech stron ogarnęły. Usłyszano trzask i świst wylatującego w powietrze żelaza, kawałów drzewa i lin palących się; oba okręty zbliżały się stopniowo.
— Rudel na prawo! zewnątrz dymu, — wolał Trelauney, który oddał ster kapitanowi, aby sam mógł lepiéj celować działami.
Kiedy maszynista nadał kołom obrot wsteczny, natychmiast Rekin zaczął lecieć w kierunku gdzie było stanowisko Smoka; lecz nie znalazł go na swéj drodze, napróżno zwracał się w różne strony, Smok zniknął mu z oczów. Trelauney więc zakomenderował powrot ku cyplowi wyspy, a manewr był łatwy, bo jacht kierował się ku latarni na wyspie é świecącéj. Zarzucono kotwice o kilka staj od brzegu. Spuszczono szalupę na morze i zaczęto przewozić na ląd drogocenny ładunek.
Na brzegu stary młyn odrzynał się od reszty przedmiotów przy bladem świetle księżyca. Skoro szalupa stanęła w przystani, majtkowie weszli w wodę i na ramionach skrzynie przenosili. Była to praca kilkakrotnie powtarzana; bogactwa zostały pomieszczone w dawnym wodozbiorze, służącym do przechowywania ryb złowionych. Następnie przykryto je piaskiem i żwirem, poczem przez otwarte śluzy morska woda zalała skarby, straży ich powierzone. Dwóch ludzi z bronią zostało dla pilnowania z poleceniem, aby w razie napadu młyn w powietrze wysadzili.
Kiedy szalupa wracała do jachtu, kula toczyła się po żwirze brzeg morza pokrywającym; Smok zjawił się na otwartem miejscu. Na teraz moje dzieci, nie ujdzie naszych rąk, — naprzód wołał Trelauney. Rekin pędził używając całéj pary. Trelauney sądził że Smok dla tego się cofnął, ażeby ugasić pożar masztów zrządzony przez rakiety; jakoż w istocie czekał on odważnie na spotkanie się z Rekinem.
Znowu sześć dział dało ognia jak jedno, deszcz rakiet zasypał Smoka. Płomienne języki wybiegły z lewej strony statku, i wnet powstał okrzyk, ratujcie, pali się pomost wewnętrzny! W téjże chwili ekwipaż Trelauneya zachaczywszy steamer skoczył na jego pokład, rąbiąc toporami wszystko co spotkał na drodze. Otworem na spodzie okrętu zaczęła szybko napływać woda, gdyż Smok powoli zanurzał się w morze kiedy pokład ogarnęły płomienie.
Śród zgiełku i zamięszania Trelauney szukał Riazisa. Madziar przebiegł wszystkie kajuty, nie spotkawszy bronzowéj twarzy muzułmanina.
— Jeszcze raz zdołał nam umknąć! zawołał.
W istocie Trelauney ujrzał barkę usiłującą dotrzeć do lądu. Barka zostawiła za sobą wyspę Re, zdążając do piasczystych brzegów Repentie. Tu morze było bardzo płytkie; w czasie odpływu głębokość zaledwie dwa metry wynosiła. Jakkolwiek więc groziło niebezpieczeństwo jachtowi, Trelauney przecież postanowił puścić się na ryzyko. Smok został porzucony na pastwę płomieni, a Rekin poszybował ku wybrzeżu Repentie. Barka Riazisa już wtedy do brzegów dopływała. Rekin ją ścigał, lecz wpadłszy na mieliznę i mając rozdarty przód przez podwodne kamienie, musiał się zatrzymać. Barkę wyciągnięto na ląd, a ci którzy się na niej znajdowali, zniknęli zasłonięci wałem ze żwirów i piasków przez morze uformowanym. Dano za niemi kilka lecz bezskutecznych strzałów. Grunt w tem miejscu był poprzerzynany zatokami bagnistemi, przeto uciekający uszli bezpieczni. Chcąc nie chcąc Rekin musiał znowu wypłynąć na pełne morze, ażeby nie zbliżyć się zbytecznie do brzegów Wandei i Bretonii. Kiedy yacht szybował — światło różowe zajaśniało na widokręgu; Smok cały w płomieniach wyglądał jak słup ognisty unoszący się nad wodą; potem jasność zwolna zagasła, wszystko zniknęło, obojętne morze pochłonęło na zawsze szczątki zaszłego nieszczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeżeli czytelnik zechce pójść z nami do domku Magdaleny Deslions, to znajdzie tam Ludwikę daleko spokojniejszą. Magdalena dosięgała 66 roku życia, a jakkolwiek nie był to wiek w którym ludzie muszą umierać, jednak poczciwa kobieta z każdym dniem czuła się słabszą; ciągle też mówiła o swéj bliskiéj śmierci. Raul pocieszał staruszkę dowodząc, że kiedy przebyła 65 rok życia, to może mieć nadzieją dojścia do 80, Magdalena kiwała głową z uśmiechem niedowiary, mówiąc:
— Dużo wycierpiałam kiedy mój biedny mąż umarł, nic tak nie zużywa zdrowia jak łzy wylane... a ja tyle przepłakałam!
Od wielu dni nie opuszczała łóżka. Ludwika pielęgnowała ją jakby pojmowała co robi. Raul był bardzo zajęty; dozorował on robotników pracujących nad odbudowaniem spalonego zamku; Trelauney polecił mu żeby roboty przyspieszano; to też mury wznosiły się z szybkością, któréjby pozazdrościli dzielni pracownicy na bulwarach paryzkich, wyprowadzający w trzech miesiącach dom pięcio piętrowy. Często Raul brał pod rękę Ludwikę i prowadził ją na dalekie przechadzki. Ludwika mało mówiła będąc zawsze zamyśloną. Cecylia córka Surypera, często podawała jéj dziecinę, Ludwika patrzała na malca smutnie i kładła go na murawie mówiąc do Cecylii:
— Jak ty jesteś szczęśliwa!
Teraz Raul płakał, w tych pełnych rzewności chwilach, oddając łzy za łzy niegdyś przez Ludwikę wylane. Była to natura słaba i dobra, łatwo swym uczuciom się poddająca. Raul pojmował, że przyszedł czas, kiedy nie będzie śmiał spojrzeć śmiało w oczy dawnemu leśniczemu, który został lordem Trelauney.
Czy już stracona była nadzieja, przywrócenia Ludwice pamięci i pojmowania zwyczajnego stanu? Widok tego którego kochała, widok własnego dziecka stał się dla niéj obojętnym! Co należało robić aby ją odzyskać dla niéj saméj? Nie pozostała inna nadzieja ozdrowienia, tylko jedyna w Bogu.
Kiedy Trelauney wrócił z wyprawy do wyspy Ré, zajrzał do kalendarza wiszącego nad jego biórkiem w mieszkaniu zajmowanym w Auteuil. — Był dzień 3 Grudnia, — 25 mieli się zgromadzić stowarzyszeni dwudziestu jeden w domu na ulicy Ś-go Ludwika. Trelauney postanowił wymierzyć ostatni cios i niedać czasu bandzie przenieść się na plac Panteonu.

XX.
Który przekonywa, że Francuz może się rozwieść kiedy jest Szwajcarem.

Niewątpliwie, że Robert Kodom miał oznajmić swoim towarzyszom złowrogą rzeczywistość, skreślić obecne położenie. Znając złe trzeba szukać lekarstwa i może go znajdą. Nąglącem było zrobić koniec z grożącemi upadkiem ruinami. Pokrzyżowanie się interesów w rodzaju czysto paryzkim, zadało bolesny cios Robertowi Kodom. Bogaty bankier z rachuby bardzo zwyczajnej, jak wiadomo wydal swą córkę za margrabiego Bryan-Forville kapitana kawaleryi, członka wielu klubów. Spekulant holenderski dał do téj współki swe miljony, margrabia swoje tytuły. Otworzył salony arystokracyi dla swéj żony, ona mu otworzyła kassę ojca. Przed rokiem 1848 widziano bardzo wiele takich związków małżeńskich; szlachta bez zamków, chętnie zaślubiała córki finansistów lub przemysłowców. Książe szukał żony w domu jakiego rafinatora cukru, margrabia zaślubiał córkę fabrykanta czokolady, a teść któremu brakowało listowego papieru, używał chętnie do swych prywatnych korespondencyj welinu ozdobionego herbami swego zięcia.
Od téj epoki, tytuły już nie mają tego znaczenia w podarunku ślubnym, co stanowi zwrot rozumny publiczności, godny pochwały. Bo téż aż litość brała, widząc osła bez zdolności, nie umiejącego napisać kilku wyrazów ortograficznie, który był utrzymywany z łaski żony, żył jéj kosztem, pod pozorem że jego szlachectwo datuje się z czasów krucyat i ponieważ sprzedał trochę krwi zubożałéj, jakiemuś ambitnemu dorobkiewiczowi. Kapitan Forville, nie był ani głupim ani spekulantem; owszem czystéj rasy paryżaninem, dumnym ze swych epoletów, sądząc bardzo rozumnie, że jego stopień równa się szlachectwu, a gdyby przyszło mu wybierać jedno z dwojga, wołałby był stracić tytuł margrabiego, aby zostać kapitanem. Zaślubił on Klotyldę Kodom, bo mu się podobała, a że była bogatą tém lepiéj dla obojga.
Mimo tego podobne małżeństwa rzadko żyją szczęśliwie. Mąż nie miał czystego sumienia, honor robił mu pewne zarzuty. Mógł on przed tobą usprawiedliwiać się zdaniem, że jestem człowiekiem swojéj epoki i nie dbać o resztę, ale tajemny wyrzut truł mu serce. Jeździł powozem swej żony, jadł jéj trufle, grał za pieniądze swéj żony i były takie chwile, że o mało nie krzyknął:
— Ach pani czy te dobrodziejstwa nie skończą się wkrótce?
Skoro się Ach pani czy te dobrodziejstwa nie skończą się wkrótce?
Skoro się już ożenił, kapitan Bryan-Forville znalazł się w wielkim kłopocie. Ulokowano go w jednym pawilonie pałacu bankiera; ta czynność była dlań nieznośną. Kiedy poszedł do kasy dla odebrania procentu należnego mu od posagu, to mu się zdawało, że officyaliści bankiera spoglądali nań z ironją; postanowił więc posyłać kwity przez lokaja, a gdy lokaj powrócił z pieniądzmi margrabia pytał go surowo: — dla czego się śmiejesz? — Ja się nie śmieję panie margrabio, — odpowiadał lokaj. Margrabia mimo tego myślał: Ten błazen ma minę jakby mi chciał okazać, że owe pieniądze są tak łatwo nabyte. Zgoła, kapitan nie mógł już w tém położeniu wytrzymać. Zażądał więc aby go wysłano do Afryki, skąd przybywał tylko raz na roku do Paryża, i bawił tydzień u swéj żony.
Młoda margrabina piękna i tak wcześnie opuszczona, przyjęła hołdy pierwszego sekretarza pewnéj ambasady. U tego to zdołał zrabować szuflady Maucourt i tym sposobem zdobyć listy margrabiny, korespondencyą tak szaloną, że baron oszacował ją na 80 tysięcy franków. Margrabina dowiedziała się z ust księcia Laroche-Maubeuge, że Maucourt za oszustwo został skazany na piec lat więzienia. W toku procesu wykryło się, że ten rycerz nowego przemysłu, był istotnie synem barona Maucourt, który go uznał żeniąc się z swoją kochanką, handlarką ciastek w Palais-Royal.
Laroche-Maubeuge uwiadomił także, iż bardzo wiele mówią o małżeństwie między panną Charmeney i tym wielkim tajemniczym panem, którego spotkano w salonach węgierskiej baronowéj.
— Z lordem Trelauncy? zawołała margrabina.
— Tak pani.
— Jest to prawdziwy wzór gentlemena!
— Bez wątpienia, lecz nie mogę pomyśleć bez żalu o tym związku starodawnego imienia Francyi, z potomkiem jakiegoś tam korsarza angielskiego!
Piękna margrabina przygryzała wargi. Książę spostrzegł że między brytańskim korsarzem i bankierem holenderskim, zachodziła różnica tylko w użyciu rąk do łowienia bagactw. Chcąc więc błąd naprawić był tak czułym, uprzejmym, natarczywym, że margrabina powiedziała mu:
— Do jutra!
Laroche-Maubeuge przyszedł nazajutrz i dni następnych, a wkrótce nie mówiono tylko o tym związku w Paryżu. W lasku książę eskortował karetę pani Bryan-Forville. W Forville zawsze ich razem widziano i książę pojechał do wód Emskich w tym samym wagonie co margrabina; był to prawdziwy skandal. Bezimienny list uprzedził kapitana o tem co się działo. Jakiś podlec żartując z niego, radził mu nie zakłócać szczęśliwych chwil żony, które przez jego nieobecność, stały się rozkoszą dla kochanków.
Ze zlodowaciałem sercem, a głową w płomieniach, kapitan prosił o urlop i otrzymał go. We trzy dni poteny przybył do Paryża, wysiadłszy w hotelu na ulicy Tiwoli. Margrabia śledził swą żonę oraz księcia; kiedy już znikła wszelka dlań wątpliwość, podał się do dymisyi i pojechał do Szwajcaryi. W Bernie poszedł do ratusza i złożył deklaracyą, iż obiera sobie to miasto jako stałe siedlisko, w domu na ulicy pod numerem i t. d., w trzy miesiące po tém naturalizował się w Szwajcaryi i wrócił do Paryża.
— Pani, rzekł do swej żony, — rozwody nie istnieją we Francyi, ale egzystują w Szwajcaryi. Już nie jestem francuzem... jestem obywatelem Bernu. Rozpoczniemy proces... uzyskam rozwód, a wtedy możesz zaślubić pana Laroche-Maubeuge.
Margrabina zarumieniona, coś wyjąkała, zaczęła płakać.....
Rozwód nastąpił. W tem położeniu, nie wolno jest powtórnie wchodzić w związki małżeńskie we Francyi, ale rozwiedzionym nic nie przeszkadza ożenić się, lub pójść za mąż powtórnie za granicą. Margrabia zaślubił we Florencyi hrabinę Violi i wrócił do Paryża ze swoją drugą małżonką.
Bankier Kodom był zgryziony, gdyż skandal doszedł do jego wiedzy w tymże czasie, kiedy ruina majątkowa przywodziła go do pewnéj wściekłości. Rozwiązanie téj awantury sprawiło więcéj zadziwienia niż wzruszyło świat elegancki; nie wiedziano jak sądzić o postępowaniu pani Bryan-Forvilie, następstwa przekonały dowcipnisiów, że kapitan dozwolił dojrzeć swej zemście, aby lepiéj w niéj smakować.

XXI.
Odjazd

...Jeżeli sobie czytelnicy raczą przypomnieć, zostawiliśmy Roberta Kodom zajętego gorączkowo układaniem rozległych projektów. Usiłowanie ambitnego muzułmanina ażeby spróbować swéj władzy, wcale się nie udało. Robert zgniótł go swoją czynnością. Dostojnik był tylko człowiekiem sztyletu i nic więcej, Robert człowiekiem idei.
Zaledwie zamknęła się brama, za odjeżdżającym Riazisem, kiedy Robert zajął swe dawne miejsce przy biórku i myślał:
— Otóż nieprzyjaciel oddalił się! ha sądził że już stał się panem położenia, ten zbieg azyatycki! ten krzykliwy instrument po którym ja wodziłem smyczkiem, a on mniemał że sam stanowi muzykę.
Za piętnaście dni — wcześniéj nawet, — jego znak tatuowany za pomocą winnego octu, zginie bez śladu, jak siniec na różowéj ręce panny, o wtedy niby nasz przewódzco zobaczymy kto z nas jest mistrzem!
Już dosyć czasu strawiłem na niedołężnéj bezczynności! trzeba pomyśleć o jutrze. Jednakże ten muzułmanin ma trochę węchu i roztropności, jest to gończy pies ów azyata, ale tylko pies nic więcéj; a przytem jak dziecinny! Złoto dla złota, i rozkosze zmysłowe które może mieć za ten kruszec! On niepojm uje władzy panowania pokazać się, to dlań wystarcza; nic czuje nawet paroksyzmu żądzy, rozkosz prędko przesyt sprowadza. Nędzne usposobienia! Teraz jeden z nas mości Riazisie! Czuję cierpką rozkosz; ja syn mizeraka zakutego w swéj plebejuszowskiéj naturze i zatopionego w ważeniu dukatów, ocierając się około synów magnatów, którzy są tylko głupimi osłami. Potrzebuję pergaminów dla mojéj przyszłości; oni mi ich dostarczą, bo tę bezmyślną trzodę trzymam w mojéj matni silnie i stale. Nie, nie, oni mnie jednym podmuchem nie wywrócą!
Rozmawiając tak sam z sobą w myśli, nabrzmiały jego skronie, drgały mu blade lica pobruzdowane zmarszczkami, inteligenecyą i zemstę znamionujące. Bez zaprzeczenia Robertowi Kodom nie zbywało na wielkości teatralnéj, ale na téj złowrogiej wielkości, co zgrozą przenika.
Rzucał on trafem w koło siebie napotkane kosztowne przedmioty do skórzanego worka, otoczonego mosiężnemi prętami i okutego pozłacanemi gwoździami. Ze ścian zdejmował Wuwermansów lub Teniersów, ze szuflad wyjmował kolie, brylanty, zwity papierów i weksli niezapłaconych, lub z odległym terminem płatnych i wszystko to wrzucał do otwartéj skrzyni. Papiery ułożone po bokach zabezpieczały obrazy i kosztowności od uszkodzeń w czasie zamierzonéj podróży. Kiedy już otchłań napełniła się, Kodom wziął torbę podróżną w któréj umieścił sześć koszul i tyleż skarpetek, wsunął ją także do skrzyni i usiadłszy na niéj aby lepiéj nacisnąć wieko, zamknął takową. Zadzwonił na lokaja, który wszedł przecierając oczy, bo już dawno noc zapadła.
— Janie, — rzekł bankier, — podaj mi szlafrok i pantaleony.
Odział się w kaszmiry i włożył resztę podanego ubrania. Jan poglądał nań nie rozumiejąc, poco zmienia pan toaletę, kiedy wypada położyć się w łóżko.
— Pan nie pójdzie spać? ośmielił się zapytać lokaj.
— W istocie która godzina.
— Zegar w salonie wskazuje trzecią godzinę po północy.
— Ach już tak późno?
Kazał przysunąć stół, przygotować papieru, piór i ołówek, obok dywanu zajmującego część gabinetu; zażądał drugiéj lampy i kiedy lokaj wyszedł dla wykonania rozkazu, bankier rozciągnął się na dywanie.
— Moje łóżko obozowe, — rzekł do siebie; — jutro rozpoczynamy kampanią, chodzi tu o wygraną.
Jan wszedł z lampą.
— Dobrze mój chłopcze: postaw lampy na dwóch końcach stołu, we środku wszystko co potrzeba do pisania, przynieś dwie poduszki i wsuń je pod moje plecy, muszę pracować téj nocy. Jutro o siódméj z rana punktualnie, wejdź po cichu, jeżeli sen będzie mocniejszy odemnie, to upoważniam cię przebudzić gwałtem, chociażby ci przyszło zsunąć mnie z posłania. O wpół do siódméj niech będzie fiakier gotowy. Rozumiesz? o wpół po siódméj ani minuty późniéj.
— Czy pan nie każe zaprządz do powozu.
— Bynajmniej, dostateczny będzie fiakier, aby pojechać do stacyi kolei żelaznéj. Wszystkim którzyby się pytali o mnie, odpowiesz, że moja podróż potrwa ośm, nąjwięcéj dziesięć dni i w najgorszym razie powrócę na 30-go z rana; zrozumieją...
Jan miał już odejść, lecz zatrzymał się na progu i rzekł: Czy pan nie da mi jeszcze jakich rozkazów?
— Żadnych, — idź i śpij w najlepsze, ale nie zapomnij obudzić mnie o godzinie siódméj.
Skoro został sam, Robert pochwycił konwulsyjnie papier i pruł go ołówkiem pisząc z niecierpliw ością. — Następowały kartki za kartkami pokryte liczbami; tak pisał ciągle, nieustannie! Nagle zatrzymał się, uśmiech prawie młodzieńczy zajaśniał na jego oliwkowatéj twarzy, zwykle zimnéj, tajemniczéj. Znalazłem, — rzekł do siebie z wyrazem dumnego człowieka, który zdołał rozwiązać bez zawahania się zagadnienie mające świat poruszyć. Odczytał cyfry, a jego ostre rysy przybrały charakter nadziemskiéj szczęśliwości. Czasami złe myśli podobnie jak dobre twarz opromieniają1 — i bankier Kodom zasnął snem spokojnym sprawiedliwego.
Ale mylemy się — Robert Kodom nie spał zupełnie, bo tylko jego ciało spoczywało, a tymczasem pobudzona wyobraźnia bujała śród sfer hiperbolicznych, gdzie kwitły miljony. Granitowa, ta organizacya, miała swą słabą stronę. Pod popiołami samolubstwa, tliła w starem sercu iskra czułostek, nieugaszonej namiętności. Piękna Wanda rzuciła zarzewie do prochu, roznieciła piekielny ogień nigdy nie gasnący.
Po rozlicznych zajęciach, które nim wstrząsały przez dzień cały, po kombinacyach mordujących umysł i jak setki dzwonów tętniących w jego mózgu, po trwożącéj go niepewności bez nadziei ratunku, i nagłem przejściu z trwogi do nadziei, tylko o baronowéj Remeney marzył ten piędziesięcio-letni człowiek. Jego zaciśnione usta szeptały: Wanda! — i ten stary potępieniec przybrał we śnie postać zbawionego, spoczywał w błogich marzeniach.
Tymczasem Paryż zaczął się budzić z letargu. Tłum dwójznaczny zapełniający co ranek ulice miasta pożerczego, poruszał się śród murów przy ostatnich płomykach gasnących z zimna lamp gazowych. Och! straszne te poranki zimowe, kiedy ludność w łachmanach wylęga na ulice z haczykami, oskardami i miotłami w dłoniach. Słychać tam krzyżujące się chrapliwe głosy, wybuchy śmiechu podpitych wódką, przekleństwa tracące nawyknieniami kajdaniarzy i wyrażenia miłosne, cuchnące rynsztokiem.
Robert Kodom marzył ciągle, kiedy brzask ponurego poranku zaczął wciskać się do jego pokoju. Bankier zwolna się budząc, przecierał oczy i chwytał myślą, swe senne mary.
— Wanda! powtórzył jeszcze, lecz w miejsce uroczej postaci, ujrzał tylko Jana lokaja odsłaniającego firanki.
— Siódma godzina!
Robert Kodom wrócił do rzeczywistości. W pół godziny późniéj, tłumok spoczywał na koźle dorożki; a Robert zawołał na woźnicę: „na koléj północną.”
Riazis miał zapewne zwyczaj dopełniać obrządku obmywania się równo ze wschodem słońca, stosownie do przepisów koranu, gdyż uprzedził na stacyi swojego stowarzyszonego. Obadwaj podali sobie ręce, jak przystoi dwom przyjaciołom wzajemnie się nienawidzącym.
— A więc! rzekł Riazis — twój zamiar jest nieodwołalny?
Robert odpowiedział tylko skinieniem oznaczającym śmiałość i niewzruszone postanowienie. Kiwnięcie głową miało wyrażać:
— Czyż ludzie mojej natury wahają się kiedy?
Muzułmanin zrozumiał i mówił daléj:
— Co napisano to napisano, a nadto chociaż dobrze nie pojmuję szczegółów w zastosowaniu twojéj idei, jednak wskazałeś mi, że masz ideę pyszną, niezrównaną, którą rozumem można tak dotknąć jakby rękami. To wszystko jedno.... ciężkie zadanie! i wolisz go sam probować!
Obecność dwóch nieznajomych zwraca uwagę, skoro między niemi przychodzi do wynurzeń. A wyrazy ulatują... i następnie upadają; kiedy zaś godne są do pochwycenia, zawsze się znajdzie ucho które je podejmie. W powozie Riazisa siedziała Maryanna de Fer nie mniéj ciekawa, jak każda córka Ewy.

