Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.
Jakim sposobem wchodzono do jednego domu na ulicy Ś. Ludwika.

Dwudziestego Listopada 1853 roku, o godzinie pierwszej po północy, dwóch ludzi postępowało ulicą, St. Louis-au-Marais. Deszcz lał jak z cebra, ciemna i burzliwa noc nastąpiła po jednym z owych smętnych wieczorów listopadowych, w których Paryżanie nie mając odwagi wychylić się z domu, zostawiają jak wśród lata opustoszałe teatra. — Nabrzmiałemi od deszczu rynsztokami, toczyły się czarne i gęste kupy błota. Miejscami blade promienie latarń, oświecały utworzone przez ulewę kałuże. Szczyty domów niknęły w cieniu, a wiatr trzęsąc kominami, od czasu do czasu strącał na bruk to dachówkę, to oderwany kawał gzymsu.
Z dwóch idących, jeden odziany w płaszcz brunatny, zdawał się być silnie wzruszonym, czego drugi wcale nie podzielał. Ów drugi otulony w paletot, bynajmniej do jego postaci nie przykrojony, postępował z tyłu swego towarzysza, miarkując chód, aby mógł na czynione mu zapytania odpowiadać. Na skręcie bulwarów, człowiek w płaszczu odezwał się:
— Już zbliżamy się Ali, pamiętaj sobie, że ta noc stanowi o losie moim, to co chcę znaleść w téj ważnej chwili, przywróci mi władzę, która wymknęła się z mych rąk w Dzibbah... to jest bogactwa, życie i śmierć innych stosownie do mego kaprysu... Co mi ojczyzna odmówiła, to mi da Paryż.
— Zrobię wszystko co mi Wasza dostojność rozkaże — odpowiedział Ali.
Dwaj towarzysze zbliżyli się do nadrujnowanego muru, w którym mieściła się żelazna brama z mocnemi zamkami.
— To tu — odezwał się po cichu ten, którego Ali nazwał Waszą dostojnością.
Ali złożył na bruku zawiniątko trzymane pod pachą. W zawiniątku mieściła się cienka lina żelaznym hakiem zakończona.
Dostojnik postąpił kilka kroków i bez trudności znalazł pokrywę, przed wielu laty zielono pomalowaną. Następnie wsunął klucz w zardzewiały zamek i trzy razy nim zakręcił, po otworzeniu pokrywy ukazała się studnia, a na jéj dnie zabłysła woda. — Ali uczepił hak na brzegu i wpuścił linę wewnątrz studni.
— Wejdę pierwszy — rzekł dostojnik — spuszczając się za mną, zamknij napowrót wieko studni.
Promyk księżyca, wychyliwszy się z obłoków, oświecił ukosem stare ruiny. Woda śpiąca na dnie studni odbijając promień drżący, otoczyła blaskiem twarz energiczną tego, którego towarzysz mianował Waszą dostojnością, a który szeptał do siebie:
— Ha, oto i latarnia przygotowana.
I przeskakując lekko przez krawędź cembrzyny, uchwycił sznur, a następnie spuścił się w głębinę. Ali uczynił toż samo, zamknąwszy wieko od studni. Obadwaj zniknęli pod wodą.
Dom na ulicy Św. Ludwika niczém nie odróżniał się od sąsiednich kamienic. Podwórze na którem szumiał stary kasztan obnażonemi z liści konarami, prowadziło do głównego trzech-piętrowego budynku. Wszystkie okna zamykały szczelnie okienice. W głębi ogrodu mieścił się pawilon również zamknięty jak i reszta domu, z każdéj strony na schodach stał kamienny posąg, jakby na straży przy wejściu do tego ponurego mieszkania. — A jednakże w téj samotni czuwał jeden człowiek.
Pokój w którym się znajdował, nie miał ani drzwi, ani okien. Był on tak urządzony, że cały dom opatrzywszy, niktby się nie domyślił o istnieniu téj kryjówki, między czterema ścianami zamkniętéj. Na środku stał stół pełen papierów. Na około murów tkwiły szafy z przegrodami sufitu sięgające; z trzech stron owe przegrody mieściły w sobie akta, czwarta zaś flaszeczki różnéj wielkości, jakby w pracowni chemicznéj: był to zbiór trucizn różnego rodzaju. Znajdowały się tam trucizny drażniące i niszczące jak arszenik, merkuryusz i sole miedzi, kantarydy, gummiguta; narkotyczne, działające na mózg bez zapalenia organów styczność z nim mających, mianowicie: opium, kwas pruski, narkotyki gryzące jakoto: digitalina czerwona, wronie oko i t. p., oraz wszelkie jadowite pierwiastki. — W osobnych skrzyneczkach mieściły się straszliwe trucizny, pochodzące z Azyi i krajów podzwrotnikowych, soki zbierane z tajemniczych roślin przez murzynów nad brzegami jezior, podczas kiedy księżyc oświeca te olbrzymie pustynie.
Człowiek siedzący w tym pokoju, powstawszy zrobił kilka kroków dla włożenia do przegrody akt które właśnie przeglądał. Potém spojrzał na zegarek, była wtedy druga godzina po północy. W istocie musiał to być dziwny człowiek: czoło miał łyse, lica blade, policzki wyskakujące, wąsy posiwiałe zawisły nad ściśniętemi wargami; zdawał się mieć nie wyżéj nad lat 50. Od stóp do głowy czarno ubrany, a ubiór ten nie objawiał nic nadzwyczajnego. Energia spojrzeń nie rozwiała przecież z lic pewnego rodzaju smutku i niepokoju, które się na jego obliczu malowały. Wielkie nieszczęścia lub wielka zbrodnia ciężyły na téj postaci?...
Nieznajomy rzucił ostatni raz wzrokiem na przedmioty go otaczające, potem wziął lampę i nacisnął sprężynę ukrytą pod nogami stołu do pisania.
W téj chwili podniósł się jeden kwadrat posadzki, a w otworze można było ujrzeć schody w głąb prowadzące; kłęby zimnego, wilgotnego powietrza i woń piwniczna owiały nieznajomego. Zaledwie postawił nogę na pierwszym schodzie, kiedy dwóch ludzi wskoczyło do pokoju. — Ci dwaj byli ów zwany Waszą dostojnością i Ali. Ostatni rzucił maskę ze smoły na twarz nieznajomego i wyrwał mu z rąk lampę, drugi zaś uderzył w szyję trzechkrotnie sztyletem. Kiedy chciał czwarty raz zadać cios w piersi, ostrze sztyletu wyleciało z trzaskiem w powietrze.
Nieznajomy upadł nurzając się w krwi strumieniach.
— Co to za człowiek być może? — szepnął dostojnik. — Jedni nazywają go Prodikus... ale jego nazwisko!... jego prawdziwe nazwisko?!..
Ali postawił lampę na posadzce, a jego pan czy zwierzchnik obejrzał odzież nieznajomego; nosił on na ciele kaftan dziany z jedwabiu i łuszczek stalowych — i o tę to zbroję, sztylet jego się strzaskał. Teraz przyłożył dłoń do serca jeszcze ciepłéj ofiary; serce już bić przestało. Ali pozostał niemy i nieruchomy, jak niewolnik oczekujący rozkazów pana, który zaczął chciwie przerzucać i badać papiery leżące w szufladach. Podczas tego zajęcia miał postać dzikiego zwierza. Oczy jego iskrzące, nozdrza rozdęte zdawały się z rozkoszą pochłaniać won świeżo roztoczonéj krwi na posadzce. Jego oblicze ogorzałe i czoło w tył pochylone, zdradzały cudzoziemskie pochodzenie. Rzekłbyś że to jest Arab przemieniony w szakala.
— To tu — mruknął on — powinny się znajdować straszne tajemnice... ale będę miał dość czasu do ich odszukania, przedewszystkiém należy usunąć trupa i ślady morderstwa.
Gdybym miał łopatę — rzekł Ali — prędko wykopałbym dół w jednym z kątów ogrodu.
— Nie! nie tu — zawołał pan — kto wie coby twoja łopata napotkała w téj ziemi pełnéj okropnych tajemnic.
— Gdzież więc zakopiemy trupa?
— Jutro śród dnia dowiesz się o mojém postanowieniu.

II.
Furgat.[1]

Ali powlekł ciało w róg tajemniczego pokoju, w którym spełniono morderstwo.
Zwierzchnik Alego otworzył szuflady, przetrząsł je, oraz badał mury dla powzięcia przekonania gdzie się znajduje.
— Trzebaby nam przetrząść z gruntu ten złowrogi dom rzekł do Alego. — Tu każdy schód kryje zasadzkę, każdy kamień tajemnicę. Tu znajdują się niezmierne skarby, ale gdzie?... musimy tego koniecznie dociec. Najbystrzejsze oczy mogą przejrzeć wszystkie pokoje i nic nie znaleść, można prześledzić wszystkie piwnice, a nic nie odkryć...
A jednakże tu jest mieszkanie Furgata!... tu jednakże przechowywacze odsyłają drogocenne przedmioty. W tutejszych kryjówkach znajduje się pełno sreber, kosztownych kamieni, dyamentów, które tajemnie wysyłają na sprzedaż do Londynu, Frankfurtu i Petersburga. Są tu rzeczy skradzione, które dopiero za 50 lat będą sprzedane, to jest wtedy, kiedy ich prawi właściciele wymrą, lub się rozpierzchną!
Furgat jest wspólnikiem wszystkich zbrodni, bankierem galer. — Z tego czarnego gabinetu wydawane są rozkazy, a nikt nie domyśla się z jakich ust wyszły!...
Dostojnik przepatrzył papiery, jakie mu wpadły pod rękę... i oto co znalazł:
„Banda Poulain’a[2] pod rozkazami kupca z ulicy Św. Jakóba. Skład główny w jego piwnicach. Ślusarze, stolarze, malarze, mularze. — Poulain wydaje rozkazy, ale sam nie pracuje.
„Banda Golina, inaczéj Monrose zwanego. Przewódca jest człowiekiem czynnym, ma prawo karania swych podwładnych. — Malarze, odźwierni, handlarze mebli, spekulanci...
„Banda Natliana. — Pierwszy raz skazany 11 germinala XIII roku. — Przewódca jest handlarzem drzewa, dzielny człowiek, przyjaciel artystów. Banda działa na własną rękę. — Ester Nathan, żona Mayera; elegantka i dystyngowana, używa rozmaitych przebierali. Uciekła dwukrotnie z więzienia Saint Germain i Bicêtre. Rozyna Nathan jej siostra, zwana niedoścignioną; cenna kobiéta, używająca ekwipażów i nosząca dyamenty.
„Banda Liny Mondor, zwana Okruszyną. Cztery kobiéty aktorki, śpiewaczki uliczne, najemnice dzienne, mogą być wprowadzane do domów mieszczan.
„Banda Ludwiki Bouvier, zwanéj Klarą Wendel, hotele, restauracye, ogrody publiczne. — Klara ma swoje spólniczki rzadkiéj piękności: Angielki, Hiszpanki, Węgierki i Niemki.”
W innéj szufladzie pewne akta zwróciły badającego uwagę.
„Baronowa Wanda Remeney: — Należy dociec, dla czego w pałacu na ulicy Ponthieu, na drugiém piętrze, w pokoju niebieskim, na prawo kominka, znajduje się szkielet dziecka zamurowany. Mularz został do pałacu o północy wprowadzony, z zawiązanemi oczami. — Wydobył on jeden blok z muru, ciało dzieciny pomieszczono w wydrążeniu, następnie obłożono go wapnem, a potém blok kamienny zmniejszony do połowy, był napowrót wmurowany dla zakrycia tego grobowca.”
Niebieski papier z brzegami złoconemi przyczepiony był u dołu akt i zawierał: „Lecz gdy przepomniano pokropić wodą wapna, ciało dziecka pozostało całe, bez zepsucia.”
Człowiek zwany Waszą dostojnością, zamyślił się chwilę, a potem akta na dawniejsze miejsce położył. Stał się on posiadaczem tajemnic wielkiéj liczby mieszkańców Paryża. Władza któréj zapragnął, tak straszną mu się wydała, że uczuł potrzebę spoczynku. Prawo ojcowskie mimo swéj surowości, dozwalało czasami preskrypcyi. Przebaczenie nie istniało dla ofiar Furgata! Ich akta były tu. — Kradzież tych była niebezpieczną, bo mogłyby wyśpiewać, to jest wykryć wątek, po którym wyśłedzonoby bandę. — Naczelnicy szajek złoczyńców byli zwykle bez litości. — Dla przewódcy zwykła dzikość, lub płoche okrucieństwo złodziei na publicznéj drodze, nie stanowiło dostatecznej władzy nad tém stowarzyszeniem, z pod praw ludzkich wyłamującém się.
Niekarność jest śmiertelną nieprzyjaciółką tych wszystkich band, które składają korporacyę na czas ograniczony.
Palacze, fałszywi szuani, towarzysze Jehu, nie wytrzymują natarcia żandarmów. Trzeba się udać w góry, ażeby znaleść kilka gniazd bandytów, którzy utrzymują okolicę w posłuszeństwie przez postrach... Nikt nie odważy się ich denuncyować. Kara nie prędko następuje, ale zemsta natychmiast.
W Paryżu złodziej zjada swych wspólników. — Zeznania zrobione pociągają, za sobą wykrycie wątku. — Ale Furgat z ulicy Św. Ludwika, wyższym był nad te nędzoty. Znał on wszystkie bandy, a żadna go nie znała. — Nieraz się przytrafiło, że morderca wyznał przed sądem, o spełnieniu zabójstwa, z rozkazu nieznanego mu przywódcy. Opowiadał on o wyrytym znaku na ramieniu tego zwierzchni ka galerników. Ale jego nazwisko... mieszkanie... było mu niewiadome; niemógł nawet opisać jego postaci. Nie wierzono tym zeznaniom, aż do okrycia bandy brodatego Dumollarda.
Dostojnik spojrzawszy na trupa Furgata, rzekł:
— Jednakże ten człowiek miał to wszystko, a kilka uderzeń sztyletu tak łatwo koniec jego władzy położyły.
W téj chwili obejrzawszy się zobaczył łysą głowę wychylającą się z otworu niezamkniętego w posadzce. Dwie małe szare źrenice spoglądały z zadziwieniem na dwóch ludzi nieznajomych, którzy niewiadomo jakim sposobem wcisnęli się do téj kryjówki.
— Kto jesteś? — zapytał się zwany Waszą dostojnością.
— Ktoś ty jest?... — odparł tonem szydzącym człowiek łysy.
— Lecz po coś tu przybył?
— Pomódz wam jeżeli zechcecie.
Ali wydobył swój puginał.
— Nie rób głupstwa — zawołał mały człeczek — mógłbym zamknąć otwór w posadzce na ciężki zamek, a przebylibyście parę tygodni w niebardzo wygodnem położeniu... Powróciwszy po dwóch tygodniach lub po miesiącu, znalazłbym was w przykrym stanie.
— Nie potrzebujesz się obawiać, nie myślimy ci nic złego wyrządzić — rzekł dostojnik widocznie wzruszony.
— O wiem o tém dobrze — odpowiedział człowieczek i spoglądając na trupa leżącego w kącie, dodał:
— Zabiliście Furgata... O zaszliście za daleko — niebaczni... Czy sądzisz naprzykład, że cię inni uznają za swego przewódcę? Odkryłeś tylko tajemne wejście i nic więcéj. Możecie przetrząść cały dom i cóż — nic nie odkryjecie — nic zupełnie.
Możecie zburzyć cały gmach i jeszcze nie więcéj znajdziecie, jak to, coście już poznali — a zaprawdę, niewieleście się dotąd dowiedzieli.
— Co potem nastąpi? zapytał pan Alego.
— Co nastąpi powiem wam zaraz. Oto rada zbierająca się tu co trzy miesiące dla sprawdzenia rachunków, spostrzeże pewnego wieczoru, że jakiś obcy człowiek, w gwałtowny sposób ogarnął władzę naczelnika, którego ona tylko ma prawo obierać. Panowie ci nie wezmą cię na tortury, oni nie lubią nieużytecznych okrucieństw, lecz szybko uwiną się z tobą.
— Jakiż jest sposób uniknięcia tego niebezpieczeństwa?
— Jest tylko jeden. A naprzód czy jesteś godnym dowództwa?
Mamy prawo być wymagającemi. Człowiek pewny, nie zdolny do zdrady, jestto coś bezwątpienia, ale nie dosyć na tém. Trzeba nam wysokiego rodu, obawy utraty towarzyskiego stanowiska... Jednem słowem, nasz zwierzchnik powinien się lękać o siebie samego.
— Cóż trzeba zrobić wtedy?
— Użyć mnie do interesu.
— Niech tak będzie.
Mały człowiek wydobył z kieszeni rewolwer, i wszedł do pokoju.
— Och! rzekł przybyły, zaraz widać jak jesteście nowicyuszami. Mogę być uzbrojony bez wzbudzenia waszéj obawy, albowiem was jest dwóch, a byłoby mi bardzo trudno zabić naraz obydwóch... tymczasem muszę czuwać nad własném bezpieczeństwem.
Człowieczek zbliżył się do ciała byłego Furgata.
— Co chcesz z nim zrobić? zapytał się nieznajomego. Przedewszystkiem należy zatrzeć ślady waszéj nieprzezorności. Czy pomyśleliście o tém?
— Nie.
— Widzisz więc, żem dobrze zrobił kiedy tu przyszedłem....
— Jaki masz w tém interes?
— Zawsze działam bezinteresownie! byłem w służbie u Furgata, bo jestem biedak. Kiedy jeden żyć przestał, służę drugiemu. — Chcesz po nim objąć następstwo, nie sprzeciwiam się temu. Ganię tylko nierozwagę rzucania się lekkomyślnie w tak niebezpieczne przedsięwzięcie... Zobaczmy naprzód gdzie jest mój pan dawniejszy!
Mały człowiek wziął z pułki flaszeczkę z ja kimś eliksyrem i wlał w usta Furgata kilka kropel cieczy.
— Już się z nim wszystko skończyło. Potém postawiwszy filakonik na dawnem miejscu — zawołał: Ponieważ Furgat nic żyje, należy go więc pogrzebać.

III.
W którym można widzieć jak pewien dzielny człowiek zakłada piwnicę, aby starych win się doczekał.

Nazajutrz około 4 godziny po południu, pewien człowiek wyglądający na mieszczucha, przebiegał ulice przyległe przedmieściowi Ś-go Marcina. — W przechodzie czytał on wszystkie napisy zawieszone na domach, oznajmiające o pokojach będących do najęcia. Przebywszy ulice Wierności, Ś-go Mikołaja i Château-d’Eau, zatrzymał się nakoniec przed jedną, kamienicą na ulicy Récollets — dwupiętrowej, na której wisiała tablica z napisem: „Piwnice do najęcia.“
Mały człowiek udał się do odźwiernego, który drzémał przed kominkiem, zkąd wydobywał się mocny odor skwarzących się w rądlu nerek. Przy jego nogach spoczywał wyciągnięty kot czarny z zielonemi oczami, w pozycyi kanoniczki — posilny obiad trawiącéj. A przed jedyném oknem oświecającém izdebkę — wisiała papuga piór pozbawiona, czy to naumyślnie czy przez starość i zdająca się pytać: po co ona na tym świecie żyje?
— Macie piwnice do najęcia? zapytał człowiek.
Odźwierny nie poruszył się.
— Hej tam! — krzyknął przybyły, bębniąc po szybach izdebki, czy mogę zobaczyć waszą piwnicę.
Przebudziwszy się teraz odźwierny, skoczył równemi nogami i zawołał:
— Mam się rozłączyć z moją Feruandą, o nigdy panie, nigdy!.. tak naprawdę jak to, że się nazywam Poitevin. Pan jesteś już dwudziestym, który chcesz kupić ją tego roku.
— Ale ja nie pytam się się o Fernandę, odparł pragnący nająć piwnicę.
— Biedne stworzenie! mówił Poitevin, który wstał i zdawał się wpadać w zachwyt, na widok swój papugi. Nikt tak dobrze jak ty nie wymawia imienia mojéj nieboszczki żony. No powiedz choć raz Melania!
— Melanio czekaj na mnie, ja się wkrótce z tobą połączę, wyszczebiotała papuga, tonem gniewliwym.
— Jest temu lat 30 panie, rzekł Poitevin z oczami wzniesionemi w niebo, jak kazałem wypisać te wyrazy na koronie z nieśmiertelników. Melania mnie oczekuje, a Fernanda przypomina mi ciągle moją przysięgę. Nigdy nie rozłączę się z przyjaciółką która stała się moją siostrą!
— Ale jeszcze raz, powtórzył człowiek widocznie zniecierpliwiony, mnie nie chodzi o kupno Fernandy.
Poitevin ciągnął daléj bez zmarszczenia się: O tak! chciano mi ukraść przyjaciółkę, panie — papugę wymawiającą 60 wyrazów.
— Pragnę wynająć piwnicę, przerwał mu znowu przybyły.
— Ach pan chcesz nająć piwnicę, trzeba było odrazu to powiedzieć, zaraz ją panu pokażę.
Poitevin wziął stary lichtarz stojący nad kominkiem, w którym pływał knotek umaczany w tłustości, potém zaświecił kaganek zaledwie jakie światło rzucający i rzekł do przybyłego:
— Proszę za mną, pokażę panu drogę.
Piwnica była dosyć obszerna, a więc zdawała się przydatną dla małego człowieka.
— Odebrałem znaczną ilość beczek wina z Hiszpanii, które pragnę aby się tu zestarzało, mam wielu subjektów, a wino nie zawsze przy nich jest bezpieczném.
— Pan jest negocyantem?
— Jestem fabrykantem krawatów.
Czynsz roczny z najmu piwnicy wynosił 60 franków. Człeczek zapłacił z góry za 6 miesięcy, dorzucił 5 franków za fatygę dla Poitevin’a i dodał, iż wieczorem wróci z winem i dwoma swemi towarzyszami. Wychodząc słyszał jeszcze jak Fernanda krzyczała z całego gardła: Czekaj na mnie Melanio!
W godzinę potem wózek obładowany beczkami, zatrzymał się przed domem na ulicy Récollets. Woźnica w towarzystwie kamrata w bluzie, zdjął beczki, a następnie w obec małego człowieczka, znieśli je do piwnicy.
Tu woźnica opatrzony w łopatę, wykopał głęboki dół, do którego wsunięto jednę pakę dłuższą od innych. Jego towarzysz wziął znajdujący się w wózku worek z kamieniami, młotek i kielnię. Paka została szczelnie obmurowaną, a następnie pokryta ziemią wilgotną i czarną z piwnicy. Potém trzy te osoby wyszły. Jednakże człeczek postępował na ostatku i zaledwie dwaj jego towarzysze wstąpili na schody, wtedy on szybko i ukradkiem wsunął po kilkakroć w świeże jeszcze obmurowanie pręt żelazny który trzymał w ręku.
Woźnica zwróciwszy się nagle zawołał.
— Co tam robisz Suryperze?
— Panie, odrzekł człowieczek, upewniam się czy wszystko dobrze jest wykonane.
Suryper zamknął drzwi na dwa spusty i uprzedził przechodząc koło odźwiernego, iż od czasu do czasu przyjdzie przekonać się o stanie swoich win hiszpańskich. Nadto dał mu swój adres: P. Suryper fabrykant krawatów 21-bis ulica de la Lune.
Umieszczenie pak i beczek w piwnicy, odbyło się w najzwyczajniejszy sposób; lecz nazajutrz szewc naprawiający stare obówie, opowiadał odźwiernemu z pewném zadziwieniem, że jego pies Roket zwykle cichy, spokojny, całą noc wył na dziedzieńcu.
— To jest mania wszystkich psów, odparł Poitevin, gdy ujrzą jakiego nieznajomego, który się im niepodoba. Moja Fernanda tak samo gotowa iść pól mili piechotą, aby dziobnąć swego nieprzyjaciela.
Rozmowa ciągnęła się w ten sposób, między odźwiernym i lokatorem sklepiku, kiedy Suryper, którego wcale się nie spodziewano, zjawił się na rogu ulicy. Była wtedy 6 godzina wieczorem, a działo się to 24 Listopada, kiedy już ciemna noc zapada o. tym czasie.
— Zapomniałem kłódki, rzekł wchodząc Suryper, idę jéj poszukać.
Odźwierny odpowiedział: — podam panu światło.
— Dziękuję wam, teraz skoro znam mą drogę, mogę iść do piwnicy z zamkniętemi oczami — dodał: Nie jesz obiadu dzisiaj?
— Moja zupa gotuje się, odrzekł Poitevin.
— Przydymi się, czuję to zdaleka.
— Tak pan mniemasz?
— Bezwątpienia!
Odźwierny wszedł do swej komórki, a Suryper zstępował po schodach wilgotnych i śliskich do piwnicy prowadzących. Przybywszy do drzwi, potarł zapałkę i zapalił ciemną latarkę, którą dobył z kieszeni. Potém zamknął starannie drzwi, zasłonił wiązką słomy okienko od piwnicy, oraz zatknął chustką dziurkę od klucza w zamku. Po upływie pół godziny Suryper zjawił się na dziedzieńcu, lecz tym razem z towarzyszem. Suryper trzymając butelkę wszedł do odźwiernego.
— Weź to, rzekł doń, chcę abyś pokosztował mojego towaru...
Poitevin był bardzo tą grzecznością wzruszony.
— Jesteś pan bardzo ludzki, powiedział kłaniając się nizko.
Lecz gdy radość z otrzymanego daru nie przeszkadzała mu być bardzo oględnym, zawołał wychylając się do sieni.
— Hej, panie, od kogo powracasz!
Towarzysz Surypera był już na ulicy, udając że wołania nie słyszy.
— O co ci chodzi? rzekł Suryper, skoro mnie pytasz zkąd się tu wziąłem.
— Ja nie do pana mówię, odparł odźwierny, lecz do tego jegomościa który tam idzie.
— Ten wysoki brunet?
— Tak jest....
Suryper parsknął śmiechem. — Zdaje się, zawołał, że lepiej widzisz wychodzących niż w chodzących....
— Dla czego?
— Gdyż on jest moim towarzyszem, który przyszedł ze mną.
— Oj! nie spostrzegłem go wtedy...
— Szedł tuż za mną, bo jest bednarzem z sąsiedztwa. — Teraz życzę wam dobrego apetytu i dobrej nocy! —
I pan Suryper złączył się ze swym towarzyszem. Obaj postępowali wolno, bo sąsiad Surypera opierał się na jego ramieniu. O kilka kroków daléj, wsiedli do fiakra na nich czekającego. Fiakr przebiegł most na kanale Ourcq i zniknął w ulicy Grangeaux-Belles.
Poitevin jeszcze niedowierzając wychylił się za próg domu.
— Dziwni ludzie tu przychodzą, — odezwał się szewc ze sklepiku...
— To nasz lokator piwniczny, ze swym przyjacielem.
— Wierzysz temu?
— Tak mi powiedział przynajmniej.
— Ale ja widziałem w przechodzie jego kamrata...
— Czy on jest czem niezwyczajnem?
— Jeszcze dotąd drżę cały. — Obwinięty on był w materyę jedwabną, która mu aż brodę zasłaniała, a miał postać z grobu wyjętego.... teraz się nie dziwię, że mój pies wył tej nocy.
— Doprawdy?.. rzekł Poitevin, dzwoniąc zębami.
— Wierz łub nie wierz, lecz jestem pewny że to jest upiór.
— Upiór w naszym domu — krzyknął odźwierny!
— Był on blady jak chusta, a oczy zionęły płomieniem.
— To święta prawda, żem go nie widział jak wchodził.
— 3ezwątpienia, jest on gilotynowany, któremu głowę przyszyto do kadłuba... Oto patrz na podłogę!
Paitevin przestraszony, ujrzał na ziemi długą strugę krwi.

IV.
Jan Deslions.

Czytelnik musi zrobić kilka kroków wstecz z nami, aby się dowiedzieć, jakim sposobem osoby będące przedmiotem naszej powieści, spotkały się z sobą.
— Mesnil stanowi majątek ziemski śród okolicy leśnej, o kilka kilometrów za Houdan. — Pałac w tej majętności, z powodu kilku resztek z przeszłości feudalnej pozostałych, zwany jest dość szumnie zamkiem. — W epoce w której zaszły wypadki tu opowiadane, Mesnil zamieszkiwał hrabia Nawarran. Hrabia od wielu lat żył samotnie i rzadko odwiedzał Mesnil. — Dwie służące i lokaj, cały dwór jego stanowiły. — Utrzymywano że hrabia był żonaty. W młodości miał utracić swą żonę i odtąd żyjąc zdała od świata, ciągle w podróżach, nie wiadomo gdzie przebywał. — Lecz jakże sobie miano tłumaczyć ową ciągłą prawie w zamku nieobecność — jak tylko namiętnością podróżowania.
Hrabia mógł mieć teraz około lat piędziesięciu. Smutny, małomówny, był wszakże lubiony w okolicy, gdzie dużo świadczył dobrodziejstw. — Rzadkie są siedziby na około Mesnil; trzeba przebyć wielki kawał lasu i dotrzeć aż do wzgórz Lafonitaine, ażeby napotkać domek gajowego Jana Deslions. — Magdalena Deslions wdowa po byłym podoficerze, żyła tu od lat wielu. Magdalena miała dwoje dzieci: Jana i Ludwikę. Jan był dzielnym chłopakiem. Wysoki i dobrze zbudowany, całą swą postacią objawiał siłę z wdziękiem zjednoczoną. — Kiedy zawiesił fuzyę przez ramię, mając futrzaną czapkę na głowie, ubrany w zieloną strzelecką kurtkę i wysokie myśliwskie bóty, to wtedy dziewczęta widząc go idącego do lasu, wszystkie wzdychały za ładnym młodzieńcem. To Jan Deslions strzelec — mówiono, a serduszka drżały wzdymając białe ich łona. Lecz Jan mimo to mijał dziewice obojętnie, zaledwo schyleniem głowy mówiąc im dzień dobry; bo dotąd żadna nie zajęła jego serca i żadna w nim się nie kochała z tej przyczyny, iż wszystkie jednakowo traktował, żadnej nie dając pierwszeństwa. —
Jan mieszkał w lesie, a jego dwaj nieodstępni towarzysze, dwa psy, byli: Gwido wielki afrykański wyżeł, chwytający w trzech podskokach sarnę i Ginewra, zwana zwykle Nerwa suka z rodzaju gończych, tak zmyślna, że jej prawie geniusz psi przyznawano.
Jan wracał do domu z zapadnięciem zmroku, kiedy na kominie jasny buchał ogień, a przy nim obracał się rożen z woniejącem pieczystem i stół pokryty śnieżnym obrusem czekał na biesiadników. Wtedy Jan po przywitaniu swej matki i siostry, zajmował w pośród nich miejsce, będąc przez obie kochany.
Ludwika była o ośm lat młodsza od swego brata. Jakim sposobem ten blady i jasnowłosy kwiatek, ta anielska postać, te niebieskie źrenice — jakim cudem ta drobna dziewicza główka, te żyłki rysujące się na białych rączkach, jakim sposobem to wszystko nie sponiewierało się, nie zniszczało śród prostego, sielskiego życia? Wszystko w tej dziewczynie objawiało albo szlachetniejsze pochodzenie, albo dziwactwo natury. To prawda, że dobra Magdalena pielęgnowała oboje dzieci i kochała je ta dzielna kobieta. — Dla czegóż więc, od najmłodszego wieku, odkąd nauczono ich składać rączki i wznosić oczy do nieba, Magdalena kazała im co wieczór powtarzać.
— Módlcie się za Piotra Deslions. — Nie przepomnijcie po uczynieniu krzyża świętego, błagać Boga o spokój jego duszy... Z wami moje biedne dzieci nie uważam się nigdy za wdowę.
Jakim więc sposobem Piotr Deslions zakończył życie? czy Magdalena w tenczas inne okolice zamieszkiwała? i które?
Tego nikt i nigdy nie mógł się od niej dowiedzieć. Wszakże dopiero po jego śmierci, Magdalena schroniła się do tego domku w lesie. Napróżno Jan przyszedłszy do poznania, żądał od matki wyjaśnienia tych wyrazów... Ona tylko ocierała łzy i nic nie odpowiadała.
Nareszcie pewnego dnia Jan będąc bardziej natarczywy zawołał: — Matko, jeżeli jego zgon był wypadkiem zbrodni, o wtedy potrafię się zemścić!
Magdalena natenczas zaczęła drzeć, bladła i tocząc wzrokiem na około, mówiła:
— Janie, nie mówmy nigdy o tém, gdyż nas może spotkać nieszczęście!
Pełnomocnik hrabiego, zatrzymawszy się jednego dnia przed domkiem Magdaleny, rzekł do niej.
— Matko Deslions, macie dorosłego syna?
Ona utkwiwszy swe przenikliwe oczy, które umieją w głębi duszy wyczytać odpowiedziała:
— Tak panie —
— Ile ma lat?
— Wkrótce skończy rok dwudziesty drugi.
— A jaki stan chcecie mu obrać?
— Jeszcze żadnego mu nie obmyśliłam. — Jan chciał być marynarzem — obiedz cały świat..... W piętnastym roku, opuścił dom aby zostać majtkiem.... popłynął do Ameryki, do Brazylii, potem do Indyi i już nie wiem gdzie. Widział ludzi branżowych i kobiety miedziane; mówi wielu językami wszystkich tych części świata. — Od dwóch lat wrócił do domu, odtąd pragnę go zatrzymać przy sobie. Starzeję się coraz więcej i mogę w krótce umrzeć, a umierając trzeba żeby Jan był obecny kiedy będę musiała oddać ostatnie tchnienie, żeby ostatni wyraz mój usłyszał, który powinnam powiedzieć mu do ucha.
— A więc rzekł znowu intendent, — jest jeden sposób bardzo prosty, zatrzymania go przy sobie.
— Jaki?
— Hrabia Navarran potrzebuje dzielnego chłopca, któryby przeszkadzał psotnikom w niszczeniu zwierzyny. Ofiaruje więc miejsce dla waszego syna. Strzelcem być jest to stan mający swe niebezpieczeństwa niekiedy, lecz i łupieżcy leśni nie są tu zbyt straszni, — zresztą hrabia nie będzie wymagał zbytecznej surowości.
— Dziękuję panu — odpowiedziała Magdalena, pomówim o tem z Janem.
— Jeżeli ta posada mu się spodoba, powiedz ażeby przyszedł do Mesnil. Jutro z rana przedstawię go hrabiemu. — Dajemy sto franków miesięcznie; można z tem żyć dosyć wygodnie.
Wieczorem, obiadując, Magdalena powiedziała synowi o propozycyi jaką jej zrobiono — Jan długo się wahał.
— Matko, rzekł, — pragnąłbym chętnie zostać z wami, ale czuję że mnie coś pcha w świat daleki. — Słyszę tajemny głos, który woła: idź! ciągle idź naprzód, naprzód! — Słyszałaś historyą opowiadaną przez naszego proboszcza, o magach nie znających swej drogi, a postępujących za przewodnictwem gwiazdy. — A więc matko, zdaje się mi, że i ja mam swą przewodnią gwiazdę!...
Magdalena schyliła czoło, — głębokie westchnienie wydarło się z jej piersi.
— Janie! odezwała się uroczyście, — pójdziesz za twą gwiazdą po mojej śmierci.
— Matko! krzyknął Jan łkając — a objąwszy okrył pocałunkami jej zorane marszczkami lica i siwe włosy.
— Janie, mówiła dalej, — potrzeba abyś usłyszał mój ostatni wyraz.... Sądzę, że nie będziesz na to długo czekał. Trzeba abyś został z nami.
Nazajutrz o dziewiątej godzinie, Jan poszedł do Mesnil. Intendent kazał mu wejść do pokoju, a hrabia Nawarran, palący cygaro w sali na dole, nie dał długo czekać na siebie.
— Oto panie hrabio — rzekł intendent — młodzieniec o którym wczoraj mówiłem.
Hrabia spojrzał na Jana i badał go w milczeniu oraz z pewnem rodzajem podziwu. Po jego czole przebiegła chmura, a oczy rzucały błyskawice.
— Jak się nazywasz? nareszcie zapytał dźwięcznym głosem.
— Jan Deslions panie hrabio.
— Twoja matka czy pochodzi z tutejszej okolicy?
— Ona zamieszkuje tu oddawna panie hrabio.
— Co robi twój ojciec?
— Umarł kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Był on sierżantem w linii, dzielny żołnierz, bo nam zostawił jako pamiątkę po sobie krzyż legii honorowej, który jest zawieszony w pokoju mojej matki.
Hrabia potarł czoło jakby chciał spędzić myśl natrętną.
— Podobasz się mi zupełnie, rzekł zrobiwszy kilka kroków po pokoju — i dodał: obejmiesz obowiązki kiedy zechcesz.
Intendent otworzył drzwi i dał znak Janowi Deslions aby wyszedł. Jan nie ruszył się z miejsca.

V.
Hrabia Nawarran sprzedaje klejnoty.

— Przebacz panie hrabio, rzekł nie zmięszany, mam jedną proźbę panu przedstawić.
— Mów.
— Panie hrabio, byłem marynarzem, mam pewne nawyknienia, mogące się panu niepodobać.
— Lepiej że zaraz je wypowiesz, a więc...
— Panie hrabio, marynarz nosi kapelusz ceratowy i bluzę niebieską lub różową, jest to jego mundur
I cóż.
— A więc, nie chcę nosić liberyi...
Hrabia chwilę stał zadziwiony, spoglądając na tego który tak przemówił do niego.
— Więc dobrze mój chłopcze, ubieraj się jak ci się podoba.
Nateraz Jan ukłonił się i poszedł za intendentem. Hrabia sam pozostawszy, rzekł do siebie.
— Jest to chłopiec, z którego można wiele zrobić.
Gwido i Ginewra oczekujące przed kratą pałacu, podskoczyły z radością ujrzawszy swego pana — powiedzianoby iż rozumieją, że i one wchodzą do obowiązku.
— Tak moje dzielne pieski — rzekł Jan głaskając ich przyjaźnie: będziemy pracować razem we troje.
Ludwika uściskała serdecznie swego brata i śpiewała cały dzień, tak była radą że Jan z niemi pozostał.
W kilka dni potem hrabia kazał przywołać Jana i rzekł mu:
— Mój chłopcze, w tej chwili nie mogę jechać do Paryża; mam ci dać pewne zlecenie do wykonania.
Hrabia otworzył szufladę, z której wyjął naszyjnik brylantowy — a potém rzekł:
— Trzeba to spieniężyć u pierwszego lepszego jubilera. Oto jest pismo, w którem daję ci zupełne pełnomocnictwo i które posłuży ci do udowodnienia w razie potrzeby, dla czego ten mały majątek znajduje się w twojem posiadaniu.
Jan był zakłopotany.
— Ile to może być warte — zapytał się: — nie jestem znawcą, i boję się być oszukanym.
Hrabia ruszył ramionami, dla okazania mu swej obojętności co do ceny, jaką można było otrzymać za te kosztowności.
— Ech, ech, zawołał obojętnie — weź tyle ile ci dadzą, ja zawsze będę zadowolony.
Złożył kosztowności w pudło, z którego je wyjął, a następnie oddał go Janowi Deslions.
Jan w godzinę potem pojechał do Paryża, i udał się do kilku jubilerów dla okazania swego towaru.
Jeden ofiarował mu 200,000 franków.... Jan zdumiony, nie mógł uwierzyć, żeby ta odrobina świecących kamyczków, miała tak wielką wartość. Lecz drugi sumienniejszy od pierwszego, stargował je za 235,000 franków. Zatrzymał pismo, którem hrabia Nawarran uprawnił tę sprzedaż i podpis.
— Chodź zemną do Banku, rzekł jubiler, tam są złożone moje fundusze.
W drodze jubiler rozmawiał z Janem.
— Twój pan hrabia ma wielkie zaufanie w tobie, kiedy ci powierzył taki interes do zrobienia.
— Dla czegożby hrabia nie mógł mi ufać — odpowiedział Jan.
— A więc zna cię już oddawna!
— Nie zna mnie wcale. — Jestem gajowym w Mesnil i tylko dwa razy mnie widział.
Jubiler był zdumiony: jednakże gdy papiery Ja na były w porządku, doręczył mu 235,000 franków.
Jan wrócił do Mesnil i składając sumę pieniężną na biórku hrabiego, rzekł:
— Obawiam się czy pan hrabia nie osądzi mnie za niezręcznego.... ten który mi ofiarował więcej, dał mi 235,000 franków.
— To bardzo dobrze Janie — odpowiedział hrabia i rzucił pieniądze do szuflady bez przeliczenia.
Skoro Jan wyszedł, hr. Nawarran odszukał między biletami bankowemi jeden sto frankowy, którego róg w szczególny sposób był nacechowany: na grzbiecie tego biletu znajdowało się ołówkiem napisane: 235.
— To jest wybornie, rzekł hrabia: odszedł spokojnie nie zaczekawszy, abym mu dał 20 franków wynagrodzenia za drogę. Trzeba mu zostawić czas do rozwagi. — Tej nocy pomyśli on sobie, ile to można zrobić z 235,000 franków... Jutro rozważy jakby było można z łatwością umknąć do Hawru i wsiąść na okręt... I w końcu powie sobie: jakiż ze mnie jest niedołęga — ale zobaczemy....
Od tej chwili dwa miesiące upłynęło. Jan biegał z swemi psami po lasach. Wstawszy rano, szedł w drogę; polubił teraz las jak dawniej morze. Zostawiwszy dosyć czasu do rozwagi gajowemu, nad swoją uczciwością, hr. Nawarran kazał go do siebie przywołać.
— Janie — rzekł doń hrabia, potrzebuję ciebie do spełnienia małego interesu. Zapewne wiesz gdzie jest bank francuzki?
— Tak panie hrabio, byłem tam z jubilerem.
— Dobrze. Oto masz bilet bankowy na 500,000 franków, trzeba go jeszcze dzisiaj zmienić na gotówkę.
— Dobrze panie hrabio.
Napróżno hr. Nawarran śledził tajemnie na twarzy leśniczego wzruszenia, lub jakiej bądź oznaki pożądliwości. Nic z tego nie zdradzało uczciwe oblicze młodzieńca. — Cyfra pieniężna była dlań obojętną, gdyż majątek ten nie był jego własnością. Nie okazał on podziwu, ani wzruszenia, jak gdyby szło o dostarczenie zwierzyny, lub fuzyi.
— Ale to niewszystko, rzekł znowu hrabia. Muszę wyjechać i nie będę w domu przez ośm dni, trzeba więc zatrzymać te pieniądze u siebie, do mego powrotu.
— Zachowam je.
— Dziś mamy piątek, złóż pieniądze w domu w miejsce bezpieczne, po powrocie z Paryża, oddasz mi je w sobotę lub przyszłą niedzielę.
Hrabia oddał oblig, a Jan wrócił spokojny do swego domku. Zdiął swój myśliwski ubiór, w jego zaś miejsce włożył ubranie świąteczne, wsiadł do bryczki i udał się do Houdan. — Z tamtąd wsiadł na odchodzący pociąg do Chartres i stanął na południe w Paryżu. Iść z dworca kolei Montparnasse do Banku, było spacerem dla takiego piechura jak Jan Deslions, Przybywszy do Banku zapytał się woźnego gdzie się ma udać. Tam ujrzał wózki napełnione tysiąc-frankowemi banknotami i skrzynki złotem ładowne jakby w jakim magazynie owsa, lub pszenicy.
— Jest się tu czem zabawić, rzekł woźny, który go do kasy prowadził.
— Nic bardzo — odparł Jan, mnie to wcale nie bawi, tym więcej że woń atramentu i papierów głowę mi zawraca.
— Ach wybornie — otóż już jesteśmy w kasie, udaj się pan do tego urzędnika kasyera.
Jan wsunął przez kratkę obligacyą. Kasyer obejrzał ją z uwagą i oddal drugiemu urzędnikowi.
— Chciéj pan zaczekać — odezwał się do Jana.
W kilka minut odliczono mu summę w 50 paczkach po 10 tysięcy zawierających. Jan schował je do woreczka skórzanego, który przymocował pasem do bioder, a przebywszy kurytarze, dostał się nareszcie na podwórze, a z tamtąd na ulicę de la Valliere.
Na drugiéj stronie ulicy stał powóz odkryty. W głębi jego siedziała kobieta rzadkiéj piękności, rozmawiająca z młodzieńcem, ubranym według najświeższej mody. Dama bawiła się wachlarzem. Pewien uśmiech jakkolwiek wymuszony, dodawał jéj przecież wdzięku. Kapelusik wielkości muszli okrywający błąd włosy, przywiązany był kokardą z niebieskiéj wstęgi. Kapelusik na téj główce, wyglądał jak motylek siedzący na krzaku róży. Kibić jéj wiotka i błyszcząca, za każdym poruszeniem skrzypiała jedwabną suknią.
Ujrzawszy wychodzącego Jan a Deslions, młodzieniec wysiadł z powozu.
— Czy nie jesteś pan leśniczym hrabiego Nawarran — zapytał się nieznajomy.
— Tak panie.
— Nazywasz się Jan Deslions?
— Odkąd przyszedłem na świat.
I Jan pomyślał sobie. Czego chce odemnie ten panicz, który wysiadł ażeby ze mną mówić? Paryżanie są niebezpieczni. Czytałem nieraz w gazetach, iż używają najdowcipniejszych sposobów ażeby sobie cudze pieniądze przywłaszczyć. Trzeba się mieć na ostrożności.
— Jestem baron Maucourt — mówił znowu młodzieniec, hrabia Nawarran przybył umyślnie, a że jego powóz leciał spieszniej niż twoje nogi, przeto miał czas dać mi zlecenie.
— Jakie zlecenie, — zapytał Jan przyciskając rękami pas pokrywający worek z pieniędzmi.