XXII.
Maryanna i Mario.

Robert Kodom obróciwszy się do powozu Dostojnika, daleko wspanialszego od jego skromnego fiakra, ujrzał dziecinną główkę, która nań ciekawie pogłądała. Udał on że nie dostrzegł, lecz jego oczy podobne do nocnego ptaka, niby zamrużone i obojętne, nie straciły ani jednego poruszenia oblicza — jak błyskawica migotliwego.
Widziałem pewno nie w kościele tę postać, pomyślał Robert. Spojrzał na zegar wieżowy stacyi, i zregulował z nim swój zegarek jako człowiek akuratny.
— Dopiéro jest w pół do ósméj, mamy więc czasu jeszcze pół godziny przed odjazdem.
— Więcéj jeszcze, — odpowiedział muzułmanin; odjazd pospiesznych cugów od wczoraj został o pół godziny opóźniony. Nieodzowne roboty na linii, które mi objaśniono, a których sobie już nie przypominam, są tego przyczyną. To nam przysparza blisko trzy kwadranse, licząc i ekspedycyą pakunków. Do licha! pan masz tylko jeden kufer, lecz dobréj tuszy!
I Azyata zrobił minę oznaczającą, — odgaduję... potem odezwał się głośno:
— Ostrożność jest zawsze chwalebną; pojmuję ją tak dobrze, żem względem pana o niéj nie zapomniał.
Robert Kodom śledził ciągle wzrokiem ekwipaż Riazisa. Główka zostająca pod tém nieustanném śledztwem, cofnęła się w głąb na przeciwną stronę powozu.
— Muszę korzystać z kilku pozostałych nam minut dopóki jesteśmy razem, — rzekł Riazis. Proszę cię bankierze o jednę grzeczność, mam ci oddać przysługę i pewną osobę przedstawić.
— Bez wątpienia to wszystko potrzebuje dłuższego czasu.
— Bynajmniéj; znamy angielskie przysłowie: czas jest pieniądzem. Postać siedząca w powozie, która cię tak niepokoi, zna również dobrze ten aksyomat.
— Czy tak! odparł flegmatycznie Robert. Muzułmanin ciągnął daléj:
— Jeżelibyś zechciał pójść do skromnéj szynkowni na rogu ztąd o kilka kroków będącéj, to znajduje się tam oddzielny gabinet, gdzie możem być jak u siebie. Wasz powóz będzie stać przede drzwiami i niczyjéj uwagi nie zwróci. Mój pozostanie na placu, pozwolisz mi tylko wyjąć z kieszeni cukierki.
I nie czekając odpowiedzi, Riazis poszedł do powozu, otworzył drzwiczki, a wnet ukazała się rączka okryta elegancką rękawiczką, która oparła się na ramieniu muzułmanina. Z powozu wyskoczyłbardzo dorodny młodzieniec. Miluchny zawadiak z uniwersytetów niemieckich, ubrany był w kaszkiet z kokieteryą na jedno ucho zasunięty, kurtkę ciemną, pantaleony obcisłe i butyz kutasami. W ustach trzymał cygaro, nie brakło tylko szramy na twarzy, nieodzownego znaku niemieckiego bursza. Uczeń skłonił się Kodomowi.
— Pani! — rzekł bankier oddając ukłon grzeczny, to nie ją spodziewałem się spotkać na...
— Na tym chodniku! dokończ pan śmiało.
Riazis poszedł wprost do szynku nie mięszając się do rozmowy, Robert i Maryanna udali się za nim, gdyż była to rzeczywiście Maryanna de Fer, sztukająca śmiało o bruk swemi kawalerskiemi obcasami. Wszystkie trzy osoby zajęły krzesła około stolika, na którym postawiono butelkę z rubinowym płynem, a ślady zostawione na ceracie świadczyły o bytności tu ucztujących, podobnie juk wypisane dyamentem na szybach imiona, o bytności dam w gabinetach restauracyj, przeznaczonych na schadzki odosobnione.
— Mój przyjacielu, — zaczął Riazis...
Robert małe nie podskoczył z podziwu. „Mój przyjacielu” to było znaczące wyrażenie, miał się więc na ostrożności.
Muzułmanin mówił daléj:
— Pojąłem wszystkie względy ostrożności i przezorności potrzebne do wykonania dzieła przez was przedsiewziętego. Musisz mi oddać sprawiedliwość, że nawet nie nalegałem abym ci w podróży towarzyszył. Jestem kosmopolita, a więc niestety tak dobrze znany we wszystkich hotelach Europy, jak w karawan-serajach Azyi i Afryki. Jednak, jeżeli twoja głowa wystarcza na ułożenie tego obszernego projektu, potrzeba 10, 20, 40 osób, ażeby były posłuszne przy wykonaniu. Czterdzieści osób tworzą zwykle tyleż niedyskretnych ciekawości. Otóż szukałem aby czterdzieści głów zlać w jedną, te 40 ciekawości stopić w jednę ciekawość, bardzo przenikliwą, nie ukrywam tego, a zresztą wkrótce się o tém przekonasz. Ze względu więc wymienionego, mam honor przedstawić ci Maryannę de Fer... Na dany znak, zamieni ona burszowski ubiór na suknię ze czterdziestu falbanami, i przeistoczy się na księżnę ze czterdziestu krain. Po jutrze będzie siostrą miłosierdzia, śpiewaczką kawiarnianą, odźwiernym, handlarzem kontramarków, profesorem estetyki. W potrzebie zrobisz z niej oficera służbowego, albo prostego urzędnika komory. Jest wszystkieni co zechce i jest zamówiona, dawszy swoje żelazne słowo podobnie nieugięte jak jéj osoba, a nie mniéj przez swój interes będzie chciała tego wszystkiego, czego chcieć będziesz.
Na teraz jest ona twoim synem lub wychowańcem, jadącym wykończyć nauki w uniwersytecie niemieckim. Odprowadzasz go przez Belgią aż do Moguncyi, co stanowi obowiązek dobrego ojca lub — opiekuna. Za przybyciem, jeżeli będziesz potrzebował abbe rzymskiego, lub żokeja, kilka rzutów różu i blanszu, kilka krések według potrzeby, spełni twe życzenie w mgnieniu oka. Zapewniam cię, że jesteś zabezpieczony przeciw niedyskrecyi przez własny jéj interes i dodaję, że nie zna ani cieniu planu który masz w głowie. W ogóle najlepsze zapewnienie masz w tém, że ja zaledwie go znam w jakiejś części. Zgoła daje nam do dyspozycyi energią 40 ludzi i przenikliwość 40 kobiet w jednéj osobie.
Maryanna wybuchem śmiechu frazes zakończając dodała:
— Zresztą nie płacą tylko wtedy kiedy są zadowoleni, podobnie jak w budach jarmarcznych.
Godzina odjazdu zbliżyła się, Kodom wstał nic nie odpowiedziawszy i pierwszy wyszedł. Otworzył drzwiczki fiakra, grzecznem skinieniem zaprosił Maryannę aby zajęła miejsce, następnie podając na progu szynkowni rękę Riazisowi na znak pożegnania, rzekł:
— Do widzenia mości książę; spodziewam się że życzysz aby mi się udało, gdyż jeżeli przegram, to sam Mahomet nie może cię ocalić, i tylko wcześniéj przyjąć księcia do raju niż się spodziewałeś.
Wyrzekłszy to, skoczył do powozu i zawołał na fiakra:
— Na stacyą kolei.
Nasi dwaj podróżni za późno przybyli aby mogli oddzielnie siedzieć w wagonie; traf zrządził, iż się wszystko tego rana spóźniło, musieli więc zająć miejsce w dwóch rogach powozu pierwszej klassy. Bankier bardzo źle spał téj nocy, bo marzył ciągle o Wandzie; pragnąc więc od wetować, przedsięwziął urządzić sobie spoczynek jak doświadczony podróżny, zabezpieczając się od uderzeń. Anglicy wyrabiają passy elastyczne dla podtrzymywania głowy. Kodom zawiesił swe ręce i głowę jak można najwygodniéj, przepraszając obok siedzącego towarzysza podróży.
— Jak się będziesz nazywać teraz, szepnął do ucha Maryanny.
Zapytanie to mocno ją zakłopotało, lecz odrzekła:
— W istocie pytanie bardzo ważne, mam przesąd co do nazwisk, wolałbym jednak aby było eleganckie, jeżeli to być może bez zrobienia panu przykrości.
Potem rzuciwszy okiem na towarzyszów podróży ten sam przedział w wagonie zajmujących, których było trzech, rzekła po cichu ziewając:
— Jestem pewna, że ci ludzie znudzą nas doskonale.
I obróciwszy się do Roberta Kodom kończącego swoje umieszczenie, bez troski o sąsiadów, jak obywatel Dumore któremu się zdawało że wszędzie jest u siebie, szepnęła do ucha:
— Aż do nowych rozkazów, trzeba moje imię zmienić na męzkie, dodając mu zakończenie włoskie. Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu, (tu jeszcze ciszéj mówiła) Maryanna będzie się nazywać Mario.

XXIII.
Pogadanka w wagonie.

— Tak Mario, to się rozumie moje dziecko, — mówił głośniéj bankier, żeby się zpoufalić z włoskim językiem, albo żeby oznajmić siedzącym w wagonie nazwisko swego pięknego towarzysza.
— Mario? to nazwisko angielskie — dowodził poufnie gruby jegomość siedzący naprzeciwko, damie zdającéj się być raczjé jego gospodynią niż żoną. Wyrostek z kołyszącemi się rękoma, bladem obliczem, wzrokiem kołowatym i włosami żółtemi na środku głowy zawiązanemi, dopełniał trio. Był to zapewne uczeń około lat piętnastu, pragnący spamiętać wszystkie wrażenia z podróży, gdyż na zapewnienie grubego jegomości, wydobył pugilares i napisał w nim: „Mario, anglik.”
Zdaje się, że według zlecenia ojca wyrostek miał obowiązek zanotowania tego wszystkiego co tylko słyszał w wagonie. Tymczasem Robert Kodom zaczął się kiwać, na tę i ową stronę, co zwykle jest oznaką drzemania. Maryanna poglądała przez szyby na ogołocone z liści lasy, pola szronem pokryte, które w jéj oczach wirując, mocno ją bawiły. Żelazna ta organizacya lubowała się w twardéj bezbarwnéj naturze, a jéj nerwy rozciągały się w téj ostréj atmosferze, w tym przelocie unoszącym ją coraz daléj i daléj. Okolice uciekały i znikały jakby w czarodziejskiéj latarni, unosząc z miejsc codziennego życia. Nie wiedziała nawet gdzie, ani celu dokąd jedzie — czuła tylko że krew w niéj swobodniéj krąży, i że każde poruszenie machiny oddalało ją na jakiś czas od Paryża, miasta potępieńców. Może ją uwożono do innych przepaści, lecz przynajmniéj do innych!
Ta nerwowa organizacya, chciwa rzeczy nieznanych, odczarowana i naiwna zarazem, czuła potrzebę koniecznéj zmiany miejsca jak wszystkie dusze cierpiące, nie mające swego opiekuńczego dachu. Niekiedy Kodom uchylał powieki, a jego źrenice rzucały inteligentne i ciekawe na około spojrzenie; czuł on konieczność śledzenia nawet w czasie snu chwilowego. Zdawał się być zadowolonym ze swego towarzysza, gdyż bez zdania sobie rachunku wyszeptał: ona wygląda zupełnie jak chłopiec.
— Zobaczysz, — odrzekła Maryanna słysząc zdanie o niej wyszeptane, — że mi nie zbywa na stanowczości, i że w razie potrzeby mam pięść nie od kształtu.
Bankier położył palec na ustach.
— Cicho! usiłujmy spać aż do pierwszjé głównéj stacyi, tam znajdziemy przecie miejsce, gdzie możemy sami być w wagonie.
— Rozumiem, — odparł Mario.
I od godziny nie wyrzekli ani słowa. Trzéj opisani podróżni, szukali roztargnienia dla skrócenia czasu, rozprawiając i narzekając na spadnięcie cen torfu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa musieli oni być z Pikardyi, gdyż obniżenie tego produktu mocno ich dotykało; przyczyną klęski, według zdania głowy rodziny było błędne postępowanie rządu. Dama odpowiadała z przekonaniem, iż rząd cierpi na zamęt w głowie, jak każdy prywatny człowiek, bo musi myśleć o tylu rzeczach; o wojnie, o marynarce, o finansach i budowie kościołów!
— Tak, lecz rolnictwo daje chleb społeczeństwu, i rolnictwo należy podtrzymywać, dając mu pierwszeństwo przed sztukami.
Maryanna nie mogła powstrzymać się od nieznacznego uśmiechu. Nie pojmowała ona związku między rolnictwem i torfem, a chleb otrzymywany z fabrykacyi tłustéj ziemi na cegiełki, według jej smaku zdawał się, że musi być bardzo czarny i niesmaczny. Gruby człowiek dostrzegłszy ironiczny uśmiech Maryanny, odezwał się:
— Pan jesteś stronnikiem sztuk pięknych, mości Mario? mówił robiąc nacisk na każdą sylabę, ażeby przekonać, iż niezbywa mu na pojętności i pamięci. To bardzo naturalne w twoim wieku.
Wyrazy te powiedział tonem, który oznaczał: ot młokos! Otyły gawędziarz mówił daléj, przesuwając między palcami liczne breloki:
— A więc młodzieńcze, powinienbyś prosić twego ojca o pozwolenie zatrzymania się dłużéj w Saint-Quentin, gdzie my wysiądziemy. Miałbym wtedy przyjemność oprowadzić pana po naszém muzeum, jedném z najbogatszych w Europie. Ile to kosztuje pieniędzy nasze miasto! po nabyciu osobliwości, z kolei trzeba było wybudować salę, uposażyć konserwatorów i całą służbę... czysta ruina funduszów tymczasem rolnictwu zbywa na rękach do pracy!
Mario bębniąc takt palcami w szyby, towarzyszył tym sposobem opowiadaniu grubego jegomości. Powiedzianoby, że on potrzebował takiego akompaniamentu, gdyż ciągnął dalej z zapałem:
— I owe nieskromne obrazy, te posągi na wzór starożytnych, rozpowszechniają po naszych siołach! wstyd o tém pomyśléć... Oto panie ostatni raz zakupiono na wagę złota Wenus z marmuru, bez najmniejszéj osłony panie, zupełnie nagą!...
Na ten ostatni wykrzyknik, jejmość obok siedząca skromnie oczy zasłoniła. Pociąg zatrzymał się jak cyklop dmuchając; donośnym głosem zawołano:
— Saint-Quentin!
Kodom miał minę jakby się budził ze snu twardego. Nieprzyjaciel sztuk zwinął uważnie swój płaszcz podróżny i obróciwszy się przed odejściem do Maria, rzekł:
— Szkoda że nie idziesz ze mną mój przyjacielu.
Kodom niecierpliwił się, on nie podzielał wyobrażeń starości. Człowiek otyły powiedział znowu:
— Zgaduję.... pilne interesa. Wszyscy handlujący mają termina nie cierpiące zwłoki. Torf naprzyklad...
— Wsiadać panowie!... wołał człowiek w czapce ze srebrnym galonem. Podróżny z Saint-Quentin usiłował skończyć zaczęty frazes:
— Przebacz pan, sztuka nas interesuje: zapomniałem... Wenus która miasto zrujnowała, uważam za nieskromną. Ja nie chowam w kieszeni tego co myślę, nie ukrywam tego przed nikiém. Lecz koniec końców, urok i wdzięki Wenery.... niestety szkoda, że nie możesz pan jednego dnia poświęcić, aby zobaczyć jak to wszystko dobrze naśladowane.
Dama do towarzystwa wysiadła, wyrostek poszedł za nią, a tłusty jegomość wychodząc z wagonu powtarzał jeszcze:
— Ach doskonale naśladowane... doskonale!...
Maryanna a nateraz Mario zaledwie wytrzymała aby śmiechem nie parsknąć. Gruby człowiek szukał swoich trzech biletów w portmonetce.
— Panie, panie! wołała przebrana paryżanka, — czy rzeczywiście dobrze naśladowane?
— Sądziłem żem zapomniał mego szala, mając go na ramieniu, cudownie naśladowane!...
Na ten ostatni wykrzyknik, dama do towarzystwa zbliżyła się aby uprowadzić swego pana. Swistawka dała znak odjazdu. Maryanna złożywszy dłonie na kształt tuby, wołała:
— A kto cię objaśnił, że tak dobrze naśladowane, stary grzeszniku? Dama złożyła chustkę we czworo i wsunęła ją pod wualkę, potem wzięła za rękę starego grzesznika i z sobą uprowadziła. Pociąg zaczął się poruszać. Robert Kodom otworzył teraz oczy, już nie spał. Maryanna jakkolwiek nie lękliwa, nie mogła przecież znieść tego dziwnego wzroku bez doznania niemiłego wzruszenia, którego ukryć nie zdołała.
— Teraz pomówmy Mario, — rzekł Kodom. Jesteśmy w podróży i nie mamy czasu bawić się skubaniem kwiatków. Rozumiesz, że trzeba pojmować szybko, wykonywać podobnie i niewiele gawędzić, wszakże mam do czynienia z mężczyzną nie z kobiétą.
— To téż mężczyzna zostaje na twéj łasce panie, kobiéta ma swoje zamiary jak ty masz swoje.
— Nie wiem o tobie tylko to, co gazety ogłaszały o twéj dzikiéj ekscentryczności i o twych wybrykach zakrawających na fanfaronadę. Zdaje się, że zbyt łatwo wspinałaś się na maszt po złożoną tam nagrodę, tak jesteś silna w rękach i w nogach. Kronika nawet opowiada, że umiesz robić pałaszem jak instruktor w szkole fechtowania, i że zabijasz w locie tuzin gołębi bez wyjęcia z ust cygaretta. Masz ustaloną sławę na bruku paryzkim, która nie cierpi ani nędzy, ani mierności; jest to łatwa egzystencya i bierze mnie ciekawość dowiedzieć się, co cię skłoniło do szukania awantur, ciebie, dla któréj dosyć jest uśmiechnąć się, aby ujrzeć u swoich nóg całą młodzież szaloną i wszystkich starców hełpliwych?
— Ach przebacz pan, gdyż nie uprzedzono mnie, iż w drodze mam się wyspowiadać. Dopełniłam już tego przed Riazisem i nie żądałam od niego rozgrzeszenia; czy chcesz koniecznie udzielić mi swoje?

XXIV.
Bruksella.

— Ach moja panno, — rzekł Robert, — nie silmy się na dowcipy. Oto zbliżamy się do granic Belgii, trzeba pomyśleć o komorze. Mówmy z sobą, jasno i szczerze. Nie znasz celu do którego dążę, wiesz tylko, że się nazywam Robert Kodom i twoje uprzedzenia błahe są przeciw silnéj głowie finansowéj, noszącéj to nazwisko. Jestem panem stronnictwa, musiałaś słyszeć że mnie uważają za dzielnego gracza na giełdzie i temu to raczéj przymiotowi, niż mojéj osobie winien jestem przyjemność, że pannę mam za towarzyszkę. Czy jesteś przygotowana na zupełną bierność i posłuszeństwo, oraz wiele oceniasz usługi istoty rozumnéj i wolnéj jaką zawsze byłaś?
— Dwakroćstotysięcy franków, pod warunkiem, że nie będziesz wymagał niczego więcéj tylko milczenia, posłuszeństwa, energii i uporczywości. Liczą tylko trzy cnoty teologiczne, ja posiadam cztery, te już panu wypowiedziałam i za nie ręczę. Ale uprzedzam, że mi pilno; tak, czytam w oczach pana, iż nie dowierzasz tjé żelaznéj woli w słabéj kobiécie. Ja nie jestem słabą kobitéą. Moje nerwy, o których mówią że są z żelaza, przeistaczają się w stalowe, tam gdzie mózgu sięgają. Więc sto tysięcy franków za 15 dni niewoli, pan to potwierdzasz i na dowód podaj mi rękę, jak ja panu podaję.
Zdjęła rękawiczkę dodając stanowczo: — targ skończony!
Bankier ważył tę małą rączkę w swych palcach kościstych z ciekawością hiromanta; potém uroczyście w sposób dlań niezwykły, rzeki: Targ skończony i podpisany, — ucałowawszy końce paznogci Maryanny. Młoda kobiéta zostawiła swą dłoń w ręku starca z powagą również niezwyczajną. Zdawała się rozmyślać i zapewne wspomnienie o ojcu z głowy przeniosło się w téj chwili do jéj serca.
— Panie Kodom, dodała, — nie wiem czy się kiedy rozczulę jak obecnie. Jest to zapewne skutek świeżego powietrza, ale skoro raz weźmiemy się do dzieła, przysięgam ci, że tego więcej nie ujrzysz. Już tak dawno swobodnie nie oddychałam, przebaczysz mi moje roztkliwienie, nie prawdaż?
Robert poglądał na nią nie odpowiadając.
— Chcesz pan abym śpiewała? i zaczęła nucić...
Konduktorowie w ciągu podróży wywoływali różne nazwiska stacyj na linii od Maubeuge do Mons. Trzeba się było dłużéj zatrzymać na komorze, gdzie skrzynia Kodoma, owa wieża Babel, w któréj leżały bez ładu różne kosztowne rzeczy, biżuterye, cenne obrazy, niemało czasu zabrała urzędnikom i strażnikom. Nareszcie skończyło się na wyrzeczeniu: „można przepuścić.”
Co się tyczy dziesięciu skrzyń Maryanny, — gdyż zapomnieliśmy powiedzieć, że przezorny Riazis kazał zważyć i zapisać bagaże swéj protegowanéj przed przybyciem bankiera, — otoż co do tych dziesięciu skrzyń to była inna sprawa. Kodom wyjął z kieszeni papier, mający pozor bardzo urzędowy, bo opatrzony rozmaitemi stemplami i pieczęciami, który też rewizyą skrzyń zakończył. Pociąg w dalszą drogę wyruszył, a na kilka minut przed czwartą godziną, nasi podróżni stanęli w stolicy Belgii.
— Kiedyż pojedziemy do Antwerpii, — zapytała Maryanna.
Późniéj, odrzekł Kodom, — nie czas teraz tam wyjeżdżać; zresztą mniemam, że twoja obecność nie jest konieczną.
Zawołał na jeden z tych powozów, które przypominają styl Ludwika XIV i stanowią dumę Brukselli. Furman zwrócił konie naprzeciw nieprzyjaciela, który nań zawołał, gdyż wszyscy Francuzi uważani są za nieprzyjaciół w Brukselli, o czem ich starają się przekonać właściciele hotelów przy podaniu rachunku.
— Moje piękne dziecię, — odezwał się Kodom, — później wróciemy po nasze bagaże. Mój tłomok wystarczy do jutra, najmiemy osobny w mieście apartament, a tymczasowo wysiądziemy w oberży. Bankier oddał świadectwo urzędnikowi pakamery, poczem trzech posługaczy wciągnęło na wierzch powozu skórzany kufer Kodoma, bardzo ciężki, bo tylu bagażami wyładowany.
— Hotel de Flandres! zawołał bankier.
Furman usłyszawszy nazwisko hotelu, bardzo nizko się ukłonił. O w pół do piątéj obaj podróżni mieścili się w wspaniałych apartamentach hotelu. Ciężki kufer ustawiono w gabinecie Kodoma. Bankier wynagrodził po królewsku tragarzy przy odprawie. Wielki ogień palił się na wszystkich kominkach. Maryanna wyciągnęła się na aksamitnéj kozecie paląc cygaretto i oczekując rozkazów pana. Tymczasem jéj nowy władzca najprzód pozamykał starannie wszystkie drzwi, po czém wrócił do kufra i otworzywszy go z wszelką ostrożnością, wyjmował zeń różne kosztowności. Maryanna nie była ciekawa oglądania dyamentów, ona żyła ciągle śród zbytków.
Jednakże teraz niemogła oprzeć się, aby me rzuciła okiem na ten widok olśniewający z Tysiąca nocy i jednéj. Kiedy obszerna konsola pokryta została literalnie drogocennemi kamieniami łudzący blask ognia siejącemi, Kodom rozkładał dalej biżuteryje na krzesłach i na kominku.
— Nareszcie skończyłem, — zawołał poglądając z rozkoszném zadowoleniem. Co myślisz o tém wszystkim Maryanno?
— Bardzo piękne precyoza, odrzekła nie ruszywszy się z miejsca.
— A jednak to jest prawie niczem w porównaniu tych szmat które wprawdzie nie świecą a jednak warte są daleko więcéj. — Mówił bankier poruszając zwity papierów i rożnych dokumentów.
— Ba, to brzydkie i to niema pięknego pozoru, — odparła obojętnie Maryanna wyjmując nowe cygaretto z przepysznego woreczka.
Już zaczęło się ściemniać. Robert poszedł do salonu i zadzwonił aby zapalono świece, nie zapomniawszy zamknąć drzwi od gabinetu, dla niezwrócenia ciekawych ócz służby miejscowej. Kandelabry o siedmiu ramionach zostały oświecone, i lokaj zapytał o dalsze rozkazy.
— Obiad o siódméj — odpowiedział Kodom, wino margo, zwierzyna jeżeli ją macie, kawa jak najmniéj narodowa, przedewszystkiem nie przeszkadzaj nam przed godziną oznaczoną. Zadzwonisz nim wejdziesz i zastawisz obiad w oddzielnym gabinecie — skończyłem.
Służący skłonił się zapytując — czy należy wnieść skrzynię z obrazami.
— Tak jest, — odrzekł Kodom.
Skoro to nastąpiło, Maryanna rzuciła swe cygaretto i zbliżywszy się zawołała: — Teraz pozwolisz mi pan to obejrzeć?
I spoglądała kolejno na obrazy, a oczy jéj w czasie przeglądu dziwnie się rozjaśniły.
— Dla czego te płótna tak mnie ciągną do siebie? — rzekła po długim prawie z uniesieniem rozpatrywaniu. Wszystko to jest piękne co pan posiadasz, same arcydzieła z najlepszych epok i oryginały. Więc pan lubisz obrazy?
— O tyle, o ile moje stanowisko wymagało.
— A dla czego kupiłeś te cudowne płótna mające wartość złota?
— Ponieważ pewien faktor podczas licytacyi doradził, że zrobię dobry interes.
— Dobry interes!.. to wszystko należy uwielbiać na kolanach. Patrz pan, to jest Mieris! jaka słodycz, jasność, a razem jaka prostota! To Teniers młodszy! jakie twarze śmiejące tych zuchów pochylone nad dzbanem. Och! poczciwa naiwność, a drzewa mimo tylu odcieni tak naturalne, że zdaje się iż żyją! Breughel — to on, więc wszystko. Patrz! to poważniejsze, więcéj męzkie: Wuwermans, niezaprzeczenie. Wybornie siedzący jeździec na koniu, a pies na podwórzu jak rozumnie nań spogląda!
— Gdzież nauczyłaś się tjé paplaniny technicznéj, zapytał Kodom zaledwie coś rozumiejąc Czy uczęszczałaś do artystów? ach fe!
— Wszędzie uczęszczałam i nie koniec na tóm! lecz jaka fantazyja ogarnęła pana, abyś całe muzeum wywoził za granicę?

XXV.
Objaśnieniu i warunki.

Kodom usiadł, a zakładając nogę na nogę z miną doktoralną odpowiedział:
— Moje lube dziecię, nie jesteśmy w krainie fantazyi, lecz na gruncie zupełnéj rzeczywistości. Wszystko co tu widzisz, te obrazy które cię tak zajęły i brylanty na któreś została obojętną, te paki akcyj, biletów bankowych, obligów może trochę podejrzanych, nie mających wprawdzie wartości artystycznéj, zgoła wszystkie te przedmiota mniemasz że wpakowałem do kufra skórzanego dla błachéj przyjemności? Przybyliśmy tu aby zrobić pieniądze i sprzedać nasze towary, tak dobrze jakby kupiec czém bądź handlujący.
— Ależ trzeba było wszystko sprzedać w Paryżu.
— W Paryżu, cały świat zna galeryją Roberta Kodom, jego djamenty i jego stanowisko finansowe. W Paryżu Kodom nie mógłby jednéj rzeczy spieniężyć, żeby nie ściągnął podejrzenia, nie zachwiał się w opinii na placu handlowym, bo zaufanie kredyt stwarza, sądzę że o tem nie powątpiewasz. Byłaś zawsze tak zimną i przezorną, że tylko pięknemi oczkami płaciłaś swojej klientelli. Zaufanie, zaufanie wszystko stanowi. Jutro w Brukselli, w Malines, Antwerpii, Namur, Liége aż do Spa, w czterech krańcach Belgii, Robert Kodom może negocyjować swoje weksle choćby wątpliwe, spieniężać częściowo z powodu chwilowego kłopotu w grze papierów; to jest interes mnie dotyczący. Co do twojego zajęcia moja księżniczko, to polega na sprzedaży dzieł sztuki i diamentów. Przekonałaś mnie w téj chwili z wielkiem podziwieniem, lecz razem z mojem zadowoleniem, że posiadasz tyle znajomości i przebiegłości co się tyczy malarstwa, ile go ma żyd frankfurcki. Jednego więc dnia będziesz młodzieńcem hulaszczym, podróżującym, który z potrzeby musi robić ofiarę; nazajutrz staniesz się wielką damą, dotkliwie podrujnowaną w kassynach niemieckich, zmuszoną do sprzedania swych biżuteryj, aby wrócić do kraju. Zgoła niekiedy i stosownie do okoliczności będziesz magnatem, jako mężczyzna, albo najmniéj księżniczką jako kobieta. Będziesz zmieniać nazwiska i płeć stosownie do potrzeby lub upodobania; są to role bardzo rozmaite do odegrania, z tém wszystkiém role szlachetne, sądzę że się na nie żalić nie ma powodu.
— Nie mam przecież prawa na nic się żalić, bom przyrzekła ci posłuszeństwo — więc rozkazuj. Jeszcze natchnienie nie przyszło, lecz kiedy raz wejdę na tor intrygi, wtedy spodziewam się będę inspirowaną.
— Jestem tego pewny. Że zaś rozmowa zimna nie prowadzi do pożądanego rozwiązania, którego potrzebujemy oboje, tak dobrze jak książę Riazis, przeto ci szczegółowo objaśnię moje warunki. Zdążając do celu za którym od lat 30 goniłem, a który nie jest żądzą posiadania tylko bogactw, przyszedłem prawie do ruiny. Wprawdzie możesz powiedzieć, że resztki z rozbicia pozostałe wystarczyłyby dla ambicyj mniéj od mojéj wymagających, lecz ci już oświadczyłem, iż mam obowiązki dla ludzi za memi plecami stojących.
Maryanna wsparta na obu rękach słuchała Kodoma. najmniejszém skinieniem nie zatwierdzając tego co on jéj mówił. Bankier tak daléj ciągnął:
— Jutro o pierwszéj godzinie postarasz się być gotową chociaż to będzie przeciwne zwyczajom paryzkim. Nie zajmuj się niczem, bo znajdziesz w twych pokojach godnych ciebie, zbiór kostiumów o których potrzebie uprzedziłem. Na ten dzień młody grek będzie stosownym do okoliczności. Nie potrzebuję dodać, że posiadam rozmaite dowody z rozlicznych kancellaryi dyplomatycznych, które ci zjednają wszędzie przyjęcie równie przychylne, jak niemniéj z wszelkiem poważaniem. Pilném jest aby tego samego dnia były sprzedane diamenty w imieniu armeńczyka, o którym mówiliśmy. Czyli to byłoby ci dogodnem ażebyś stanęła po nieprzyjacielsku naprzeciw twemu rządowi? Będziesz niby rewolucyonistą, albo zwyczajnie dekorowanym, zależy to od twego wyboru. Jeżdżąc z możliwą gorliwością, o któréj niepowątpiewam, mniemam że bez trudu dowiesz się o nazwiskach zbieraczy obrazów, których jak mówią ma być bardzo wielu w tem mieście. Dostateczném będzie posłać przez komisyonerów stosowne objaśnienia owym sztuk protektorom. Przy każdym adresie znajdziesz rekomendacyją która ci wstęp ułatwi, i nie pominę téj ostrożności, ażeby ci zostawić na toalecie szczegółowe instrukcyje, jaką masz przybrać postawę według charakteru i pozycyi każdego z tych panów.
Być może, iż zajdzie potrzeba zmieniania kostjumów różnéj narodowości, ale nie, sądzę że to okaże się zbyteczném, z powodu nagłości spieniężenia przedmiotów. Udasz się tylko do arystokracyi, która płaci w 24 godzinach długi karciane. Czy pojęłaś wszystko?
— Zrozumiałam panie.
— A więc cudownie! Teraz mój dobry Mario wdziéj na bakier czapkę burszowską, pociąg szczotką po twojéj kurtce, obetnij paznogcie i chodźmy na obiad, jeżeli ci się podoba. Po obiedzie możesz spędzić wieczór w teatrze przy mennicy albo przy browarach, tam więcéj hałasu. Co do mnie jestem wygodnicki, potrzebujący wypoczynku — robiąc rachunki.
Maryanna powstawszy rzekła: — Do twoich usług panie i władco mój.
Kodom pochował kosztowności do tłumoka, papiery do biórka, które starannie zamknąwszy, schował klucze do kieszeni. Dzwonek zabrzmiał w salonie, bo siódma wybiła na zegarze hotelowym. Zeszli na obiad.
Nazajutrz ze świtem Robert zapukał do drzwi Maryanny i był bardzo zdziwiony znalazłszy ją już ubraną, wyglądała oknem paląc swe pierwsze cygaretto przy brzasku poranku bardzo mglistego. Wyraził on swe podziwienie w kawalerski sposób, wyszły już z mody od czasu restauracyi.
— Nazywam się Maryanna de Fer — odrzekła tonem spokojnym — i towarzyszę panu aby być posłuszną.
— Posłuszeństwo nie będzie uciążliwe, gdyż wynalazłem ci hotel na bulwarze Waterloo będziesz tam zupełnie. u siebie i w najdogodniejszych warunkach komfortu, oraz high-life umieszczona. Nietrzeba się okazywać ubogą, ażeby korzystnie sprzedać drogocenne towary. Ten apartament przeznaczony na biżuterye i kosztowności. Sprzedaż obrazów będzie miała miejsce w pracowni umeblowanéj, którą wynająłem na czas nieobecności artysty, co podniesie wartość obrazów.
— Jestem gotowa, proszę iść naprzód.
— Weź przedewszystkiem tę szkatułkę, to ciężkie ale jesteś silna. Zawiera ona diamenty najczystszéj wody; będzie dosyć zajęcia przed obiadem. Nateraz zajdziesz do twojego mieszkania, gdzie złożyłem w kasetce resztę biżuteryi, od któréj jeden klucz wezmę do siebie. Po południu koléj na obrazy. Oto masz drugi klucz od kasetki.
Tak rozmawiając Robert Kodom i Maryanna przyszli do hotelu ocienionego topolami i sykomorami. Zieloność już zniknęła lecz gęste gałęzie dobrze zasłaniały front budynku, tak że wnętrze czyniły nieprzejrzystem, jak mówią anglicy. Weszli, Robert wyjął pęk kluczy z kieszeni.
— Co to znaczy? zawołała Maryanna. — Czy miałbyś pretensyą zostać moim dozorcą. Nasz układ zastrzegł tylko 15 dni najwięcéj zaś miesiąc niewoli i to złagodzonej względnem obejściem.
— Będziesz swobodną jak w Paryżu, i spodziewam się że nad dwa dni nie będę potrzebował cię dłużéj.
— Ach! spieszmy się!
— Jesteś u siebie, rzekł Kodom.
— Na jak długo? zapytała Maryanna.
— Och nie chciéj zasmakować w tém ustroniu rozkoszném, widzę że niezwyczajność ma zawsze pociąg dla ciebie. Twoje bagaże są w salonie, czy raczysz je zobaczyć?
— Dobrze, zobaczymy.
Wszystko było ustawione w największym porządku.
— Co za kostium! ach tak przypominam sobie na dziś jestem Grekiem.
Otworzyła jeden kufer bez wahania i wyjęła z niego przepyszny kaftan obszyty futrem. Następnie przeszła do ubocznego pokoju, zkąd po kilku minutach wróciwszy, przedstawiła się w przepysznym stroju, z puginałem u boku i w giloszowanym pasie, mając czapeczkę aksamitną na głowie, niby cały budynek koronującą.
— Ależ to jest zadziwiającem! zawołał Kodom. — Nie miałaś tyle czasu aby przebyć morze i powrócić.
— Patrz jacy to jesteśmy!.. odrzekła, — przeglądając się z przyjemnością w czterech lustrach pokoju.
— Załowaćbym musiał gdyby było inaczéj.
— Nędzni pochlebcy! mruknęła Maryanna.
— Teraz do dzieła, wszystko dobrze zrozumiałaś?
Dała znak potwierdzający.
— Ach mój Boże! zapomniałem najważniejszych szczegółów.

XXVI.
Handel.

Kodom zaczął szukać w serwecie którą trzymał pod pachą.
— Co się dotyczy diamentów, oto masz pasport księcia Dżamila, w zupełnym porządku. Wsiądźmy teraz do powozu, pojedziemy do pracowni malarskijé, gdzie znajdziesz ustawione obrazy przed południem. Jeżeli uznasz potrzebę zmienienia swéj osobistości dla tego drugiego przemysłu, dosyć będzie wskazać mi narodowość, świadectwa dostarczę na tę godzinę, którą mi wskażesz.
Pracownia była obszerna i wybornie oświeconą jak to ma miejsce tradycyjnie w kraju starych mistrzów flamandzkich, gdzie łokieć kwadratowy ziemi nie kosztuje piędziesięciu franków i gdzie materyał oraz robotnik nizką ceną, zachęcają do budowy: Ta oberża podoba mi się, będzie tu wygodnie, zostanę tu.. nuciła Maryanna na znaną melodyę.
— Niestety mamy za mało czasu, abyśmy tu długo zostawali, — zrobił uwagę Kodom, który nie spuszczał z oczu ani na chwilę celu w jakim przybył do Brukselli i położenia przez wypadki spowodowanego.
— To prawda, odpowiedziała Maryanna, tonem w którym przebijał się żal, iż niedługo z krainy czarów musi wrócić do rzeczywistości. Poprawiła więc czapeczkę z kokieteryą i wzięła kasetkę pod pachę.
— Daléj w drogę! zawołała z rezygnacyą.
Przy rozłączaniu się w bramie hotelu, Kodom rzekł:
— Wybaczysz mi że przed wieczorem nie mogę się z tobą widzieć. Nawet moje zatrudnienia nie dozwalają mi stać się akuratnym w naznaczonéj schadzce. Chciéj więc być tyle grzeczną i względną, żebyś mi w kilku wyrazach doniosła o biegu interesów, oraz co ci może być potrzebném. Obrazy będą już zawieszone na ścianach w czasie twoich wycieczek po śniadaniu naszem w hotelu. Zejdziemy się o siódméj godzinie dla ogólnego sprawozdania, w tym samym gabinecie gdzieśmy wczoraj obiadowali.
— Zrozumiano!
— Jesteś nieoceniona, więc do wieczora!..
— Do widzenia wieczorem.
Nie pójdziemy krok w krok za greckim Dżamilem śledzić jego wycieczki ani za bankierem Robertem Kodom. A ponieważ oba wspólnicy śmiało idą do wiadomego rezultatu, więc i my za ich przykładem będziemy śledzić tylko skutki ich usiłowań.
Około ósméj z rana rozłączyli się Kodom i Maryanna. Kodom wrócił do hotelu. Trzy paczki poczwórnie opieczętowane czekały na niego.
Nr. I. Wszystko idzie nad wszelkie spodziewanie. Pierwsza operacya ożywiła mnie dobrą nadzieją, lecz nie ukończę interesu aż na wieczór.
Nr. II. Co raz lepiej! Pierwsze objaśnienia dotyczące obrazów. Hrabia Remenhoff znajduje się w przejeździć dla osiedlenia się w Paryżu, po kilku twardych przejściach z administracyą w-jego ojczyźnie. Woli on pobyt w naszéj stolicy, niż w swym kraju. Ponieważ chciano się tylko pozbyć niespokojnego starca, przeto dozwolono mu sprzedać swoje dobra. Summę zebraną, szacują na ośm milionów. Jego galeryą obrazów wiozą za nim, a poświęca 150 tysięcy na jéj ukompletowanie. Przedstawienie nastąpi tego wieczora, prezentacya formalna, bo hrabia wprzód zwiedzi pracownię.
Nr. III. Jestem oczarowaną! Ubranie szmaragdowe, w którem znalazłam plamy białawe, za skazy przezemnie uznane, ma podwójną wartość dla téj właśnie przyczyny. Dzień będzie korzystny. Nowe polecenie przez hr. Remenhoff bardzo gorące, o bardzo gorące; o 7 godzinie.
— Ten Riazis ma zawsze dobre pomysły i rady, — zawołał ucieszony Kodom. Daléj w drogę! mogę zebrać tego rana do 100,000 franków z eskonty! pozostają mi kopalnie, — niegodziwe kopalnie na Erquelines — To trzeba negocyować w Mons. Ośmdziesiąt minut drogi koleją. Więc ruszajmy do Mons.
O siódméj godzinie kiedy podróżny z Mons wrócił do hotelu, miał minę tryumfującą, która go cały dzień opromieniała.
— Syn czeka pana w salonie, — rzekł rządca hotelu. — Nie mogłem otworzyć gabinetu bo pan zabrał klucze.
— Roztargnienie, nic więcéj, — odpowiedział Kodom, zacierając ręce.
Otworzywszy drzwi, ujrzał stosy złota i biletów bankowych ułożonych nakształt wałów fortecznych. Maryanna obojętnie paliła swe wieczne cygaretto i za wejściem swojego pana zaledwie rzuciła nań spojrzenie.
— Kosztowności warte są sto dwadzieścia tysięcy franków, powiedziała bez wzruszenia.
— Sto dwadzieścia tysięcy, zawołał bankier z podziwieniem.
— Są tutaj na kominku.
— Chcesz ażebym cię ucałował?
— Już nie dbam o to. Ale policz pan, dobry rachunek tworzy dobrych przyjaciół, mówi przysłowie.
Obiad szedł wesoło. Kodomowi nie zbywało na dowcipnych anegdotkach, za które mu podziękowała uśmiechem między podaniem lodów a winem szampańskiem. Ponieważ bankier w zapędzie radości, chciał się ociągać ze sprzedażą, a tem samém i z zebraniem jak najspieszniéj tak znakomitych kapitałów, przeto Maryanna postanowiła go powstrzymać od wszelkich wybryków.
— Nie przybyliśmy tutaj dla zabawy, panie Robercie! i nie zapominaj że hrabia Remenhof, czeka na mnie. Potrzebuję przedstawić się mu świetnie, a więc muszę wrócić do mego hotelu, trzeba ażebym się okazała w pysznéj toalecie, jak tylko mogę najkorzystniéj.
Zmaczała więc usta w kieliszku wina i zanuciła piosnkę pożegnania. Kodom poszedł za nią jak niedźwiedź upokorzony. Bankier kazał zapalić wszystkie kandelabry, jednym jego zbytkiem były świece: potem podał rękę Maryannie i zaprowadził do tajemniczego gabinetu. Przyszedłszy tam wziął się do podsumowania swoich rachunków, wpisując fundusze przywiezione z Mons oraz zyskane z eskonty i ze sprzedaży klejnotów, które razem stanowiły cyfrę pieniężną nie do pogardzenia. „Wynosi to około sto tysięcy talarów, rzekł do siebie chowając pieniądze do szuflady w biórku, wprawdzie bagatela, ale która w samą porę przybywa.
Robert niekiedy zbyt głośno się wynurzał, co też męczyło młodą kobietę. Ratowała się ona jak mogła, to paleniem cygaret to innemi środkami, okazując najzupełniejszą martwotę na jego uniesienia.
— Oszukano mnie, — mruczał Robert zdesperowany tą obojętnością. — Panna nie jesteś Maryanną z żelaza, ale z lodu. Widok summy w dwunastu godzinach zebranéj, nie wymusi na tobie najmniejszego wzruszenia?
Zbliżyła cygareto do świecy, zapaliła go i wypuszczając kłęb dymu, który w połowie połknęła, resztę nozdrzami wydmuchiwała.
— Nie gonię za pieniędzmi, — rzekła, — jedynym celem mego życia jest uleczyć serce zranione...
Kodom wzruszył teatralnie ramionami, co w jego retoryce oznaczało zadziwienie. Dumna kobieta odezwała się znowu:
— Nie mówię o moim sercu, chciej mi zawierzyć, bo bym dlań tyle trudów nie ponosiła.
— Moje lube dziecię, ja nie badałem tego rodzaju tajemnic, jednak jestem gotów słuchać cię z pobłażaniem ojcowskiem. Bądźmy poważni i zgodni, jedno nie wyłącza drugiego. Według naszéj ugody winienem ci 100,000 franków w monecie brzęczącéj, a od ciebie należy się miesiąc posłuszeństwa i popierania mnie. Mógłbym ci zwrócić wolność za nową i honorową umową dla nas obojga, ale uznałem twe szacowne przymioty i dla tego obstaję przy moim kontrakcie. Tu już twych usług nie potrzebuję, lecz kto wie czy jutro?
— Mów pan daléj, jesteśmy na stanowisku handlowém.
— Zapewne, ale nie jestem despotą, jak ci się to zdaje. Jesteś ze mną współdziałającą i moją niewiastą na miesiąc, tylko na dni trzydzieści chciéj zauważyć! Przyrzekłem ci 100,000 franków, pensyi co uczyni 1,200 luidorów na tydzień, niezgorsza sumka. Otóż nie mam najmniejszéj pretensyi przywiązywać łańcuch z kulą do twéj delikatnéj nóżki, lecz przysięgnij że przybędziesz zawsze na me rozkazy, ile razy zażądam, a zostaniesz wolną od jutra; wolną zastrzeżeniami wymuszonemi przez potrzeby, których wcale wywoływać nie będę. Tu leży pięćdziesiąt tysięcy franków któremi możesz rozporządzać, czy to na teraz wystarcza?
— Pan mi nie staniesz się dłużnym po ekspiracyi kontraktu.
— Bronzowa głowa!.. a jeżeli mi jest dogodném mieć raz w życiu do kogo zaufanie?
— Przez ciekawość zapewne?

— Więcéj niż to, bo mam ufność z któréj sobie nie umiem zdać rachunku. Nie jestem świętym, lecz zaczynam wierzyć, bo zresztą przybyliśmy do kraju arcykatolickiego. Ale dajmy pokój słowom na wiatr rzuconym. Jesteś owładnięta namiętnością, jakimś szaleństwem, masz tajemnice od Których zasłony nie mam zamiaru uchylać, chociaż ona panuje nad tobą. Mogę się obejść bez ciebie, spiesz za twém przeznaczeniem tajemniczem i przybywaj w pomoc mojemu, gdy cię powołam, — czy zgoda?

XXVII.
Nowe projekta.

Wszystkie kobiety choćby najlekkomyślniejsze, nie są pozbawione uczuć właściwych płci swojéj. Na zapytanie Kodoma, Maryanna pomyślała o położeniu obecnem i o wydatkach stąd wynikających, więc rzekła:
— A hotel który dla mnie nająłeś?
— Będę go zapewne dla siebie potrzebował, ale to bagatela! pięćset franków na miesiąc i te są już zapłacone.
— A moja pracownia malarska?
— Och sto franków! zbyt ulotna fraszka!
— Czy chcesz mi ją zostawić?
— Na co jéj żądasz?
— Ażeby tam założyć szpital.
— Szpital! Boże wszechmocny! na wiele łóżek?
— Jedna kanapa wystarczy a naliczyłam ich tam cztery. W pewnem ustroniu wiem o jednym chorym, potrzebującym tylko zmiany miejsca, którego młodość przeszła na doznaniu samych zawodów. Cierpi na obłęd głowy, bo choroby serca przenoszą się do mózgu. Myślę że wydalenie się z kraju ocali nieszczęśliwego. Obserwatoryum na piątém piętrze jest dla pana bezużyteczne, mniemam że mi go zostawisz.
— Możesz go używać, lecz zatrzymam klucz drugi; jest to reguła, od której nigdy nie odstąpię, poprzysiągłem.
— Jak się panu podoba. Lecz czas uchodzi, a pan rozprawiasz tak wymownie, iż zapominamy o interesach. A mój książę niemiecki.
— Nie przepomniałem przesłać zaszczytnych poleceń, których odemnie wymagałaś.
— Doskonale; lecz wielki czas włożyć świeży ubiór i rękawiczki. Spieszę. O któréj bądź godzinie wyjdę od księcia gdzie mnie wysyłasz, będę się starała rozmówić z panem. Zapukam pięć razy, ażebyś poznał że to ja przyszłam i żebyś pan otworzył.
— Nie przepomnę o tém.
— Do widzenia się panie.
— Bądź zdrowa mała hipokrytko w usługach. Ach chciałem powiedzieć do widzenia.
— Pożytecznym jest ten dodatek przy pożegnaniu.
Maryanna zwinna i wesoła wybiegła, przeskakując po kilka wschodów na raz, jak student będący na wakacyach.
Skoro Robert Kodom sam pozostał, naprzód wziął się do uporządkowania swoich rachunków: złoto dołączył do złota, bilety bankowe staranniejszego ułożenia wymagające, rozsegregował gatunkami i po dziesięć sztuk obwinąwszy w opaski szpilkami poprzepinał. Ogółustawiony w szyku bojowym, przedstawiał linią nie do pogardzenia. Schował następnie złoto do szufladek stosownie do jego objętości, a bilety w pugilares o wielu przedziałach. Na stole spoczywał rewolwer o sześciu paszczach, kurek był odwiedziony. Człowiek ponurych kombinacyi wstał i podniósłszy ręce do czoła wyszeptał do siebie:
— Raz zamiar powziąwszy, nie cofnę się przed jego spełnieniem. Chodzi tu o życie dwudziestu osób, które postawiłem na szali, — biedaków którzy żywią się ryżem i sucharami i którzy ryzykują się na proces w sądach karnych każdego dnia, o ile im Bóg tych dni użyczy. Bóg! o tak oni przecież wierzą! Moja ruina zagraża mnie tylko utratą czci domu bankierskiego, jednego z najpotężniejszych w świecie; ale czeka więzienie i utrata dobréj sławy wszystkich stowarzyszonych, o co w gruncie rzeczy nie dbam, lecz którym należy się odemnie protekcya i bezpieczeństwo, dopóki jakikolwiek środek ratowania ich pozostanie w moim ręku. Niebezpieczne przedsięwzięcia są również niewzruszone, a więc dotrwam aż do końca! choćby padło jakie podejrzenie w towarzystwach ubezpieczeń, albo u kapitana okrętu...
Zdawało się że na tę myśl zadrżał, lecz wkrótce pod naciskiem wrażenia, wyrzekł:
— Bądź co bądź nazywam się jeszcze Robert Kodom. Mam pod poduszkami cenę trzech lichych okrętów; kto mi wzbroni zostać armatorem, jeżeli serce moje tak dyktuje?
Rozważał chwilę i w dwóch wyrazach streścił swe uwagi:
— Za długo! za długo!
Zaczął znowu swą przechadzkę po pokoju, rozkładając w milczeniu rękami, potem wyciągnąwszy się na łóżku, rzekł do siebie:
— Trzeba się przespać chwilkę, oczekując na powrót Maryanny.
Lecz nagle zerwał się z posłania, wołając:
— Muszę napisać do Wandy. Wygotowanie listu zabrało mu blizko godzinę, gdyż bankier jako człowiek namiętny, skoro tylko nie chodziło o cyfry, nie władał piórem swobodnie, nie był tyle wymownym. Widząc go pochylonego nad biórkiem z ognistem spojrzeniem namiętnością wywołanem, z ręką drżącą po papierze się ślizgającą, — Robert Kodom wyglądał jak pracujący poeta, bezwątpienia mniéj opromieniony niż piękny William Szekspir, lecz grobowo ponury jak Dante. Jego powieki błyszczały wątpliwém ogniem, zmarszczki na skroniach, zwyczajne śród białego dnia, nabrały pewnego majestatu przy świetle lampy. Rzeczywiście w téj chwili temu człowiekowi nie zbywało na pozie poetycznéj. On wiedział o pogardzie i nienawiści dla siebie téj kobiety, za którą się uganiał, lecz mimo tego on jej pożądał! Żądza panowania przystała téj organizacyi zarazem surowéj i krwistéj. Nadto cierpki przedsmak oporu, miał urok dla przekwitłego temperamentu. Jego spojrzenie śledzące wyrazy tak pracowicie na papierze skreślone, miało wyraz pogromcy dzikich zwierząt.
— Ona mnie wynagradza tylko za zbytek jakim ją otaczam, myślał Kodom, — chcę ją ujarzmić, podbić, posłuszną mi uczynić mocą wspanialszéj potęgi niż złoto. Trzeba ażeby mnie uwielbiała przez siłę mego rozumu i potrzeba aby mi to ofiarowała z uległością, co udzielała za same pieniądze. Zbrodnia ją nie przeraża — ona przyznaje że wszystkie środki są dla niéj dobre, które prowadzą do celu, nigdy nienasyconéj dumy i pożądliwości. Ona mną zawsze pogardzała — mniejsza oto! Schyli czoło i jéj próżność ugnie się przed siłą tajemniczą, którą kieruję, skupiam i roztaczam po świecie jednym podmuchem méj woli.
Nareszcie skończył swą straszną pracę. Pot spływał mu z czoła, w przestankach czytał głośno peryody które napisał i w uniesieniu radości, przybierał albo wysoką skalę głosu tenorowego, albo basu, według tego jak okres wyrażał groźbę lub uwielbienie. Stawał on się aktorem studiującym swą rolę, sądząc na prawdę, że głośną deklamacyą na papier przenosi. Położywszy podpis, głęboko odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z piersi.
— Teraz pomyślmy o działaniu, — rzekł list pieczętując. Po wygranéj dopiero potyczce, będę miał ostatnie słowo téj burzliwéj kobiety, po ukończeniu walki ja i lord Trelauney, spojrzemy sobie oko w oko.
Trzy lub cztery kroć przeszedł się po pokoju, i wydobył zegarek.
— Już druga godzina! a Maryanna nie wraca!
Jakieś podejrzenie przeszło mu przez głowę.
— Ach, ach! zawołał po rozwadze, — zdaje się że napisanie listu tak mnie znużyło, iż doprawdy skołowaciałem, oskarżając tę energiczną dziewczynę o ucieczkę do Ameryki, jakby wartość tych obrazów mogła ją do tych czynów pokusić? Nędzne 15,000 luidorów, a przecież przed odejściem ofiarowałem jéj 50,000 franków. Ach! nie powinienem się drażnić wzruszeniami, czas mieć się na baczności, nie mam zwyczaju odkładać na jutro ważnych niecierpiących zwłoki interesów. Muszę jednym rzutem zwyciężyć — lub umrzeć. Już nie będę spać. Trzeba się uspokoić, a oczekiwanie skrócić czytaniem jakiego dobrego autora.
Wziął podręcznik znajdujący się w walizie podróżnéj i usiadłszy przy stole, zaczął przerzucać karty; nareszcie znajdując jeden rozdział czytał go tak chciwie, jak spragniony który znalazł ożywcze źródło. W czasie czytania zacierał ręce i zawołał:
— Gdzież się skończą cuda nauki?
Pięć regularnych uderzeń we drzwi doszło do uszów Kodoma, było to umówione hasło z Maryanną, zerwał się przeto i pobiegł otworzyć.
— Zwycięztwo kompletne, — zawołała z uśmiechem młoda kobieta, wypróżniając swoje kieszenie.
— Patrz, pięćdziesiąt tysięcy franków z wyobrażeniem J.K.M. królowéj angielskiéj, piękna moneta, i bardzo oko łechcąca.
— Owe piękne medale, moja miła należą do ciebie, — odrzekł grzecznie Kodom. Ofiarowałem ci tyleż w biletach bankowych, lecz zostawiam pierwszeństwo zabrania pieniędzy, które wolno jest wywieźć za-granicę, z dodatkiem, że od téj chwili możesz rozporządzać swą osobą.
— Czy na prawdę? powiedziała Maryanna zachwycona. Wprawdzie gorąco załatwiam interesa, ale pan mi nie ustępujesz kroku. Więc jestem wolną?
— Wolną; chciejmy się porozumieć. Znasz naszą umowę. Wolną zostaniesz do pierwszego zawezwania. Nie uprzedzam abym cię naglił telegrafami do powrotu przed upływem 12 dni, chyba w bardzo naglącym wypadku. Jednakże za nic nie zaręczam. Nie kieruje tu nami miłość, lecz okoliczności, które są bardzo zmiennéj natury, będziesz posłuszną nie moim zachceniom, lecz wypadkom Opatrzności.
— Powiedziałeś pan Opatrzności, wierzę!....
— Tak powiedziałem, ale z zastrzeżeniem. Teraz piękna pani moje chwile są policzone, potrzebuję spoczynku, podobnie jak i ty zapewne. Chciéj uczynić mi ostatnią grzeczność podpisując pokwitowanie z odbioru summy, którą zabierzesz. Dodaj adres gdzie pragniesz otrzymać moje instrukcye, bo mniemam, że wolnego czasu nie zużyjesz na odwiedzaniu śpiewaków kawiarnianych, którzy teraz cały Paryż zachwycają i dokąd bezwątpienia pojedziesz.
— Najpierwszym pociągiem.
— Żałuję że jutro bardzo rano, nie będę miał sposobności pożegnać cię na stacyi kolei, dla tego iż jadę o pierwszéj godzinie w stronę zupełnie przeciwną.