VI.
W którym Jan otrzymuje pensją roczną dwudziestu tysięcy franków.

Hrabia Nawarran ma zrobić małą wycieczkę rzekł baron Maucourt.
— Pan hrabia powiedział mi to rano.
— Imasz zachować u siebie do soboty 500,000 franków które tylko co odebrałeś dla Diego.
— To zupełnie prawda — odpowiedział Jan.
— A więc hrabia nie opuszcza Paryża dopiero dziś wieczorem, — ponieważ obawia się aby mu niezabrakło funduszu w drodze, kazał mi oznajmić, abyś czekał na niego u pani Fer, która tu siedzi w powozie. Hrabia ma z nami obiadować, rachuje więc że cię tam spotka.
Jan zamyślił się. — Jakim sposobem ten nieznajomy mógł wiedzieć tak dokładnie wszystkie szczegóły, to go zastanowiło, bo też nikt inny tylko hrabia zdolny był znać swe interesa? Nieznajomy na zwał mnie po właściwem nazwisku, wiedział ile odebrałem pieniędzy i o zamierzonéj podróży hrabiego Nawarran. Cobądź przecież nie wydrą mi tak łatwo pięćkroćstotysięcy franków, będących w moim worku. Co by rzekł hrabia, gdyby mu zabrakło pieniędzy w drodze. Nakoniec Jan powiedział sobie, że wieczorem wróci do domku. O dziewiątéj godzinie odchodzi pociąg do Houdan. Jeżeli hrabia nie przybędzie do téj pani, jak mu to oznajmiono, to sobie myślał Jan, iż spełni swą powinność, czekając nań bezużytecznie. Spóźni on się tylko z powrotem o jakie 5 lub 6 godzin, a że hrabia ma być w podróży kilkanaście dni, nie stanie się więc nic zdrożnego, jeżeli natychmiast nie wróci do domu.
— A więc, odezwał się nareszcie do młodzieńca, racz mi pan dać adres téj pani.
— Bynajmniéj — odpowiedział baron Maucourt. Paryż jest pełen niebezpiecznych zasadzek, byłoby nierozsądnie chodzić po mieście, z tak wielką summą pieniężną, jaką masz przy sobie. Wsiądziesz z nami do powozu.
— Ja? zawołał Jan osłupiały.
— Nieinaczéj — byłeś pan marynarzem, nieprawdaż?
— Tak panie.
— A więc, ja sam byłem porucznikiem w marynarce. Marynarz i żołnierz wszędzie są na swojem miejscu.
I wziąwszy Jana za rękę, baron Maucourt pociągnął go do powozu, służący otworzył drzwiczki, baron zajął miejsce obok damy, Jan zaś na przodzie. Woźnica zaciął konie a powóz ruszył na ulicę Vivienne i bulwary.
— Przedstawiam pani uczciwego człowieka, rzekł baron do pani de Fer, która wdzięcznym uśmiechem odpowiedziała na przedstawienie Jana.
— Pamiętaj pan nazwisko téj damy, rzekł porucznik marynarki, zwracając się do Jana. Maryanna de Fer tak nazywają panią i żadna kobieta lepiej nie była nazwana.
Jan trzymał ciągle ręce na worku z pieniędzmi, powóz zawrócił się na pola Elizejskie. Na końcu ulicy Ponthieu, młodzieniec wydobył zegarek.
— Jest dopiero wpół do trzeciéj, hrabia nie przybędzie zapewne jak o szóstéj — możemy więc przejechać się po lasku.
— Z przyjemnością — powiedziała pani de Fer.
— Pan bezwątpienia jesteś po śniadaniu? zapytał baron Jana.
— Tak panie.
— Zatem, możesz korzystać ze sposobności zaznajomienia się z Bulońskim laskiem w porze, w któréj najwięcéj bywa eleganckiego świata.
Tym sposobem leśniczy Jan Deslions nagle znalazł się nad brzegiem jeziora w powozie o ośmiu resorach, z pięćkroćstotysięcznym kapitałem. Gdyby przetrząśnięto kieszenie wszystkich pań i paniczów, którzy się pawili w ekwipażach, w uprzywilejowanéj alei, z pewnością nie zebranoby tak pięknéj sumki: dla otrzymania jéj, trzebaby było zabrać im całą ich tualetę i spieniężyć. W takim razie suknie i szale dałyby może pięćkroćstotysięcy, ale damy wówczas nie byłyby warte i szeląga. — Pani de Fer witała skinieniem głowy dwie lub trzy damy, który ch powozy krzyżowały się z jéj ekwipażem: mówiąc do widzenia wieczorem! Baron także wielekroć uchylał kapelusza, zapewne swym znajomym, a Jan musiał żałować, iż niesprawiedliwie swych towarzyszy podejrzywał.
— Co myślisz o lasku Bulońskim, zapytał się były porucznik marynarki.
— Wolę moje lasy — odpowiedział Jan. — Tu trawa pachnie pomadą, która mi wstręt sprawia, a drzewa cuchną cygarami.
O w pół do szóstej powuz zwrócił się na ulicę Marbeuf i zatrzymał się przed domem świeżo ukończonym, prawdziwym cackiem zbudowanym z ciosowych kamieni. — Baron Maucourt podał rękę Maryi de Fer, która lekko zeskoczyła ze stopnia powozu, — a potem rzekł do Jana: — Chodź pan z nami. — Służący w liberyi otworzył drzwi sklanne, dające wstęp do przedpokoju.
— Czy hrabia Nawarran nie przybył jeszcze? zapytała się Maryanna.
— Nie pani — odpowiedział służący, świadomy o kim jest mowa.
Maryanna odezwała się do Barona: — O której więc hrabia przyrzekł przybyć?
— Hrabia przyjedzie zapewne wieczorem, przypuszczając że zatrzymany interesami, nie mógł zdążyć do nas na obiad.
Jan poniósł znowu ręce na swój worek skórzany.
— A więc panie Janie, — zechcesz wejść do małego salonu i opowiesz nam swoje podróże do Indyj, — gdyż żeglowałeś do Indyi, jak mnie o tém zapewnił hrabia.
— Tak panie, podróżowałem po trochu wszędzie i muszę wyznać że nie spotkałem dotąd nikogo tyle ośmielającego jak pani i pan Baron.
— Co do mnie jestem dobrem stworzeniem — odrzekła Maryanna z uśmiechem — a co się dotyczę pana Maucourt, od chwili kiedy człowiek zacznie żeglować, duch marynarza zniewala go do okazania się uprzejmym jak tylko być można.
Wszyscy weszli do salonu z przepychem umeblowanego. Jan zdawał się być przeniesiony, do pałacu z tysiąca nocy i jedna.
— Daj mi to pan — rzekła Maryanna — z minką wyzywającą. — i odebrawszy kapelusz z rąk Jana, oddala go służącemu.
Teraz — mówiła znowu pociągając go na dywan, w którym zdawało się iż utonie — powiedz mi czy kiedy kochałeś?
Zapytanie to sprawiło bolesne uczucie w sercu Jana. Jego oczy zamknęły się, on sam zmartwiał jak pojedynkujący się, który odebrał śmiertelny cios w sam środek piersi. Jednak uczucie nieprzyjemne prędko minęło.
— Nigdy pani, — odpowiedział Jan zimno.
Maryanna przybliżyła swoje krzesło i położywszy łokcie na kolanach, obiema rękami objęła swą głowę, a w oczach jej błyszczał ogień miłosnego wyzwania.
— Bądź szczerym — rzekła. — Czy wiesz że jesteś wcale pięknym chłopcem i posiadasz wszystkie warunki podobania się.
Maryanna oczy utkwiła w źrenicach Jana, który w tej chwili mocno był zakłopotany. Śnieżne ramiona dobrego stworzenia okazały się w całym blasku, a jej obnażone ręce, cudnie wymodelowane, zwiększały jeszcze pozę, jaką teraz przybrała kusicielka Jana.
— Czy prędko przyjedzie pan hrabia? odezwał się leśniczy.
Maryanna gniewnym giestem objawiła nieukontentowanie.
Otworzyły się podwoje, a służący zawołał:
— Pani Venucci!
— Pani Van-Hoet!
— Panna Praise!
— Przybywajcie moje piękne! mówiła Maryanna, jesteście zawsze kokietkami, nawet w późnem przybyciu w odwiedziny.
— Zatrzymał mnie książę, odezwała się Venucci.
— Moja modniarka nie mogła wydążyć, rzekła z kolei panna Praise; przymierzałam prześliczne ubrania.
Służący znowu zawołał we drzwiach.
— Jego wysokość Riazis-Bey! Książę Trebizondy!
Damy okryły grzecznościami nowo przybyłych, najwięcej zaś łaskawemi okazały się dla Jego Wysokości, który był literalnie zasuty dyamentami.

VII.
Wino, gra i piękności.

Było to ciekawe stworzenie, z cerą bronzowąi czołem w tył pochylonem, noszące z powagą nos papuzi nad wąsami tak gęstemi i twardemi, że możnaby mniemać, iż sobie do warg przylepił ogon koński. — Ogromny dyament błyszczał mu u krawata, sześć mniejszych dyamentów służyły za guziki do kamizelki, a jego czarne i obrośnięte palce, przeładowane były drogiemi kamieniami różnych kolorów. — Trzeba też wtedy było widzieć ogniste spojrzenia owych dam! — Obrzydła ta małpa, nie mogła się opędzić ich przy mileniom. — Maryanna usiadła do fortepianu i zagrała walca il Baccio.
— Pani, obiad gotowy — rzekł służący.
— Bez wątpienia — odezwała się Maryanna do barona Maucourt, widzę że hrabia Nawarran dopiero na wieczór do nas przybędzie.
— Uprzedził mnie, abyśmy z obiadem na niego nie czekali, odpowiedział były porucznik marynarki.
— Do stołu krzyknęła panna Praise.
— Do stołu!
Maryanna zbliżywszy się do Jana Deslions i biorąc go za rękę, rzekła z miną trochę zadąsaną:
— Pan będziesz obiadował z nami!
Jan wybełkotał kilka niezrozumiałych wyrazów.
— Żadnych ceremonii! dodał baron. — Mamy jedno nakrycie zbywające, a ponieważ odbyłeś z nami przejażdżkę po lasku Bulońskiem, przeto godnym jesteś zjeść razem obiad u stołu Maryanny!
Całe towarzystwo przeszło do sali jadalnej. Jan jeszcze lepiej ściskał swój skórzany worek-. — Został on umieszczony między Maryanną i Venucci, blondynką i brunetką, Jan był głodny, jadł więc z całym apetytem. — Nie pojmował on, dla czego przed każdym gościem postawiono pięć kieliszków, rozmaitość win bynajmniej nie objaśniła mu tej zagadki, gdyż znajdował że wina nic nie straciłyby na swej dobroci, gdyby je pito skłankami. Lokaje byli dlań bardzo usłużni. — Skoro wypił przez grzeczność jeden kieliszek, natychmiast go napełniali. Jan musiał nareszcie zauważyć że Venucci, była bardzo piękną osobą, oraz że Maryanna miała zupełną słuszność ubierania się w suknie, które jej ramiona i gors bynajmniej nie osłaniały. — Po obiedzie wszyscy przeszli do gabinetu gdzie podano cygara, czarną kawę i likiery. — Baron przysłużył się Janowi cygarem ciemnemi czworograniastem, jakiego jeszcze nigdy nie probował; popiół miało bielutki, a zapach rozkoszny.
— Gdybyśmy zrobili partyą gry — odezwał się Riazis-Bey.
— Miałem wam to sam powiedzieć, odrzekł baron.
Lokaje wkrótce ustawili stoliki i przygotowali karty. Riazis-Bey stasował grę. Maryanna zapytała Jana: czy kiedy probował szczęścia w karty?
— Kiedy byłem na okręcie — odrzekł, — graliśmy często w pikietę.
— Nie grałeś nigdy w lancknechta?
— Nigdy.
— A więc cię nauczę.
I w dwóch pociągach pokazała mu grę.
— Jan coraz bardziej ściskał swój pas z pieniędzmi.
— Dzień dzisiejszy nie byłby zupełnym — zawołał baron, — gdybyś go nie zakończył lancknechtem.
— Jestem pewny że wygrasz!
— Nie mam pieniędzy, odrzekł leśniczy.
— Wiele masz przy sobie?
— Mam dziewięć franków i 20 centimów.... ale potrzebuję 3 franki na zapłacenie biletu na kolej żelazną.
— A więc biję twoje pięć franków. — Baron położył kilka kart....
— Wygrałeś! dziesięć franków to czyni 20. — Ho, ho masz pan szczęśliwą rękę.
Jan trafił trzynaście razy. To uczyniło wygranej 20,480 franków.
— Biorę bank — zawołał Riazis-Bey.
I zmięszał talią, wydobywszy pierwej 50,000 franków w biletach bankowych.
Jan przegrał wszystko co wygrał.
— Pan hrabia jak widzę nie przybędzie, muszę więc pośpieszyć, abym się nie spóźnił na pociąg.
— Jeszcze jedną partyę — zawołał baron!
— Nie mam więcej pieniędzy — zabrałeś mi pan moje 5 franków.
— A to? rzekł baron, sztuknąwszy lekko w worek skórzany z pieniędzmi.
— To nie moje — odparł Jan.
— Ale co wygrasz będzie twojem.
— Bynajmniej, panie!
— To za wiele! krzyknęła Maryanna, — jesteś dziwnie dobrodusznym człowiekiem.
— Ach, ach! odparł Jan, oglądając się na około z groźną miną.
Czy przypadkiem sądzicie, że byłbym zabrał wasze 20,000 franków, które niedawno wygrałem, ja co tylko 100 su miałem wam do dania?
— I cóżbyś z niemi zrobił? zapytał baron.
— Ja — odparł Jan podnosząc dumnie głowę, byłbym je rozdał między te panie!
— Brawo — krzyknęła Maryanna, wybuchając śmiechem.
— To jeszcze nie wszystko — dodał Jan, jadłem u was obiad, w zamian przyślę wam sarnę.
I powiedziawszy to, wyszedł spokojnie, trzymając zawsze ręce na worku z pieniędzmi — kiedy już zniknął, Maryanna zapytała barona Maucourt:
— List od hrabiego Nawarran?
— Oto jest.
List obejmował tylko te wyrazy: „Daruję wam 500,000 franków, jeżeli potraficie je dostać, bez skradzenia.”
— A więc przegraliśmy, — rzekła Maryanna.
Jan pospieszał na dworzec kolei Montparnasse. Ci coby widzieli młodzieńca lecącego, aby trafił na pociąg, aniby im przez głowę ta myśl nie przeszła, że on ma przy sobie tak wielką sumę pieniężną a przed chwilą wygrał 20,000 w lancknechta.
Jan powróciwszy do domu, ukrył worek z pieniędzmi w szufladzie po obwinięciu go w sukno; potem zamknął szafę i wziął klucz do siebie.
Następnej Soboty poszedł do Mesnil i rzekł do hrabiego Nawarran:
— Panie hrabio, przyniosłem ci, co mi oddano dla pana.
— To dobrze mój chłopcze.
— Kazano mi jeść obiad w domu... gdzie oczekiwano na pana hrabiego.
— Ach! przypominam sobie — ale nie potrzebowałem spotkać się tam z tobą.
Jan ukłonił się i gdy już miał odejść: Zrobiłem ci wiele przykrości, obciążając cię tak wielkim depozytem?
— Bynajmniej, panie hrabio.
— Nie obawiałeś się zgubić tej summy?
— Ani jednej chwili.
Hrabia poglądał z zadumą na Jana zdążającego do lasu.
— Na honor, rzekł hrabia do siebie: mam dużo ludzi na me usługi Bankierów, lekarzy, adwokatów, zbirów gotowych na wszystko.... brakowało mi tylko uczciwego człowieka!...
Hrabia Nawarran usiadł przy biórku i napisał:

Do pana Surypere Negocyanta
21 bis, na ulicy dc la Lunę w Paryżu.

„Bądź gotów na nocną schadzkę.”
„Rzeczy nie idą porządkiem.“
„Zdrada gdzieś się ukrywa.
— Papiery których oczekiwałem ze Smyrny, nie przybyły. Jakim sposobem mógł się rozbić okręt Młoda Karolina? Zaczerpnąwszy bliższych wiadomości, 17 Kwietnia nie było burzy na Śródziemnem morzu. Jeden człowiek tylko się wyratował. — Ali przeklęty duch muzułmanina.”
Potem następowało kilka wierszy nieznanym pismem, przeplatane cyframi.

VIII.
Pagórki Chaumont.

Hrabia Nawarran wsiadł na koń i sam wrzucił list do skrzynki, umieszczonej przy dworcu kolei w Chartres. Nazajutrz udał się do Paryża, gdzie od rogatek zajął miejsce w powozie stawającym na placu, który go zawiózł do mieszkania na ulicy Tour d’Auvergne. — Był to dom niepozorny i bardzo skromnie umeblowany. — Hrabia kupił go za 95,000 franków. Rzecz rzadka w Paryżu, która najwięcej skłoniła nabywcę do kupna, że architekt zaniedbał postawić izdebki odźwiernego, jak to jest w zwyczaju. Nie ma izdebki, nie było też i odźwiernego. Możnaby sądzić, że nic nie przeszkadza właścicielowi, do nietrzymania portiera, jeżeli go nie potrzebuje, lub może się bez niego obejść. Jest to błędem. — Odźwierny wydalony ze służby a zatem niezadowolony, roznosi skargi i plotki w sąsiedztwach, a wtedy gadają ludziska:
— Chce obejść się bez odźwiernego, widać pragnie unikać świadka! — Sąsiedzi wiedzeni ciekawością, szpiegują kto wchodzi i wychodzi z domu. Czatują na faktorów, ażeby dociec, czy zuchwały nowator obchodzący się bez portiera, odbiera dużo listów, czy te listy pochodzą z miasta, czy z prowincyi... Każda ulica w Paryżu jest małem miasteczkiem ze swemi ploteczkami, zazdrościami i swarami rodzinnemi. Paryżanie chorują na manią żartowania z mieszkańców prowincyi; ale ci gdyby chcieli, mogliby na nich dowoli odwetować. — Zgoła, kiedy hrabia Nawarran potrzebował wejść do domu, to tylko przeszedł dwa schodki, otworzył i zamknął na klucz bramę, a raz będąc już u siebie to najdomyślniejszy z ciekawych, nie doszedłby co robił, a tem bardziej co się tam działo.
Tego dnia hrabia Nawarran wszedł do domu około trzeciej godziny po południu. — Był sam, a w jego nieobecności cały dom był niezamieszkały. Jednakże człowiek który wyszedł z niego o 10 godzinie w nocy, nie był podobny do niego, jedynie chyba tylko co do wzrostu. — Trzeba więc, żeby hrabia miał ważny powód niebyć poznanym. — Kolor jego włosów, układ jego brody, cera nawet, były zupełnie zmienione. — Na rogu ulicy wsiadł do jednokonnego fiakra, od wielu dni zabłoconego, który nie mógł zwrócić niczyjej uwagi — Na koźle obok woźnicy siedział pan Suryper, ujrzawszy hrabiego, otworzył mu drzwiczki.
— Do Chaumont — zawołał hrabia, — Suryper wsiadł znowu na kozioł.
Po przybyciu na ulicę Possard’a, woźnica wjechał w otwartą bramę, która wnet się za niemi zamknęła.
— Bądź gotów na 2-gą godzinę — rzekł hrabia do woźnicy.
Wkrótce hrabia wyszedł z Suryperem i udał się do piwiarni na ulicy Villette pod znakiem Wielkiego Zwycięzcy. Wyjął kilka cygar, a zapaliwszy jedno jakie się zdawało najlepsze, rzekł do Surypera:
— Co masz z nowin do udzielenia.
Muzułmanin spiskuje. — Usiłował cię śledzić, lecz nadaremnie, za każdym krokiem ślad traci. Ali przebywał w Houdan cały tydzień.
— I cóż widział?
— Nic — Dla tego też muzułmanin został przekonany, że jesteś tak jak on, tylko jednym ze stowarzyszonych, a więc szuka gdzieindziej prawdziwego naczelnika.
— Trzeba się pozbyć tego człowieka w jak najkrótszym czasie. Czy byłeś w S-t Cloud?
— W tej chwili z tamtąd powróciłem.
Rekin jest w należytym stanie.
— Podróżuje ciągle z S-t Cloud de Rouen, według twego rozkazu.
— Może puścić się na morze? — Za danym znakiem.
— To dobrze. — Niech jeden palacz zmienia drugiego, i niech będzie we dnie lub w nocy gotowym do odpłynienia. — Papiery czy są w porządku?
— Rekin służy wszystkim, — jacht spacerowy sir Ryszarda Hastings. Znają go na Sekwanie, może więc ciągle krążyć bez obudzenia niczyjego podejrzenia.
O wpół do dwunastej, właściciel Wielkiego Zwycięzcy zamykał swą piwiarnię. — Hrabia Nawarran i Suryper poszli drogą do wzgórków Chaumont prowadzącą.
Między Villette i Belleville rozciąga się grunt jałowy i wzgórkowaty. W niektórych miejscach wyniosłości te tworzą wzgórza prostopadłe, a skały nagie i rozpadlinami poprzerzynane pojawiają się oku przechodnia, jakby przez raka były stoczone. Pod waszemi stopami, znajdują się ogromne galerye w rozliczne strony poprowadzone. Grunt na tej przestrzeni jest do głębokości 180 metrów przekopany. — W podziemia te wchodzi się przez studnie, ziejące dawnemi nieczystościami, które tu składano. Piece do palenia gipsu dymią tu jeszcze. Wzgórza Chaumont dostarczały od wieków Paryżowi gipsu, marglu i glinki.
Policya częstych dokonywała tu aresztowań. W kierunku ulicy Villette, w miejscu nieznacznem, znajduje się wejście do łomów. Wejście to stanowi studnia, to jest szyb górniczy pod szopą. — Lina zawieszona na wale służy do spuszczania się pod zimię, gdzie żyje setki osób mężczyzn, kobiet i dzieci. — Znajdują się tam dzieci od 5 do 6 lat, które nie oddychały świeżem powietrzem i nigdy dziennego światła nie widziały.
Teraz wprawdzie kilof i łopata oczyściła i zdrowszem uczyniła te złowrogie miejsca — lecz jeszcze lat kilku potrzeba, a woda i kwiaty zamienią tę ponurą okolicę w cudny ogród. Gdzie panowały zbrodnia i febry, municypalność paryzka przynosi pracę i zdrowie. Dla złodziei i morderców potrzeba ciasnych uliczek, przesmyków, błota, cuchnących kanałów. Rozszerzyć ulice, sadzić drzewa, rugować choroby, to najlepszy sposób umoralnienia gminu. Dzieci biedaków nie potrzebują się wstydzić swej odzieży ubogiej. Mając aleje cieniste i piaskiem wysypane, mogą tam igrać jak dzieci zamożnych rodziców w ogrodzie Tuileryjskim. Zamiast gnić w błocie, mogą biegać na świeżem powietrzu i ogrzewać się na słońcu, siejącem dobroczynne promienie dla całego świata.
Wyszedłszy z piwiarni Wielkiego zwyciężcy, lir. Nawarran i Suryper udali się do głównego kamieniołomu.
Obaj weszli na wzgórze. Suryper pochwycił linę wiszącą nad studnią i spuścił się po niej aż na dno wilgotnej jamy, hrabia uczynił podobnież. Spuszczanie się trwało blisko pięć minut. Kiedy już uczuli ziemię pod stopami, Suryper zapalił latarnię. Wiele galeryi łączyło się w tym miejscu, w każdej z nich usłyszano gwizdnięcie, a następnie odgłos kroków szybkich i nierównych.
— Mniemają że tu łapacze przybyli — odezwał się Suryper. Wyjął więc świstawkę i gwizdnął sposobem umówionym, trzy klaśnięcia odpowiedziały, uciekający zatrzymali się.
— Kto żyje? odezwał się głos z ukrycia.
Prodikus! odpowiedział Suryper.
Natychmiast światło zabłysło w sklepieniach, ze wszystkich galeryi wystąpili ludzie trzymający zapalone pochodnie. Obok Surypera ujrzeli oni człowieka, którego oblicze maska zakrywała. Był to hrabia Nawarran. Odsłonił on rękaw i pokazał obnażoną lewą rękę aż do ramienia, na niej wyryty był znak, pod tatuowaniem można było wyczytać dewizę:

Równi w obliczu śmierci!

a pod dewizą nazwisko:, Prodicus IX.

IX.
Miasteczko na sto stóp pod ziemią.

Mężczyźni schylili głowy z uszanowaniem i pewną bojaźnią.
— Do miasteczka, rzekł Prodikus.
Dwóch ludzi wystąpiło naprzód i cala banda znikła w głębi galeryi. Przejście miejscami zwężało się — szerokie filary były pozostawione przez górników dla zabezpieczenia aby ziemia nie zawaliła się w próżnię wykopaną, inne galerye schodziły się i łączyły z główną, jakby ulice podziemne, które krzyżowały się w różnych kierunkach. Banda przebyła rozliczne przesmyki, i nareszcie zatrzymała się tam, gdzie sklepienie dalsze przejście zamykało.
Towarzysze Prodikusa wzięli się do odwalania kamieni, gruzu i białej ziemi. Kiedy tam pracowano, dało się słyszeć szczekanie psa. Wszędzie gdzie człowiek tam i pies się znajduje, są bowiem także psy poróżnione z prawem, które unikają oka policyi. Nareszcie ostatnia zapora upadła, otworzono drzwi, za niemi znajdowało się miasteczko.
Szczególne to było miasto! W obszernej dosyć pieczarze, do której powietrze wciskało się rozpadlinami, grunt podzielony był na części; każdy miał swe łóżko i swój ogród. Łóżko składało się z deski i kupy lnu nie wiadomo gdzie skradzionego. Ogród był uprawiany: znajdowały się w nim grzędy pieczarek, rzodkwi, dzikiej cykoryi i różnych roślin, udających się w piwnicach. Jeden sybaryta probował hodować trufle, lecz próba się nie udała. — Każdy mężczyzna wychodził z kolei i przynosił chleb, mięso, wszystko co mógł znaleść lub ukraść. Ci którym się sprzykrzyło takie życie, potrzebowali tylko wyjść na plac Villette, a wkrótce zostali pochwyceni, wytransportowani do Tulonu, a potem do Kajenny. Podobnie jak Robinson na swej wyspie, niektórzy z owych rozbitków na morzu uczciwości, stali się przemysłowcami w głębinach tego grobu. Jeden ukradł barana i chciał go tam przyswoić, baran zdechł w kilka tygodni; tylko króliki opierały się najdłużéj wpływowi podziemia, miano też królikarnią, w téj improwizowanej siedzibie.
Hr. Nawarran wydobył zwit papierów i zapytał się:
— Kto chce być szklarzem?
Jeden z gromady wystąpił.
— Byłem niegdyś szklarzem, rzekł pokornie.
— Odkąd się tu znajdujesz?
— Od dwóch lat panie.
— Oto masz Papiery: będziesz się nazywał Piotr Labruni. Jutro dostaniesz narzędzia i szyby w domu przy ulicy Fessard.
Człowiek ten pochwycił papiéry z gorączkową radoscią.
— Rzeźnik? zapytał hrabia.
Drugi towarzysz wystąpił i odebrał podobnież fałszywą metrykę oraz paszport. Tym sposobem hr. Nawarran wypuścił na wolność, oraz dał zajęcie siedmiu lub ośmiu z tych nędzarzy. Suryper zapisywał właściwe wszystkich nazwiska. Wracając do życia i na światło dzienne, pozostawali jednak pod panowaniem swego władcy.
Jedna biedna, chuda i blada kobiéta, z dziecięciem na ręku drżącem, zgorączkowanem, zbliżyła się do hr. Nawarran.
— Miéj litość nad nami, wyjękła, moje dziecię umiera, już od pięciu lat tu jesteśmy...
— Gdzie twój mąż?
— Oto tam leży — maligna dręczy go od dwóch dni....
— Czem się zatrudniał?
— Był palaczem na parowcu.
— Za co został skazany?
— Na dziesięć lat, za pchnięcie nożem w śród bójki między majtkami.
Hrabia obrócił się do bandy i rzekł:
— Wynieście go na świat, policya go znajdzie i odda do szpitala. Upomnę się w swoim czasie o niego, potrzebuję palacza.
— A ja! zawołała kobiéta.
— Ty możesz wyjść za dnia z twém dziecięciem. Otrzymasz odzienie w domu przy ulicy Fessard, będziesz miała mieszkanie i pożywienie, dopóki twój mąż nie wyzdrowieje.
Kobiéta okryła pocałunkami nieszczęśliwą drobną istotę, która tuliła się do jéj łona i przystąpiła do męża.
— Słuchaj, rzekła doń, jutro, jutro dzień zobaczemy!
Człowiek leżący na garści barłogu, westchnął głęboko, nie mogąc się poruszyć o własnych siłach.
— Jutro, jutro, — powtarzała biedaczka z uniesieniem.
Hrabia i Suryper wrócili tą samą drogą jaką przyszli. Drzwi miasteczka zamknięto za niemi, towarzysze założyli je kamieniami, piaskiem i ziemią. W kilka minut potém jednokonny fiakier wyjechał z podwórza gdzie go zostawiono. Hrabia zajął miejsce wewnątrz, a Suryper na koźle. Ani jeden ani drugi nie dostrzegli człowieka ukrytego w kącie, który uchwyciwszy się resorów, biegł równo z powozem na ulicę Ś-go Ludwika.

X.
Blanka Charmeney.

Kiedy te dziwne zdarzenia zaszły za kulisami gwarnego Paryża, innego rodzaju dramat przygotowywał się w domku na brzegach Lafontainu. Stara Magdalena widziała jak coraz więcej zachmurzało się oblicze Jana Deslions. Roztargniony, zajęty, zaledwie odpowiadał na czynione mu pytania. A Ludwika znowu stawała się coraz bledszą, coraz smutniejszą. — Jéj lica niedawno tak świeże zapadły, a w wielkich czarnych oczach błyszczał jakiś blask chorobliwy. Zdawało się że jakieś nieznane cierpienie zwichnęło jej życie, wstrząsnęło zwykłą pogodę jéj duszy. Biedna Ludwika! objaw niespodziewanym, akt rozpaczliwy, miał wkrótce odkryć tajemnicę dotąd ukrywaną.
Co się dotyczy Jana, to dosyć było iść w trop za nim, błąkać się z nim razem po lesie, aby poznać jego namiętne uczucie, bez możności ugaszenia palącego jego piersi ognia. Jan leśniczy, Jan wieśniak, pokochał z całą siłą swéj młodzieńczéj i żywéj natury piękną szlachciankę, pannę Charmeney.
Margrabia Charmeney, mieszkał między Montes i Houdan, w najznaczniejszéj majętności w tych stronach. Markiz był mieszkańcem wsi w całém znaczeniu tego wyrazu: pijąc dobrze, przeceniał niezmiernie swój szlachecki klejnot. Zajęty tylko swą psiarnią, w swych rzadkich korespondencyach używał ortografii, któraby zawstydziła samego Richelieu, owego akademika piszącego Hakademia. Nikt nie pamiętał, aby w zamku widziano margrabiego z książką lub gazetą w ręku. Wiejskie siedziby we Francyi posiadają jeszcze pewną liczbę postaci podobnych margrabiemu, owych wyrodnych potomków świetnych niegdyś rodzin. Szlachectwo tak im przystoi, jak buldogowi skrzydła.
Margrabina złączona węzły małżeńskiemi z bałwanem utytułowanym z powodu stosunków rodzinnych, nie mogła zgodzić się na sposób życia jaki jéj narzucano. Biédna kobiéta, któréj poczucie zostało zdeptane, umarła w 25 roku swego wieku, zabita wstrętem i samotnością pożycia z tym nieznośnym człowiekiem. Umiérając płakała nad swém dziécięciem, które dopiero świat ujrzało.
W takich to warunkach Blanka Charmeney dościgła lat 17 życia, nie widząc nikogo więcéj w zamku prócz szlachty z okolicy, ojcu podobnéj. Gdy miała lat 7 margrabia odesłał ją do klasztoru w Oiseaux, a przed kilku miesiącami skończywszy edukacyą, Blanka wróciła w ojcowskie progi.
Była to piękna, wysmukła i pełna wdzięku panna. Jéj blond włosy, których grzebień nie mógł ujarzmić, opromieniały czoło w tył spadając i stanowiły kontur dla profilu twarzy, który swą czystością rysów przypominał dawny szczep staréj Francyi. Postać dziewicy podobna była do portretów księżny d’Estampes albo Chateauroux, znajdujących się w galeryi wersalskiéj. Z powodu swych wygórowanych przesądów i dumy szlacheckiéj, Blanka nie miała przyjaciół.
Podobnie jak Jan, pędziła po lasach, sama, dumna, marząca.

XI.
Historya miłości.

Każdego poranku o 7 godzinie Blanka Charmeney wyjeżdżała konno i przebiegała lasy, jak owe księżniczki z dawnych powiastek. Kiedy Jan pierwszy raz ją ujrzał, pędziła ona galopem, z rozwianemi puklami, które wymykały się z pod czapeczki futrzanéj, bażancim piórem zdobnéj. Na widok dziewicy Jan został olśniony. Ileż to razy w snach widział z niebieskiego aksamitu ubiór amazonki i wiotką postać panny Charmeney. Czatował każdego poranku na przejazd odważnej dziewicy — a ujrzawszy ją zdejmował kapelusz i ścigał wzrokiem tak daleko, jak tylko niknącą postać mógł dojrzéć.
Pewnego dnia Blanka zatrzymała się, aby zapytać Jana o drogę. Drżąc w milczeniu wskazał jéj kierunek którego powinna się trzymać. Krew szybko zdążała do serca, jego skronie drgały od tętna nabrzmiałych żył, nic nie widział, nic nie słyszał — stał oniemiały.
— Tędy? zapytała Blanka, wyciągając rękę i w tém poruszeniu upuściła spicrutę. Jan podniósł ją i postąpił dla podania amazonce, która zdjąwszy rękawiczkę aby odebrać spicrutę, pokazała białą rączkę. Jan pożerając ją całą i straciwszy przytomność, uchwycił za dłoń dziewicy, a potém wycisnął ognisty pocałunek na tych śnieżnych paluszkach. Nie zdołał on cofnąć się: błyskawica — mignęła w oczach panny Charmeney, oburzenie wstydu uniosło ją na siodle i z siłą której się nie można było po dziewicy spodziewać, uderzyła w policzek spicrutą niewczesnego zuchwalca — i odsądziwszy konia w mgnieniu oka zniknęła śród lasu.
Jan wydał krzyk gniewu i wstydu. Młodzieniec upadł pod drzewem, gorące łzy wylewając. Wielki wyżeł Guido lizał mu ręce, skowycząc żałośnie, lecz Jan w téj chwili był nieczułym na współczucie swego wiernego przyjaciela. Takim to sposobem dumna margrabianka przyjęła gorącą miłość, o szczere uczucie, które stanowiło życie, było wszystkiem dla ubogiego wieśniaka. Jan długo się zadumał, przebiegając w myśli odległość jaka go dzieli od téj którą śmiał ukochać. Porwawszy się nagle z miejsca gdzie leżał, wzniósł ręce w stronę w którą odjechała Blanka i z okiem krwią zabiegłem, z rozpalonem czołem od gniewu, grożąc, wyjęknął te wyrazy:
— Ty będziesz moją!...
Leniwym krokiem Jan poszedł do swego domku. Po dwakroć obmywał w rzece siną bliznę zadana ręką panny Charmeney, a zarazem gasił pragnienie które mu dokuczało.
— Byłem szaleńcem, rzekł w myśli, lecz ta dziewczyna była nielitościwą. W jéj oczach jestem tylko modnym wieśniakiem, lecz czyż ona domyśla się jaka dusza mnie ożywia. Zatrzymawszy się chwilę mówił sobie: Lecz jakże miała postąpić? Żartować i śmiać się ze mnie. Bezwątpienia cierpię okropnie; lecz gdyby się była śmiała, o tak gdyby ze mnie szydziła, byłbym ja zabił!
Idąc z takiemi myślami, Jan na skręcie drogi ujrzał czerwieniejący się dach swego domku. Ludwika rozciągała na trawie bieliznę dopiero wypraną; słoneczniki zdobiły wstęp do ogródka domek okalającego; przez okna otwarte Jan ujrzał swą matkę, starą Magdalenę przygotowującą obiad.
— Matko to Jan wraca, rzekła Ludwika.
Jan ucałował siostrę i postąpił do drzwi mieszkania.
— Co to zrobiłeś sobie w lica? zapytała Magdalena.
— Nic matko, nie uważając na sterczącą gałąź zawadziłem o nią.
Jan postawił fuzyę i zawiesił torbę w kącie izdebki.
— Trzeba ranę obmyć wodą ze sola, rzekła Magdalena, napełniwszy kubek w studni.
— Jesteś zbyt żywy, mówiła Ludwika i wzięła serwetę zmaczała ją w wodzie słonéj, którą obmyła policzek brata. Sina pręga rozciągała się od czoła do ucha.
Dziękuję ci, rzekł Jan, — lecz nie to mnie dolega...
W tej chwili przechodził Sauviat dzierżawca margrabiego Charmeney.
— Dzień dobry matko Deslions, zawołał stajać przed domkiem Magdaleny.
— Dzień dobry, czy zechcecie wstąpić dla napicia się szklanki wina białego?
— Co tego się nie odmawia, odrzekł Sauviat i wszedłszy do izby rzucił się na krzesło jak człowiek zmęczony, a potém dodał:
— Dzień dobry młodzieży, Magdaleno, piękne macie dzieci!
— Nie żalę się na to, panie Sauviat.
Ludwika postawiła szklanki na stole, a Jan napełnił je winem cienkiem, krajowem.
— To winko musuje jak szampan, rzekł Sauviat: za wasze zdrowie! i wychylił odrazu do dna.
— Co tam słychać? zapytała Magdalena.
— Różne nowiny obiegają, rzekł Sauviat klaszcząc językiem.
— I cóż takiego?
— Będziem mieli wesele...
— Ha, pewno wasza panna idzie za mąż?
— To być może.
Jan porwał za stół i gniótł go gwałtownie, ażeby ukryć wstrząśnienie jakiego w téj chwili doznał słysząc wyrazy przybyłego gościa, Sauviat zaś mówił dalej, rzuciwszy znaczące spojrzenie na swoją kamizelkę w kwiaty:
— Znacie dobrze p. Villepont?
Usłyszawszy to nazwisko Ludwika znowu pobladła, siły ją opuściły, musiała usiąść aby nie upaść na podłogę. Dzierżawca napełnił swą szklankę i ciągnął daléj.
— Pan Villepont nie jest takim szlachcicem jak margrabia. Zdaje się nawet zachodzić wielka między niemi różnica, lecz p. Villepont jest cztery razy, ba dziesięć razy bogatszy jak p. margrabia, a w czasach w jakich my żyjemy, skraca się odległość mostem złoconym; Pan Villepont jest bankierem na ulicy Chausee d’Antin. Jest właścicielem kolei żelaznéj w Austryi i statków parowych w Ameryce. Przy tém wszystkiem ma dużo miłości własnéj, ażeby ożenił syna z córką pochodzącą ze starożytnéj rodziny. Pan Raul jest przystojnym chłopcem, posiada najlepsze konie, ubiorów bez liku, do tego stopnia, że zmienia je cztery lub pięć razy na dzień, a koszule nosi tak białe i sztywne, jakby z białjé blachy były zrobione.
— To małżeństwo jest już postanowione? zapytał Jan ze ściśniętemi zębami.
— Nastąpi za kilkanaście dni. Panna pojechała do Paryża dla zamówienia ślubnego welonu i wieńca z listków pomarańczy.

Twarz Ludwiki powlekła śmiertelna bladość. Wybiegła ukryć się w głębinę liści. Objąwszy głowę rękami, zalewała się łez potokiem. Kiedy Sauyiat pożegnał Magdalenę, aby iść daljé. Jan wkrótce wyszedł za nim.
XII.
Morderstwo.

Było to 21 Listopada 1853 roku, nazajutrz po owéj nocy, w któréj nieznajomy został zamordowany w domu na ulicy S-go Ludwika przez Jego Wysokość i Alego. Czytelnik zapewne nie zapomniał, żeśmy go prosili o cofnięcie się wstecz naszej opowieści, ażeby poznał osoby, które przedstawiamy. Wspomniawszy o tem, idźmy teraz dalej.
Jan błąkał się po lesie snując ponure myśli, kiedy dobrze znajomy głos doszedł do uszu jego — był to głos Ludwiki.
— Raulu! wyjękła, cóż się ze mną stanie? Byłam szaloną żem ci uwierzyła; teraz cię pojmuję. Nic nie rozumiałam ze stosunków świata. Powiadają że jesteś bogaty, a ja nie jestem stworzona dla ciebie. Dla czegóż przysięgałeś mi, że tylko mnie jedną kochasz? Kto cię zmuszał do kłamstwa, do oszukania mnie? Czyż nie wziąłeś mi wszystkiego co miałam? a czy to moja wina żem jest ubogą?
Jeżeli mnie opuścisz, moja matka umrze, gdyż muszę wyznać jej mój błąd. Każda chwila przybliża mnie do téj strasznéj katastrofy, w której zabiję serce tak mnie kochające. Będęż mieć odwagę, rzucić się do jéj nóg aby żebrać przebaczenia. A mój brat Raulu! mój biedny Jan, gdybyś wiedział jak zacnym on jest; jak zniosę jego spojrzenie? Miéj litość nademną Raulu! Wynajdź jaki sposób. Oto zaślub mnie, a ja się potém zabiję; przysięgam ci, aby ci w twem życiu nie zawadzać.
Jan leżąc na ziemi, słyszał całą tę scenę nie będąc widziany. Poznał on p. Villepont syna bankiera; zimny pot oblał mu skronie, a błyskawice krążyły między jego sercem i głową. Raul tupał nogami, zniecierpliwiony.
— Drogie moje dziecię, rzekł biorąc rękę Ludwiki, możesz być zupełnie szczęśliwą, jeżeli przyjmiesz to co ci ofiaruję. Biorę na siebie obowiązek zaspakajać wszelkie twoje potrzeby, twemu dziecięciu na niczem zbywać nie będzie.
— Ja nie tego żądam, zawołała Ludwika, nie toś mi przysięgał. Czyliż ja ciebie szukałam? czyż nie ty mnie prześladowałeś? Nie twojeż to listy przeniewiercze? nie tkwiąż mi w pamięci twoje gorące przyrzeczenia?
— Wreszcie, czegóż wymagasz po mnie? rzekł. Raul tonem człowieka, który się czuje zmęczonym.
Ludwika odrzekła głosem stanowczym:
— Nazwiska dla mego dziecięcia.
Raul się skrzywił pogardliwie.
— Nazwij go jak ci się będzie zdawać najlepiej, odrzekł z ironią, co do mnie wyznaję, iż to jest rzeczą obojętną.
Jan machinalnie podniósł rękę do swéj fuzyi, miał teraz w swoim ręku tego, który uwiódł mu siostrę i ma zaślubić tę — którą on pokochał. Jeszcze nie zagoiła się blizna na jego twarzy, trzebaż aby dumna margrabianka odebrała Ludwice Raula, co mógł ją zachować od wstydu, nagradzając złe jéj wyrządzone? Trzymał go więc na celu. Blanka nie powinna go zaślubić, a Ludwika zapytana przez swoje dziecko, może przynajmniéj odpowiedzieć: „Twój ojciec nie żyje, dla tego nie możesz go widzieć!....” A ten uwodziciel nikczemny, ten który kłamał aby ukraść szczęście jednej, honor zaś drugiej, teraz zależy od jego fuzyi.
— Bądź zdrowa mała, rzekł Raul, możesz się nie obawiać przyszłości, jesteś piękna, więc łatwo znajdziesz męża i wymówiwszy to odwiązał konia stojącego przy drzewie. W téj chwili podniósł się Jan z ukrycia i pojawił obojgu blady, w groźnej postaci. Ludwika krzyknęła z przerażeniem i uciekła jak szalona.
— Ach, ach! odezwał się Raul marszcząc brwi, teraz brat z kolei! Zdaje się że ta schadzka kryje jakieś podejście.
— Panie, rzekł Jan bez uchylenia kapelusza, była w domku otoczona kwiatami dziewczyna skromna i uczciwa. To moja siostra. Przyszedłeś doń, a razem z tobą łzy i hańba!.... Masz pan zaledwie lat 25 lub 26, nie możesz więc być do tyła zepsuty, abyś nie zechciał naprawić błędu spełnionego; wszak prawda panie?
— Panie, odpowiedział Raul, naznacz cenę!
— Jest jedną rzecz na świecie, którą zapłacić nie można, a tą rzeczą jest honor.
— Co u szatana, zawołał Raul, czybyś pan miał ochotę dochodzić swego honoru?
— Tak jest, odparł Jan, zdaje się panu że istnieją dwa rodzaje honoru: jeden dla was bogatych, a drugi dla nas biednych. Nie panie: na górze czy na dole, jest tylko jeden honor. Widzisz pan że nie przyszedłem tu z groźbą na ustach.
— Tylko jeszczeby tego brakowało... szepnął Raul.
Nateraz poskromił gniew Jan Deslions, który go stopniowo ogarniał.
— Panie, odezwał się znowu, moja matka ma lat sześćdziesiąt, jéj włosy zbielały, lica na których Bóg wyrył spokój i słodycz, świadczą o jéj czystem życiu: panie ta kobieta umrze ze zmartwienia....
— Ale nie, odparł Raul, trzeba jéj dać uczuć, iż są rzeczy których wymagać niepodobna. Czyż to dla mnie możliwe przywieść Ludwikę do zamku i powiedzieć: oto jest moja żona! Byłbym wyklętym i wydziedziczonym przez mojego ojca, stracilibyśmy wszystko wtedy.
— Panie, zawołał Jan, Ludwika także umrze z rozpaczy. Jeżeli za jednym ciosem noża zabijesz te dwie istoty, prawo może cię ukarać, a jednakże śmierć zadana im od noża, byłaby daleko lżejszą od téj jaką im gotujesz. Każesz im umierać powolnem konaniem, a tym razem prawo cię niedoścignie.... Z téj przyczyny widzisz mnie przed sobą w postaci groźnéj, jak mam do tego słuszny powód, i będę też nieugiętym w méj zemście!
Raul zadrżał mimowolnie. Zmierzył Jana od stóp do głowy i rzekł głosem wzruszonym:
— Panie, rozprawiemy się o tem kiedyindziej.
I jednym rzutem dosiadłszy konia, pomknął galopem. Lecz zaledwie ubiegł kilkanaście kroków, gdy Jan przyłożył do lica fuzyę i wypalił za nim. Raul upadł krwią zbroczony. Noga jedna uwięzia w strzemieniu, koń więc wlókł ciało zwodziciela po drodze. Na skręcie nareszcie pękł rzemień strzemienia, koń samotnie poleciał do zamku, a Raul legł na trawie we krwi się nurzając.
Jan wrócił do domu.
— Gdzie jest Ludwika, zapytał się.
— Nie widziałam jej, odrzekła Magdalena: ale co znaczy twoje pomięszanie?....
— Matko! odparł Jan, Ludwika jest zgubiona... zabiłem tego który ją znieważył.
Magdalena odskoczyła od Jana krzyknąwszy:
— Nieszczęśliwy!...
I staruszka żegnając się, w niebo oczy utkwiła.
— Trzeba ci uciekać, ukryć się, dościgniesz portu w Hawrze, zkąd niegdyś odpływałeś. Potém udaj się tam gdzie cię nie znajdą żandarmi.
— Ja nie ucieknę, będę czekać....
Magdalena chciała jeszcze błagać Jana aby ratował się ucieczką, kiedy dał się słyszeć zewnątrz odgłos kroków nadchodzących ludzi.
— Idą cię aresztować, krzyknęła biedna staruszka.
— Jestem gotów, odrzekł Jan biegnąc do drzwi.
Lecz tam ujrzał ojca Sauviata i gajowego, niosących bez znaku życia nieszczęśliwą Ludwikę.
— Wasza córka rzuciła się do rzeki, wołał Sauviat. Wydobyłem ją lecz jestem cały przemoczony.
Włosy dziewczyny rozwiane wtył głowy potokiem ociekały, oczy miała zamknięte, zemdlała, ale jeszcze oddychała.
— Prędko przygotujcie gorące serwety, wołał gajowy, tymczasem matka niech ją rozbierze. W łóżku Ludwika nareszcie otworzyła oczy, wydając ciężkie westchnienia.
— Matko! krzyknęła ze łzami i ukryła twarz w obie ręce.
— Ocalemy cię biedne dziecię, rzekła Magdalena łkając, ja ci przebaczam!...
Jan ze ściśnionem sercem, zbliżył się do siostry, złożył pocałunek na jéj czole i zawołał: Musisz żyć Ludwiko! czy słyszysz, ja chcę żebyś żyła!
W téj chwili usłyszano tętent galopującego konia. Magdalena zbladła spojrzawszy na syna. Nowa osoba weszła do domku — był to intendent zamku Mesnil. Zbliżył się do leśniczego, pochwycił za rękę, i szepnął do ucha:
— Siadaj na koń na którym przybyłem, nie trać ani chwili, pan hrabia cię potrzebuje.
— Mnie, zapytał Jan, nie wiedząc co ma począć.
— Za godzinę, dodał intendent, władze będą zawiadomione w Houdan, za dwie przyaresztują cię... jest tylko jeden człowiek który cię może ocalić, a nim jest hrabia Nawarran!