XXVIII.
Postanowienie.

— Pozostawisz swoje walizy — mówił daléj Kodom...
— Pozwolisz mi tylko zmienić ubiór?
— Tak ponieważ prosisz mnie o to grzecznie, ale pokwitowanie!
Maryanna usiadła przy biórku i podpisała.
— Cudownie, — rzekł Kodom kwit chowając.
Położywszy pióro, ciekawa jakie dzieło czytał Kodom, zaczęła przebiegać okiem kartki otwarte naukowéj książki.
— Och! czy przygotowujesz się do akademii w sekcyi umiejętności, wertując dzieło Orfila?
— Nie trzeba tego dotykać, to parzy palce.
— Wiérzę, piorunujące żywe srebro!
— Fe niedyskretna! dobranoc bogini.
— Dobranoc Midasie.
Kodom odprowadził Maryannę aż do drzwi głównych, aby poświecić jéj na schodach z powodu późnéj pory nocy. Wszedłszy do gabinetu, rzucił w kąt traktat Orfili, mrucząc:
— Stara głowa, niedołężna!
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, ten wykrzyknik tylko do siebie stosował. Zdaje się nawet że mu to ulżyło na sercu, gdyż położywszy się na łóżku, snem twardym zasnął. Nim jednak zamróżył oczy, powtarzał
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! piękna sumka którą do gry stawiłem, dodał obracając się na drugą stronę: och! och!
Jednakże ten człowiek używał spoczynku, którego nie mógł skosztować nie jeden z czystém sumieniem. Nie znamy wyroków Opatrzności, która ludzi zacnych obdarza delikatnem uczuciem, cierpiącem w każdéj chwili z powodu nikczemnych postępków drugich, kiedy tymczasem podłym zbieraczom fortuny w kale i brudach spekulacvi, ani jedna żyłka nie zadrży przy dokonaniu zbrodniczych czynów.
Nazajutrz był piątek, do tego dzień 13! Kodom śmiał się z dni uroczystych i feralnych; zapłacił więc rachunek w hotelu, poleciwszy przenieść swoje bagaże do odosobnionego domu, najętego dla Maryanny. Kodom płacił po książęcemu, dla tego prawie na klęczkach służba zaniosła walizkę, w któréj mogło się mieścić z półtuzina koszul, dwie pary butów — a jednak była bardzo ciężka.
— Czy pan rychło do nas powróci? ośmielił się zapytać uprzejmy garson.
— Znam mój obowiązek — odparł Kodom, więc nieprzepomnę uwiadomić was o moim powrocie Lubię twarze wesołe jak twoja mój przyjacielu, do widzenia poczciwy flamandczyku.
— Do zobaczenia, wołał garson za odjeżdżającym powozem.
O mało się nie spóźnił na odchodzący pociąg, szczęściem że nie miał tłumoka do ekspedyowania, zajął więc oddzielny dla siebie przedział w wagonie, jako Jasny Pan który chojnie sypie pieniędzmi. Tam przebiegając oczyma Independance, Robert Kodom przybył do Antwerpii. W czasie podróży długo rozmyślał, bo jedna wątpliwość bardzo jego umysł zajęła; czy wypada przybrać mu jakiebądź nazwisko, — co mu było łatwem mając poddostatkiem rozliczne paszporta, wyszle z drukarni stowarzyszenia dwudziestu i jeden. Czy nie byłoby lepiej nosić własne nazwisko i z czołem śmiałem, postępować aż do końca w swoich kombinacyach?
Tu długo się zastanowił. Wszelkie prawdopodobieństwo powodzenia jest po mojéj stronie, myślał Kodom. — W razie podejrzenia, muszą się dwa razy obejrzeć nim ośmielą się oskarżyć pierwszego bankiera, znanego całemu światu. Nadto miljony olśniewają ludzi poczciwych składających sąd przysięgłych; zresztą jeżeli ucieczka jest możliwa dla Jana, Pawła lub Chryzostoma, nie może być trudniejszą dla Roberta Kodom, który posiada środki płacenia potrójnie za konie pocztowe, i zakupienia okrętu na swój użytek osobisty. Nie mniej wszakże drapał się po głowie, a pogryzione paznogcie świadczyły o trapiącéj go wątpliwości.
Fizyognomia moja jest znana, — zauważał znowu Kodom. Tak, ale wezmę kilka lekcyi od Maryanny Fer, jestem dosyć pojętny, dwie godziny nauki, a mogę stać się podobnym do missyonarza, gotującego się na męczeństwo w Indo-Chinach. Kraj wyborny Indo-Chiny!... trzeba było postudiować autorów klasycznych.
Za przybyciem do miasta kazał ostrzydz się i ogolić; tak odmłodzony w hotelu zażądał rocznika wszystkich armatorów, z którego wynotował nazwiska najznakomitszych. Po wybadaniu rzekł do siebie: Nie o ilość ale o jakość tu idzie, w tym względzie trzeba się poradzić, bo kiedy rozpoczęta gra, nie należy jéj zaniedbywać. Zadzwonił więc na garsona i prosił aby dyrektor zakładu chciał przyjść do niego.
Młody człowiek rumiany, wyprostowany jak świeca w swym czarnym ceremonialnym ubiorze, wkrótce się zjawił w pokoju Kodoma, grzecznie go pozdrawiając. Robert wyjął kartę z neseserki malakitowéj i położył ją na stole:
— Chciej być tyle uprzejmym panie oberżysto, naprzód zapisać moje nazwisko w twoich regestrach podróżnych. Następnie będę ci bardzo wdzięczny za poświęcenie kilku minut na rozmowę ze mną. Potrzebuję bowiem niektórych objaśnień o waszem mieście, a po elegancyi tutejszego hotelu widzę, że możesz mi pan udzielić lepszych informacyi niż ktokolwiek inny.
Piękny człowiek ukłonił się znowu, i uniżenie zapisał nazwisko sławnego bankiera. Jego wiekuisty uśmiech pochodzący z przywyknienia do służalstwa, jeszcze był pokorniejszy.
— Jakto panie! byłżebyś znakomitym bankierem Robertem Kodom? zawołał hotelnik z entuziazmem członka akademii, któremu się udało dostrzedz kometę.
— Zdarza mi się często słyszéć podobny wykrzyknik — odpowiedział Kodom z uśmiechem dobrego humoru. Niech to pana nie utrudza, dodał usiłując swojemu uśmiechowi nadać pozór dobroduszności.
— Teraz wierzę że mnie się dostał zaszczyt posiadania takiéj znakomitości w naszym hotelu.
— Zaszczyt nie długotrwały z moim wielkim żalem, nająłem bowiem w Brukselli hotel na czas mojego pobytu w Belgii. Jednak będziemy mieli sposobność widywania się czasami, gdyż mam w waszym porcie znakomite przedmiota do ekspedycyi. Czy możesz mi pan wskazać statek wkrótce odpływający do Japonii?
— Tak jest szanowny panie, mamy okręt Hrabia Flandryi silny i dzielny trzechmasztowiec, wyruszający w drogę w końcu tygodnia. Dziś piątek 15-go, odjazd nastąpi 20-go.
— Tego mi właśnie potrzeba. Lecz pojmujesz pan, że musi to być statek mocny i kapitan zdolny, gdyż skrzynie które mu powierzę, obejmują znakomite wartości, naczynia złote, koronki i przeszło milion franków.
— Jest to liczba nie mała, ale hrabia Flandryi stanowi chwałę naszéj marynarki kupieckiéj. Nie zaszkodzi jednak przezorność w takich razach, ażeby się od wszelkiego rezyko zabezpieczyć.
— Dajesz mi pan dobrą radę, wyborną rzeczywiście. Ach kochany panie, niech wiem jego nazwisko?
— Jan Sbogers do usług pana.
— A więc panie Janie Sbogers, rozwiązanie całéj kwestyi na tem się zahacza, aby wiedzieć, czy towarzystwa zabezpieczeń waszego miasteczka, dają dostateczną rękojmią...
— Nasze miasteczko! rywalizuje panie z Amsterdamem i portami najznakomitszemu Pieniądze. napływają, a wielkie towarzystwa wystarczą na wszelkie wypadki dotyczące żeglugi. Znajdziesz pan dziesięć konkurujących z sobą, które rozporządzają milionami.
— I pan mi radzisz udać się do...
— Mój Boże, istny kłopot w wyborze, bo każde jest potężne. Mamy Jeneralną kompanią, Opatrzność, Przezorność, Słońce i t. d. Kodom notował sobie w pugilaresie nazwiska kompanij.

XXIX.
W którym Robert Kodom ciągle zadziwia Belgów.

— Jeżeli pan pozwoli, odezwał się hotelnik — będę miał zaszczyt i przyjemność przedstawić go jednemu towarzystwu ubezpieczeń.
Jan Sbogers tropił za wynagrodzeniem.
— Och! nasza znajomość jest zbyt świeża.
— Nazwisko pana wystarczy wszędzie.
— Bezwątpienia, bezwątpienia! pomówiemy o tem znowu, kiedy przybędą skrzynie, które wczoraj kazałem dostawić na stacyą kolei, i po odebranie takowych muszę iść zaraz do bióra ekspedycyjnego.
— Tak kosztowne rzeczy lepiej było zabrać z sobą, dla nadzoru na stacyach, bo pomyłka łatwo wkraść się się może.
— Alboż mam czas czuwać nad szczegółami, kiedy w tym miesiącu, cztery podobne wysyłki dopełnić musiałem. Za każdym wyrazem Roberta, hotelnik okazywał dlań coraz większe uwielbienie dochodzące do fetyszyzmu. Kodom wyświeżony zmieniwszy ubranie, wyszedł dla zrobienia wycieczki po mieście. Jan Sbogers zachwycał się z ekstazą postawą niezrównanego bankiera, z którego miał zamiar wyciągnąć nie małe dla siebie korzyści.
Robert nie myśląc o porcie, puścił się na los szczęścia ciasnemi uliczkami, prowadzącemi do ogrodu botanicznego. Na jednym starym niepozornym domu umieszczona była karta z napisem:

Pokój umeblowany do najęcia.

— Tego mi właśnie potrzeba, pomyślał. Do szatana w téj kryjówce pewno mi nie zamącą spokoju niedyskretni goście! Zażądał obejrzenia pomięszkania. Tłusta flamandka pokazała mu izbę, w któréj mieściło się żelazne łóżko, stół biały i cztery wyplatane krzesła.
— Wybornie — rzekł Kodom.
— Piętnaście franków na miesiąc, cztery na tydzień.
— Tylko na tydzień najmuję. Masz luidora, to się zda abyś prędzéj dostała męża, bo widzę że jeszcze żyjesz w stanie panieńskim. Na widok złotéj sztuki którą ważyła w palcach, uśmiechnęła się pulchna dziewczyna.
Na progu wrócił się hojny wędrowiec i rzekł:
— Jeszcze słówko moja panno. W czasie méj nieobecności przyniosą tu sześć skrzyń, które każesz złożyć w moim pokoju i zatrzymasz klucz u siebie, bo tobie jedynie go powierzam, rozumiesz? Zresztą nie długo z nim się będziesz kłopotać. Jest to kommis przesłany mi z Brukselli. Za moim powrotem, zostanie przeniesiony do mieszkania osoby dla którjé jest przeznaczony.
— Nie troszcz się o to dobry panie.
— Ach! wiatr od morza szczypie mi uszy, bądź łaskawa schować mój kapelusz, wdzieję czapkę którą mam w kieszeni. Ale zapomniałem, nazywam się Mario.
Wdziawszy na bakier czapkę, Kodom miał minę armatora szukającego zajęcia. Z pledem na ramieniu krążył daléj po cyrkule miasta najwięcej przez uboższą klasę ludzi zamięszkanym. Na rogu wybrzeża, gdzie majtkowie mają schadzki z pewnemi damami tam uczęszczającemi, ujrzał sklep pełny skrzyń mocno okutych, daleką drogę wytrzymać mogących. Wybrał on wkrótce sześć owych pak, zapłacił bez targu i kazał je przenieść do oberży. Idąc za tragarzami spostrzegł w innym sklepie stare łańcuszki z kutego żelaza, zapytał się więc o cenę jako armator.
— Oddam panu na wagę żelaza, z dodaniem pięciu su za robotę, powiedział kupiec.
— Istotne cacka — odparł bankier.
Tragarze zatrzymali się, aby ujrzeć rozwiązanie szczególnego kaprysu Anglika, jak go między sobą nazwali.
— Włóżcie te biżuterye do dwóch skrzyń i pospieszajcie. Oto macie na piwo.
Tragarze dostawszy hojny datek od ekscentrycznego albiończyka, w pochodzie kroku podwoili. Kodom zacierał ręce, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak z płatka... a moja farmacya, to rzecz ważna.
Z bocznej kieszeni wyjął pudełko i obejrzał go.
— Mam, mam moją tajemnicę, teraz przyspieszmy rozwiązanie. Z cyrkułu majtków Robert Kodom przeszedł na ulice przez bogatych antwerpczyków zajmowane. Pozostały mu rozliczne sprawunki do zrobienia, mianowicie kupno koronek. Mijając sklep złotnika, zauważył serwis artystycznie wypracowany, nabytek prawdziwie książęcy. Dziwna myśl przebiegła mu po głowie.
— Nie uważałbym za niezręczność, gdybym nadał cechę rozmaitości moim towarom.
Wszedł więc do sklepu i zażądał pokazania kompletnego serwisu.
— Mamy srebrne i złote, emaliowane, odpowiedział złotnik usłużny.
— Wolę emaliowany, to kosztowniejszy.
— W istocie, pewien margraf niemiecki, który niedawno doznał przeciwności losu, zamówił w roku przeszłym pyszny serwis, lecz go niezapłacił. Jeżeli więc pan raczysz się pofatygować do magazynu na pierwsze piętro.
— Dobrze idźmy.
W istocie złotnik wyjąwszy z obwinięć gazowych przepyszny serwis, rozłożył takowy sztuka po sztuce na 12 osób.
— Takiego właśnie potrzebuję — rzekł bankier bez wahania.
— Panie, to grubą summę kosztuje.
— Nie wątpię, lecz mniemam że margraf miał pilniejsze rachunki do zaspokojenia. Zresztą oznacz pan cenę, moją powiem natychmiast, w dwóch słowach skończemy.
— Serwis ten był ugodzony za 25,000 guldenów, co uczyni piędziesiąt trzy tysiące franków.
— Piędziesiąt trzy tysiące siedemset piędziesiąt franków poprawił Kodom; pan zaś żądasz?
— Za czterdzieści pięć tysięcy oddam tylko dla pana.
Bankier potrzebował robić interesa z okazałością i paradą; dobył więc z pugilaresu 45,000 fr. układając bilety bankowe na stole po pięć sztuk rzędem. Kupiec zachwycony już wyciągnął rękę dla zebrania pieniędzy, gdy Kodom zawołał:
— Nie tak spiesznie panie, ja nie kupuję tylko najmuję serwis, powiedz mi ile będą kosztować dwa półmiski największe i sześć talerzy?
— Dwa tysiące pięćset franków, cena bardzo umiarkowana.
— Słusznie. Daj mi pan pokwitowanie na 45,000 franków złożonych w ręce jego. Zatrzymam tylko półmiski i talerze, resztę jutro będziesz pan miał zwrócone. Potrzebujesz tylko 40,000 franków mi oddać. Sądzę że za najem płacę hojniéj niż nie jeden książę ze związku niemieckiego.
Złotnik prawie oniemiał. Kupujący zwrócił się ku schodom dla wyjścia z magazynu, mówiąc:
— Każ zapakować prędko i poszlij po fiakra. Jesteś pan zaspokojony, nie prawdaż?
Handlarz drogiemi metalami, tak wielkiéj korzyści nie rozumiał?
— Ach zgaduję, — rzekł Kodom z uśmiechem; szukasz pan klucza do téj zagadki, ale zamek sam się otworzy. Jestem w przejeździe przez Belgią i nająłem willę zupełnie umeblowaną. Daję wielki obiad dzisiejszego wieczora, dla interesu, nie mam więc czasu sprowadzenia swoich sreber z Paryża. Najmuję takowe u pana, oprócz ośmiu sztuk które się mi bardzo podobały. Czy to jest jasne?
— Jak kryształ jaśnie wielmożny panie, potwierdził jubiler spiesznie pakując serwis, aby jaknajprędzej spełnić rozkaz tego szczególnego pana. Powóz sprowadzono i wkrótce znajdował się w nim drogi pakunek. Robert kazał jechać na plac giełdy ale kiedy był pewny ze go ciekawe oczy kupca nie mogą. już śledzić, wtedy rozkazał woźnicy skierować do hotelu Jana Sbogers.

XXX.
Ładunek dla żony Talkuna.

Oto jest początek ładunku który chcę wyprawić — rzekł Kodom do hotelnika. Tego wieczora przesyłki zostaną uzupełnione. Będę panu obowiązany, gdybyś raczył udać się do armatora okrętu hrabia Flandryi. Usprawiedliwisz mnie, że nie mogę sam być u niego bo widzisz pan jak mało zostaje mi czasu, a muszę śpieszyć z ładowaniem. Zresztą jego tu obecność oszczędzi mi trudu przeładowywania rzeczy kosztownych na okręt, gdyż dziś wieczorem oczekuję na wybór cudnych koronek. Pudło które pan widzisz obejmuje serwis złoty emajlowany, z przeznaczeniem dla Taikuna w Japonii. Inne paki napełnione lub mające się napełnić niedługo przybędą. Teraz powiedz mi pan jak się nazywa twój armator.
— Van der Brocken.
— Do szatana, to nie łatwo wymówić. O świadcz więc panu Van der Brocken, że tu idzie o rzecz ważną i niecierpiącą zwłoki.
— Spieszę i przyprowadzam go do pana.
— Nie, dopiero za uderzeniem piątej godziny. Teraz jest druga, a jeszcze nie skompletowałem wszystkich sprawunków. Najulubieńsza żona Taikuna, nazywa się Kwiat mądrości, jest wdzięku róży a smagła jak lilia. Przyznasz — rzecz więcéj skombinowana niżeli pan Van der Brocken, marzyć o strojach koronkowych, któreby uważał za zbytek nie jeden z panujących w Europie — to zaprawdę jest się czemu dziwić!
Jan Sbogers wytrzeszczył oczy, że ledwie mu na wierzch nie wyszły. Poleciał więc jak oparzony, aby wykonać rozkaz wspaniałego cudzoziemca, który poszedł do najznakomitszego kupca koronek w Antwerpii. Tam nie było dlań nic bardzo pięknego, nic bardzo drogiego, chociaż znalazł ubranie zupełne za 20,000 franków, chustki kosztujące pracę całego życia dziesięciu rodzin, zasłony właściwe do koronacyi królowéj Sabby i szarfy mogące przywieść na potępienie siedm tysięcy uczciwych dziewic. Rzucił pięć tysięcy franków na komtoar jako zaliczenie, i zostawiwszy swój adres prosił dostawcy, aby odesłał mu towary i rachunek do hotelu o szóstéj godzinie bez zawodu, z zastrzeżeniem złożenia pakunku w jego gabinecie.
Odchodząc Robert Kodom pomyślał: Już dosyć straciłem czasu na kupno zabawek, należy teraz przejść do zatrudnień ważniejszych. Ale mój Boże, byłbym zapomniał, o przedmiocie koniecznym do złudzenia oczów, który ma odegrać ważną rolę w tem przedsięwzięciu.
Poradził się więc przechodzącego urzędnika komory, gdzieby mógł znaleść fabrykę naśladowanych koronek, i tam nabyć towaru po przystępnéj cenie. Usłużny człowiek z przyjemnością zaprowadził go na pobliską ulicę; tam za kilkanaście luidorów, Robert szybko wybrał koronki nie źle wyglądające, a nawet mające pozór drogocennych wyrobów. Była to jednak paka któraby muła obciążyła. Jeden z kupczyków wziął tłumok na barki i postępował za Robertem, idącym w zamyśleniu, ale z siebie zadowolonym. W dziesięć minut przybyli do najętego pokoju, gdzie tłusta flamandka przyjęła ich z uśmiechem zachęcającym.
— Weź tę pakę moja dzieweczko i idź za mną, — rzekł sucho bez odpowiedzi na wdzięczenie się flamandki. Teraz zostaw mnie samego. O czwartéj postaraj się o wózek mogący pomieścić wszystkie paki, oprócz tego o czterech silnych ludzi.
— O czwartéj, możesz pan być spokojny.
Zostawszy sam, bankier z ulicy Chaussee-d’Antin zakasał rękawy jakby jaki gimnastyk. Zaczął naprzód od pozamykania drzwi, potem pozatykał papierem wszystkie szczeliny w drzewie przez które ciekawe oczy mogłyby zajrzeć. Następnie otworzył dwie skrzynie i na nich zrobił scyzorykiem znaki, tylko dla niego widzialne. Oczyścił dokładnie dna, i zawiesił na bocznych ścianach owe sławne łańcuszki heraldyczne, a na nich ustawił deszczułki ruchome, pewien rodzaj dna podwójnego.
Nim zamknął tak przyrządzoną skrzynię wyjął pierwej ze swéj apteczki kieszonkowéj flaszeczkę szczelnie zamkniętą, którą nachylił starannie, oględnie i potrząsł z niezmierną oszczędnością dna w obudwóch skrzyniach, ów hojny w innych razach człowiek; z flaszeczki téj posypał się proszek białawy i podejrzany.
— Za prawdę to nie złą ma minę, — rzekł zacierając ręce z radością. Nie brakuje tylko kul, którę są w hotelu. W suniemy je nieznacznie tego wieczora! a potem kołysanie na morzu resztę spełni...
Pozostałą część ładunku pomieścił w czterech innych skrzyniach, w ostatniéj porozrzucał żelaztwo, które zakupił. Głos flamandki dał się słyszeć za drzwiami, Robert otworzył. Za dziewczyną weszło dwóch portowych tragarzy, herkulesowéj siły. Kodom wskazał im dwie paki, porwali je jak piórka.
— Idźcie ostrożnie to jest bardzo kruche, postępujcie równym krokiem ze mną tak powoli do hotelu pana Sbogers.
Hotelnik oczekiwał przed drzwiami w paradnym ubiorze. Ujrzawszy Kodoma z wózkiem na kształt indyjskiego rajaha, który podróżuje ze wszystkiemi meblami, jego entuzyazm nie miał granic.
Schylił więc głowę jak przed księciem.
— Pan Van der Brocken nie omieszka stawić się na umówioną godzinę jaśnie panie.
— Ile mi pozostaje czasu do obejrzenia tych skrzyń i do zmiany ubioru?
Dzielny człowiek nie dowierzając swemu zegarkowi pobiegł zobaczyć godzinę na wieżowym zegarze, znajdującym się na sąsiedniej ulicy.
— Jeszcze więcéj jak godzinę panie.
— Mam czas wystarczający. Ponieważ chcę się rozpatrzyć w tych wszystkich fatałaszkach, przeto dasz mi pan wielki salon dotykający mego sypialnego pokoju.
— Salon o 40-u nakryciach! przyświadczył z dumą Sbogers.
— Tyle mi w téj chwili nie potrzeba.
Tragarze przybyli; zapłaciwszy im, Robert pobiegł do swego apartamentu. Jan Sbogers, szedł przed nim otwierając na ościerz podwoje żądanego salonu.
— Zapal wszystkie świece natychmiast, i zostaw mnie pan aż do przybycia armatora. Jeżeli zjawią się dostawcy każ im pan zaczekać.
Hotelnik zastosował się po żołniersku do rozkazów dostojnego gościa. Była to prawdziwa illuminacya, jakby w uroczytość Ś-go Leopolda.
— Cudownie, teraz możesz pan odejść.
Zostawszy sam, Kodom poodwijał swój drogocenny serwis i teatralnie zastawił go na stole o 40-u nakryciach, następnie na obszernéj konsoli pod największem lustrem, pokładł jakby od niechcenia, korespondencye, faktury, garście złota i kupy biletów bankowych. Nadto uchylił nakrycie skrzyń zawierających koronki, nie wnosząc je wszakże do oświetlonego salonu, lecz zostawiając w pokoju sypialnym niejako w półcieniu, nie dozwalającym więcéj dopatrzyć jak tylko nagromadzone towary.
Kiedy według z góry powziętego pomysłu wszystko przygotował, Kodom zabrał się do swojéj toalety, którą z całą kokieteryą modnego dandysa urządził, przywdziawszy świeże suknie, bieliznę, oraz poprawiwszy fryzurę, podróżnym kaszkietem do nieładu przywiedzioną. Po ścisłym przeglądzie w lustrze, rzekł do siebie: Teraz jeżeli nie mam miny zdobywcy, to już przyszłoby zrzec się wszystkich moich zamiarów.
W téj chwili zapukano do drzwi dyskretnie, Kodom pośpieszył otworzyć. Wszedł młodzieniec dobrego wzrostu, ubiór jego i postawa były bardzo dystyngowane, chociaż nie cechowały się manierą na wzór salonów paryzkich. Młody człowiek wszedłszy poważnie, skłonił się bankierowi.
— Pan Van der Brocken, bez wątpienia; — rzekł Robert otwierając drzwi jak najszerzéj.
— Van der Broken przybyły na pana zaproszenie, który będzie usiłował nieść mu swoje usługi. Powiedziawszy to z godnością młodzieniec, jakby olśniony blaskiem złota i światła cały pokój zalewającego, zawołał:
— Ach! na prawdę jesteśmy u sułtana z tysiąca nocy i jedna!
— Przynajmniéj tylko, w zwyczajnym hotelu pana Sbogers, — rzekł Kodom prosząc uprzejmém skinieniem, aby przybyły młodzieniec usiadł na podanem krześle.

XXXI.
Kaprys Roberta Kodom.

— Ach panie, powiedział armator, — pozwól mi obejrzeć kosztowności tego seraju.
— Jak się panu podoba, lecz niestety sułtan dla którego te prezenta są przeznaczone, nie znajduje się w moim seraju. Szacowny tutejszy gospodarz musiał pana uprzedzić, że te wszystkie piękne rzeczy, są zbyt uciążliwe dla biednego bankiera jakim ja jestem.
Armator uśmiechnął się przyjemnie, a uśmiech ten oznaczał: byłbym bardzo zadowolony, gdybym posiadał majątek pana. Kodom mówił daléj.
— Oznajmiam panu, że te naczynia złote przeznaczone są dla Taikuna Japońskiego, a nadto iż rachuję na dzielny jego okręt hrabia Flandryi, któremu chciałbym zabezpieczyć jak najszczęśliwszą podróż.
— Będziemy się starali aby płynął po morzu aksamitnem. Ile też pan cenisz w przybliżeniu ładunek, który nam łaskawie chcesz powierzyć?
— Zobaczmy! O nie przeciążę zbytecznie waszego okrętu. Oto są najcięższe przedmioty które chcę wysłać. — I Kodom powiedziawszy to wskazał na złoty serwis, następnie rzekł: — Wszystkie inne skrzynie zawierają tylko koronki, oczekuję w tój chwili jeszcze bardzo kosztownych towarów.
Gospodarz zasztukał lekko do drzwi dając znak według umowy, o przybyciu dostawców.
— Niech wejdą, — zawołał Kodom.
Dwóch młodzieńców w kwiecie wieku, z ogromnemi faworytami podobnemi do wachlarzy, weszło z miną tryumfującą. Pierwszy niósł suknię koronkową cudnéj piękności, z takiem uszanowaniem jakby niósł jaką świętość. Drugi uginał się pod ciężarem pakietów.
— Przepraszam że odrazu nie mogłem przynieść wszystkich towarów, bo z takiemi rzeczami trzeba się delikatnie obchodzić. Sbogers przewracał swe okrągłe oczy jak gałki, wołając:
— Boże wielki! to prawdziwe cudne naczynia, ta suknia stanowiłaby piękne nakrycie dla mojego hotelu.
Kodom gasząc zapał hotelnika, polecił mu przynieść madery dla poczęstowania kupczyków z towarami przybyłych, a potem zwróciwszy się do nich rzekł: — panowie przynieśli swoje rachunki?
— Nie przepomnieliśmy o tem panie....
Robert obojętnie poszedł do konsolki, wziął w palce potężny zwit biletów bankowych i obróciwszy się do armatora, rzekł:
— Mój Boże, martwi mnie niesłychanie, że pana tak przjmuję — ale interesa, przedewszystkiem interesa! Chciej pan tymczasem zabawić się temi gałgankami, dodał, wskazując na suknię i paki z koronkami. Następnie przystąpiwszy do kupczyków, powiedział: — Oto należność według rachunku, jesteśmy w porządku nieprawdaż?\
Gospodarz hotelu zjawił się, niosąc zakurzoną butelkę.
— Nalej tym panom! rzekł Kodom i pożegnał komisantów skinieniem głowy.
Teraz Van der Brocken uważał za obowiązek oświadczyć swój podziw owemu Krezusowi, rzucającemu zwity banknotów tak obojętnie, jakby dał dwa su ubogiemu.
— W istocie muszę wyznać, — rzekł armator, — że mnie pan wprowadziłeś w krainę zaczarowanych wieszczek.
— Już uprzedziłem pana, że te wszystkie cudowne rupiecie, popłyną 20-go tego miesiąca na pańskim okręcie, a potem znowu musimy powtórzyć taką wysyłkę. Mówiłeś pan o kraju zaczarowanym, za prawdę, czy pozwolisz poprowadzić się śród tych czarów aż do końca? Mamy przed sobą serwis istotnie królewski, dotąd przez nikogo nietknięty, sądzę iż zgodzisz się pan na to, abyśmy pierwsi spróbowali jeść na tych złotych półmiskach. Tak co za myśl. Dalipan na starość zostałem fantastykiem. W każdym wypadku jest to szaleństwem, bardzo osobliwem, z którego za powrotem do Paryża, będą się śmiać koledzy klubowi.
— Ach! panie bądź łaskaw....
— Nie, nie będę łaskaw, musisz zgodzić się na przyjęcie udziału w tej skromnej biesiadzie. Jestem tu sam, i nie oprę się tej ekscentryczności, która mi przyszła do głowy. Pan zaś nie będziesz tyle okrutnym abyś mi dozwolił samemu objadować. Zresztą każdy uczciwy człowiek ma zwyczaj raz na dzień objadować. To już rzecz skończona.
Młody Van der Brocken probował życia paryzkiego, a przypomnienie owych chwil, nie mogło mu być nie miłe. Przyjął więc serdecznie zaproszenie, ujęty szczerością postępowania z nim Kodoma, bez ceremonii, a nawet podobała się mu ta dobroduszna natarczywość w zaproszeniu. Nie potrzebujemy nadmieniać, że Jan Sbogers był w siódmem niebie. Zeszedł on do kuchni, wołając stentorowym głosem aż się cały dom zatrząsł:
— Do broni kuchmistrzu! W pół godziny musi być zastawiony obiad książęcy: wszystko powinno być osobliwością, albo wykropię was po kolei bez litości.
I ot, wyciął policzek pierwszemu kuchcikowi, który się nawinął pod ręką. Sbogers powrócił, poprzedzany przez czterech lokai idących z powagą starożytnych chórów. Pierwszy niósł obrus damasceński, używany tylko na wielkie uroczystości; drugi piramidę serwet do obrusa zastosowanych. Trzeci dźwigał pikle i rozmaite sosy angielskie. Ostatni nic nie niósł, bo przybył tylko nadania ostatniego połysku złotym naczyniom.
— Ten Sbogers na jednę minutę nie uchybi, — powiedział Amfitryon przybliżywszy do stołu dwa krzesła, jedno dla gościa, drugie dla siebie. U siadł zapraszając Van der Brockena, aby go naśladował.
— Obiad na dwóch mężczyzn na osobności, to dość dziwnie wygląda, — mówił daléj Robert Kodom, — i założyłbym się, że jutro będą trąbić o naszéj biesiadzie. Ale mniejsza o to, dwie rakiety nie stanowią fajerwerków, potrzeba jeszcze szmermelów.
Jan Sbogers z milutkim uśmiechem na ustach, rzekł bojaźliwie:
— Gdybym śmiał panie odezwać się, nie ubliżając...
— Mów, pozwalam ci mości Sbogers.
Pewno głupstwo popełniłem, pomyślał hotelnik. Wielcy panowie nie lubią aby niekiedy ich myśli odgadywano. Potem uderzając się po czole, jakby mu znakomity pomysł przyszedł do głowy, zawołał:
— Jeżeli się nie mylę, pan po ukończeniu interesów chcesz zaraz wrócić do Brukselli?
— Bezwątpienia.
— Sądzę iż nie będę natrętnym, przypominając panu, żeś mnie zobowiązał wybrać jednę z kompanii ubezpieczeń morskich?
— Nie będziesz wcale natrętnym, gdy to spełnisz panie oberżysto.
— Jeneralna kompanja jest ze wszystkich najpewniejszą i najwięcej reputowaną w naszem mieście; możesz się pan o to zapytać pana Van der Brocken.
— W saméj rzeczy, byłoby roztropnie zabezpieczyć tak kosztowne towary.
— I ja tak myślałem, lecz z powodu udzielonych mi objaśnień przez pana, dosyć mam czasu do wykonania tego w Brukselli, lub za powrotem w Paryżu.
— Najlepsze objaśnienie zawiera się w pięciu literach pańskiego nazwiska, panie Kodom, a twoje ma większą wagę niż moje. Przedewszystkiem zyska się na czasie, tutaj działając, a pośpiech w tym względzie jest pożądany, gdyż jak panu wiadomo mamy już krótki termin do odpłynięcia.
— Stanie się według jego życzenia. Tu, w Brukselłi, w Paryżu, Pekinie lub gdziekolwiek, mniejsza o to, ponieważ stowarzyszenie daje rękojmie.
— Jeneralna kompania nigdy nie protestowała, przeciw jakimbądź żądaniom.
Nie słyszano aby miała jakibadź proces, od czasu jéj założenia. Nadto dyrektor jest bardzo uprzejmym człowiekiem i jednym z moich przyjaciół. Sbogers czyhający na to aby zyskał jednego więcéj biesiadnika, ośmielił się po raz drugi odezwać.
— Przyrzekłem panu jutro zaprowadzić go do biura téj kompanii, lecz gdybyś pan sobie życzył dziś poznać dyrektora... mamy jeszcze kwadrans czasu.
— A więc gdybym sobie życzył?
— Pójdę go poszukać. Znam pana dyrektora od dawna, ma on smak wykwintny, lubi pasyami marynaty, a mam czarne oliwki z niższych Alp pochodzące; on to stanowić będzie szmermele na za kończenie fajerwerku.
— Janie mój przyjacielu, jesteś najsławniejszy ze wszystkich hotelników, na całym świecie. Leć i sprowadź nam tego gościa.
— Niech pan będzie pewnym, mister Boës zamyka bardzo późno swoje bióro, podobnie jak aptekarze.
— Czekając na naszego współbiesiadnika, — rzekł Van der Brocken, tymczasem opiszę panu mistera Boësa. Prawdziwy typ holendra, jest on uporczywy, chociaż łagodny, i rodzą mu się dziewczęta, jak tulipany w Harlemie. Bardzo bystry i wielki smakosz, bardzo bogaty i razem bardzo usłużny. Ma przeszło lat 60, wygląda jak kanonik, a jednak mimo wyrozumienia dla słabości ludzkich, niedowierzający.
— Rozumiem, lecz dajmy pokój tym uwagom fizyologicznym, nie mającym związku z intesesem handlowym.
W téj chwili do drzwi zapukano.

XXXII.
Wstęp do wykwintnej biesiady.

— Już! zauważył Kodom, zadziwiony tak wczesnem zapukaniem. Niebył to p. Boës, lecz komissant, który przyniósł pudło z szalami. Robert odebrał towar i pięć tysięcy według rachunku zapłacił.
— Czy temu końca nie będzie, — zawołał młody armator. — Jeżeli tak daléj pan skupować zechcesz, to ładunek musim opóźnić.
— Panowie do stołu!
— Bynajmniéj, do krainy z tysiąca nocy i jedna!, Tak żartując Belgijczyk, niemający zwyczaju rozwodzić się nad doskonałością koronek, nateraz postanowił wypić kielich za chwałę krajowego przemysłu.
— Czy już pan dla naszych piękności nic nie zostawisz, zapytał armator składając starannie rozłożone szale.
Ponieważ drzwi były uchylone i tylko portiery zasłaniały pokój przed oczami ciekawych, usłyszano na schodach ciężki ale miarowy chód, któremu takt sztukanie laski wymierzało.
— Bezwątpienia zauważył Van der Brocken, — nie przychodzi kto inny tylko gość zamówiony. Uprzedzam pana iż waży 110 kilogramów.
Pan Boës był wspaniałym starcem, który przy wejściu pokazał rzęd jeszcze zdrowych zębów. Postąpił on prosto do swego przyjaciela, świetnego armatora i podał mu swą piękną rękę, godną jakiego prałata.
— Oto są palce stworzone do beodykowania rzekł młody człowiek. Lecz zacznijmy od początku. Mam zaszczyt przedstawić panu Roberta Kodom, nababę z Chaussee-d’Antin, który uwziął się zasypać i zapełnić cały nasz okręt, wszystkiemi osobliwościami jakie tu pan widzisz.
— Och, och! czy jesteśmy w Indyach a nie w portowem mieście Antwerpia, zapytał p. Boës z najwyższem zachwyceniem i obszedł cały salon dotykając koronek.
— Ci antwerpczykowie muszą rozpocząć swój przegląd od własnych produktów, bo od koronek, zauważył Kodom.
— Ale to jedynie cesarzowa może zapłacić takie cuda, rzekł starzec zwijając i rozwijając koronki. Szczegolniej suknia zwróciła jego uwagę. P. Boës był niepospolitym łacinnikiem, przy téj więc sposobności nieomieszkał zacytować metamorfozy Owidiusza i nieszczęścia Prognusa. Wypłaciwszy tem dług uwielbień dla przemysłu narodowego, rzekł: — A ten serwis godny sułtana?
— Jeżeli pan zezwolisz będzie nam służyć tego wieczora, odpowiedział Kodom sadowiąc obydwóch zaproszonych po bokach stołu, sam naprzeciw nich usiadłszy. Podano zupę.
Nie mamy wcale zamiaru wdawać się w specyalność kuchenną, która taki obszar zajmuje w dzisiejszej literaturze. Nie było to wesele Gamasza, ani uczta Trimalciona, lecz szereg potraw wyszukanych, raczéj godnych ody poety rozkochanego. Trufle w tym obiedzie największą odgrywały rolę. Szmaragdy Renu, następowały po opalach Renu, lecz nade wszystko wino było szlachetnym napojem z Bordo. — W czasie międzyakta zastępującym, po dzielnéj walce z obfitemi potrawami, a poprzedzającym podanie deseru, Jan Sbogers we własnéj osobie, w białych rękawiczkach, wyświeżony wszedł krokiem miarowym i postawił na środku stołu arcydzieło pasztetnicze, przypominające wszystkie dawne architektury. Był tam styl Pantenonu, gotycki i domu Inwalidów uczenie skombinowany. Amorki z cukru umieszczone były szeregiem na galeryi otaczającéj piramidę, a róże tworzyły girlandy nakrycia, zrobionego z biszkoptów turyńskich.
W téj chwili toczyła się gorąca rozprawa naszpikowana cytacyami, między młodym armatorem, któremu klasycy z głowy nie wywietrzeli i starym erudytem, usiłującym dowieść jak należy rozumieć tekst przytoczony.
— Zapewniam pana że Vitruviusz...
— Utrzymuję, że komentarze do Cezara...
Resztę się domyślacie jak paląca była rozprawa, na tém polu czczej szermierki. Kodom nie miał innego lekarstwa na ugaszenie pożaru wewnętrznego przez zaciętych łacinników, jak nalewać kielichy. Ale ogień dostał się do min podziemnych, wybuch lada chwila mógł nastąpić.
Tymczasem przynoszono faktury, a za niemi przybywały towary. Przeciwnicy zatrzymywali się wtedy, ażeby obejrzeć przyniesione przedmioty, a potém wracali do Vitruwiusza, rozdziału IV paragrafu 6-go. Bankier korzystając z toczącéj się walki, prosił o pozwolenie oddalenia się na moment dla odetchnięcia świeżem powietrzem.
Poszedł więc do swego pokoju i w czasie, krótszym niż potrzebujemy na opowiedzenie tego co tam zrobił, wyjął z torby podróżnéj dwie kule żelazne okręcone strunami baraniemi. Wsunął je z największą ostrożnością na dno owych skrzyń chemicznie przygotowanych, jak tego byliśmy świadkami, w czasie dokonywanéj operacyi. Koniec struny wsunął w dziurkę prawie niewidzialną, która się znajdowała na spodzie skrzyń obydwóch, zrobiwszy mocny węzeł na końcach zewnątrz wystających, resztę zaś strony uciął przy samym węźle; następnie deszczułki na dawnem miejscu położywszy i wieka nakrywszy, wrócił do stołu, zimny, spokojny i uśmiechnięty jak wprzódy. Dwaj przeciwnicy nawet nie spostrzegli jego nieobecności. Pogodzili się oni nareszcie, gdyż Vitruwiusz był górą. Co do arcydzieła pasztetniczego, takowe zrujnowane zostało w czasie zapalczywej walki łacinników; kawa czarna i zastęp przyniesionych likierów, szczególnie rozbroił walczących.
— Czas jest ażeby odnieść do kuchni serwis, dla dokładnego oczyszczenia, rzekł Kodom do gospodarza hotelu. Następnie każ złożyć złote naczynia w moim gabinecie, ażeby nie spóźnić się z ich zapakowaniem.
I obróciwszy się do swoich gości, którzy jeszcze rozprawiali dla okazania iż są zupełnie przytomni, rzekł:
— Darujcie panowie, że wam ofiaruję kawę, w porcelanie naszego gospodarza pana Sbogers. Spodziewam się za powrotem statku hrabia Flandryi, iż ten drogi Taikun dozwoli uczęstować was prawdziwą mokką w prawdziwej porcelanie japońskiéj.
— Gdybyśmy poszli obejrzeć Zdjęcie z krzyża Rubensa? zapytał młody Van der Brocken, zaczynający bełkotać po szóstym kieliszku likieru, a dwudziestym wina.
— Tak pan sądzisz, że o téj późnéj godzinie w nocy, możemy oglądać arcydzieła, odpowiedział po ojcowsku Kodom.
— A więc przy pochodniach... będzie to orginalnie, nie prawdaż?.... Pan Boës z głową zwiśniętą na piersi, dodał na pół rozmarzony:
— Powierzchowność naszego kościoła Panny Maryi jest najszlachetniejsza i najwspanialsza. Jego budowa cały wiek trwała, bo od 1380 do 1494 zresztą mniejsza o ścisłą datę arcydzieła, według planu i rysunków Ametiusa. Tu zamarły wyrazy na ustach starca. Jego przeciwnik klasyczny złożył już broń, bo spał od kilku minut, p. Boës opierał się długo, ale w końcu i najwaleczniejsi padają snem zwyciężeni.
Hotelnik uwiadomił Kodoma, że wszystko według rozkazu uporządkowano w jego pokoju. Rosert dał znak aby wyszedł jak najciszej, co też nie omieszkał wykonać, poglądając z tryumfem na śpiących biesiadników. Kodom nic nie stracił ze swéj przytomności umysłu, ani ze stałości w swem postanowieniu. Zostawił on w spokoju swoich gości, dozwalając im marzyć o greckich świątyniach i rzymskich cyrkach; Bachus się niemi opiekował. Wszedł do pokoju sypialnego, lecz tym razem dobrze drzwi zamknąwszy, dla uniknienia jakiéj niespodzianki. Złote naczynia i cały serwis schował pod łóżko, zasunąwszy dobrze firanki, aby je ukryć przed okiem ciekawem. Dwa półmiski i sześć talerzy, zakupione przez bankiera, zostały ułożone na wierzchu pudła, w którem znajdowało się żelaztwo. Był to najcięższy pakunek, bo złoty serwis przeznaczony dla Taikuna. Skrzynie z koronkami były napełnione wyborem dobrze skombinowanym z ostatniego zakupu. Ogół pakunku sześciu potężnych kufrów, przedstawiał wspaniały widok. Przebiegły lis nie przepomniał porozkładać w różnych stronach pokoju, najbogatsze i najważniejsze towary przeznaczone do ekspedycyi.
Zaczęło dnieć.
— Czas wrócić do salonu, myślał sobie; — moje zuchy mogliby odejść, a nie widząc mnie, mogłoby się wkraść podejrzenie do ich głów podchmielonych. Wszedł więc z łoskotem i zawołał:
— Panowie już dzień, dzień zupełny!
Van der Brocken, odpowiedział przecierając oczy:
— Nie, to jeszcze nie dzień, lecz dopiero świta.
Zacny p. Boës wyciągnął ręce i mruczał: — Sułtanko Valido, błagam cię pozwól mi wrócić do mojego bióra!
— Jestem w rozpaczy, że wam sen przerywam, — rzekł Kodom, — lecz muszę pakować towary.
— Ach! prawda, trzeba skończyć nasze interesa.
— Później o nich na seryo pomówiemy, kiedy się lepiej ocucicie.
— Naprzykład! czy nas pan bierzesz za niedołęgów; otóż przekonamy pana, że nam nie zbywa na ochocie pomódz mu przy pakowaniu skrzyń, a robota w dwie minuty będzie skończona.
Van der Brocken sam zabijał gwoździami skrzynię serwis obejmującą, unosząc się nad ciężarem złotego metalu. P. Boës pomagał Robertowi napełniać pudła koronkami. Kiedy wszystko było przybite i sznurami obwiązane, Robert odezwał się:
— Panowie, czy uważacie właściwem aby skrzynie opieczętować?
— Jest to ostrożność chwalebna, według naszego zdania i wszystkich ludzi rozsądnych.
— Jeden z panów raczy tego dopełnić, gdyż ja jestem niezgrabny.
P. Boës dyrektor Zabezpieczenia Jeneralnego, podjął się mieć do czynienia z lakiem i wywiązał się z tego zajęcia doskonale. W pięć minut potem Sbogers zasmucony, lecz hojnie wynagrodzony, widział z żalem jak wywożono paki z drogocennemi przedmiotami.