XIII.
Co nazywają oblec się w inną skórę.

Zaledwie Jan przybył do krat pałacu w Mesnil, kiedy człowiek czatujący na jego przyjście, krzyknął: proszę tędy, pan hrabia czeka pana z niecierpliwością. Człowieka tego znają czytelnicy, bo był to Suryper. Jan zeskoczył z konia który sam pobiegł prosto do stajni. Suryper poprowadził leśniczego na pierwsze piętro do pokoju hr. Nawarran. Miękkie dywany ściszyły kroki wchodzącego; z czarnego aksamitu draperye zdobiły okna i podwoje, na stole stojącym w środku pokoju jaśniała lampa ze szkłem mlecznem; flaszeczki różnego gatunku zawalały kominek. Hrabia spoczywał na dywanie, trzymając głowę na stosie poduszek. Jan zaledwie go poznał: wychudły i zżółkły, hrabia zdawał się być umierającym, kompresy zmaczane otaczały jego szyję.
Suryper nalał jakiegoś zielonego likworu na łyżkę i podał hrabiemu, który wypiwszy kilka kropel, zdawał się nowych sił nabierać.
— Janie! rzekł hrabia, tobie postanowiłem przekazać monstrualny spadek. Twoja siostra została znieważoną, ty wpakowałeś kulę w piersi jej uwodziciela i dobrześ uczynił, lecz jesteś zgubiony. Potrzeba ci nowego nazwiska, innej twarzy, trzeba ci bogactw — dam ci to wszystko. Możesz zaślubić pannę Charmeney, możesz zadawać ciosy na około siebie, poniżyć jednych, wznieść drugich, karać i nagradzać, będziesz stanowił potęgę taką, o jakiéj społeczeństwo nie marzy, że istnieje na ziemi. Jan sądził że śni na jawie, hrabia mówił daléj:
— Jakkolwiek będziesz postępował robiąc źle lub dobrze, to twoja sprawa między tobą i Bogiem, powiedz czy przyjmiesz?
Jan w tej chwili pomyślał o Blance Charmeney zacinającej go w twarz spicrutą, a z drugiej strony widział swą siostrę bez życia, wydobytą z rzeki Nesprè. Pomyślał również o zamierzonej zemście i nie rozważywszy co hrabia mógł wymagać od niego, rzekł głosem stanowczym:
— Przyjmuję!
W tej chwili nastąpiła scena, która nieuszła uwagi hrabiego. Suryper wprowadził leśniczego do pokoju nie spojrzawszy na jego oblicze i wtedy dopiero się jemu przypatrzył, kiedy miał zostać wszechwładnym przewódcą, a przypatrzywszy się szepnął:
— Czyż to być może? tak to on mój Boże! rzekł Suryper i dodał: Jestem gotów przelać moją krew za niego, moje życie doń należy!
Hrabia Nawarran podniósł się na poduszkach i rzekł do Surypera:
— Otwórz kufer.
Kufer okuty żelazem stał w wezgłowiach łóżka.
— Daj mi rękopis i klucze.
Suryper rozkaz wykonał.
— Podaj proch i druty, dodał hrabia i obracając się do Jana:
— Twoją rękę daj mi Janie.
Jan nadstawił obnażone ramię, które hrabia nakłół kończystemi drutami: wizerunek trupiej głowy, oraz znaki tajemnicze, które dały go poznać jako przewódcę w kamieniołomach Chaumont, a pod spodem napisał: „Równi w obliczu śmierci.”
Suryper zwilżoną gąbką otarł krople krwi z ramienia Jana, posypał wykloty rysunek prochem, a potem zapalił. Jan nawet nie syknął.
— Ten znak, rzekł znowu hrabia, którego głos stawał się coraz słabszym, jest to znak dowództwa. Jeżeli będziesz potrzebował sztyletu, pokaż swe ramię ludziom którzy zabijają i twój rozkaz będzie spełniony. Będziesz miał armią gotową na twe skinienie w więzieniach i na galerach; niewolników we wszystkich kryjówkach, we wszystkich zaułkach ulic Paryża. Będą ci posłuszni bandyci w Kalabryi, w Stepach Azyi i w lasach Indyi.
Hr. Nawarran wziąwszy rękopis mówił daléj:
— Pojedziesz... udaj się do hotelu w Louvrze; Suryper w krotce tam przybędzie... te klucze wszystkie drzwi ci otworzą... trzeba abyś został innym człowiekiem. Oto jest akt stanu cywilnego, nazywasz się John Sam Dawidson, urodzony w Nowym Yorku, twoje papiery są w porządku, twe rzeczy na dziedzińcu w powozie pocztowym, którym pojedziesz do Paryża. Wysiądziesz w hotelu Louvre. Tam odczytasz ten rękopis który ci oddaję. Przyszłość od ciebie zależy!
Hrabia Nawarran uścisnął rękę Jana i upadł na poduszki. Suryper zaprowadził leśniczego do sąsiedniego pokoju. Tam obciął mu włosy i wąsy zgolił, potem posypał głowę jakimś proszkiem, który cerze jego nadał kolor rudy, piegowaty, jaką zwykle odznaczają, się Yankesy, Ubiór podróżny już przygotowany przywdział szybko, i kiedy Jan za chwilę wsiadł do powozu, nikt w święcie nie byłby poznał dawnego leśniczego, ani stara Magdalena jego matka, ani siostra Ludwika, ani dumna Blanka Charmeney!
— Jedź rzekł Suryper i natychmiast powóz ruszył galopem. — Oddalając się od tych co kochał, serce się Janowi ścisnęło. Myślał on o domku, o łzach Ludwiki, o dziecku które się miało narodzić!... Wprawdzie był aż nadto przekonany o dobroci swej matki, lecz on jedynie mógł nakazać złym językom milczenie, uciszyć napastników honoru siostry. Ta biedna dziewczyna tak przez niego uwielbiana, którą oszukał nikczemnik, będzież miała dosyć mocy do przeżycia swej hańby, swego spokoju, swych złudzeń. — Ale cóż miał zrobić? Wrócić do domku, aby zostać natychmiast pochwycony jako zbrodniarz? Śmierć Villeponta nie mogła ujść bezkarnie, a Jan powiedział sobie, że wszystko było dlań znośniejszem nad wyrok sądu potępiający.
Z drugiéj strony, co znaczy owa tajemna władza którą mu dopiero udzielono? Czyż miał stanąć na czele jednego z tych stowarzyszeń złoczyńców, które tylekroć policya rozproszyła? — hrabia Nawarran powiedział mu:
— Możesz zaślubić pannę Charmeney! będzież nadzwyczaj bogatym, będziesz rozkazywał i będą ci posłuszni!
Jeżeli to prawda, jeśli to nie jest marzeniem, więc może powrocie, uprowadzić matkę i siostrę z domu niegdyś błogosławionego, dziś przeklętego! — Konie pędzące galopem, nie leciały jeszcze tak szybko, jakby tego pragnął szanowny Sam Dawidson, a jednakże wszystko po drodze szło jakby za pomocą rószczki zaczarowanéj.
Przybywszy do hotelu Lauvre, służba prześcigała się w przeniesieniu tłumoków, a powóz pocztowy odszedł, tak jak przybył.
Szanowny Sam Dawidson zajął apartament na drugim piętrze, od ulicy Saint-Honoré.... Zmęczony podróżą i bolesnemi myślami, rzucił się na łóżko, a wkrótce ciężki sen zamknął mu powieki. Obudziwszy się po pnie dość długim, chciał się wziąść do odczytania rękopismu, ale lękając się poznania tajemnicy, zwlekał odsłonienie jej jak można najdłużej. Nareszcie odważył się otworzyć walizę, którą mu wręczył Suryper. — W walizie znalazł kilkanaście biletów banku francuzkiego, wiązkę banknotów i kilkadziesiąt zwojów zawierających złote dolary, jak to powinien posiadać każdy dobry Amerykanin. — Obok tej summy stanowiącej już znakomity majątek, znajdował się rękopism. Jan zapalił cygaro, zamknął drzwi na zasówkę i zaczął czytać.

XIV.
Piwnica na ulicy Récollets.

Nastąpił dzień 24 Listopada....
Gdyby ktokolwiek dotarł i zbadał tego dnia dom na ulicy S-go Ludwika na Marais, byłby znalazł jego Ekscelencyą i Alego w wielkiem poruszeniu. Nazajutrz dnia tego w którym zbrodnia była spełniona, trup nieznajomego został wyniesiony, jak sobie przypominacie do piwnicy, wraz z wielu innemi pakami, mającemi zawierać wino hiszpańskie. Skoro tę ostrożność dopełniono, władca Alego wrócił do domu na Marais, który przetrząsł od góry do dołu. Akta mieszczące się na półkach, mogły być bardzo użyteczne człowiekowi pragnącemu wywierać nacisk na społeczeństwo paryzkie. W aktach tych mieściła się historya wielu rodzin mających wysokie stanowisko, a zatem i wielkie wpływy, jak również wielu innych nieznanych. Znajdowały się tam straszne tajemnicze odkrycia, któreby oblekły śmiertelną bladością twarz nie jednego ze szczęśliwców tego świata. Istnieją bowiem karty historyi w rodzinach, pamiętniki ponure, nieznane, które zapomnienie grubą osłoną pokryło. Tu naprzykład kupiono dziecko od biednéj kobiéty, dla zajęcia miejsca sukcessora zmarłego na mamkach. Tam znowu na prawy syn zrujnował majątek prawych sukcessorów. Daléj spisana była straszna historya bankiera Roberta Kodom, którą poznacie w dalszym ciągu naszéj opowieści. — Jeden szczególnie dokument zwrócił uwagę dostojnika: były to akta pełne okropności, które przeglądał nieznajomy przed chwilą, jego zamordowania. Oczy dostojnika zatrzymały się na nazwisku: „baronowa Wanda Remency’’ — Zdawało się mu, że znał tę damę — notatka zawierała:
„Przekonać się, dla czego w pałacu na ulicy Ponthieu, ma 4-m piętrze, w pokoju niebieskim, znajduje się na prawo kominka szkielet dziecięcia w ścianę zamurowany. — „Mularz został przyprowadzony do pałacu w śród nocy z oczami zawiązanemi” Daléj był opis zamurowania dziecka, i zatarcia śladu tego czynu.
— Pójdziemy to sprawdzić, mruczał dostojnik, i daléj szperał w papierach.
— Nic! nic! krzyknął z wściekłością.
Przepatrzył wszystkie papiery, wszystkie szuflady, lecz nie znalazł tego, czego poszukiwał. Następnie udał się do ogrodu, gdzie chodził wielkiemi krokami. Uszkodzone posągi poglądały nań zyzowato. Kiedy Ali wrócił po bezowocnem poszukiwaniu w całym domu, pan rzekł do niego:
— Nigdzie niemożna znaleść znaku, nie ma tu ani pieczęci, ani jéj rysunku, a jednakże bez odszukania owego znaku, wszystkie trudy na nic się nie przydały.
— Lecz ów znak znajduje się na ramieniu przywódcy, możemy go tam znaleść... odparł Ali.
Czoło dostojnika zabłysło radością. — Masz racyą, rzekł, musimy wrócić do piwnicy na ulicę Récollets, otworzyć skrzynię nim trup zacznie się rozkładać... Dalipan zapomniałem o tém! Kiedy już żywej duszy nie było na ulicy i na około wszystko się uspokoiło, Ali wychylił głowę ze studni, odmykając lekko jej nakrycie.
— Nie ma nikogo!
Obadwa wyskoczyli na bruk ulicy i oddalili się, zamknąwszy pierwéj tajemniczy otwór studni. Lecz udać się o tak spóźnionej porze na ulicę Récolletcs, było rzeczą niepodobną. Nazajutrz więc rano władca Alego wraz z nim, przebrani za bednarzy, poszli do domu, w którym pełnił obowiązki odźwiernego Poitovin; zapaliwszy latarnią, udali się do piwnicy. Ali wziąwszy narzędzia, zaczął odwalać ziemię i kamienie pokrywające pakę, kiedy w tym czasie dostojnik pukał młotkiem, aby nic było słychać uderzeń kilofa, którym Ali pracował. Paka stanowiąca trumnę została nareszcie wydobyta, gwoździe były wyjęte, zdjęto pokrywę: wtedy władca Alego wydał okrzyk podziwienia i wściekłości! — Ali cofnął się kilka kroków.... Trumnę znaleziono pustą!

XV.
Co to czytano na murze w komorce na ulicy Dauphine.

Zostawiliśmy Jan a Deslions, pod przybranem nazwiskiem szanownego Sam Dawidson w apartamentach hotelu Louvre. Dawidson otworzył rękopism hr. Nawarran... i wyczytał w nim co następuje:
„W roku 1823 pewnego wieczora majowego, dwóch młodzieńców wyszło z restauracyi na ulicy Dauphine. Dwaj ci młodzieńcy których z ubioru można było wziąć za studentów, dobrze zapewne obiadowali: ich bowiem niepewne kroki, ożywione oczy, a nadewszystko głośna rozmowa i zaglądanie w oczy przechodzącym kobietom, o ich stanie nietrzeźwym przekonywały. Jeden z nich posunął śmiałość do tego stopnia, że uchwyciwszy przechodzącą piękną, nim ta zdołała się wyrwać z jego objęcia, wycisnął na jej licach pocałunek. Czyn taki wywołał oburzenie pięknej damy, która nazwała zuchwalca pijakiem i gburem. — Młodzieńcy zamiast się oddalić, odpowiedzieli nieprzyzwoitemi wyrazami, wkrótce scena ta sprowadziła gromadę ciekawych na ulicy. Jeden z przechodniów ujął się za obrażoną kobietą, i zaraz grad kułaków posypał się na nierozważną młodzież, którą ajent policyjny wmięszawszy się w tę sprawę, zaprowadził na odwach. Zamknięto ich w komórce zwanej kozą.
— Co u djabła chcą z nami zrobić? zapytał jeden.
— Doprawdy — odrzekł drugi — trzeba się nam namyśleć. Bezwątpienia niewypuszczą nas przededniem. Mamy tu łóżko z kawałka deski, na którem możemy spać bez obawy, ja pierwszy daję tego przykład.
Komórka, oświecona była pewnego rodzaju dymiącym kinkietem. Młodzieniec spoczywający na tapczanie, dostrzegł jakieś wyrazy ołówkiem na ścianie napisane, które towarzyszowi odczytał.
„Jestem schwytany, poznany, wszystko więc dla mnie skończyło się, jeżeli który z naszych tu się dostanie, niech pospieszy do węseńskiego lasku, tam weźmie się drugą aleą na lewo, mając za plecami zamek, a pod stopami równinę Gravelles... kopiąc przy siódmem drzewie naprawo...”
Tu pismo zostało nie dokończone, — czyżby piszącemu przerwano przez przeprowadzenie go do innego cięższego więzienia? czy też nie chciał dalszych robić objaśnień. Cokolwiekbądź było ono dostatecznem i ciekawość zaostrzającem.
— Patrz, co to znaczy? rzekł młodzieniec do swego towarzysza.
— Ten co pisał musiał być złodziejem — odpowiedział towarzysz. Kto wie czy we wskazanem miejscu nie został skarb ukryty; trzeba to pismo zmazać, jutro pójdziemy zobaczyć...
I wytarli na ścianie skreślone wyrazy, których obadwa nauczyli się na pamięć. Noc przeszła na różnych domysłach. Nazajutrz rano zanotowano ich nazwiska, komisarz policyi udzielił im dość ostrą nauczkę moralną i zostali uwolnieni z kozy.
Tegoż samego dnia, jeden kupił łopatę, a drugi najął kabryolet na dzień cały, Nie chcieli oni użyć fiakra stojącego na placu, ażeby woźnicy nie przypuścić do tajemnicy. O czwartéj popołudniu dwaj towarzysze pojechali do lasku; w St. Mande objadowali, a około ósmej zapaliwszy latarki, udali się na równinę Gravelles. Przybywszy do opisanego miejsca, odliczyli drzewa do siódmego w małéj alei, następnie łopata w ruch była puszczona.
— Nic nie znalazłeś rzekł towarzysz trzymający latarnię.
— Jeszcze nie.
— Dziura jest dosyć głęboka?
— Nic nie szkodzi, będę kopał głębiéj.
— Daj mi łopatę jeżeli jesteś już zmęczony, ty mi poświecisz.
— Dobrze.
Drugi zaczął kopać daléj z usilnością. Za trzecim uderzeniem łopaty, dał się słyszeć dźwięk metaliczny; — ten brzęk znalazł echo w sercach młodzieńców, — zadrżeli!...
— Więc to nie złudzenie! zawołali obadwa.
— Wydobądź prędzéj — rzekł pierwszy.
Lecz w chwili kiedy miał dołożyć ręki, ażeby rozszerzyć dół wykopany, cichość panującą przerwał odgłos kroków coraz się zbliżający. Jakiś człowiek odgarnął gałęzie i zbliżał się do dwóch młodzieńców, miał na sobie mundur, pałasz, — gdyż to był dozorca lasku.
— Jesteśmy zgubieni — zawołał jeden z kopiących.
— Dla czego?
— Bo nas wezmą za złodziei: — ta dziura dziwna rzecz co ona w sobie mieści. Nasza obecność o téj godzinie, jesteśmy zgubieni powiadam ci!...
Zimny dreszcz przejął obu towarzyszy, a szczególniéj tego co trzymał łopatę. Tak blizkim był zyskania majątku, a tu nieprzewidziany traf ma zniszczyć jego marzenie? I nie koniec na tem. Jeżeli spełniona była kradzież, lub zabójstwo, to na nich zwalą całą winę, a przynajmniéj ciężkie podejrzenie. Dozorca tymczasem zbliżył się do miejsca w którem byli młodzieńcy, a przystąpiwszy do nich z ręką na szabli.
— Co tu robicie? zapytał strażnik surowo.
— Kopiemy — odpowiedzieli obadwaj.
— W jakim celu?
— Aby się przekonać co się tam znajduje.
— Jeżeli tam jest jaki przedmiot, toście go wy albo jaki złodziéj schowali.
— My nie jesteśmy złodzieje, — wybąkał młodzieniec trzymający latarnią.
— Zaraz się o tem przekonamy — rzekł strażnik, i wyjąwszy pałasz dodał: — jeżeli który z was zechce uciekać, to widzicie co was czeka — dalej idźcie naprzód.
Wtedy ten co trzymał łopatę, dostał pewnego rodzaju obłędu. Widząc się zgubionym bez ratunku, podniósł narzędzie i wymierzył tak silny cios w głowę strażnika, że ten upadł bez dania znaku życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tem miejscu, szanowny Dawidson, albo raczej Jan Deslions, spostrzegł ślad łzy na rękopiśmie. Tym młodzieńcem co zabił strażnika — opowiadał daléj hr. Nawarran, — byłem ja. Mój towarzysz zaś student na wydziale medycznym nazwiskiem Galibert. Nie domyślał się że będzie moją drugą ofiarą. Nim objaśnię nieszczęśliwy wypadek, który mnie popchnął do spełnienia zabójstwa, muszę pierwéj powiedzieć, czem byłem w téj epoce i jakim sposobem znajdowałem się na obiedzie ze studentem Galibert.