XXXIII.
Początek wykonania.

O ósmej godzinie, sześć skrzyń zostały złożone na spodzie okrętu hrabia Flandryi. Kodom udając że chce przysunąć paki jedna do drugiej, aby się w czasie podróży nie tarły, niepostrzeżenie uciął scyzorykiem węzły kule podtrzymujące. O dziewiątej Robert podpisał deklaracyą, zabezpieczając na miljon swe towary w Stowarzyszeniu Jeneralnem. Opatrzony świadectwem złożenia na okręcie sześciu skrzyń z kosztownościami, poszedł do bióra towarzystw asekurajcyjnych pod firmą Słońca i Przezorności, gdzie w każdem z osobna ubezpieczył wysłane przedmioty na 500,000 franków. O dziesiątej godzinie wszystko było skończone. Wrócił do hotelu opatrzony skórzaną walizą. Do niej włożył serwis złoty, przeznaczony niby dla Taikuna i opakowawszy go szczelnie, kazał sprowadzić fiakra. Jan Sbogers zaledwie nie zemdlał, ujrzawszy wielkiego człowieka gotowego do odjazdu, Kodom uścisnął dłoń hotelnika na znak pożegnania i popędził do złotnika, który po odebraniu naczyń emaliowanych, oddał bankierowi summę jako zastaw u niego w depozycie będącą.
Zaledwie 20 minut upłynęło od chwili zwrócenia złotnikowi pożyczonego serwisu, kiedy Kodom na stacyi kolei zażądał oddzielnego wagonu do Brukselli i takowy bez trudności otrzymał. Usadowił się w nim wygodnie, zapaliwszy cygaro. Jest to anomalia, która u ludzi natury systematycznjé, punktualnej i oględnej, wskazywała wielkie wzburzenie w organach mózgowych. Lecz zaledwie pociąg ruszył z miejsca i świeży powiew wiatru oblał twarz jego, a znowu stał się człowiekiem z bronzu i marmuru, to jest takim jakim go poznaliśmy.
Robert Kodom wrócił do hotelu krokiem spokojnym, jak komissant handlowy ukończywszy swój dzień szczęśliwie. Lecz kiedy zamknął się w pokoju, jakaż go ogarnęła egzaltacya, jaka pewność swej potęgi! Już powiedzieliśmy, że to był człowiek lotnego umysłu i nieugięty, skoro raz postanowił jaki zamiar wykonać. Chwilowe wstrząśnienie jakiego doświadczył tego dnia, w którym ta straszna kombinacya myśl jego opanowała, nie pozostawiło potem ani śladu wspomnienia na tej żelaznej orgazacyi. Nieunikniona śmierć trzydziestu podróżnych i kilkunastu ludzi osady okrętowej, niczem dlań była, w porównaniu z otrzymać się mającym rezultatem! Zdobywcy nie mają czasu myśleć o pospolitych wzruszeniach, tylko cel zamierzony obchodzi te niezwyczajne natury. A Robert uważał się za człowieka niezwyczajnej natury, tym więcej teraz kiedy jego projekta dojrzewały. Marzył on o rozkoszy w przyszłości, jakiej miał używać z brudnych uciech i zbrodniczego panowania. Na czele majaczących przed jego oczami widziadeł, jak się domyślacie, stała baronowa Wanda Remeney.
Napisał on do Riazisa, że wszystko idzie pomyślnie i że w ciągu dwóch tygodni stowarzyszenie dwudziestu i jeden chwilowo zagrożone, podzwignie się groźniejsze i potężniejsze, niż było pierwej. Oznajmił mu swój powrót nazajutrz wieczorem, to jest w kilka godzin po odebraniu tego listu. Zdawało się mu, iż będzie lepiej otrzymać wiadomości i porozumieć się z nim ustnie, gdyż wskazywano przykłady mówił on, że listy ginęły; a policya Trelauney’a jak się domyślał, miała pomocników i współpracowników w całéj administracyi kraju od góry do najniższych szczebli; musiał więc być ostrożnym. Kończył swe pismo naznaczając schadzkę ze swemi wspólnikami na stacyi kolei w Paryżu, w chwili przyjścia nadzwyczajnego pociągu wieczornego, z najmocniejszem zaleceniem przyprowadzenia z sobą baronowej Remeney na jego spotkanie. Na wypadek zapowiedzianego balu lub wieczoru, żądałaby te fraszki na inny dzień odłożono. Czas nagli, dodał on i będę zapewne potrzebował wszystkich wspólników. Bądź akuratnym i przygotuj się do ataku, który poprzedza stanowcze zwycięztwo. Podpisał list ostrożnie, bo tylko początkowemi literami swego imienia i nazwiska, oraz zapieczętował starannie, jak to robił we wszystkich swoich czynnościach.
We trzy godziny po napisaniu tego listu znajdował się w Brukselli. Kazał się zawieść do domku Maryanny i polecił odźwiernemu, już oswojonemu z jego nieustannemi przyjazdami i wyjazdami, aby mu sprowadził powóz jutro o dziewiątéj godzinie rano.
— Pan odjeżdża tak prędko? zawołał odźwierny, z najwyższem zadziwieniem.
— Kiedy żądam powozu, to bez uwag chcę być usłużonym. Dalej zanieś rzeczy i słuchaj co ci polecę.
Wydobył kilka luidorów i wsunął w rękę poczciwca, który wziąwszy nogi za pas chciał drapnąć.
— Zaczekaj chwilę! zawołał Kodom. Każesz mi przygotować obiad stosowny jak najspieszniej; świeże powietrze dodało mi apetytu. Zapal dobrze w moim pokoju sypialnym, gdzie jeść będę. O godzinie ósmej jutro rano, przygotuj mi herbatę, — rozumiesz chińską herbatę, a nie wasz narodowy rumianek.
Odźwierny zrobił minę protestującą przeciw ubliżającej nazwie produktu belgijskiego, lecz Kodom zmarszczył czoło i szedł do swoich pokojów, popędzając przed sobą biedaka zgarbionego, pod ciężarem podróżnej walizy.
— Połóż to przy łóżku. Dobrze. Teraz odejdź i nie zapomnij moich rozkazów.
Psychologowie jednozgodnie utrzymują, że godziny poprzedzające spełnienie zbrodni, są istnemi torturami, sprowadzają niepokój sumienia dla tych dusz przewrotnych, które powzięły zamiar dokonania haniebnego czynu. Kodom miał chwile przejmujące go dreszczem, obawą i wyrzutami, dopóki jego umysł nie został zmateryalizowany, niejako przeistoczony w jedno nieodwołalne postanowienie. Lecz od momentu kiedy już stanowczo się zrezykował, odtąd żył spokojnie, patrząc śmiało na swoje niecne przedsięwzięcie, jak gdyby tu szło o jaki nadzwyczajny pomysł na giełdzie, dotąd przez nikogo nie użyty.
Jadł z najlepszym w świecie apetytem, wypróżnił butelkę Lunewilla, a przy deserze spotkał się śmiało z kielichem najlepszego Moëta. Pijąc kawę, pozwolił sobie nawet żartów nie bardzo budujących, przy czytaniu kuryera paryzkiego w Independance, który przepowiadał nie jednę katastrofę na giełdzie przy końcu miesiąca.
— Zdaje się że nigdy nie braknie łudzi siebie lub drugich rujnujących, mówił sam do siebie jak najobojętniej. Stara szkoła! Ci panowie żurnaliści muszą mieć wiele dowcipu w poufnej rozmowie; rozprawiają o mechanizmie giełdowym, jakby byli weń wtajemniczeni. Niech się rozczulają nad losem Lombardów, to ich rzecz, a nasza w téj chwili jest pójść spać. Sądzę że się z tego wywiążę tak dobrze jak siedzący w krześle na przedstawieniu tragedyi w Odeonie.
Rozebrał się z rozkoszą, umył ręce powoli, oszlifował paznokcie i pokropił się perfumami, jak wykwintna elegantka; zgoła zrobił się przyjemnym, nim sen miał skleić mu powieki. A jeżeli sumienie moralistów usiłowałoby stworzyć okolicznościowy monolog, to takowy musiałby być wypowiedziany na tle tremolando ostatniej opery Verdiego, gdyż powieki Kodoma zamknęły się zwolna, spokojnie, jak błogosławionych. Jeśli we śnie nie widział raju Swedenborga, to bezwątpienia zobaczył kopalnie Golkondy i królową Wandę z uśmiechem podającą mu dyament, po który potrzebował się tylko schylić, aby go podnieść.
O siódméj godzinie z rana, turkot powozu bardzo zwyczajny w téj części miasta i o tej porze, przerwał marzenia Kodoma unoszące go po tem błogiem Eldorado, właśnie w téj chwili, w której Wanda splatała dyadem z ogromnych i czystej wody szmaragdów, podobny do wianka jaki wiejskie dziewczęta splatają z polnych bławatków. Famulus hotelowy otworzył cichutko drzwi sypialni, wszedł na palcach i złożył na konsoli tacę z przyrządem do herbaty, oczekując pokornie rozkazów dziwnego władcy.
— Zostaw mnie samego, — rzekł bankier, odprawiając famulusa skinieniem, przyjdziesz za dwadzieścia minut, skoro wybiorę część moich bagaży.
— A więc pan nie opuszcza nas zupełnie?
— Czyż można po ośmiu dniach, rozstać się na zawsze z tak uroczym domkiem, w którym służy grzeczny odźwierny? Powinieneś czuwać w czasie mej nieobecności, gdyż mogę bez uprzedzenia wrócić do was, taki jest mój zwyczaj, rozumiesz?
— A młodzieniaszek, który z panem przyjechał?
— Młodzieniec przyjedzie kiedy mu się spodoba, lub kiedy go przywołam, my nigdy i nikogo nie prosiemy o pozwolenie.
Zostawszy sam, Kodom wypił spiesznie herbatę, zaprawioną kielichem araku. Następnie dopełni wszy przezorności higienicznej, ułożył starannie w szerokim portfeilu, wszystkie polisy towarzystw asekuracyjnych, według ich nominalnej wartości. Co się tyczyło sukien, takowe rzucał bez ładu do walizy wraz z wekslami, różnemi rewersami i pakami akcyj, nie mającemi już żadnej wartości, żeby je zaledwie mógł sprzedać na wagę jak makulaturę.
— Czy należy je spalić, lub zabrać z sobą? pytał sam siebie Robert Kodom. — Ba spalić, to zabierze dużo czasu. Zresztą trzeba przecież zabrać brudną bieliznę, a kto wie? jeżeli wiatr pomyślny zawieje, to może te szmaty papieru zdadzą się na co!
Zadzwonił; w tej chwili zjawił się famulus, pogromca Kodom w dwóch dniach zrobił służalcem wolnego obywatela Belgii. Pieniądze tworzą cuda z tej i z tamtej strony Skaldy, a nawet i dalej. Landara mogąca całą katedrę pomieścić, stała już u bramy, bankier wskoczył do niej z siłą młodzieńca, czego po nim niktby się nie spodziewał. Dziewiąta wybiła, lokomotywa świstała na stacyi kolei żelaznej, pod oszkloną galeryą.

XXXIV.
Płacząca wierzba w Salpêtriére.

Przestrzeń między Bruksellą i Paryżem, Kodom przebył bez wypadku. Prócz tego siedział sam w wagonie, to go nie naraziło na nudną rozmowę. O piątej godzinie pociąg stanął punktualnie na stacyi w Paryżu. Riazis już się tam znajdował. Pierwsze wyrazy jakie Robert Kodom wymówił, nim uścisnął podaną mu dłoń przez Riazisa, było zapytanie, objawiające bojaźń, niepewność, oraz wykrzyknik: — A Wanda?
Dostojnik nic nie odpowiedział, tylko w milczeniu potrząsł głową.
— Co się stało? ale mówże.... jest chora? niebezpiecznie.....
— Gorzej niż to.... musisz się przygotować na straszną wiadomość...
Kodom człowiek z granitu, zbladł okropnie. Riazis musiał wziąć go pod ręce, gdyż byłby upadł z omdlenia.
— Umarła? zapytał głosem konającym.
— Baronowa Remeney jest zamknięta w domu obłąkanych w Salpêtriére!
— Wanda obłąkana? ona? to okropnie: opowiedz mi o tem....
— Przebacz mój drogi Kodomie, ale patrzą, na nas. Miej odwagę przejść do mojego powozu. Wanda nie jest obłąkaną. Takie umysły zdolne do utworzenia niewzruszonych, matematycznych planów, nie podpadają zwichnięciu. Lecz ona jest zamknięta w Salpêtriére najformalniej, pod dozorem swego męża, który nie ma chęci przebaczenia jej tak łatwo.
— Nieszczęśliwa!
— Przebóg, trochę energii. Opowiem ci wszystko jakim sposobem zastawiono pułapkę na baronową, wtedy kiedy już siądziemy do powozu. Chodźmy ztąd...
Kodom wytężył swe siły, bo nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo. Riazis skinieniem ręki przywołał swego furmana; obaj wziąwszy bankiera pod ręce, z trudem zaprowadzili do powozu tego człowieka, będącego typem niewzruszonej woli i zimnej krwi, tego który nazywał się Robertem Kodom i na którego ugrzecznieni sceptycy bulwarów, przed miesiącem z uwielbieniem spoglądali. Kiedy Riazis stara się pocieszyć i wzbudzić odwagę, w swym wspólniku Kodomie, który nie był w stanie zrozumieć ani nawet słyszeć wyrazów Dostojnika — my korzystając z czasu, pospieszmy powziąć wiadomość co się dzieje z Wandą.
Blizko dwa tygodnie upłynęło od czasu zamknięcia dumnej baronowej w domu obłąkanych. Ci co ją widzieli w salonach najwyższej arystokracyi, nie byliby poznali owej królowej, która pędziła życie elegantki, ćmiąc blaskiem swoim inne gwiazdy drugiej wielkości. Owa też pyszna baronowa nie chciała uchylić czoła i poddać się karności szpitalnej. Przez osiem dni uporczywie odmawiała wyjść ze swej celki. Wiedziano w biórze dyrektora zakładu, że to jest wielka dama, przeto strzeżono się użyć przeciw niej środków znaglających. Ile razy zapraszano ją aby użyła świeżego powietrza, zawsze tonem rozkazującym odsyłała dozorczynię szpitala, tak, iż nareszcie powzięto przekonanie o jej niezdrowych zmysłach, i że wszelkie środki fakultetu medycznego nie przywrócą baronowej rozumu.
Z miną dziką i groźną, siedziała ona po całych dniach nieporuszona, nie chciała przyjąć pożywienia, zwykle tam udzielanego, jedząc tylko chleb, przez co kilka dni okrutnie cierpiała. Ale też trudno jej było zrezykować się na połykanie amalgamatu złożonego z jarzyn i mięsa, który tak różny był od wykwintnych i kosztownych potraw jej patrycyuszowskiej kuchni. Musiała żyć jednakże, pewnego więc poranku pomyślała, że zabije ją brak świeżego powietrza, a nie chciała jeszcze umrzeć. Niekiedy zabłysł jej słaby promyk nadziei odzyskania wolności, nadziei, która jest pociechą dla słabych i wierzących, stanowi zaś potęgę uporu dla dusz przeklętych.
Wyszła więc na dziedziniec przeznaczony na przechadzkę. Grupy kobiet, zwykle starych, z obrzydliwemi obliczami, na których obłęd wypiętnował cechy zwierzęcej dzikości, owe postacie ze wzrokiem idiotów, cierpieniem złamane, stały skupione w oddzielne gromadki, między któremi hierarhia starszeństwa była zachowywana. Przewodnicząca jednej takiej grupie, zbliżyła się do nowo przybyłej pensyonarki i pozdrowiła ją ukłonem, na wzór dawnego menuetu, gdyż Wanda mimo zaniedbania i nieporządku w jej ubiorze, miała zawsze postawę wielkiej damy, a strój kosztowny przedstawiał więcej niż zbytek w jej toalecie. Stara megera pochwyciła w kościste palce mantylkę koronkową baronowej i zawołała:
— Prawdziwe angielskie koronki!
Na ten wykrzyknik powstał ruch nadzwyczajny. Wszystkie obłąkane zaczęły się cisnąć około księżnej wieszczek, która nosiła koronki angielskie. Każda chciała ich dotknąć, ztąd powstał taki natłok, że Wanda aby nie być uduszoną, musiała użyć łokci i pięści, a miała je dość silne, dla rozpędzenia cisnącego tłumu. Straszny okrzyk powitał tę groźną ze strony Wandy demonstracyą. Jedne udawały wrzask papugi, inne szczekały, te miauczały tak dobrze jak kot, jedna znów udawała pianie koguta narodowego, nareszcie inna grała niby na gitarze, wziąwszy kawałek deski spróchniałej. Kocia muzyka zdawała się nie mieć końca. W aryatki szły krok w krok za baronową, objawiając swój podziw na wszystkie tony, ale niemiłosiernie fałszywe. Gritarzystka nuciła:

Wiatr szumiał, wiatr dmuchał,
Co przysięgi wysłuchał,
Liść z przysięgą uleciały,
Bo w jesień wiatry zdmuchały...
Przysięgę i z żółkły liść!....

Na szczęście dla muzykalnych uszów baronowej, dźwięk dzwonu nakazał milczenie tym rozstrojonym wrzaskom. Obecność czterech dozorców, dostateczną była do przywrócenia porządku i karności między niesfornemi pensyonarkami. Dalej, naprzód, zawołał jeden ze stróżów i oto część udała się do roboty, bo niektóre mogły pracować; reszta najzuchwalszych, poszła spokojnie do swoich celek.
Niektóre uprzywilejowane i przez swoje rodziny nieopuszczone, i te których obłęd nie okazywał żadnych złośliwych symptomatów dla ogólnego bezpieczeństwa, miały dozwolone przechadzać się dopóty, dopóki same zechciały. Dozorcy widząc jednę kobietę na dziedzińcu spacerującą, która długi czas opierała się namowom użycia świeżego powietrza, zachęcili ją aby korzystała z dobroczynnych promieni słońca, zaleciwszy najmocniej spokojne zachowanie. Tym sposobem zostało cztery obłąkane na podwórzu. Jednej z nich najbliższej Wandy, błyszczał w oku ciemnem promień radości, na widok zamykających się drzwi, za burzliwemi towarzyszkami. Uklękła ona przed ławką z pobożnością jaką tylko można widzieć przed ołtarzem. Na prawo położyła stare szmaty, obejmujące zardzewiałe gwoździe, na lewo tasiemki zawiązawszy na końcu każdej węzełek, aby je mocniejszemi uczynić. Po dopełnieniu tego, policzyła gwoździe i końce tasiemek, okazując radość przez klaskanie rękami.
Wanda usiadła o kilka kroków na żelaznej ławce. Śledziła ona oczami poruszenia biednej obłąkanej, ukryta ile możności za pień dużego drzewa. Po długiej przerwie w zachwyceniu, staruszka powstała. Była to kobieta 60 lat mająca. Można było odgadnąć że kiedyś cieszyła się niezwykłą urodą. Jej zatrudnienie, albo raczej nabożeństwo polegało na tem, ażeby wspiąć się na palcach nóg, dla pochwycenia najbliższych gałęzi starej lipy, którą zdawała się czcić z wiarą fetysza. Kiedy jaka gałązka z jej rąk się wymknęła, wtedy mówiła ona ze słodyczą matki:
— Zostań spokojną, ty brzydka! nic złego nie chcę ci zrobić, chcę tylko nagiąć cię i uczynić piękną jak powinno być drzewo pamiątek.
Takie zajęcie nieszczęśliwej trwało blizko godzinę, lecz nareszcie zdołała nagiąć ze czterdzieści gałęzi i przywiązać do nich tasiemki z gwoździami, które kołysały się na kilka cali nad ziemią. Po zrobieniu przeglądu na około drzewa z którego obłąkana była zadowoloną, wzięła się do przybijania gwoździ między bruk podwórza; praca ta żmudna i uciążliwa wyczerpała jej siły. Jednakże po ukończeniu naginań gałęzi i przytwierdzeniu ich do ziemi za pomocą tasiemek, spoglądała na swe dzieło z majestatyczną powagą Michała Anioła, kiedy skończył swój Sąd Ostateczny.
Zrobiła kabalistyczne znaki na pniu drzewa, a potem ujrzawszy na ziemi wstążkę zieloną, którą zapewne Wanda w czasie tumultu zgubiła, schwyciła ją z radością i okrzykiem. Wydobyła z kieszeni małe nożyczki, pocięła wstążkę naśladując liście i takowe szpilkami do drzewa poprzypinała. Przechodząc się poważnie około nowej dekoracyi, nic nie mówiła, ale poruszały się jej wargi, na kształt odmawiającego po cichu litanię mnicha, przed swoim ołtarzem.
Baronowa śledząc ciągle dziwne zatrudnienie obłąkanej, szelestem swej sukni zwróciła jej uwagę. Waryatka poszła prosto do Wandy i ujęła ją łagodnie za rękę, a nawet z pewnym wdziękiem przypominającym dobre towarzystwo, poczem rzekła:
— Nie lękaj się zbliżyć do mnie moja panno. Jeżeli masz czas czekać, wierzba płacząca zazieleni się w naszych oczach. Ona nie uschła, jak rozniesły wieść złe języki, bo to jest drzewo męczenników i pokutujących.
Wanda zadziwiona patrzała na starą obłąkaną; a ulegając jej kaprysowi, dozwoliła oprowadzić się na około drzewa dla przytwierdzenia na nowo tych gałęzi, które od ziemi odskoczyły.
— Nie chcą tutaj wierzyć, — mówiła dalej staruszka, — kiedy im opowiadam o pięknym parku, gdzie moja wierzba kąpała swe spłakane gałęzie w wodach wielkiego jeziora; śmieją się mi w oczy i nazywają starą waryatką. Ale przypominam sobie, o przypominam! wieśniacy nazywali mnie hrabianką Laurą. — Kiedym go pierwszy raz ujrzała, nosił wtedy złote epolety i tak wspaniale, że mimowolnie na ten widok serce zatętnić musiało. Powiedział że mnie chce kochać jeżeli na to pozwolę. Jakim sposobem można tego zabronić, kiedy mówi głoś pieszczący, kiedy ten co pyta jest istotnem szczęściem?
Było to za czasów Karola X, a mojego ojca nazywano wielkim panem w okolicy. On nazywał się Lucyan, on mój przyjaciel, odważny marynarz! Podczas dalekiej podróży, o bardzo dalekiej, na wyspie Ś-ej Heleny, uszczknął gałązkę wierzby nadgrobnej, którą wsadził w wazonik porcelanowy i w ciągu podróży tak ją pielęgnował, pieścił i cenił jak najmilsze dziecko. Pielęgnowaliśmy ją potem oboje. Pewnego poranku zeszedł nas ojciec niespodzianie przy naszem zajęciu. Lucyan rzucił się do nóg głowy rodziny, zaklinając aby pobłogosławił naszej miłości. Mój ojciec wypędził go jak lokaja.
Nazajutrz znalazłam moją malutką wierzbę posadzoną na wyspie w parku. Jego nie ujrzałam już nigdy, nigdy! nigdy! zginął w czasie burzy morskiej...
I zaśmiała się konwulsyjnym śmiechem, który zatrząsł jej starą piersią.
Wanda z początku nieuważna, teraz słuchała opowiadania z zajęciem.
— Nakoniec? zapytała baronowa.
— Pielęgnowałam płaczącą wierzbę, która rosła cudnie. Dziesięć lat hodowałam to cmentarne drzewo, bo przysięgłam pozostać wierną pamięci Lucyana. Odmawiałam wszystkim z okolicy młodzieńcom, którzy się o moją rękę starali, oparłam się nawet rozkazowi ojca. Jednego poranku znalazłam moją wierzbę wyrwaną, pobiegłam do ojca i powiedziałam mu że jest katem!
Tu znowu zaśmiawszy się przerażająco, — rzekła:
— Ja kochałam złote epolety, a oni mnie chcieli wydać za....
— A potem?
— Potem nic nie pamiętam co się ze mną stało, tylko że po długim śnie tu się znalazłam...

XXXV.
Nakl.

W tej chwili weszło trzech ogrodników niosących polewaczki, wraz ze starszym dozorcą. Był to łagodny człowiek, bo zamiast poobcinać nożem tasiemki, któremi gałęzie lipy zostały przytwierdzone do ziemi, zadał sobie pracę cierpliwie takowe poodwięzywać. Pozbierawszy wszystkie i zawinąwszy w jeden pakiet, oddał go obłąkanej, aby nazajutrz mogła się oddać niewinnej rozrywce, obudzającej tak drogie dla niej wspomnienia. Obłąkana Laura zawinęła pakiet w starą chustkę i spokojnie, nie wyrzekłszy słowa, poszła do swojej celki. Wanda została sama z dozorcą.
— A wy, nasza nowa pensyonarko? — zapytał dozorca poufale prawie ze współczuciem, nie masz żadnej przyjemnostki, podobnie jak inne?
— Mam jedną żądzę — a nie przyjemnostkę, lecz ta jest nieuleczoną, o tak... lecz co ci do tego?
— Powiedz przecież...
Baronowa odzyskała dumę wielkiej damy i rzekła:
— Jakim prawem śmiesz mnie zapytywać?
— Prawem politowania, na które zdajesz się zasługiwać.
— Nie potrzebuję od nikogo politowania.
— Przepraszam, duma i zuchwalstwo tu nie popłacają. Powiedziano mi że jesteście z dalekiego kraju, zdaje się że z Węgier... czy czasami nie przychodzi wam na pamięć strona rodzinna śród tych wysokich murów?
Żelazna natura tej kobiety rzadko się zdradzająca, teraz nie mogła stłumić wzruszenia, zawołała więc:
— Tak, moje jedyne życzenie, jeżeli chcesz wiedzieć, jest odzyskać wolność, udać się tam gdzie mnie nieprzeparta siła powołuje, na mój świat, inaczej wolę umrzeć, niż zostać w waszej ohydnej jaskini.
— Puszczenie na wolność nie zależy od zwyczajnego dozorcy, to jest sprawa naczelnego lekarza. Co do mnie, zdaje mi się iż drobna pamiątka z rodzinnego kraju, mogłaby wam zrobić przyjemność, trochę przynieść ulgi, naprzykład cobyście powiedzieli o złoconym naki?
— Nasz krajowy placek!... czy masz go? Domyślam się z waszych oczów że go mieć musicie....
— Mam go...
— Och przez litość dajcie prędko.
Dozorca wyjął oględnie z kieszeni pakecik starannie owinięty i oddał go Wandzie. Potem kładąc palec na usta w chwili odejścia, rzekł:
— Milczenie nadewszystko.
Po odejściu dozorcy nastąpiła druga tego dnia przechadzka obłąkanych, które gwarno wyleciały na dziedziniec. Wanda zaledwie miała czas schować swój pakiet pod szal kaszmirowy. Znowu otoczyły piękną damę burzliwsze waryatki ze strasznym krzykiem, mogącym przerazić uszy nawet mniej delikatne, niż baronowej. Pierwsza myśl jej była, rozpędzić pięściami ten zastęp szalonych, lecz dwóch lekarzy miejscowych przechodziło się opodal, czuwając nad porządkiem, gotowych zawsze uspokoić wybuch zbyt elektryczny. Wanda lękała się więc zdradzić.
— Nie należy zapominać o mojej roli, — pomyślała z szybkiem postanowieniem jakie było właściwe jej charakterowi. — Jeżeli nie będę ciągle udawać obłąkaną, to mój mąż czuwa, a trybunały czekają.
Teraz nasunęła się jej pamięci okropna scena, którą widziała w sądzie przysięgłych. Była tam sadzona również jak ona młoda kobieta, ale mniej winna, bo nie umiała ani czytać ani pisać, a jej uwodziciel, zrobiwszy ją matką, kazał jej rzucić dziecię na pożarcie trzodzie i nieszczęśliwa wykonała ten barbarzyński rozkaz. Nieugięta baronowa drżała na wspomnienie tego dramatycznego ustępu. Widziała jeszcze wielki krucyfiks na tle czarnego aksamitu, oburzone twarze obywateli sąd składających. Słyszała strachem przejmujące oskarżenie jeneralnego prokuratora. Ona, nikczemna okrutnica, drżała z bojaźni i czuła jak na to zeznanie krew się w jej żyłach ścinała.
Wanda rozpędzała otaczający ją tłum, odpowiadając na pytania bydlęcym śmiechem, który zdawał się być naturalnym. Tłum ustępowały czując, że trzeba ulegać magnetyzmowi tej silnej woli powstrzymującej się wszakże z całej mocy, aby ukryć swój stań umysłu. Zmierzała ona ku bramie wchodowej, szalone ścigały ją z krzykiem i naigrawaniem.
— Jeszcze dwa dni tak przeżyć, a stanę się drapieżną, jak te dzikie stworzenia, — mówiła z goryczą arystokratyczna baronowa Remeney.
Przyszedłszy cło drzwi, pchnęła je z całej siły; a skoro zaniknęła je za sobą, zaczęła uciekać do swego pokoju, ściskając drzącemi rękami skronie z obawy ażeby nie pękły, tak, gorączkowe wstrząśnienie, pędziło krew do głowy. Skoro już stanęła w swej celce, wtedy zawołała, upadając na kolana:
— Nakoniec, Bóg mnie ocalił!...
Ona myślała o Bogu, ta dusza ze skały! a ta myśl zawsze uspakajająca ogrzała choć na chwilę serce jej lodowate. Powstała i ze zwinnością hieny rzuciwszy się na szpitalne łóżko, zaczęła mimowolnie rozmyślać o minionych dniach swej przeszłości. Bez przyzwania, stawało przed okiem jej duszy, widmo w postaci nieubłaganego mściciela. Widziała ona szereg obrazów przedstawiających dnie rozkosznych upojeń i noce swych tryumfów. Na jednym z tłumnych wieczorów, nuncyusz papieski prawił jej grzeczności z włoską galanteryą, na innym bogaty magnat jej ziomek, wznowił przepych Raleigh’a wyświadczony niegdyś dla królowej Elżbiety, rzucając swoje drogocenne futuro pod nogi Wandy i podając rękę przy wysiadaniu z powozu na bal w pruskiej ambasadzie. Wszystkie przepychy, wszystkie miłostki, wszystkie spełnione dla niej heroizmy stanęły szeregiem przed oczami Wandy a teraz?.... teraz pozostały tylko wstyd i wzgarda, — albo infamia i straszny wyrok sądu przysięgłych — do wyboru.
Chwilowo stan obłąkania zdawał się dla niej jedyną obroną, jedyną ucieczką przeciw rzeczywistości. Wpadłszy w głębokie zadumanie, śród tylu ponurych myśli gwałtem na umysł Wandy napadających, bezwiednie złożyła ręce na krzyż, z tą jakby dziecinną pamiątką, która jej pozostała z owych dni niewinnych, wychowania przez matkę chrześcijankę; lecz zaledwie jej skrzyżowane ręce dotknęły się piersi, natychmiast uczuła odebrane od dozorcy naki.
Ach! zawołała zrywając się z łóżka; — byłam obłąkana, oszalałam na prawdę, bo zapomniałam o naki.

XXXVI.
Niespodziewana pomoc.

Wyjmując z obwinięcia placuszek, Wanda przypomniała sobie swoje lata dziecinne, ojca i matkę, potem sielskie rozkoszne przechadzki nad brzegiem wielkiej rzeki. Był tam także młody kuzyn, umiejący jak nikt wspinać się na skały i zastawiać papierowe samołówki na polne koniki; Wanda przywodząc po kolei cudne z dzieciństwa obrazki, usiłowała śmiać się serdecznie jak się wówczas śmiała, lecz śmiech albo konał na ustach, albo w tej godzinie jakże brzmiał fałszywie!....
Przechodząc od wspomnień do wspomnień, z kolei mimowolnie przyszła jej na myśl, śmierć okrutnie zamordowanego dziecka! Mimo usiłowania ażeby tę myśl odżegnać od siebie, wyrugować ze swej pamięci, przecież ponura scena tkwiła w jej oczach we wszystkich szczegółach. Słyszała uderzenie młota w ścianę, liczyła cegły użyte do zamurowania trupa, potem nastąpiło milczenie, wszystko się skończyło. Mularz wypił podane mu wino i poszedł.
Ale nie! nie wszystko się skończyło, bo bezustannie ta scena się powtarzała, od pierwszego do ostatniego obrazu; napróżno chowała głowę w swe ręce, zakrywała oczy, widmo natrętnie stało przed wzrokiem jej duszy.
— Zmusili mnie do tego, — jęczała Wanda, ale nieubłagana loika odpowiadała:
— Nie! nie zmusili cię. Biedna dziewczyna stawiona przed sądem przysięgłych, która rzuciła swe dziecię na pożarcie trzody, nie odebrała ani wychowania macierzystego, ani była oświecona nauką religii, ani miała surowych przykładów przechowujących się w szlacheckich zamkach Węgier. Ona była podrzutkiem bez rodziców, wieśniaczką; nie znała innej miłości, tylko brutalskie pocałunki wolarza. Spadkobierczyni dwudziestu pokoleń uczciwych, nie miała wymówki społecznej na obronę swej podłości i nikczemności. Nie zabija się istoty bezbronnej, nie zamurowuje się dziecięcia. Dalej baronowo! czy śmiesz podnieść czoło, nawet w niesławie?
Nareszcie wśród tych uwag nie mających końca Wanda zawołała:
— A więcjestem przeklęta, potępiona, niech mi piekło doradza!
W chwili najwyższego rozdrażnienia nerwów, naki zostało złamane. Z rozpaczą mimowolnie poniosła ona do ust placek, jak zgłodniała wilczyca. Nade jej delikatne zęby napotkały opór nieprzewidziany. Włożyła różowe paluszki do ust i wyjęła kawałek papieru trudny prawie do dostrzeżenia. Rozwinęła go i przeczytała ze drżeniem następujące pismo.
— „To ja! Przybyłem i dowiedziałem się w jakie sidła wpadłaś podczas mojej nieobecności, moja biedna Wando! Potrzebaż ci dodać, że jeżeli naki rąk twoich dojdzie, to jesteś ocalona. Moje jedyne, nieustanne zatrudnienie od chwili powrotu do Paryża, jest i będzie staranie o twe ocalenie, przez użycie środków podobnych i niepodobnych. Środek podobny przez ujęcie służby miejscowej, pod władzą której pozostajesz, — i nie przedstawia żadnej nadziei pomyślnego skutku. Lecz niepodobieństwo nie istnieje dla umysłów silnych, umiejących panować, nieopuszczających żadnej sposobności prawej lub nieprawej, nie rachujących się z pieniędzmi, a więc musisz być ocalona.
Pojutrze z rana o piątej godzinie, jestem pewny ze będziesz czuwać równo ze mną; znajdziesz drzwi otwarte od swej celki, więcej nie podobna zrobić. Można przekupić dozorcę, ale odźwiernych niepodobna. U stop muru, na lewo przy bramie wchodowej, czekać na ciebie będzie drabina, opatrzona hakami do zaczepienia. Jutro użyję sposobów, które ci dozwolą haki te zaczepić bez mozołu; naprzykład przez wydrążenie dwóch dziur między drzwiami i podłogą. Spal ten papier i rachuj na mnie. Przygotowałem majątek za granicami kraju. Ufność i nadzieja! Robert”.
— Miałam dobrą myśl wzywając na pomoc piekło, rzekła baronowa, kiedy po przeczytaniu paliła list Roberta Kodoma. W ciężkich kłopotach trzeba się udawać do swych przyjaciół.
Jednakże Robert się omylił. Baronowa tej nocy spała jakby w raju, piastowana przez aniołów, pomimo że wzywała na pomoc szatana, a być może iż właśnie zaspała z jego przyczyny.
Wanda wstała nazajutrz zmęczona, prawie brzydka i pokazała za to pięść lusterkowi, które jej tę grzeczność oddało. Pierwsza myśl jaka się jej nasunęła po odebraniu listu od swego wspólnika, była odzyskanie wolności, a ztąd radość niespodziewana. Odetchnęła i spała spokojniej; śród błogich marzeń poiła się znowu życiem w dostatkach, jakie niedawno prowadziła. Powiedziała więc sobie, z ciałem przekonaniem swojej logiki, że krzyk sumienia, zgryzoty, nie istnieją tylko dla organizacyi słabych, niekompletnych. Jutro moje cierpienie będzie skończone, rzekła czesząc włosy, które miała prześliczne. Lecz nagle dreszcz ją przebiegł.
— Jutro, — mówiła znowu, — kto wie? jutro to jest wielkie być może. Mój mąż także czuwa. A jeżeli Robert włada potęgą złota, barona znowu podtrzymuje niezłomna enargja zemsty. A ten Trelauney? widzę jeszcze jego oczy świecące jak dwa czarne djamenty i utkwione we mnie. One mnie palą. Cóż jestem winna temu człowiekowi? trzeba aby mi to powiedział, ach lękam się! Ten wzrok nie ma nic ludzkiego.... i czuję że jest on nieubłagany. Mam co do tego przeczucie, które mnie nigdy nie myli. Ach jak przeżyję dzisiaj w oczekiwaniu niepewności, krew mi lodem ścinającej?!
Dzwon dał znak rekracyi dla obłąkanych, które jak zwykle wysypały się gromadnie na dziedziniec. Wanda utkwiła w nie wzrok badawczy, lecz nagle jej uwagę zwrócił chłopiec zawieszony na ruchomej linie, na kilka metrów nad oknem, którem wyglądała. Wkrótce i panie przechadzające się po podwórzu, zauważyły chłopaka z wielką zręcznością utrzymującego równowagę w czasie malowania gzymsu i okiennic. Był to bowiem malarczyk, który obok roboty, przesyłał pocałunki swoim wielbicielkom, przypatrującym się mu z dołu, w ścieśnionych gromadkach.
Waryatki dały mu poklask jak w teatrze. Niektóre ze złośliwszych, mniemając że ich malarczyk wyzywa, zbliżyły się do końca liny z zamiarem pobujania ostro po powietrzu żartownisia. Za pierwszem poruszeniem liny, malarczyk potrząsł pędzlem nad głowami napastujących kobiet, a każda z nich została pokropiona farbą czarną, co wywołało wrzaski i złorzeczenia obłąkanych. Po ustąpieniu z placu nacierającego tłumu, chłopak kilku posunięciami po linie, zniżył się tak, aby mógł być usłyszany przez Wandę.
— Łączność, — rzekł po cichu, — spiesz się i nie patrz w moją stronę, potem dodał przytłumionym głosem.
— Jutro rano obudź się wcześnie i przyczep nadewszystko jak najmocniej haki.
Wanda zrobiła jeden znak, ale wyrażający że zrozumiała wszystko. Następnie malarczyk założywszy nogi krzyżowo na linie, spuścił się na ziemię w sekundę. Klub niewieści przywitał go robiąc najdziwniejsze grymasy, za które z procentem lichwiarskim odpłacił. Jego wykrzywiania były nowe i nieznane w zakładzie, sprawiły też ogromne wrażenie. Otoczono go ze wszystkich stron, ale on roztrącając głową i rękami, cisnący się tłum waryatek, zdołał dostać się do drzwi głównych, gdzie — usiadł z miną filozofa cynika. Wprawdzie nie miał on beczki Diogenesa, ale za to wyborny chleb z szynką, który wyjął z torby i zajadał najsmaczniej w świecie.
Przypatrzcie się uważnie temu chłopcu: czy nie poznajecie tego wysokiego czoła, oka pełnego odwagi, tej kibici szczupłej, lecz silnej jak żelazo pod fałdami niepozornej bluzy? Jedna tylko istota posiadała taką postać i te przymioty, jedna tylko, nazywająca się Maryanna de Fer! to też ona była owym malarczykiem, owym Mario z Brukselli.

XXXVII.
W którym zjawia się Robert Kodom.

Tego poranku Cascaret malarz dekoracyi, wstał od malowania obrazu allegorycznego, mającego stanowić szyld handlu win i korzeni. Musiał on wziąć się do tej roboty, kiedy artyzm nie dawał mu chleba.
Od dziesięciu dni odnawiano odrzwia i okiennice w Salpêtriére, gdyż w pałacu mieszczącym cierpiącą ludzkość, lubiono także kokieteryą w utrzymaniu zewnętrznej powierzchowności. Jeden robotnik nazajutrz po wypłacie zarobku spadł z rusztowania i mocno się skaleczył. Młodzieniec będący świadkiem tego wypadku, zgłosił się natychmiast do pana Cascaret, przedsiębiercy restauracyi w szpitalu, z chęcią zastąpienia ranionego robotnika. Otóż tym sposobem znajdujemy znowu Maryannę wspólniczkę Roberta Kodom, dziką narzeczoną malarza Richarda, siedzącą z pędzlami za pasem przy bramie domu obłąkanych.
Uczta jaką sobie sprawił malarczyk trwała dosyć długo, gdyż jak wiadomo był on sybarytą. Lecz krając chleb i wypróżniając kubki, współcześnie wydrążał pod bramą dwie dziury tak głębokie, żeby się tam ręka zmieściła. Zaopatrzył się on wcześnie w lekkie ale mocne narzędzie, aby robotę prędko ukończyć; malarczyk był przewidującym. Po wykonaniu dziur według reguł budownictwa, zapełnił je gruzem w ten sposób, aby można było z łatwością wsunąć w nie żelazne haki.
Malarczyk spojrzał na swoją robotę z zadowoleniem, potem ze zwinnością małpy, wdrapał się na linę. Wanda oparta o poręcz okna, ciągle patrzała na manewra chłopca.
— Wszystko zostało przygotowane, cierpliwości i przezorności! rzekł półgłosem do baronowej zwinny djabełek.
Wanda dała znak głową zaledwie widzialny dla obojętnych, który wszakże nie uszedł uwagi malarczyka. Więc się porozumieli. Ze zaś na dole dostrzegł dozorcę, mającego minę jakby chciał spojrzeć do góry, więc zaczął nucić znaną piosenkę:

Zamknij okiennice Georget,
Zasłoń firanki Pierot!

Baronowa zamknęła okno i cofnęła się w głąb pokoju. Odkąd możność ucieczki stała się prawdopodobną, odtąd wróciły jej wymagania i żądza ich natychmiastowego zaspokojenia. A jednak trzeba było cierpliwie czekać.
— Gdybym mogła do jutra przespać, — zawołała tupiąc nogami z gniewem jak zepsute dziecko..... Spać.... i nie obudzić się aż w chwili wyswobodzenia, uciekać! uciekać na ten wielki świat! ach wolności!...
Próbowała zasnąć; lecz sen nie był dla niej tak usłużny jak wielbiciele dla pięknej damy; nie dosyć jest dać znak ażeby stawił się na umówioną godzinę. Ładna pieszczoszka gorzko żaliła się na swe przeznaczenie, mięła więc i szarpała swe długie włosy, piłowała paznogcie, potem je gryzła, potem się uspokoiła, potem wyczerpawszy cały alfabet swego niezadowolenia, zaczęła na odwrót od Z do A.
Wielkie cierpienia są zwykle nieme, przykłady znajdziecie w dziele mającem tytuł Morceau choisis. Tu nie zachodził ten wypadek. Skargi nałożnicy na los zawistny objawiały się wykrzyknikami, tragicznemi gestami, szalonym śmiechem, omdlewaniem nagłem i rozpaczliwem rzucaniem się, które ją wyczerpywało. Utraciwszy siły, upadla na posłanie z zaciśniętemi pięściami, usiłując stworzyć noc w swem umyśle, jak zrobiła ciemność w oczach przez zamknięcie powiek, ale próżne usiłowanie!.... Napisane bowiem było: że jej umysł czuwać będzie aż do ostatniej chwili, aż do jej uwolnienia.
Na zewnątrz gorzka narzeczona malarza z Ille-Adam, przyrzekłszy dobrze odegrać swą rolę, dopełniła sumiennie zobowiązania. Jej impresario wywiązał się z umowy wspaniale, ona wykonywała swoją jak artystka zamiłowana w sztuce i wierna danemu słowu.
Ale czas wrócić nam do Roberta Kodom, którego z Riazisem zostawiliśmy w powozie.
Nie była to już jasna i niezłomna wola, wiedząca czego chce i gdzie dąży, jakto na początku widzieliśmy, zawsze gotowa do walki, chociażby najdzikszej i najtrudniejszej. Cios zadany jego dumie, w jedynej namiętności jaką miał w życiu, zdruzgotał cały mechanizm tej olbrzymiej organizacyi. Patrzał on osłupialemi oczami nic nie widząc, słuchał opowiadania swego towarzysza, nic nie rozumiejąc i odpowiadał na wszystko dwoma wyrazami, wypadającemi z jego ust zasiniałych jak roztopiony ołów.
— Ocalemy Wandę!...
Riazis szanował pewne katastrofy, naprzykład giełdowe, lecz sercowych bynajmniej nie pojmował i te w jego program życia nie wchodziły. Nie rozumiał on zwątpień, nie zostawiających żadnego pola dla przekonywających argumentów konieczności, które według niego były jedyną furtką zbawienia. Uznał więc iż nateraz wszelka perswazya byłaby bezskuteczną i że należy czekać aż Kodom z pierwszego wrażenia ochłodnie.
Zamiast więc powieść bankiera prosto do jego pałacu na Chaussé d’Antin, kazał swemu furmanowi jechać kłusem do zakładu hydroterapeutycznego na ulicę de la Victoire. Kodom wysiadł tam bez oporu, gdzie został rozebrany i wprowadzony do łaźni. Ciepła atmosfera zrobiła na nim przyjemne wrażenie, zwłaszcza po utrudzeniu w podróży i po doznaniu wstrząśnienia za otrzymaniem strasznej wiadomości o Wandzie. Otrzymawszy frykcye z zimnej wody, Kodom doznał ulgi, jakby się pozbył gniotącego ciężaru.
— No i cóż — zapytał Riazis, siedzący skutek kuracyi oczami dzikiego kota, — patrz, to sprawia ulgę.
— Tak, wrócimy do domu, znajdziesz tam znowu po śniadaniu Roberta Kodom, takiego jakim był dawniej. I uderzył się śmiało w piersi, które dobrze odpowiedziały.
— Nie tak prędko, — odparł Riazis, — idzie tu o to, abyś nie popadł w podobną kryzis, jak niedawno. Trzeba skończyć kuracyą. Wspomnij że mamy wiele do czynienia, a więc do dzieła.
Robert poszedł odważnie do łóżka, gdzie otrzymawszy nacierania ciała, czuł że się odrodził. W pół godziny opuściwszy łaźnię, kroczył ręka w rękę z muzułmaninem.
— Odeślij powóz — rzekł, — trochę przechadzki doda apetytu, pójdziemy piechotą.
Po drodze, Riazis opowiedział wskrzeszonemu Robertowi, co doszło do jego wiadomości o uwięzieniu Wandy. Niespodziewane zjawienie się barona Remeney, sprawiło że na żądanie jego, Wanda została zamkniętą w szpitalu obłąkanych. Szpiegi donieśli mu nadto, że w całej sprawie lord Trełauney miał ważny udział.
— On jeszcze! zawsze on! szeptał Kodom, najeżając swą, małą lecz energiczną postać. Och teraz zobaczemy koniec!
Riazis mówił dalej:
— Co jest niepojętem i ciemniejszem od nocy, to powolność baronowej, z jaką dała się zamknąć w tej nikczemnej jaskini. Bez wątpienia jej mąż ma swoje prawa, ale te muszą być uznane przez sądy, wiadomo że takie procesa trwają długo, a tymczasem można manewrować. Ona zaś dała się zaprowadzić jak łagodny baranek. Przecież my ją znamy, ona nas nie przyzwyczaiła do podobnej rezygnacyi, no bądź otwartym? Mam te szczegóły od lokaja doktora, który podpisał deklaracyą, że baronowa jest niebezpiecznie obłąkaną.
— Biedna Wanda! westchnął stary adonis, z największą czułością młodzieniaszka. Obłąkana? lecz ona mą zostanie przed upływem miesiąca, ona z taką wyobraźnią jaką jest obdarzona!
Tymczasem przyszli do pałacu, a w dziesięć minut potem, marszałek domu zaimprowizował dla nich śniadanie. Kodom był ciągle milczącym i ponurym, lecz można było dopatrzeć, że owa zdolność szybkiego postanowienia, oraz bystrość umysłu w ocenianiu sytuacyi, znowu odzyskały równowagę w tym mózgu, który doznał chwilowego wstrząśnienia. Przy deserze już ułożył co miał dalej zrobić, walka nic była jeszcze rozpoczętą, ale widocznie plan już został postawiony.

XXXVIII.
Myśli starca.

— Teraz trzeba nam spiesznie zdążać do rozwiązania, — rzekł muzułmanin, zapalając cygaro ze swem zwykłem lenistwem. Przygotowałem miny jak mogłem najlepiej, lecz potrzebowałem twoich wiadomości strategicznych, nim przypuszczę atak do miejsca, do którego przywiązujesz więcej niż ja wartości. Zarezykowałem się puścić w zaułki zakładu obłąkanych, blizko stacyi kolei orleańskiej. Powziąłem wiadomość o wewnętrznym rozkładzie, zmierzyłem na oko wysokość murów. Ucieczka nie przedstawia takich trudności, aby ich nie można zwalczyć. Niepodobna przekupić odźwiernego przy głównej bramie, jest to stary sierżant, dla którego widok złotej monety, ma tyle znaczenia, co garść zwyczajnego piasku. Dozorcy celek są łatwiejsi i gdy nam się uda otworzyć pierwsze drzwi, to tylko pozostają mury, które koniecznie przebyć potrzeba.
— Lecz przedewszystkiem wypada uprzedzić o tem drogie dziecię.
— Nie przepomniałem tego... jeżeli zechcesz ze mną pójść, to rzecz będzie przed wieczorem dokonana.
— A potem! drżę na samą myśl, że trzeba przez mur się wydostać, sama kobieta na drabinie z lin zrobionej... jedno wątpliwe stąpienie, zawrót głowy.... ach ten Trelauney, jeżeli mi kiedy wpadnie w ręce....
— Zostawmy lorda na chwilę, a pójdźmy do Maryanny de Fer.
— W istocie jest to dzielna towarzyszka pełna pomysłów, która natchnęła mnie zaufaniem.
— Filutka karmiona szpakami. Opowiadała mi żeś ją w Belgii na chłopaka wystrychnął. Zostawiemy jej męzką rolę, niech dalej ją odgrywa na naszą pociechę.
— Och ona prawdziwie na chłopaka stworzona.
— A więc nie tracąc czasu idźmy do Maryanny!
— Dalej do Maryanny.
Maryanna zajmowała dolne mieszkanie na ulicy Lorda Byrona na polach Elizejskich. Lubiła ona szczególniej tego sceptyka poetę, więc zwabiła ją tam nazwa ulicy, imię wieszcza noszącej. Zresztą pragnęła spokoju i świeżego powietrza, bo Maryanna pojmowała znaczenie higieny. Z natury swej nie była ona fantastyczką, kapryśną i porywczą, jak ją oceniali eleganci i próżniacy śród wiru paryskiego. Po spędzeniu namiętnie wielu nocy, nakazała sobie kąpiele na ustroni, ze świeżego powietrza; rzadko więc kogo przyjmowała u siebie.
Z rana spoczywała aż do południa. O dziesiątej wchodziła kamerystka do sypialni i składała na stoliku stojącym przy łóżku, listy tchnące miłostkami i pisma ulotne nie lękające się zamieszczać wczorajszych skandalicznych wypadków. Rzucała wtedy roztargniony wzrok na koperty, a poznawszy adresa, zaledwie niektóre z nich odpieczętowała. Co się tyczy gazet, te pożerała, mianowicie programy teatralne. Trawiła ją febra rzeczywistości, pragnęła wiedzieć najpierwsza, jakie się odbyły pojedynki, o których rozprawiano po klubach, o kroju sukien na porę która się jeszcze nie zaczęła i o piosnkach popularnych komponowanych dla śpiewaczek w modzie będących, przez patentowanych na to poetów.
Maryanna rzuciwszy z niesmakiem gazety i listy, pomyślała: Oj, ani rozkochani, ani dziennikarze nie trafili na prawdziwą przyczynę dla czego się ludzie nienawidzą, a tyle już o tem napisano. Zaprawdę nie warto czytać bazgranin ani jednych ani drugich i lepiej tego czasu użyć na posilenie ciała niż ducha nędznemi ramotami. Zadzwoniła więc aby jej przyniesiono śniadanie. Prawie ostatni kęs dojadała popijając herbatę, kiedy kamerystka oznajmiła przybycie Riazisa, Maryanna zawahała się; lecz służąca dodała:
— Książę przybył w towarzystwie Roberta Kodom, tym panom bardzo pilno widzieć się z panią.
— Ach pan Kodom, to co innego, jestem na jego usługi, poproś ich tutaj.
Skoro weszli dwaj dygnitarze, Maryanna wskazała im dwa krzesła; ale muzułmanin usiadł na dywanie, według swego zwyczaju, a bankier zajął miejsce na przeciw młodej kobiety, wpoiwszy w nią swój wzrok badawczy i ostry, lecz chmurą troski zamglony, w którym teraz iskierka uczucia przebijała.
— Otóż jesteś mój dzielny towarzyszu podróży, patrz znowu cię potrzebuję.
— Pan się zmieniłeś, — rzekła Maryanna ze słodyczą cechującą współczucie, tak różne od zimnej obojętności, z jaką zwykle traktowała potentata giełdy. — Czy ci się niepowiodły przedsięwzięcia mające nas wszystkich zbogacić?
Robert odrzekł z niejaką godnością: — Nie byłoby o co rozpaczać, wrazie doznania przeciwności rozpoczęlibyśmy na nowo. Lecz tu nie o to idzie, owszem wszystkie projekta wkrótce się szczęśliwie zakończą.
— A zatem, czyż zdobycie kolosalnej fortuny nie było celem ambicyi pana? Jedyne straszydło, jakie może zdruzgotać bankiera, jest bankructwo, wychudłe widmo, o którem Dante zapomniał w swojem Piekle. Jesteś pan w przededniu zrealizowania wszystkich swoich rozległych zamiarów, a więc nie grozi mu żadne straszydło.
— Maryanno! istnieją inne strachy daleko okropniejsze, — odpowiedział starzec, potrząsając rozpaczliwie głową.
Maryanna zadumana, przybrała minę poważną.
— Słucham pana, przez 15 dni jeszcze należnego mu posłuszeństwa, jestem na jego usługi; rozkazuj, — umowa zawsze jest niewzruszoną.
Kodom tak przemówił do młodej kobiety:
— Dałaś mi dowody twojego rozumu i męzkiej odwagi. Lecz w okolicznościach które nas zbliżyły do siebie, chodziło tylko po prostu o interes pieniężny, dziś idzie o moje życie, więcej jak o moje, bo o jej!....
Maryanna nic nie rozumiejąc, bynajmniej swego podziwienia nie ukrywała.
— Pojmuję twoje zadziwienie, — ciągnął dalej Kodom, — gdyż nigdy nie przypuszczałaś, ażeby człowiek zajmujący się bieżącemi rachunkami na giełdzie i manewrami akcyjnemi, mógł mieć inną namiętność, któraby była wyższą nad żądzę pieniężną, któraby stanowiła jego energją, górowała nad jego życiem. Znajomości cyfr mózg nasz wysuszających, tej nam nie zaprzeczają, dozwalając się niemi zajmować, ale nie wolno nam mieć czującego serca w piersiach, nie wolno nam kochać z zapałem. A więc Maryanno de Fer patrz mi w oczy, dobiegam sześćdziesiątki i o ile mi pozostało odwagi oraz siły, poświęcam je dla jednej kobiety, nic będąc nawet pewnym, czy mi odpłaci odrobiną współczucia za moje ubóstwienie do szaleństwa dochodzące i w tej niepewności pójdę aż do końca, aż do ostatniego tchnienia pójdę! Może się zgubię, lecz ją chcę ocalić!
Przestał mówić: dech ustał mu w piersiach, tylko było słychać rzężenie w gardle.
— Unikajmy wzruszeń, — rzekł zimno Riazis, który dotychczas siedział milczący. Wzruszenia czas marnotrawią, a tu czyny nas wzywają.
Potem z żywością świadczącą o ważności sprawy, gdyż machometanin bardzo skąpy był w słowach, obróciwszy się do Maryanny, rzekł:
— Moja piękna damo, oto jest treść romansu.