XVI.
Szkatułka.

Urodziłem się w Preignac z ubogiego szlachcica, ktorego niedołężny umysł znaglił do pędzenia życia na wsi. Miałem lat 19 kiedym utracił matke. Strata jaka mnie dotknęła była bardzo bolesną — dla ojca niepowetowaną. Nie mógł też długo przeżyć téj, która kierowała jego czynnościami, zabrakło mu opiekunki, upadł więc moralnie i fizycznie, aby więcéj już nie powstać i mogę powiedzieć że umarł ze zmartwienia. Jego konanie trwało dwa lata, byłem więc pełnoletnim.
Ojciec pozostawił mi dochód cztery do pięć tysięcy wynoszący z dziedzictwa ziemi i domku murowanego, który raczej do młyna niż do dworku był podobny. Nie mogłem się zgodzić abym tam życie swe spędził. Sprzedałem więc grunta i folwark, a we dwa miesiące po śmierci Jana Piotra Gastona hrabiego Nawarran pana na Estey, przybyłem do Paryża, mając 60,000 fran. w kieszeni. Lecz mój kapitał zaledwie na rok wystarczył; byłem niedoświadczonym graczem i jedna rzecz mnie zastanawia, to ta, że jednego dnia nie straciłem wszystkich moich pieniędzy.
Znaglony do opuszczenia świetnej dzielnicy Paryża, schroniłem się z kilkunastu frankami do hotelu w części miasta, gdzie zwykle studenci przemieszkiwali. Tam poznałem Galiberta, i z nim to obiadowałem na ulicy Dauphine. Jemu to wyrwałem łopatę, przez którą zostałem zabójcą. Nigdy nie mogę zapomnieć tego, iż gdyby moja niecierpliwość nie była mi włożyła w ręce przeklętego narzędzia, byłbym został człowiekiem jak wielu innych, tym czasem nie podobna nie spojrzeć w przeszłość bez zadrżenia, nie zwrócić uwagi na monstrualne wypadki które w życiu przeszedłem!
— Cóżeś zrobił, — krzyknął Galibert, widząc padającego strażnika.
— Jesteśmy ocaleni, — zimno mu odpowiedziałem.
Kiedy on schylił się dla przekonania, czy jeszcze żyje ten nieszczęśliwy, tymczasem ja wydobyłem z ziemi szkatułkę, którą zaniosłem do kabryoletu.
— I cóż? zapytałem studenta.
— Zabity odrzekł Galibert z przerażeniem.
Wtedy wykopałem większy dół, w który wrzuciliśmy trupa i pokrywszy go ziemią, udaliśmy się drogą do Paryża. W chwili zapytania przy rogatkach przez celnika, czy nie wieziemy co zakazanego, serce zaczęło mi bić gwałtownie. Lecz szkatułka była maleńka i schowałem ją pod kufer w siedzeniu.
— Wracamy z obiadu w Saint-Mande — powiedział Galibert — i powracamy tak jak pojechaliśmy.
Urzędnik poświeciwszy na około kabryoletu, oddalił się mówiąc: — „to dobrze.”
Przybywszy do stajni w której najęliśmy kabryolet, znaleźliśmy się wkrótce w naszem mieszkaniu, oko w oko ze znalezioną szkatułką.
Wtedy rzekł Galibert: — Ja nie chcę brnąć daléj. Zbrodnia któréj się stałem spólnikiem, już za 18j bardzo cięży na mojem sumieniu. Jeżeli mi wierzysz, to pójdziemy rzucić tę złowrogą szkatułkę do Sekwany; niech tam przepadnie z tem co w sobie zawiera! Co do mnie, udam się w jaki nieznany zakątek kraju, aby zmazać całem życiem czyn zabójstwa tego, który tylko swą powinność wykonywał.
— Wolno ci cofnąć się — odpowiedziałem Gabertowi — co do mnie, aż do dna kielich zaczęty wypiję.
— Zegnam cię więc — krzyknął Galibert — opuszczam Paryż, aby w ukryciu niebo przebłagać.
— Bądź zdrów — odrzekłem z niecierpliwością, pamiętaj tylko, że gdybyś pisnął słówko, będziesz razem ze mną zgubiony.
— Będę milczał, — powiedział i wyszedł. Zostałem więc sam z tą zagadkową szkatułką, któréj otrzymanie kosztowało życie jednego człowieka. Aby ją otworzyć, próbowałem różnych kluczyków, żaden się nienadał. Nie śmiałem przywołać ślusarza, nie wiedząc co znajdę w szkatułce. Przy szła mi myśl użyć sprężyny od zegarka, który miałem w spadku po ojcu. Wskazał on kiedyś godzinę mego urodzenia i był zawieszony w głowach nad łóżkiem mojego ojca w chwili jego śmierci. Stłukłem go, aby dostać sprężynę, którą raz włożywszy w szparę pod pokrycie, wziąłem się do piłowania; praca moja szła leniwo, bo wzruszenie ogarnęło mnie całego, serce biło przyśpieszonym biegiem. Co chwila zrywałem się, — bo mi się zdawało że ktoś na mnie patrzy. Pobiegłem do drzwi dla przekonania się czy są zamknięte, zajrzałem do szafy czy tam nikt się nie ukrył, obmacałem firanki czy tam ktoś się nie zakradł! Mój Boże, ileż to widziadeł przesunęło się téj nocy przed memi oczami! Jakież piekielne śmiechy rozlegały się w moich uszach, nieznane głosy, mary niewidzialne krzyczały do mnie:
„Pracuj morderco! będziesz bogatym! będziesz miał złoto, władzę! lecz my będziem nieodstępni przy tobie, a w nocy....”
Zimny pot oblał mi czoło, połknąłem sklankę wody i wziąłem się na nowo do pracy. Około piątéj godziny nad ranem, poczułem że nakrycie szkatułki zaczęło pod sprężyną ustępować, podwoiłem moją gorliwość i powoli szkatułkę otworzyłem.
To co w niéj najprzód ujrzałem, niezmiernie mnie rozczarowało, — pęk kluczów i papierów. Papiery te obejmowały akt, stanowiący tytuł własności domu na ulicy Ś-go Ludwika i dokładny plan rozpołożenia téj posiadłości. Jedna rzecz mnie tylko zadziwiła, to ta, że w każdym murze znajdował się kurytarz i schody: był to dom podwójny. Szczególniéj godne były zastanowienia piwnice co do swego rozkładu: pod zwyczajnemi piwnicami, znajdowały się podziemne przejścia na Wszystkie strony rozgałęzione. Kamień zamieszczony w stropie literą A oznaczony i łatwo dający się podjąć, dawał przystęp do obszernego korytarza, gdzie drugi kamień lit. B także ruchomy, otwierał wchód do przejść podziemnych. Odkrycie to zarówno mnie w zadumienie i podziw wprawiło, jak i sama szkatułka.
Złamany utrudzeniem, rzuciłem się na łóżko, i rozmyślałem co mam daljé robić. Wyczerpawszy swe fundusze, mając ręce świeżą, krwią zbroczone, powiedziałem sobie nie bez racyi, że zbrodnia ta może być wkrótce wykryta, a więc że nie mara nic do stracenia.
Lecz cóż znajdę w domu na ulicy Ś-go Ludwika? Złoczyńców takich jak ja, fałszerzy monet? Tak, i cóż na tem stracę? Zycie? już teraz nie wiem co mam z niem zrobić. Postanowienie moje wkrótce powziąłem: tego samego wieczora pójdę do owego tajemniczego domu.
Jakże dzień zdawał mi się bez końca. Nareszcie ósma godzina uderzyła, bo ten czas wybrałem, sądząc, że nie będę przez nikogo dostrzeżonym, jakby to mogło się stać w dzień biały.
Przybywszy do głównéj bramy, otwarłem małe drzwiczki w niéj umieszczone. Wszedłem na dziedziniec, kierując się według wskazówek w planie naznaczonych, znalazłem drzwi w murze ukryte. Klucze znalezione w szkatułce dozwalały mi wejścia gdzie zażądałem. Otworzywszy jedne drzwi, mocno zostałem zdziwiony, ujrzawszy przed sobą otwór studni. Studnia ta przedzielona na dwie połowy, miała drugie wyjście na ulicę, także szczelnie przykryte i zamykane. Poradziłem się planu i powziąłem przekonanie, że na dnie studni znajdujący się kurytarz, prowadził prosto do mieszkań domu. Schyliłem się aby ujrzeć co się znajduje na dnie, lecz tylko zobaczyłem moją przerażoną postać, odbitą na zwierciedłe wody. Było za późno cofnąć się, chwyciłem więc linę i spuściłem się w głębię téj jamy.

XVII.
Stowarzyszenie Dwudziestu jeden.

Dziwna rzecz! im więcéj zbliżałem się do dna, ciężarem swoim użytym jako siła poruszająca odpychałem wodę w którą wpaść się lękałem. Nareszcie dotknąłem nogami wilgotnego gruntu i wtedy woda wróciwszy na dawne miejsce, zalała otwór nad głową naksztalt zasuwy. Zapaliłem ślepą latarnię, przezemnie przygotowaną. Wszędzie otaczał mnie mur kamienny, przedemną zaś rozciągała się wazka galerya. Zaledwie uszedłem kilkanaście kroków, kiedy doleciał mnie pomięszany dźwięk wielu głosów. Zdawały się one wydobywać z pod ziemi; tupnąłem i natychmiast zostałem potokiem światła otoczony, jak również gromadą ludzi zamaskowanych, którzy mnie pochwycili, podniósłszy dwadzieścia sztyletów nad moją głową. Następnie: poprowadzony byłem do wielkiej sali sklepionéj, a jeden z tych ludzi zapytał mnie.
— Kto jesteś?
— Biedak, — odrzekłem, — który tu nie spodziewał się znaleść w tak licznem towarzystwie.
— Którędy tu wszedłeś?
— Przez studnią.
— Jakim sposobem odkryłeś tajemnicę.
A gdy się wahałem w odpowiedzi, człowiek zamaskowany dodał: — No wyznaj, gdyż być może, iż szczęśliwa gwiazda tutaj cię sprowadziła.
Wyrazy te zdecydowały mnie do zupełnego wyznania. Opowiedziałem więc noc spędzoną na odwachu, wyrazy wyczytane na murze i nie opuściłem żadnego szczegółu o znalezieniu szkatułki. Historya o zabiciu strażnika lasku, zrobiła na obecnych doskonale wrażenie. Czułem iż zyskałem względy u ogółu słuchaczy.
— Twoje nazwisko, zapytał znowu człowiek w masce.
Pozbywszy się wszelkiej bojaźni, odpowiedziałem głosem pewnym:
— Nazywam się hrabia Nawarran. Nie mam ni ojca ni matki; lubię zbytek, a jestem bez chleba. Jeżeli zajęcie wasze, przynosi wam łatwo dostatki, to nie ma niebezpieczeństwa na którebym się nie odważył... będę jednym z waszych towarzyszy. Zbrodnia zaprowadziła mnie do tych podziemi, z kąd powinienem wyjść bogatym i potężnym!...
Stowarzyszeni naradzili się po cichu.
— Jest nas dwudziestu... odezwał się wreszcie ten który mi zadawał pytania, a powinno być dwudziestu jeden... Jednego ze stowarzyszonych brakuje przy apelu, a brakujący był naszym przewódcą. — Trzeba nam człowieka, któregoby wyższy świat mógł przyjmować, człowieka któregobyśmy wywyższyli nad siebie, żeby nas zasłaniał i protegował, zgoła podobnego do postawionéj na wysokiem miejscu placówki. Czy chcesz być tym człowiekiem?
— Odpowiedziałem odważnie: — tak!
— Czy przysiężesz, iż nie zdradzisz tajemnicy stowarzyszonych? że umrzesz bez wyjawienia węzłów jakie nas łączą?
— Przysięgam!..
— Nie cofniesz się ani przed katem, ani przed cnotą? — Jednem słowem, że nie złamie cię ani, bojaźń, ani słabość, ani litość?
— Przysięgam!
— Pod tymi warunkami, wszędzie na twe usługi będziesz miał ręce i oczy. Jeżeli znajdzie się na twej drodze jaka przeszkoda, będzie zniszczona, jeżeli ktoś byłby dla cię zawadą, zostanie zmiażdżony. Mamy głowę w społeczeństwie świata, kąpiemy ręce w deszczu złotym, a nogi we krwi. Nie wierzymy tylko w życie doczesne na ziemi; każdy z nas pragnie królować w swojej sferze, żyć zewnątrz praw ludzkich, bez obawy aby go te dosięgły.
— Wasz program stał się już moim; — cóż mam najprzód przedsiewziąść?
— Masz plan i klucze tego domu, rozpoznaj go spiesznie; czytaj co w nim znajdziesz, a w krotce się dowiesz jaką potęgę złożyliśmy w twoje ręce. W trzy miesiące, licząc od dnia dzisiejszego, znajdziemy się znowu tutaj!
W krotce zgromadzenie rozeszło się; — zauważyłem że stowarzyszeni oddalili się po dwóch, w rozmaitych kierunkach. Więc ten dom podobny był do siatki pająka; każdy z członków przybywał doń drogą jemu tylko wiadomą i jemu służącą, jeden z ulicy Froissard, inny z Filles-de-Calvaire a inny znowu z Pont-aux-Chaux.
Niedługo potrzebowałem czasu do poznania mój władzy, jaką mnie obdarzono. Rozporządzałem niesłychanemi bogactwami, byłem furgatem, to jest groźnym skarbnikiem bandy licznéj i bogatéj. Należący do niój mogli mnie zgubić, więc mój interes nakazywał mi milczenie. Oni mnie znali, a ja ich znać nie mogłem.
W kilka dni potem zamieszkałem na ulicy Mont-Blanc, gdzie znalazłem w środku ogrodu dom bardzo dla mnie przydatny. Ulica ta nazwana Chausse d’Antin, w owym czasie znajdowała się na zrębie Paryża; mieszkając na polach Elizejskich, przebywały się prawie jak na wsi. To względne oddalenie od środka miasta, bardzo było dogodne dla moich zamiarów. Zaledwie mój dom urządziłem, a w krótce zasypano mnie mnóstwem zaproszeń. Poznałem w tém tajemną rękę moich stowarzyszonych dwudziestu jeden. Od razu zostałem głośnym człowiekiem, poszukiwanym, ustalonej reputacyi. — Im wyższe stawało się moje stanowisko w świecie, tym więcéj — mogłem przysług oddawać moim wspólnikom. Pakta były okropne.
Jeden bogaty bankier z pochodzenia holenderczyk, nazwiskiem Robert Kodom, uchodził w tym czasie za króla w świecie finansowym. Wszystkie większe interesa odbywały się u niego, od jego to dyskrecyi, zależeli mali bankierowie Paryża, a fortunę Kodoma liczono na miljony.
Zaproszony będąc przez tego bankiera, nie omieszkałem udać się doń na wieczór. Doznałem jak najlepszego przyjęcia; wśród wieczoru wziąwszy mnie pod rękę zaprowadził do oddzielnego saloniku, w którym tylko trzy lub cztery osób się znajdowało. Na kozetce siedziała dama już niemłoda, a obok niéj najcudniejsza dziewica jaką kiedy w życiu widziałem.
— Pani margrabino, rzekł bankier, biorąc mnie za rękę; mam zaszczyt przedstawić pani hrabiego Nawarran, jednego z moich najlepszych przyjaciół.
Skłoniłem się z uszanowaniem.
— Daléj — dodał bankier odchodząc, staraj się pan podobać pannie Inez de Lerina, będziesz dobrze przyjęty.
Dziewica się zarumieniła, a ja starałem się wytłumaczyć z tak poufałego przedstawienia. Inez odpowiedziała z wielkim wdziękiem i zręcznością, iż z góry mi to przebaczono. W godzinę potem bankier odprowadził mnie na stronę i zapytał: jak znalazłem pannę de Lerina?
— Godną uwielbienia.
— A więc za dni piętnaście będzie pańską małżonką.
Osłupiałem!..
— Czuwają nad hrabiego szczęściem — dodał bankier z uśmiechem. Margrabina jest wdową, a chociaż jéj córka ma tylko 300,000 fran. posagu, lecz summa ta mnie powierzona, wystarczy na wasze wydatki.
Jak zapowiedział bankier, tak się też stało: w pietnaście dni potem, ożeniłem się z panną Inez de Lerina. Nazajutrz dopiero po moim ślubie, stowarzyszenie dwudziestu jeden, wypiętnowało na mém prawem ramieniu, oznakę przewództwa moich wspólników.
W krotce nagle zmarła margrabina: sądzę zawsze, że matka méj żony była otrutą. Kiedy Inez ochłodła ze swego żalu, przez trzy lata, mogłem się uważać za istotnie szczęśliwego na tym świecie.
Kochałem swa żonę, która obdarzyła mnie śliczna dziecina. Mój biedny Gontram! co z nim zrobili? Była to noc w któréj zebrało się na oznaczona schadzkę stowarzyszenie w znanym domu na ulicy Ś-go Ludwika. Zostałem w domu przy cierpiącéj żonie: nazajutrz znikł mój syn. Został porwany, jak i przez kogo nigdy nie mogłem dociec. Znalazłem tylko na mym stoliku pismo wyrażające:
„Nie stawiłeś się na schadzkę dzisiaj, zatrzymujemy twego syna, jako zakładnika”
Bez wątpienia rozkazywałem i moje rozkazy były spełniane, lecz nawzajem powinienem był być posłusznym rozkazom Dwudziestu i jeden. Kiedy Inez została powtórnie matką, postanowiłem ukryć moje dziecię przed całym światem. Oddałem więc Joannę na mamki w odległym departamencie, do wioski nieznanéj, — lecz wszystkie zabiegi, wszelkie moje ostrożności były nadaremne, Joanna podobnie jak jéj brat zniknęła.

XVIII.
Koniec rękopismu i co potém nastąpiło.

Czego wymagano po mnie, zawiadomili mnie późniéj. Po 25 latach miano mi zwrócić moje dzieci. Dwadzieścia pięć lat wycierpieć tego piekła, było to zapłacić zabójstwo strażnika lasku. Już mnie brała chęć oddania się w ręce sprawiedliwości, a zarazem denuncyowania tych nędzników — lecz nacóżby się to zdało? zgubiłbym się sam, bez nadziei oglądania kiedy bądź mego Gontrama i Joanny; co mówię! wydałbym jednocześnie rozkaz pozbawienia ich życia, gdyż niezawodnie byliby me dzieci zabili.
Inez nie mogła znieść tego nieszczęścia, jej umysł doznał szwanku, ona została obłąkana! Odtąd nie marzyłem tylko o zemście. Moi ludzie ostrzegli mnie, iż policya zastawiła łapkę u kupca na ulicy S-t Jaques. Mogłem cios odwrócić, lecz zaniechałem tego, a banda Paulain’a wpadła w ręce sprawiedliwości. — Dnia 27 Września 1826 roku, jeden ze wspólników Monrose był przyaresztowany; przez niego złapano 15 innych. Lecz gdy Klara Wendel została skazana na 15 lat ciężkiego więzienia w dniu 9 Czerwca 1828, nastąpił wybuch gniewu przeciwko mnie. Miałem nadzieję że jeden z tych nędzników zamięsza się wśród toku prowadzonego śledztwa. Niestety zawsze znajdowało się na schadzce dwudziestu jeden!...”
Czytelnik zapewne nie zapomniał, że to co opowiadamy, znajdowało się pomieszczone w rękopiśmie oddanym Janowi Deslions przez hrabiego Nawarran. Jan przestał czytać. Nie mógł on wstrzymać się od zrobienia porównania, między zadanym ciosem łopatą w głowę strażnika, a wystrzałem wymierzonym do Raula Villepont. Wszakże po zabójstwie owego dozorcy, hr. Nawarran odkrył tajemnicę domu na ulicy Ś-go Ludwika, również Jan został wciągnięty do téj obmierzłéj szajki z powodu zabójstwa Raula. Rękopism kończył się w ten sposób.
— „Umierając, Janie tobie pozostawiam środki pomszczenia nas obudwóch!.. Janie ocalam cię, bo byłbyś zapłacił życiem strzał dany w lesie Mesnil; nawzajem leguję ci obowiązek do spełnienia: odszukaj moje dzieci i ocal je! Oddasz im majątek ich matki, który dziś wynosi 1,200,000 franków. Co się dotyczy bogactw znajdujących się w piwnicach domu na ulicy S-go Ludwika, niech ci te służą do twych poszukiwań; przewróć cały bruk Paryża, idąc od złoconych pałaców, aż do najochydniejszych bagien. A jeżeli znajdziesz Joannę i Gontrama, nie mów im kto był ich ojcem!...”
Rękopism obejmował liczne wskazówki i użyteczne objaśnienia, nad któremi nie będziem się zatrzymywać, ale które mogły wielce wspierać Jana Deslions w jego przedsięwzięciu doprowadzenia dzieła do pomyślnego końca.
Kiedy przeczytał rękopism, Jan powstawszy biegał po pokoju, dla sporządkowania tłoczących się myśli, które w jego głowie się krzyżowały. Czy to podobna, aby w roku 1853 śród dziennego światła, śród ucywilizowanego Paryża, gdzie zdaje się że policya zna najtajniejsze jego zakątki, istniało jeszcze jedno stowarzyszenie, któreby zdołało ukryć się przed czujnem okiem sprawiedliwości, potrafiło zmylić wszelkie poszukiwania? Od lat dwudziestu znakomite zrobiono odkrycia. Naprzód w r. 1840 banda piędziesięciu pięciu, która w połączeniu ze szajką Chatelain’a i Hug’a dostarczyła 97 przestępców — przez poczynione zeznania naprowadziła sądy na liczne poszlaki, a następnie do rozproszenia mnóstwa niebezpiecznych stowarzyszeń. Pominiemy tu wiele band jak Paulmanna, Vandemiers, Przedmieścia S-t Germain, Magniera, Teppara i Poidevache; lecz jedną z bardzo niebezpiecznych była szajka zwana Habits noirs, z powodu zręczności, śmiałości i towarzyskiego stanowiska przestępców.
Jeden szczegół mianowicie nie uszedł uwagi Jana Deslions, to ten, że ilekolwiek i znacznych popełniono kradzieży, nigdy u złodziei nie znaleziono summ większych; gdzież się więc podziewąły znaczniejsze rabunki? Bezwątpienia Furgat dwudziestu jeden, otrzymywał je od tych bandytów. Dowodem tego być może to, że złoczyńcy wysyłani na galery bez szeląga, jednak tam nigdy nie są bez pieniędzy. Żaden z nich nie mógł zdradzić furgata, ponieważ nie znał ani jego nazwiska, ani nie wiedział o miejscu jego zamieszkania. Przy najlepszéj chęci denuncyant na wszystko gotowy, zjadający fanadelów, to jest zdradzający swych towarzyszy, nie mógł naprowadzić na ślad stowarzyszonych, pod nazwą dwudziestu jeden.
Tym sposobem istniała siła nieznana, a nawet istniała bezkarnie. Omnibusy przebiegają bulwary, powozy lasek Buloński, oskard atakuje Paryż tajemniczy i niezdrowy, aby zeń tworzyć Paryż Napoleona III-go, mimo tego istnieją jaskinie Ali-Baby! W pośród piętnastu dworców kolei żelaznych, w samym środku życia i ruchu paryzkiego, okryci zasłoną tajemnicy, wolni od wszelkiego podejrzenia, dwadzieścia jeden masek uczciwości, kryje dwudziestu jeden bandytów, bandytów w eleganckich powozach, w białych rękawiczkach, mających na swe usługi szumowiny opryszków, kwintesencyą galer!
Jan w krótce powziął stanowczy zamiar. Uczciwość w nim nie zamarła, poróżniła go jednak ze sprawiedliwością przez zabójstwo Raula Villeponta. A więc postanowił bądź co bądź wymierzyć sobie sprawiedliwość, zemścić się, ocalić swą siostrę i spełnić posłannictwo zlane nań przez hr. Nawarran. O w pół do siódméj, posługacz hotelowy przyniósł obiad czcigodnemu Sam Dawidsonowi, który na ósmą godzinę zamówił ekwipaż. W oznaczonym czasie, pojechał na bulwary Temple, tam rozkazał wrócić woźnicy do domu, a sam pieszo udał się na ulicę Ś-go Ludwika. O wpół do dziewiątéj otworzywszy furtę w bramie hotelu dwudziestu i jeden, rozpoczął przegląd dziedzieńca i ogrodu. Nie znajdując tam nic nadzwyczajnego, wszedł na wschody pierwszego piętra, drzwi główne stały otworem. Jan zapalił lampę w przedpokoju, i z nią przebiegł salon umeblowany, według mody pierwszego cesarstwa; następnie, gabinet i pokój jadalny; mieszkanie to miało pozór siedziby mieszczańskiéj. Meble pokrywał kurz, jak gdyby właściciel ich dawno na wieś wyjechał. Było to wnętrze hotelu dla wszystkich widzialne, trzeba go było z innéj strony rozpatrzyć.
Jan więc zeszedł na dół, otworzył wieko studnię zakrywające, uczepił mocno linę u cembrzyny i trzymając lampę zapaloną, spuścił się w głębinę, zawoławszy:
— Daléj, z łaski Bożéj!...
Lecz woda zdawała się ustępować pod jego nogami, przybył więc na dno zwolna i bez trudu, poczem nad jego głową zamknęło się wodne sklepienie. Jan postępował rozpatrując ściany naokoło. Znajdował się on w długiéj galeryi, podobnéj do istniejących w katakumbach, kiedy się zejdzie po 90 schodach przy rogatce Enfer. Nie zadługo galerya rozdzieliła się na liczne korytarze, był to punkt przez który schodzili się towarzysze dwudziestu i jeden. Objaśnienie hr. Nawarran, polecało mu udać się korytarzem litera F. Jan ujrzał na lewo tę literę, wymalowaną różowo na jednym kamieniu. Szedł więc w tym kierunku. Pochylenie téj drogi było gwałtowne, zagłębiał się przeto coraz szybciéj pod ziemię. Korytarz nagle się kończył; z każdéj strony znajdowała się cysterna wodę wylewająca, a cieknące po kamieniach krople, spadały z jednostajną regularnością.
— To tu być musi — pomyślał Jan, — i po długiem a uważnem poszukiwaniu, znalazł między dwoma kamieniami, wielką głowę od gwoździa.

XIX.
'

Jan pociągnął naprzód gwóźdź do siebie, lecz ten pozostał niewzruszony, pchnął go więc wewnątrz, dla spróbowania czy ten sam opór znajdzie — lecz gwóźdź w głąb się posuwał i natychmiast woda w cysternie lewéj strony, przeszła na stronę prawą w ten sposób, że jedna została suchą, kiedy tym czasem druga napełniła się wodą aż po brzegi. Sucha cysterna nie była zbyt głęboką, tu Jan pochwycił za kółko żelazne i otworzył wieko dość obszerną dziurę zasłaniające. W odkrytym otworze ujrzał drabinę, a kiedy na dół po niéj zstąpił, przyświecając sobie latarnią, został olśniony, osłupiał... Wszystko na około niego tysiącami iskier pryskało, światło odbite od dyamentów i kryształów oblało potokiem jasności zdumionego Jana; zdawało mu się że się znajduje w atmosferze komety. Jakież to tam było nagromadzenie bogactw!...
Tu naczynia kościelne pokradzione ze świątyń, złote cymborya i lichtarze masyw srebrne, tam skrzynie pełne bransoletek, naszyjników z pereł, drogich kamieni. Na kupach leżały przedmioty, które wprzódy trzeba było połamać, aby je zabrać i tu przynieść, albo stopić dla zatarcia śladu ich pochodzenia; sztaby złota podobne do tych które leżą w piwnicach bankowych, sztuki srebra, rękojeście pałaszów tureckich lub indyjskich, zrabowane przez korsarzy w czasie kiedy jeszcze Turcy i Indyanie mieli dyamenty... Bogactwa te, nie miały właściciela, już bowiem mało było osób przy życiu, do których te przedmioty należały, lub przez których były skradzione. Skarb tu leżący, stanowił majątek znakomitych złoczyńców, a ci nie znali miejsca gdzie się znajduje depozyt Furgata. To złoto, owe bogactwa, trzeba było w ruch puścić — stanowiły one dźwignią, za pomocą któréj Jan postanowił świat poruszyć.
— Dopnę swego celu, myślał on — mając tyle złota mało krwi potrzebować będę.
W téj chwili spostrzegł, że ziemia zaczyna być coraz wilgotniejszą i wkrótce przekonał się, iż woda ze wszystkich stron ciekła. Zapomniał on zasunąć sprężyny, zamykającej kommunikacyą między dwoma cysternami, z których jedna przepełniwszy się, wyrzucała wodę w otwór, którędy Jan spuszczał się do odkrytego skarbcu. Pobiegł więc do drabiny i wkrótce wydostał się do podziemnéj galeryi.
Ale nowy czekał go kłopot, bo po zagaśnięciu wypadkiem lampy, musiał po omacku szukać drogi do powrotu. Idąc zwolna krok za krokiem obok ściany, ale z wielką rozwagą, w dobrym kierunku, nareszcie zbliżył się do punktu środkowego zkąd rozchodzą się galerye i kiedy tam stanął, usłyszał głosy doń dolatujące; nie zadługo ujrzał nawet błysk światła zbliżającéj się latarni. Jan ukryty w sąsiedniéj galeryi, mógł rozpoznać rysy twarzy dwóch postaci, koło niego przesuwających się. Był to Dostojnik i Ali, wracający z piwnicy, w któréj nie znaleźli trupa Furgata.
Jan szedł za niemi w pewnéj odległości i ujrzał jak wstąpili na kręcone schody, któremi i on wyjść postanowił. Obaj poprzednicy weszli do czarnego gabinetu, zamknąwszy wprzód okiennice. Jan został więc w ciemności. Wrócił się przeto w nadziei odszukania studni, lecz nagle się cofnął, gdyż ręce jego dotknęły jakiegoś ciała ciepłego i żyjącego. Ciałem tem była głowa, a głowa zapytała go po cichu:
— Czy to jest pan Dawidson?
— Tak odrzekł Jan.
— Idź pan za mną.
Uchwycony Jan za rękę, szedł ze swoim przewodnikiem, przez wiele korytarzy i rozmaite schody, aż wreszcie znalazł się w pawilonie w głębi ogrodu istniejącym. Księżyc w całym blasku przyświecał, a wtedy Jan poznał Surypera.
— W sam raz przybyłeś, rzekł były leśniczy.
Suryper potrząsł smutnie głową i odpowiedział.
— Nie opuszczę odtąd pana, hrabia już nie żyje.
— Ach! westchnął Jan wzruszony.
— A dwaj ludzie, z któremi pan spotkałeś się w podziemiach, są ci którzy zamordowali hrabiego!
— Czy znasz ich?
— Jeszcze nie, lecz wkrótce się dowiem o nich.
Głos Surypera zwykle spokojny, obecnie stał się cierpkim i groźnym.
— Zkąd przybywasz? zapytał Jan.
— Z hotelu Luwru, gdzie mi powiedziano, że p. Dawidson wyszedł. Domyśliłem się że pan tu jesteś, a więc przybyłem przez ulicę Saintonge, aby nie obudzić niczyjego podejrzenia. Jest w naszych domach jedno przejście, które prowadzi do środka galeryj podziemnych.
— Czy hrabia Nawarran umierając żadnego nie dał ci zlecenia.
— Wyrzekł on tylko: idź do Dawidsona.... już cię więcéj nie potrzebuję...
— Co mamy tu do zrobienia?
— Chcę pana zaprowadzić do gabinetu furgata, lecz musimy zaczekać, aż jego Wysokość odejdzie.
— Po co on tu przyszedł?
— Szukać tego czego nigdy nie znajdzie, to jest znaku, który jest cechą przewódcy, — a więc nie jemu, lecz teraz panu będą wszyscy posłuszni.
Suryper otworzył drzwi od pawilonu i udał się do głównego gmachu. Jan nie uważał że Suryper wychodząc pominął schody w przedsionku będące.
— Zaczekaj pan tutaj — lecz zaledwie przewodnik Jana wszedł do sieni, natychmiast Jego wielmożność i Ali niespodziewanie nań się rzucili.
Pierwszy chwycił go za gardło, Ali wzniósł nad nim sztylet.
— Mam cię nikczemniku, — krzyknął Dostojnik. — Coś zrobił z ciałem na ulicy Récolletes?
— Co pan chcesz abym z nim zrobił, szeptał Suryper będąc przyduszonym.
— Trup zniknął z piwnicy!
— Wszystko jest możliwe dla furgata.
— Jednakże ja go z pewnością zabiłem!...sztylet mój trzy razy utkwił po samą rękojeść w jego szyi, wiedząc że na piersiach nosi koszulę stalową — on nie żył! i chyba byłby szatanem, aby mógł zmartwychwstać?
— Puść mnie — rzekł Suryper — ja o niczem nie wiem, pan mnie dławisz.
— Powiedz natychmiast, co się stało z tym człowiekiem? więc on żyje? gdzie się ukrywa?
— Już powiedziałem, że o niczem nie wiem, pan mnie udusisz.
— Mów, albo zginiesz!
Teraz straszna walka rozpoczęła się między temi trzema ludźmi; chociaż postać Surypera była na pozór słabowita, wszakże miał on siłę ogromną i niesłychaną zręczność. Po dwa kroć udało się mu wyrwać z rąk napastników, silnem kopnięciem przewrócił Alego, ale ten przyczepił się do nogi Surypera. Dostojnik groził mu tylko swoim sztyletem, wiedząc coby stracił gdyby go zabił.
— Wielebyś pan zyskał, skorobyś mnie zamordował — krzyczał Suryper.
Te wyrazy ocaliły mu może życie. Co bądź, Dostojnik starał zabezpieczyć jego osobę, rozpoczęła się więc walka na nowo. Jan patrząc na tę scenę, nie mógł już dłużéj wytrzymać; porwał zatem sztylet w który się zaopatrzył i poskoczył do przedsionka, gdzie Suryper bronił się wściekle przeciw Dostojnikowi i Alemu. Lecz zaledwie postawił nogę na wschodach, kiedy kamienna ręka posągu, poruszona przez ukrytą sprężynę, podniosła się i ciężko upadła jak maczuga na głowę Jana. W tejże chwili schód usunął się z pod nóg jego, upadł więc i potoczył się poraniony, prawie nieżywy w pewien rodzaj jamy, albo jaskini! W ogrodzie schody weszły na swe pierwotne miejsce, ręka posągu została jak dawniéj nieruchomą.

XX.
Domniemany ojciec.

Tego wieczora było liczne zebranie gości pod Królikiem kanałowym: Tu po przeniesieniu się grabarzy do kawiarni pod Krokodyla, zainstalowali się Karapatasy. Ludzie noszący tę nazwę formują osobną klassę żeglarzy, czyli flisów paryzkich: są to marynarze na kanale Ourcq, dzielni, pracowici, zawsze na usługi gotowi, przepędzający całe życie na wodzie, podobnie jak ich bracia na Oceanie.
Niezwykłą to jest rzeczą, widzieć flisa z żona, trojgiem lub czworgiem dzieciaków sterujących na wielkim statku, przebywających śluzy, płynących z Mareuil, albo Mans, i przybijających do brzegu, na kanale Tempie. Karapata nie zna innego domu prócz swojego statku; rodzi się on na nim i na nim umiera. Trafiają się częstokroć siedmioletnie dzieci, które nogą na lądzie nie postały. Są one szczęśliwsze na statku, powiada ojciec Karapata, i mają dosyć czasu do poznania złośliwości ludzkiéj.
Gospodarz szynku pod Królikiem, mimo szacunku okazywanego dla Karapatów, nie gardził przecież gośćmi miejskiem, z Villette a nawet z Belleville. Trafiali się także między uczęszczającemu Trukcerowie, dzielni ludzie którzy z kapitałem 40 su, żyją z żoną i dziećmi. Przemysłowiec taki, kupuje pilśń w kształcie lichtarza wyrobioną, talerz i królika, łamie pręcik z pierwszego lepszego drzewa, i kładzie su na lichtarzu, który stawia znowu na talerzu. Jeżeli gracz potrafi pręcikiem od jednego razu zbić lichtarz z talerza, bez zrzucenia pieniądza, wygrywa królika. Nie jest to tak łatwem jak się na pozór zdaje, bo widziano królika pięć lat zostającego u właściciela Trukera. Niekiedy oddają ci biedni ludzie swoje dzieci skoczkom publicznym, które na swych pryncypałów i rodziców zarabiać muszą.
Przy jednym z sześciu stołów znajdujących się w szynkowni pod Królikiem, siedział młody człowiek cery schorzałej i nędznej powierzchowności. Jego długie włosy spadały w nieładzie na zatłuszczony kołnierz surduta, nie można też było dopatrzeć koszuli ani na szyi, ani przy rękawach. Przed nim leżał kawał chleba, sera i stała szklanka piołonówki. Nikt nie wiedział jego nazwiska, bo zwykle mianowano go poetą. Śpiewał on o miłości, wiośnie, o bożku Panie i Dryadach, ale lenistwo i pijaństwo przywiodły go do żebractwa. Pewnego dnia odmówiono mu jałmużny, jął się więc kradzieży, a za nią rozboju.
— Tego wieczora Poeta jeszcze trzeźwy, siedział obok anioła stróża miejscowego, który miał zajęcie odprowadzać do domu pijanych. Niezadługo wszedł trzeci mężczyzna i zapytał Anioła stróża.
— Nie widziałeś dzisiaj wicehrabiego?
— Nie, panie Combalou, on tu jeszcze nie postał.
— Idę zjeść porcyą z ojcem Józefem, jeżeli zobaczysz wicehrabiego, to powiedz mu że mam do niego interes.
— Dobrze panie Combalou.
Poeta wzniósłszy^ oczy do sufitu, zaczął śpiewać swój utwór improwizowany dla nowo przybyłego.
— Ach jesteś tu łotrze zawołał Combalou, głodnyś i spragniony — złodzieju, oto masz uracz się pijaku, i powiedziawszy to, rzucił poecie sztukę dziesięcio susową.
Wkrótce po odejściu p. Combalou, zjawił się w szynkowni wicehrabia. Był to człowiek około pięćdziesiąt lat mający, ubrany w wytarty surdut który zawsze aż pod samę szyję zapinał. Chustka fularowa często przez niego wydobywana, oraz szylkretowa tabakierka, stanowiły resztki dawnej zamożności.
Otóż w samą porę przyszedłeś wicehrabio, rzekł — Anioł stróż, bo pan Combalou szukał tu ciebie.
— Combalou tu się znajduje?
— Obiaduje z ojcem Józefem w sali Karapatasów.
— To dobrze — odpowiedział wicehrabia, wychodząc dla widzenia się z p. Combalou.
— Co porabia ten człowiek — zapytał poeta.
— Och! jest to wielkie ladaco — powiedział Anioł stróż. Musiał doświadczyć jakichś niepowodzeń! że doszedł do takiego stanu w jakim dziś się znajduje. Miało to kiedyś powozy, bywał na wyścigach, i tykał żokei.
— Więc się zrujnował?
— Zapewne, kobiety doprowadziły go do tego, czém jest obecnie.
Należał on do tych wysokich... jak to nazywają glubów (klubów) do tych zebrań, gdzie się ma kobiéty dużo kosztujące. Niezadługo zaczął szachrować w karty z braku funduszów, lecz przyjaciele nie dali się oszukiwać, wypchnięto biedaka i teraz go dawni koledzy nie znają.
— Ach! westchnął poeta z pogardą.
— Otóż wicehrabia nie wiedział co począć, a nie będąc do niczego przydatny bez franka, teraz używany jest do interesów przez pana Combalou.
— Musi być bogaty ten pan Combalou?
— Nie wiadomo. — Utrzymuje on kantor stręczeń na ulicy Meslay, lecz gdyby policya nos tam wścibiła, toby miała wiele do czynienia.
— No, a wicehrabia nie ma żadnego stałego zatrudnienia?
— Gdzie tam — obrał sobie stan ojca domniemanego.

XXI.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

— Co to jest ojciec domniemany? — zapytał poeta.
Zobaczysz jaki to stan nikczemny. Przypuśćmy, że pewnéj kobiecie trafił się wypadek. Wtedy nieszczęśliwa nie wie, jak nazwać swoje dziecię, bo ojcem może być człowiek żonaty, a jednak trzeba uprawnić dziecko, gdyż kobiéta owa jest dumną.
— Aha, teraz rozumiem odrzekł poeta, zapaliwszy fajkę i od czasu do czasu podnosząc szklankę z piołonówką.
— Wtedy szukają wicehrabiego, dają mu 50 nawet 100 fran; stosownie do stanowiska rodziców, a natenczas wicehrabia uznaje malca, który się odtąd będzie nazywać pan lub panna de Floustignac.
Poeta uderzył pięścią w stół desperacko.
— Niestety — gdybym pochodził z dobréj familii, toby mi się jeszcze na coś przydało!
Podczas tej rozmowy wicehrabia Floustignac odszukał p. Combalou jedzącego z ojcem Józefem. Józef był dzielnym człowiekiem z rodziny karapatów; jemu także przytrafiło się nieszczęście. Mając lat 25, w pewnej szynkowni zamięszany do bójki użył noża; lecz ponieważ w tej sprawie okazało się, że ani zawiść ani zemsta nim nie powodowały, przeto skazany został tylko na lat pięć dla odbycia pokuty w więzieniu. Po wypuszczeniu go z klatki, nie wiedział co ma przedsięwziąć; zjawił się wtedy fabrykant krawatów Suryper, który go znał podobno, lecz nie wiadomo gdzie i kiedy. Suryper rzekł do niego. „Słuchaj, dawni twoi towarzysze nie chcą cię przyjąć na żaden statek, oto masz za co kupić inny dla siebie!” Józef rozpłakał się z radości, kupił statek, ożenił się z ładną dziewczyną z Mareuil, z którą żył na pokładzie swéj barki, otoczony dzieciakami. Combalou poznał Józefa przypadkiem. Jednego wieczora powracał Combalou z jakiejś wycieczki, idąc nad brzegiem kanału, został napadnięty przez kilku drabów. Józef przybył mu na pomoc i kilku kułakami zręcznie wymierzonemi, od napaści uwolnił. Od tego czasu ile razy Combalou miał potrzebę zajść do szynku pod. Królikiem Kanałowym, zawsze obiadował z dzielnym karaptą.
— Czy masz co nowego dla mnie? zapytał wicehrabia.
— Akt stanu cywilnego, ciągle akta stanu cywilnego.
— Będąż tam dla mnie kości do ogryzienia?
— Nie tylko kości, ale i dobra sztuka mięsa! trzeba tylko mieć się na ostrożności.
— Opowiedz mi.
— Idzie tu o młodą piękną dziewczynę, lat 17, nie mającą ani ojca ani matki, jednem słowem nieznajomą.
— A więc nie potrzeba jej zezwolenia.
— Bezwątpienia.
— I nałowi się filipków — na, ulicy Ponthieu, pyszny cyrkuł miasta, dodał wicehrabia.
Combalou spostrzegłszy że ojciec Józef więcéj nadstawia ucha jakby sobie tego życzył, uciął rozmowę sentencyą: dokończenie w przyszłym numerze. Przyniesiono jeszcze kawę, poczem Józef ścisnąwszy rękę p. Combalou, rzekł: do widzenia, a kiedy znalazł się już na ulicy, pomyślał sobie.
— Ci chrześcianie nie mają Boga w sercu, bądź co bądź pójdę do p. Surypera i powiem mu co tu słyszałem.
Józef przyszedłszy na ulicę la Lune, znalazł leżącym swego dobroczyńcę.
— Coś wam nie dobrze, rzekł po przywitaniu ojciec Józef.
— To nic, odpowiedział Suryper, byłem dziś cokolwiek potyrany i dla tego odpoczywam.
— Przyszedłem opowiedzieć wam jedną historyjkę, może dla was nie będzie dość ważna, lecz kto wie, czy się na co nie przyda...
Przy łóżku Surypera siedziała młoda dziewczyna, postać jéj okazywała prostotę ze skromnością połączoną.
— Cecylio, zawołał Suryper, idź moje dziecko do drugiego pokoju, za chwilę wrócisz do nas.
— Nie potrzebujesz mnie mój ojcze?
— Nie moje dziecię, dziękuję ci.
Cecylia wzięła robotę i wyszła. Wtedy ojciec Józef opowiedział co słyszał z rozmowy między Combalou i wicehrabią Floustignanc’iem.
— Ulica Pontieu, mruczał Suryper, to dobrze jest wiedzieć. Dziękuję ci mój stary przyjacielu, jeżeli się jeszcze co dowiesz, przyjdź mi zaraz oznajmić, wszakże wiesz że tego na złe nie używam.
— Oh, zawołał ojciec Józef, jesteście zbyt uczciwym człowiekiem, aby jaki grzech ciężył na waszem sumieniu. Życzę wam i córce dobrego zdrowia.
— Dziękuję, odpowiedział Suryper.
Kiedy ojciec Józef udał się na ulicę la Lune, wicehrabia i stręczyciel, prowadzili dalej swoją rozmowę.
— Rzecz najprostsza w świecie, mówił Combalou, weźmiesz dwóch świadków patentowanych; panna Karolina Jadwiga urodziła się na ulicy Provence, a chociaż dziś mięszka w pałacu na ulicy Ponthieu z jedną damą węgierską, nazywającą się baronowa Wanda Remeney, ty wszakże pójdziesz do merostwa na ulicy Drouot i tam zeznasz ojcostwo Karoliny, zrodzonej d. 14 Lipca tysiąc ośmset nie wiem zresztą którego roku, ale mam datę w moich notatach. Podpiszesz wraz ze świadkami, rzecz będzie skończona. Późniéj kiedy zechcą wydać za mąż pannę, przyjdziesz i powiesz: no a gdzież moje pozwolenie.
— Ha! teraz pojmuję, rzekł wicehrabia.
— Nie mogą nic innego powiedzieć jak tylko to: on jest jej ojcem, bo jakiżby miał w tem interes przyznawać się do dziecka, gdyby nie był nim rzeczywiście. Jest to zawsze obowiązek, który zmusza do opiekowania 3ię, żywienia i ubierania dziecięcia. Amatorów trudno dziś znaleść, dających się łatwo namówić do otworzenia worka. Z drugiej strony cóż ryzykuje dziecko? Ojciec i matka są niewiadomi, nikt nie zajmował się jego istnieniem i wychowaniem. Żadne współczucie nie łączy go z nikim, żadne wspomnienia... nic, samo na świecie, bez majątku, stanu i bez chleba.
Stanowiący prawa wyborni byli sobie ludzie. Powiedzieli oni: znajdzie się zawsze ktoś, mężczyzna lub kobieta, co przyjmie odpowiedzialność za urodzenie dziecięcia; nikt nie przyznaje się do ojcostwa albo macierzyństwa, żeby otruć swe dziecko...
— Do licha, zawołał wicehrabia.
— Ale trafia się niekiedy, iż światowe powody wstrzymują istotnych rodziców od przyznania się do rodzicielstwa... Oni kochają dziecię dla niego samego i tu właśnie zachodzi taki wypadek.
— Otóż zostaję ojcem, czy tak? zapytał wicehrabia.
— Nie inaczej i to panny posiadającej sześćkroć sto tysięcy posagu i mającej wkrótce iść za mąż. W dniu podpisywania intercyzy, zjawiasz się oburzony, wołając: Wydajecie moją córkę, nie uprzedziwszy mnie o tem?...
— A wtedy?
Combalou podniósł głowę z miną groźną i zawołał:
— Wtedy — zobaczemy!...