XXXIX.
W szpitalu Salpêtriére.

— Obecny tu nasz przyjaciel Robert Kodom, — mówił dalej Riazis, uczuł nieuleczoną słabość serca, dla jednej piękności, jakiej od lat 20-tu niewidziano salonach europejskiej arystokracyi. Dama o której mowa miała nieszczęście (zależy to od zapatrywania się moralistów) albo popełniła błąd, oddając się w posiadanie męża, który przez jakieś wybiegi nam niewiadome, zdołał zamknąć swoją żonę jako waryatkę w zakładzie obłąkanych. Zakład Salpêtriére, nie należy do tych domów, w którychby rozłączeni kochankowie smakowali, chociaż on mężom bardzo się podoba. Szukamy więc rozwiązania awantury. Nadto podejrzywam, że twoja przenikliwość, oznajomienie się z dobremi książkami, naprowadziły cię na właściwy trop i że już pojęłaś, iż nam tu idzie o wyswobodzenie z tej szkaradnej pułapki damy naszych myśli. Sposoby są wskazane we wszystkich podręcznikach na bulwarach; jedyny i najlepszy jest ucieczka. To zrozumiawszy teraz ci powiem, że potrzebujemy małej smukłej osóbki, zmyślnej a razem silnej jak ty jesteś, ażeby dotrzeć do więzienia, dla podtrzymania odwagi i nadziei biednej uwięzionej. Co więcej, ponieważ ona nie umie gimnastyki, przeto w czasie ucieczki wypada jej podać rękę.
— Lecz trzeba jakiegoś pozoru ażeby tam się dostać, — rzekła Maryanna, słuchając z żywem zajęciem, bo dla niej każde niebezpieczne przedsięwzięcie miało niezmierny powab.
— Pozór trzeba wynaleść, odpowiedział lodowato Riazis. Ułożemy plan po widzeniu się z dozorcą tego zakładu w części już przekupionego. Dla tego przygotuj się piękna damo do wyjścia z nami. Ubiór skromny jest konieczny, nic coby zwracało uwagę, zostawmy więc falbany w garderobie.
Maryanna ukłoniła się tym panom i wyszła do swej szatni. Przemiana pięknej profanki szybko nastąpiła. Wróciła nie do poznania, z uszanowaniem à la vierge włosami i w ciemnej wełnianej sukience:
— Naprzód panowie rycerze damscy! zawołała tonem gryzetki na bal wychodzącej.
Robert Kodom ścisnął jej rękę ukradkiem, a w uścisku tym znać było serdeczną podziękę. Nasi trzej wspólnicy wsiedli do niepozornego fiakra, a Riazis rozkazał woźnicy jechać do zakładu Salpêtriére, dokąd dobrym kłusem pospieszono. Kiedy wysiadano na bulwark, Kodom patrzał ze wściekłością na mury ponure, za któremi rozpaczała jego dumna bogini. Rzeczywiście zewnętrzna powierzchowność budynku nie była pocieszającą.
Salpêtriére najobszerniejszy szpital w Paryżu, ponieważ obejmuje trzydzieści hektarów powierzchni i może pomieścić aż cztery tysiące pensyonarek, zachował charakter imponujący i zimny z epoki swego założenia, mimo rozmaitych przeróbek, których budownictwo dzisiejsze bynajmniej nie szczędziło. Bankięr boleśnie wstępował na swoją Kalwaryą; dla tego kazał zatrzymać się woźnicy z wielkiem zadowoleniem jego szkapy i następnie z swojem towarzystwem poszedł piechotą aż do rogu ulicy des Deux Moulins, zkąd tylko kilkanaście było kroków do szpitala.
W tem miejscu Riazis naznaczył schadzkę dozorcy zakładu. Była to garkuchnia ulubiona przez oficjalistów szpitalnych, którzy obrali ją dla tego, że znajdowała się oddalona, od oka urzędników, czuwających zawsze nad niższą służbą. Robotnicy używani do reparacyi w Salpêtriére, także tam uczęszczali. Dostojnik szepnął kilka wyrazów gospodarzowi, a ten dał znak potwierdzający i rzekł:
— Za minutę służę państwu. Wasz protegowany zamówił gabinet Nr. 8 i tam was oczekuje. Zaprowadzę tam panów.
Piękną miał minę człowiek, kiedy szumnie wymienił: gabinet Nr. 8. Po sprawiedliwem rozdzieleniu kwarty wina dla sześciu robotników na to oczekujących, oddał się pod rozkazy nowo przybyłych.
— Raczcie panowie i pani pójść za mną, oraz powiedzcie czem mam służyć.
— Biszof z szampana, — powiedziała stanowczo Maryanna, która od wyjazdu z domu ani słowa nie wyrzekła.
Gospodarz otworzył z grzecznością drzwi i wskazał schody dość niewygodne. Dozorca już oczekiwał, według obietnicy danej Riazisowi. Był to młodzieniec około lat trzydziestu, łagodnego wejrzenia przy herkulesowej postaci.
— I cóż mój chłopcze, zapytał Riazis, — czy już przestałeś się namyślać. Czy rozważyłeś dobrze że za twą usługę, czeka cię majątek i niezależność aż do końca twojego życia.
— Już się namyśliłem panie. Rozporządzaj mną, pod jednym wszakże warunkiem, ażebyś pan nie wymagał odemnie tego, coby było przeciwnem honorowi, jak mówią u nas uczciwi ludzie.
— Wiadomo już jest, że nie żądają od pana nic poniżającego. Oddać ciasto i zostawić tej nocy drzwi otwarte, są rzeczy niewinne i nic więcej. Niepodobna upatrzyć w tem zbrodni, oprócz zobowiązującej grzeczności. Teraz jakie są pana warunki?
— Panie! to będzie gruba summa. Mój brat wyciągnął los roku zeszłego, a był ulubieńcem całej rodziny. Nasi rodzice są starcy blizko 80 letni, jesteśmy biedni, więc chłopak poszedł do wojska. Cały ciężar utrzymania rodziców spadł na mnie, pragnę im nieść pomoc, albo umrzeć. Kto u nas nie ma ziemi, to nieraz dnie przepędza o głodzie, a wstawieniem się naszego deputowanego otrzymałem posadę w Salpêtriére, oszczędności moje posyłam starym, co im ulgę przynosi. Ale ja widocznie niszczeję z tęsknoty zdała od rodziny. Otóż panie marzę o posiadaniu roli dobre korzyści dającej, nie daleko leżącej za naszą chałupą, — o tak mam ją przed oczami.
— A ile ta rola może kosztować? zapytał Kodom, któremu pilno było skończyć interes!...
— Tysiąc franków dobry panie.....

XL.
Garkuchnia.

Bankier dobył pugilaresu i wyliczył piędziesiąt luidorów przed oczami biedaka, który nie śmiał dotknąć się pieniędzy.
— Weź, są twoje, — rzekła Maryanna, posuwając dukaty ku dozorcy i tym sposobem jego skrupuły przełamując.
— Teraz czy dobrze zrozumiałeś co masz do wykonania, ażeby pieniądze były słusznie twoją własnością?
— Pan cery ogorzałej, którego widziałem przedwczoraj, — a oznaczenie to stosowało się do Riazisa, powiedział, że trzeba oddać ciasto pięknej damie, przywiezionej do nas w pierwszych dniach tego miesiąca. Znam ją dobrze, ona nie chce wychodzić z pokoju, jest dumna! Jutro podczas nocy, mam zostawić drzwi od celki niezamknięte. To jest wszystko, co odemnie żądano.
— Widzicie ze wszystko przygotowałem przed waszym powrotem, — powiedział muzułmanin, nie przepominający w ważnych momentach zwrócić uwagi na swoje usługi.
— Będę pamiętał odwdzięczyć się za twe dla mnie współczucie — rzekł Kodom, — lecz przez litość, przyspieszmy nasze działanie. — Obróciwszy się następnie do dozorcy przesypującego dukaty W swej kieszeni dodał;
— Mój przyjacielu, chciej poszukać pióra, atramentu i bardzo cieńkiego papieru.
Młodzieniec z sercem pełnem wdzięczności, pobiegł wykonać zlecenie.
— Riazisie — mówił dalej bankier — nie zapomniałeś o naki?
— Bezwątpienia — odparł muzułmanin, — byłoby wielkiem niedolęztwem zapomnieć klucza, chcąc zamknięte drzwi otworzyć. Oto masz naki.
I podał Robertowi małe ciastko pozłocone.
— Tego mi właśnie potrzeba, — rzekł starzec zakochany, ważąc w ręku ciastko pasztetnicze. — Teraz idzie o to, ażeby zrobić w niem niedostrzeżony otwór i włożyć weń bilet, który mam napisać, bo nie należy przeciążać szczegółami naszego powiernika.
— Daj mi ciastko — odpowiedział Riazis. — My się znamy na nacięciach — my ludzie na Wschodzie urodzeni.
Wyjął z za pasa sztylecik pięknie oprawny i zrobił nim mały otwór niełatwy do spostrzeżenia. W tej chwili wrócił dozorca. Bankier z pośpiechem gorączkowo napisał list, który już czytelnicy znają w poprzedzającym rozdziale. Muzułmanin wsunął go w naki ze zręcznością kuglarza, potem obwinął starannie ciastko zbawcze, w resztę papieru pozostałego od napisania listu.
— Teraz kiedy wszystko dobrze pojąłeś, idź i nie zawahaj się w chwili stanowczej, rzekł surowo Kodom do oficyalisty szpitala.
— Ach panie! spełniłeś marzenie całego mojego życia! Nareszcie nasi starzy zakosztują chleba z własnej roli, na który mieli wielki apetyt przez lat 60. Jestem waszym duszą i ciałem.
— Podoba mi się ten chłopak z jego synowską miłością; — pomyślała Maryanna, nalewając mu szklankę wina.
Wypiwszy rzekł z niewzruszonem postanowieniem świadczącem, iż dotrzyma słowa jak na mężczyznę przystoi.
— To na co się narażam nie może mi grozić większą karą nad kilkumiesięczne więzienie, nic popełniłem czynu zasługującego na wyrzut sumienia. Jestem gotów i możecie mi, zaufać.
— W każdym razie więzienie jest rzeczą nieprzyjemną. Posłuchaj rady mój chłopcze, którą ci nawiasem udzielę. Nim wrócisz do zakładu, zaopatrz się w wytrych i flaszeczkę oliwy. Oddasz to naszej uwięzionej, aby przedmioty te pozostawione po jej ucieczce, świadczyły o twojej niewinności. Sądzę że jej rączka delikatna nie podołałaby tej robocie, więc jej pomożesz swoją jak się spodziewam, ale to jeszcze nie stanowi dowodu, aby ona sama nie zdobyła się na energją dla otworzenia wytrychem zamku.
— Dziękuję za radę moja dobra damo, — odrzekł dozorca, zachwycony tym pomysłem. Och! widzę że jesteście dzielni ludzie.
— A więc — przerwał Kodom odprawiając go rozkazującem skinieniem, wszystko jest ułożone i zrozumiane. Jak najrychlej trzeba doręczyć ciastko, a jutro w nocy drzwi mają być od celki otwarte.
Młodzieniec zrobił znak potwierdzający.
— Idź mój przyjacielu.
— Już wielki czas abym ztąd wyszedł, zauważył dozorca, — za chwilę robotnicy pracujący w naszym zakładzie, przyjdą po obiedzie pić swoje zwykle porcye, a w dziesięć minut będzie taki hałas, żeby nie można było robić żadnych poufnych zwierzeń. — Powiedziawszy to ukłonił się i poszedł krokiem przyśpieszonym.
Garkuchnia napełniała się coraz większą, liczbą gości, zwłaszcza hałaśliwych robotników. Dym i nieprzyzwoite wrzaski, dochodziły aż do gabinetu, w którym zostawiliśmy naszych trzech sprzysiężonych. Maryanna z flakoniku wąchała sól angielską.
— Moje piękne dziecię — rzekł z galanteryą Kodom, — pojmuję że tutejsza atmosfera jest ci nieprzyjemną; jeżeli chcesz, możemy wyjść na świeże powietrze i tam rozmawiać według upodobania.
— Dziękuję za grzeczność, lecz pan przeznaczyłeś mi rolę do odegrania, czas abyś mi ją wskazał szczegółowo.
— Rola sama z siebie jest z góry nakreślona, tylko trzeba wynaleść jakim sposobem ją wykonać wypada. Naszej biednej Wandzie pozostał jedyny środek uwolnienia się z tej jaskini, to jest ucieczka za pomocą drabinki tradycyonalnej. Lecz trzeba utwierdzić ją niewzruszenie wewnątrz budynku. Za pośrednictwem moich wpływów w prefekturze policyi, mógłbym ułatwić ci widzenie się z uwięzioną, lecz moje stosunki z baronową zbyt były jawne, wiadome, ażebym się na to osobiście narażał. Baron małżonek nieomieszkałby z tego korzystać i mnie oskarżyć. Dla tej okoliczności udałem się do ciebie. Moje lube dziecię ty wejdziesz do szpitala, jakim sposobem jeszcze nie wiem, wszelako tam wejść musisz. Teraz pomyślmy o pozorze, o kostjumie i w tym celu potrzebuję wszystkich twoich zdolności, bogatej w pomysły twej imaginacyi. Wynaleziony pozór, powinien ci dozwolić częstego i dłuższego pobytu w zakładzie, kostjum zrobi cię jeżeli niewidzialną, jak się to praktykuje w kraju Riazisa, to przynajmniej trudną da rozróżnienia od ludzi znajdujących się lub pracujących w szpitalu. Trzeba więc wynaleść coś takiego, coby ci dozwoliło wychodzić ztamtąd bez zwrócenia niczyjej uwagi.
Maryanna rozważała w milczeniu. W tem nagle rozległ się krzyk bolesny i wrzawa rozmaitych głosów, nad któremi głos gospodarza panował.
— Cicho, cicho moje baranki. Policya czuwa nad nami i już trzechkrotnie zagrożono mi zamknięciem mojej garkuchni, jeżeli takie sceny będą się powtarzać.
Niestety! niebiańskie wino ma też same własności, co niepohamowany ocean. Gardłowe krzyki, wołania nie ustawały, między niemi najwyraźniej dały się wyróżnić przekleństwa skaleczonego, który zapewne był przyczyną wrzasków i złorzeczeń. Riazis zeszedł kilka schodów i przywołał rozkazującym tonem gospodarza. Przybył on blady, struchlały i wyrywając sobie resztę pozostałych włosów, jęczał:
— Ach moi dobrzy panowie co za wypadek, zraniono w czoło małego Ludwika, wprawdzie figlarza, ale dobrego chłopca, który nie mógł się bronić przed temi gburami mularzami. Co za nieszczęście, przynajmniej dwa tygodnie musi zostać w łóżku nim się wyliże. No, miał cięty język nie zaprzeczam, ale za jedno słowo żeby rzucić nań kamieniem!.....
Maryanna słuchała z uwagą poczciwca recytującego swą jeremiadę.
— Co to za mały Ludwik? — zapytała.
— Co nas on może obchodzić. Niech mu oddadzą tę garść pieniędzy i niech się malec leczy.
— Zależy nam wiele, — odparła młoda kobieta. Pozwól mi działać. No panie gospodarzu, wytłumacz nam kto jest ten Ludwik.
— Młody, dobry chłopiec, pracujący tu niedaleko w szpitalu.
— A co on tam robi?
— Maluje.
— Czy na swoją rękę pracuje?
— O nie! chłopiec jest terminatorem u majstra przedsiębiorcy.

XLI.
W którym Wanda odzyskuje wolność.

— A entreprener nazywa się? zapytała Maryanna.
— Pan Bergeron. No cały świat zna pana Bergeron.
Mieszka?....
— Na wybrzeżu Tournelle. Nad bramą wisi szyld, na którym złotemi literami wypisane jest jego nazwisko.
— Dosyć mój przyjacielu; idź pielęgnować zranionego.
Gospodarz wziął pieniądze dane przez Bankiera i poszedł do bufetu.
— Na co się zdadzą robione zapytania? rzekł niecierpliwie Robert. Tu idzie o ważniejszy interes, niż o jakiegoś urwisza.
— Mylisz się panie! odparła sucho Maryanna.
— Ciekawy jestem jaki związek może mieć wypadek małego Ludwika, z celem który nas tu zgromadził?
— Nic prostszego. Pójdziemy do majstra Bergeron. Pan opowiesz mu jaki zaszedł wypadek z jego robotnikiem. Potem polecisz mu odnowienie twojej willi w Enghen podczas lata.
— Doprawdy, jeszcze nic nie rozumiem. Dla czego mam willę odnawiać?
— Dla tego, aby p. Bergeron przyjął zastępcę za małego Ludwika, za prostą pana rekomendacyą.
— Otóż mamy się bawić w dobroczynność, chwila na to właściwa....
— Bardzo właściwa, gdyż tym zastępcą będzie...
— Któż?
Ja! i jutro rano dostanę się do nieprzyjacielskiego obozu bardzo prosto, bardzo naturalnie, bez narażenia pana na wydatki i zachody w Prefekturze.
Kodom patrzał na Maryannę wielkiemi oczyma jakby olśniony i zawołał:
— To nie jest paryżanka z budoaru ta Maryanna, to bogini Minerwa w swej własnej osobie!
W dziesięć minut potem ekwipaż toczył się z niemi do przedsiębiercy Bergeron. Maryanna pozostała w powozie. Spódnica ma swoje przywileje. W dziesięć minut potem bankier wrócił tryumfujący. Wszystko było ułożone według planu Maryanny. Niepotrzchowała jak tylko zgłosić się z listem swego protektora, aby otrzymać robotę i być wpuszczoną do szpitala. W poprzedzającym rozdziale widzieliśmy jak użyła swojego czasu.
Odtąd osoby interesowane w spisku mającym na celu wyswobodzenie Wandy, nie potrzebowały tylko czekać nocy. Domyślacie się, że oczekiwały niecierpliwie, gorączkowo; Kodom tłumiąc swe wzruszenie w zamęcie giełdowych przedsiebierstw, Wanda znacząc na ścianie szpilką kwadranse, za każdem uderzeniem zegaru, który dla niej zbyt wolno przybliżał chwilę uwolnienia.
Za uderzeniem północy, dozorca wsunął się po cichu do pokoju Wandy, otworzywszy zamek z największą ostrożnością, potem wziął się do wykonania poleceń Maryanny. Zamek za dnia oliwą nasmarowany, jak nie mniej zawiasy, nie stawiły wielkiego oporu. Wszystko zostało pozdejmowane i w nieładzie rozrzucone po pokoju, według zręcznie obmyślonego planu, mającego urzędników przekonać o gwałtownem wyłamaniu się z zamknięcia.
— Pani raczysz zaświadczyć przed temi panami, że wszystkie zobowiązania sumiennie spełniłem. Reszta mnie nie dotyczę teraz do pani należy zdobyć się na odwagę.
— I będę ją miała, — odrzekła Wanda.
Dozorca oddalił się na końcach palców, a nawet mimo zimna zdjął obówie, przez zbytek ostrożności. Baronowa pozostała sama. Długo, bez miłosierdzia wleką się godziny, kiedy oczekujemy na jakiś akt ważny w naszem życiu. Jakże długie wydawać się musiały dla natury niespokojnej, zuchwałej i samowładnej, to jest takiej jaką poznaliśmy Wandę. Mimo tego trzeba było cierpliwie czekać uderzenia piątej godziny. N areszcie bronzowy dzwon zajęczał pod uderzeniem młota, raz.... dwa.... trzy.... cztery.... pięć!...
Śmiała baronówna przypomniała sobie zalecone przez dozorcę ostrożności: zdjęła więc ciepłe buciki i drżącemi od zimna nogami, będąc tylko w jedwabnych pończochach, postępowała w labiryncie korytarzy, macając mury zlodowaciałą ręką. Och, podróż ta była straszliwsza i boleśniejsza, niż wycieczka do północnego bieguna, chociaż tylko dziesięć minut trwała po wilgotnej i zmarzłej posadzce. Przybywszy do głównych drzwi, nowa ją ogarnęła niespokojność. Wprawdzie brama nie była zamkniętą, ale trzeba było podnieść klamkę, skrzypnięcie zawias mogło ją zdradzić.
Zawiasy były nasmarowane, wszystko oględnie było przygotowane. Dostawszy się na świeże powietrze, mroźny wiatr stężył jej członki delikatne.
— Dalej! pomyślała wyciągając skrzepłe ręce z rozpaczą, — jest to chwila, w której trzeba albo być granitową, albo umrzeć.
Jedwabna drabina znajdowała się na swojem miejscu. Macając poczuła haczyki od kotwicy, ale jej delikatne patrycyuszowskie rączki miały jeszcze inne trudności do zwalczenia. Trzeba było odgrzebać kamyki i gruz, któremi Maryanna zasypała dziury dla ich zamaskowania, a służące do uczepienia kotwicy zbawienia; wzięła się odważnie do roboty. O radości! zaledwie wygrzebała ostatnią garstkę gruzu, kiedy uczuła przyjazną dłoń z tamtej strony bramy podaną. Drabina została wyprężoną wzdłuż muru. Czuła że ją przytrzymują silne ramiona, wstąpiła więc na nią z rezygnacyą. Stojąc na szczycie muru ujrzała jakieś widmo, które w pierwszej chwili strachem ją przejęło.
— Zstępuj szybko, — szepnął cień.
Poznała głos malarczyka. Nie tracąc więc czasu przyjęła podaną rękę i w mgnieniu oka zesunęła się po linie. Dotknąwszy ziemi, uczuła zawrót głowy, omdlenie, ale podtrzymaną została przez Kodoma, szepczącego jej:
— Ach spocznij w mych objęciach aniele, tu, tu na mem łonie!
Teraz dumnej baronowej wydarł się okrzyk wdzięczności.
— Mój przyjacielu! jesteś moim zbawcą, odtąd moje życie do ciebie należy.
Bankier pochwycił w swe ramiona W andę bladą i drżącą ze wzruszenia i znajdując w sobie siły prawie młodzieńcze, zaniósł do powozu stojącego na rogu w pobliskiej ulicy. Umieściwszy swą kochankę z troskliwością piastunki dziecię pielęgnującej, rozgrzewał jej rączki zmarznięte. Otworzyła swe wielkie oczy omdlałe, czując się rozgrzaną, wtedy Robert głosem zwycięzcy zawołał do Maryanny i Riazisa.
— Dalej spiesznie siadajcie i odjeżdżajmy.
PowTóz ruszył, tocząc się powoli. Maryanna patrząc na te uniesienia starca, pomyślała: Cokolwiek dotąd powiedziano, napisano, lub wyśpiewano, to z tego jedna pozostanie prawda, że miłość jest wiecznem źródłem szczęścia ludzkiego. Podobnie i ja wezmę mojego Ryszarda w swe objęcia, umieszczę go przy sercu i zaniosę w zakątek daleki, gdzie go muszę uleczyć!....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.