XXII.
Bal na ubogich.

Tego wieczoru salony baronowéj Remeney obfitem światłem jaśniały. Dwóch lokai w liberyi stało w przedsionku dla otwierania drzwiczek przybywających powozów na honorowy dziedziniec. W salonach baronowej był bal na ubogich. Wielkie schody ubrane kwiatami, prowadziły na pierwsze piętro, gdzie tańczono. W galeryi oszklonéj, napełnionéj egzotycznemi roślinami siedziały piękne panie i panny sprzedając kwiaty, za które zebrane pieniądze miały być rozdane jako jałmużna.
Zauważono między niemi pannę Charmeney wykwintnie ubraną, a w pobliżu margrabinę Bryan-Forville i wiele innych dam odznaczających się urodzeniem — lub kolosalną fortuną. Siedzący w zakącie jednego okna młodzieniec, zdawał się nie patrzeć na nikogo, tylko na pannę Jadwigę, córkę przybraną baronowej Remeney, Jadwiga przechodziła galeryą prowadzona przez Roberta Kodom, bogatego bankiera i starego przyjaciela domu.
« Młody ten człowiek nazywał się Adrian Saulles; zaczął dopiero rok dwudziesty piąty życia, a już wstążki orderowe zdobiły dziurkę jego czarnego fraka. Podporucznik Spachów Adryan Saulles zyskał krzyż zaszczytny w bitwie pod Medeah, a stosunki światowe zjednały mu order dębowej korony i Karola III. Na obliczu tego młodego oficera dopatrzeć można było odwagę, obok dobroci i szczerości serca.
Przechodząc koło niego Jadwiga, rzuciła spojrzenie serdeczne, uśmiechając się z pewną zażyłością, na co Adryan odpowiedział skinieniem głowy, które wyrażało: „ach jak jesteś piękna i jak ciebie kocham!” Jadwiga była dzieckiem, bo zaledwie zaczęła rok 17, a już Adryan Saulles zażądał jej ręki.
Baronowa miała postanowić o losie Jadwigi. Dotąd nie wyrzekła na oświadczenie się Adryana ani tak, ani też nie. Kiedy zapytano pannę w tym względzie, rumieniąc się odpowiedziała: iż nad Adryana nikt w świecie więcej się jej nie podobał. Rzeczy tak stały, lecz serca obojga codziennie silniej ku sobie się zbliżając, miłość ich tem gorętszą czyniły.
Między zaproszonemi na bal, znajdował się także baron Maucourt, już przez nas poznany u Maryanny de Fer. Baron zbliżył się do pana Saulles, z zamiarem powiedzenia mu kilku grzecznych słówek, lecz oficer odwrócił się od niego z pogardą. Baron połknął przygotowany uśmiech i szepnął: trzeba z tym ładnym chłopcem zrobić sobie satysfakcyą; potem wykręciwszy się, poszedł do margrabiny Bryan de Forville. Widząc go nadchodzącego margrabina przygryzła wargi. Na stole przed nią leżały rozłożone rozmaite fraszki ręcznej roboty.
— Widzę pani margrabino, rzekł Maucourt kłaniając się, tyle przedmiotów z których zrobić wybór jest bardzo trudno. Czybyś pani nie była tyle dobrą i nie raczyła wskazać jaki wyrób swej czarodziejskiej rączki?
— Ach! ja do niczego nie jestem zdatna odpowiedziała margrabina: nakupiłam tych drobnostek i pragnę wyciągnąć za nie jak największą korzyść dla biednych.
Baron pochylił się nad stolik, jakby chciał wybrać jaki przedmiot i szepnął do margrabiny.
— Dla czego pani nie jesteś zawsze tak oględna?
— Panie!... wymówiła margrabina ze wstrętem. Baron zaś ciągnął daléj:
— Listy pani są złożone na ulicy Volois, pod adresem który będę miał honor wskazać. Och pani! jaki tam zapał, ile uczucia w każdym wierszu mieści ta piękna korespondencya. Szczęśliwy człowiek co mógł wzbudzić taką namiętność!
— Panie, odrzekła margrabina, kiedy taka kobieta jak ja pisze z wylaniem serca i całą szczerością, może się tylko rumienić za adres skreślony na kopercie; a tu nie zachodzi ten przypadek.
— Cobądź odrzekł — p. Maucourt powstawszy, przyjaciel o którym miałem honor wspomnieć pani, będzie szczęśliwy, zwracając jéj ową pstrociznę muchy... Można go zastać w domu, w dzień do południa.
Margrabina odwróciła głowę z pogardą a baron odszedł do sąsiedniego salonu. Pani Bryan-Forville była córką bankiera Roberta Kadom. Margrabia jéj mąż kapitan ułanów, będąc zupełnie zrujnowany, uważał się za dość szczęśliwego, kiedy otrzymał rękę pięknéj kobiéty, wraz z posagiem czyniącym osiemdziesiąt tysięcy rocznego dochodu. Kapitan w krotce opuścił Paryż po zawarciu małżeństwa, młoda margrabina zostawszy samą, wystawiona była na wszystkie pokusy swojéj sfery w którój żyła, przez co wciągnioną się ujrzała w nierozważne miłostki. Jakim sposobem wpadły jéj listy w ręce barona Maucort, objaśni dalszy ciąg naszej opowieści.
Ploteczki tworzą się i obiegają Paryż na wielką skalę. Istnieją kantory informacyjne, które tylko z nich żyją i ta gorsząca spekulacya, dostarcza tajemnic osobom interesowanym. Cytują nawet osoby które się z tego przemysłu zbogaciły.
Jadwiga opuściwszy bankiera, rozmawiała na stronie z panią Remeney.
— Matko moja chrzestna, odezwała się, będziesz mnie łajać bezwątpienia.
— Za co moje dziecię?
— Ponieważ zrobiłam jedną rzecz bez twego zezwolenia.
— Nie wątpię że coś dobrego.
— Osądzisz to matko... Przed obiadem, ujrzałam Józefa przechodzącego przez podwórze i niosącego bulion. Byłam wtedy w oranżeryi, przez ciekawość więc zapytałam go, co z tem zrobi. Panno odpowiedział, na schodach siedzi umierająca młoda kobiéta; trzyma na ręku dziecię, zaledwie kilka tygodni mające i p wno nie mylę się, że oboje z głodu umierają.
W czasie tego opowiadania, oczy Jadwigi napełniły się łzami.
Wtedy matko, mówiła daléj, — poszłam aż do bramy. Ach gdybyś ujrzała matko tę nieszczęśliwą, toby ci serce się krajało.
Jest ona bardzo młoda, blada, wynędzniała i znużona. Z powodu cierpień twarz i oczy jéj mają coś takiego, co podobne jest do obłąkania, a ta maleńka istota którą piastowała! jak ona oczekiwała śmierci bezwiednie na kolanach swéj matki! dziecię nie pojmuje swego stanu, jeżeli go nie pożywią — umiera!
— I cóż zrobiłaś? — zapytała baronowa.
— Kazałam jéj wejść do garderoby, usiąść przy ciepłym kominku, bo dzieciątko miało rączki skostniałe, lecz wkrótce odżyło; gdybyś matko widziała, jak spoglądało na mnie serdecznie, z wdzięcznością, o byłabyś się sama rozczuliła.
— A jéj matka?
— Podano jéj pożywienie, potem dziecię wzięła do piersi, które łakomie ssało, kiedy matka płakała z radości.
— Powiedziała mi tylko, że nie mogła zostać w swych stronach i że przybyła do Paryża dla wyszukania roboty. Ponieważ potrzebujemy zawsze pomocy w garderobie, powiedziałam więc jéj aby pozostała. Jadwiga zrobiła minkę błagającą i dodała.
— Moja mateczka jest dobra, wiem przeto że ją zatrzyma.
— Trzeba naprzód dowiedzieć się co to za kobiéta i czy jest godną abyśmy się nią opiekowali.
— O! zawołała Jadwiga — ona jest tego godną mateczko, od razu to poznałam, a nadewszystko godnym ten malec! on jeszcze jest niewiniątkiem, wszak prawda mamo?
Baronowa pocałowała w czoło Jadwigę i rzekła z czułością:
— Jak się nazywa twoja protegowana?
— Ludwika Deslions.
— A więc zajmiemy się nią jutro.
— Dzięki ci kochana matko.
W téj chwili zbliżyła się do baronowéj panna Charmeney.
— Czy to prawda rzekła, że tego wieczora spodziewasz się pani magnetyzera, o którym od kilku dni wszyscy mówią?
— Tak droga kochanko, kawaler de Pulnitz w krótce zapewne nadejdzie.
— Co za miła niespodzianka! powiadają o nim że jest prawdziwym czarodziejem!
— Godnym następcę w prostéj linii Cagliostra: robi cuda i nie za długo będziemy mieli tego próbkę.
— Jak pani sądzisz, czy magnetyzerowie są szarlatanami?
Adryan Saulles zbliżył się do gruppy rozmawiających, gdzie się znajdowała Jadwiga i rzekł z powagą:
— Bezwątpienia natrafić można niekiedy na szarlatanów, lecz także jest pewnikiem, że magnetyzm stanowi naukę wprawdzie w stanie jeszcze niezupełnie zbadanym, lecz mimo tego wydał nadzwyczajne wypadki i z czasem do świątyń akademickich przypuszczony będzie. Kawaler de Pulnitz jest nie tylko magnetyzerem, lecz zarazem medium, a do tego medium czyli jasnowidzącym z całem przekonaniem.

XXIII.
Magnetyzer.

— Czy pan wierzysz w spirytyzm? — zapytała baronowa.
— Wierzę w to, o czem własnemi oczami się przekonywam, odpowiedział oficer.
— Lecz cóż to jest naprawdę spirytyzm?
— Jest wiedzą która wierzy że duch mimo opuszczenia ciała zostaje na ziemi. Duch zachowuje swą osobistość; nie jest on jeszcze dosyć czystym, aby się wzniósł w wyższe sfery, znajduje się więc między nami, on nas widzi, chociaż go nie widziemy. Niektórzy ludzie przez życie cnotliwe i za pośrednictwem modlitwy, mogą być w komunikacyi z duchami, ztąd owe zjawiska których często nadużywają szarlatani.
— Więc w téj chwili, — zapytała panna Charmeney — na około nas...
— Tańcują duchy ludzi, którzy jak my tańcowali! wielkie damy z ubiegłych epok, które wykonywały różne robotki dla sprzedania ich na korzyść biednych. Tak jest panno Charmeney, jedne mają dla nas sympatyą, drugie usiłują obłąkać i przeszkadzać nam.
— A zatem człowiek, który popełnił zbrodnię?...
— Krok za krokiem ścigany jest przez widmo swéj ofiary i kto wie, czy to natrętne zjawisko nie jest tém co nazywamy wyrzutem sumienia? Pamiętam, iż widziałem w więzieniu S-t Lazare kobiétę, która zabiła swe własne dziecko... Otóż zdawało się jéj iż słyszy całą noc jęczenie dziecięcia. Wtedy zrywała się z przestrachem i z wytrzeszczonemi oczami śledziła w ciemnościach — została obłąkaną!
W czasie opowiadania p. Saulles, baronowa uczuła dreszcze ją ogarniające, śmiertelna bladość twarz jéj okryła.
— Noc!... wyjąkała z obłąkaniem — to jest rzeczywiście... noc!....
Co ci jest matko? zapytała przerażona Jadwiga.
W téj chwili służący zapowiedział: pan kawaler de Pulnitz!
Między zebranemi gośćmi nastąpiło poruszenie, wywołane przybyciem magnetyzera. Postać jego wysmukła, wystające policzki, długie i cienkie wąsy podniesione i aż do brwi sięgające, nadawały mu pozór mefistofelesa. Pod wysokiem czołem dwoje ócz bardzo małych, błyszczały jakimś ogniem elektrycznym. Może z wyrachowania, kawaler de Pulnitz przedstawił się w salonie baronowéj na kilka minut przed uderzeniem północy.
— Co nam okażesz nadzwyczajnego kawalerze? zapytał Robert Kodom.
Zegar uderzył, wydzwaniając dwunastą godzinę.
— Nie wiem jeszcze, — odpowiedział magnetyzer wodząc wzrokiem na około i zwracając się do baronowéj dodał: — czy zegar pani idzie dobrze?
— Doskonałe.
— Zatrzymam go! Kawaler de Pulnitz wyciągnął dłonie ku zegarowi: młotek który już pięć razy uderzył, spadł na dzwonek wydawszy ton niemiły bo fałszywy; usłyszano wtedy jakby coś pękło w zegarze, a obie skazówki spadły na kominek.
Ogólne przerażenie ogarnęło wszystkich, którzy przed chwilą patrzeli na magnetyzera z śmiechem.
— To cudowne! szepnął bankier.
— Przeciwnie to jest rzecz bardzo zwyczajna, odparł Pulnitz z uśmiechem, który dozwolił ujrzeć szereg zębów białych i kończastych. Mój kolega Humme medium amerykański, uznaje to doświadczenie za fraszkę.
— Ale pan obiecałeś nam posiedzenie magnetyczne.
— Bez wątpienia.
— Nie będzież panu potrzebną, jaka osoba sensytywna?
— Znajdziemy bez wątpienia kogoś w tym domu. Pomiędzy pannami jest niejedna, któréj system nerwowy i limfatyczny, bardzo może być do tego przydatny. Zresztą wkrótce się o tem dowiecie.
Kawaler de Pulnitz upatrzył jeden stolik okrągły.
— Stolik ten będzie bardzo przydatny, mówił daléj — trzy nogi, to właśnie nam potrzeba, trzy, zawsze trzy. Wszakże na trójnogu sybille kumejskie wygłaszały swe wyrocznie. Bóstwo jest potrójne, a przecież tylko jedno. Nie wiem dlaczego utworzono 4 elementa, kiedy ich jest trzy: niebo, ziemia i woda, ogień nie jest elementem, bo ziemia wydaje ogień.
Magnetyzer stawał się coraz więcéj natchnionym; usta mu zsiniały, a jego wyrazy urywane świszczały mu w gardle.
— Zobaczmy — zawołał i porwawszy stolik, położył na nim swe ręce.
— Czy znajduje się w tym domu jasnowidząca?
Stolik przechylił się na stronę dwóch nóg, trzecią zaś podniesioną sztuknął raz o podłogę. To miało znaczyć: jest ich tu wiele.
Jasnowidząca najlepiéj usposobiona, czy znajduje się w salonie?
Stolik nie poruszył się.
Jest na pier wszem piętrze?
Stolik odpowiedział: tak. Kawaler Pulnitz odwróciwszy się wtedy do baronowéj powiedział:
— Racz pani baronowa wymienić wszystkie pokoje znajdujące się na pierwszém piętrze.
— Obok salonu budoar:
Magnetyzer zapytał się stolika.
— Czy w budoarze, czy w salonie?
Stolik został nieporuszony, nic nie odpowiedział.
Baronowa mówiła dalej: — dwie sypialnie.
— Czy w sypialniach? zapytał znowu megnetyzer, stolik nie dał żadnéj odpowiedzi.
— Następnie znajduje się garderoba...
Na zapytanie stolik się podniósł i dał znak potwierdzający.
— Dobrze, rzekł kawaler.
— Czy pan chcesz by się przekonano, kto jest w téj chwili w garderobie?
— Nie potrzebuję tego, — odpowiedział magnetyzer bankierowi i stawając naprzeciw drzwi, wyciągnął swe ręce. Widzowie zostali tem bardzo zaciekawieni, wszyscy w oczekiwaniu prawie nieoddychali. Pulnitz postąpił dwa lub trzy kroki naprzód, jakby chciał przywołać kogo, a potem cofnął się, jakby znowu pragnął przyciągnąć osobę żądaną. Otworzono drzwi na oścież i wkrótce pojawiła się w przedpokoju młoda dziewica, niby madonna uśpiona, równie nieskazitelna jak piękna, mimo jéj lic bladych, znędzniałych. Ubrana była w suknię ciemną, włosy jéj rozwiane spadały na ramiona.
Za jéj przybyciem, powstał szmer uwielbienia, a Jadwiga poznawszy Ludwikę Deslions swą protegowaną, wydała okrzyk przytłumiony. Tymczasem Ludwika zwolna postępowała, mając oczy na pół przymknięte; zdawała się walczyć z potęgą nieznaną, tak przeważny wpływ na nią wywierającą. Kawaler Pulnitz skierował ją ku fotelowi i na nim Ludwikę posadził. Teraz dotknął się jéj czoła, stając zaś naprzeciw jasnowidzącej, zapytał:
— Widzisz?
— Widzę, — odpowiedziała Ludwika drżąc cała.
— Cóż widzisz? zapytał magnetyzer.
— To okropne! szeptała: dziecię niedawno narodzone chce krzyczeć, wydziera się, lecz go zaduszają...
Baronowa Remeney blada jak trup, oparła się o ścianę aby nie upaść. Ludwika mówiła daléj:
— Wchodzi człowiek... mularz... biedna istotka, ona jest tam w murze...
Robert Kodom przyskakując zawołał:
— Dosyć panie téj sceny z melodramatu!
Kawaler Pulnitz zagłębił swój wzrok w bankiera, i rzekł:
— Czy wiesz panie, ażali ten melodramat nie jest rzeczywistością?
— Co nas to obchodzi! odpowiedział Robert Kodom, — rzeczywistość lub nie, scena ta nie może nas interesować.
Ludwika wstała i podchodząc do pani Remeney, krzyknęła z oburzeniem: — To ona!!!
— Jeszcze raz panie, — powiedział bankier — przebudź tę obłąkaną.
Ale Ludwika krzyknąwszy, skoczyła z przestrachem na schody.
Porwała ona swe dziecię, które uśpione leżało w kącie garderoby i otulając go ramionami, uciekła na ulicę...

XXIV.
W którym się zjawia poeta.

Było to 15 Stycznia o pierwszéj godzinie po północy. Mróz trwał trzaskający; płaty śniegu i gołoledź bruk pokryły. Ludwika biegła w kierunku pól Elizejskich. Szła ona jeszcze pod wrażeniem snu magnetycznego, ślizgając się po gładkiéj powierzchni ulicy. Drobne gwiazdeczki drgały na sklepieniu niebios, na około niéj suche gałęzie czarnych drzew wyciągały swe ramiona. Ludwika biegła nieustannie, za nią dwa cienie migały. Jeden z nich padał od osoby wysokiéj i chudéj, drugi od megery w łachmanach, niosącej na plecach kosz, a w ręku kij z haczykiem. Te dwie osoby które zdawały się krążyć przed pałacem baronowej Remeney, poszły krok w krok za biegnącą Ludwiką. Mężczyzną nie był kto inny tylko Poeta, którego już poznaliśmy w oberży Karapatów, kobieta przyczepiwszy się doń, szła z nim razem.
— Trzeba zadać cios stanowczy rzekł poeta, nim dojdzie do placu Zgody, skoro tam dobiegnie, nie będzie z niéj ni dymu ni popiołu.
— Idź naprzód, powiedziała gałganiarka, przetniesz jéj drogę.
— Prześcignąć ją w tém, odrzekł poeta wskazując na buty, to bardzo wygodnie; upadłem już dwa razy i mam nogi zmarznięte.
— Oho, patrzcie jaka jego miłość, boi się zabić, mówiła z ironią gałganiarka i dodała: pan Combalou słusznie powiada żeś do niczego!
Poeta dotknięty w swéj miłości własnej, wyprzedził o kilka kroków Ludwikę i zwracając się nagle, schwycił ją za ramię. Ludwika zbudzona ze snu magnetycznego, krzyknęła z przestrachu, upadając zemdlona; dziecię które niosła potoczyło się przy jéj boku.
— Weź malca, rzekł poeta.
Gałganiarka porwała dziecię i obwinąwszy szmatami schowała go do kosza.
— Zapakuj dobrze tego pajacyka, dodał poeta, może nam zmarznąć, bo słyszysz jak piszczy bęben od zimna.
Widzimy że uczeń muz uczęszczając do szynków, przejął język motłochu, który tak bardzo różnił się od mowy bogów.
— Jeżeli zdechnie, odparła megera, znajdziemy drugie gdzieindziej i powiemy że to jest toż samo.
— Zrobiliby nam z tego powodu kłopotliwą scenkę, lepiej więc pilnować znalezionego dzisiaj.
— Ho, ho! krzyknęła gałganiarka, tego towaru nie zabraknie w Paryżu.... dzieci! one wyrastają pod każdem drzewem jak grzyby....
— Opatrzemy ją? zapytał poeta.
— Przetrząś kieszenie kwoczki, rzekła szydersko megera.
Poeta zagłębił swe dłonie w kieszenie biednéj Ludwiki, zdjął z jéj ramion szal, lecz w kieszonce sukni znalazł tylko naparstek do szycia i sztukę 50 centymową, którą sobie przywłaszczył, poczem przeszedłszy szosę wraz ze swą wspólniczką, skierował się ku wybrzeżu.
W kilka minut późniéj, dwóch sierżantów miejskich patrolując, spostrzegli ciało Ludwiki.
— Kobieta! rzekł jeden.
— Umarła ze zimna, odrzekł drugi schyliwszy się nad leżącą.
— Nie, ona jeszcze oddycha i dodał, to nie jest włóczęga.
— Ogień ją odżywi, weź pod boki dziewczynę i idźmy.
Podnieśli więc nieszczęśliwą Ludwikę i odstawili ją ze wszelką ostrożnością do najbliższego posterunku na St. Honoré.
Nazajutrz czytano w dziennikach wieczornych:
„Dwóch ajentów policyjnych znalazło nocy poprzedniéj w alejach na polach Elizejskich, młodą kobietę zemgloną. Nieszczęśliwa ta na czynione jéj pytania, odpowiadała tak bez związku, że zaczęto się domniemywać, czy ona nie dostała pomięszania zmysłów, będąc świadkiem jakiéj zbrodni dotąd nie odkrytéj. Młoda owa kobieta rzadkiej urody, oddaną jest do rozporządzenia p. Kommisarza policyi, który w własnym interesie, postąpił z nią według przepisów.”
Co znaczy w dobréj francuzczyźnie, że Ludwika Deslions została zamknięta w Salpetriere.
Tego samego dnia dopełniony był tkliwy akt w merostwie IX okręgu. Wicehrabia Jan-Edme-Gaston de Floustignac przybył do bióra urzędnika stanu cywilnego. P. Floustignac pragnąc naprawić błąd swéj młodości, uznał iż jest ojcem dziecięcia płci żeńskiéj, zapisanego w księgach pod imieniem Karoliny Jadwigi. Dwóch świadków wraz z nim akt ten podpisało, który wciągnięty i poświadczony, w danym czasie za opłatą 7 franków 50 centimów, przez wicehrabiego odebranym został, a tém samem formalnie uznano go ojcem panny, której nigdy w życiu nie widział.
P. Floustignac złożył akt uznania w gabinecie p. Combalou ajenta utrzymującego kantor na ulicy Meslay, który zacierając ręce rzekł:
— Będziem mieli piękną gratkę!
— Powiedz mi panie Combalou, czybym nie mógł dostać jakiego zaliczenia na ten interesik?
— Jesteś nienasycony! zawołał Combalou. Lubię się dzielić korzyściami, lecz nie mam zwyczaju dawać naprzód.
— Nie mam gdzie spać mruknął wicehrabia. Kamieniołamy amerykańskie są niebezpieczne, policya dwa razy je w miesiąc rewiduje.
— Patrz, rzekł Combalou, oto jajko na talerzu. To znaczy luidor na sztuce srebrnéj pięciofrankowej, który dobrze przedstawia żółte na białem.
Wicehrabia skrzywił się niemiłosiernie i rzekł:
— Ani jednego świstka 6 miesięcznego?
Oto jest próbka wyrażeń w języku złoczyńców: Bilet 1,000 frankowy nazywa się fafiot męzki, 500 fr. — fafiot żeński, fafiot sześcio miesięczny 100 fr.
— Oto masz fafiot martwy (50 franków.) odezwał się z humorem Combalou i dodał: tylko niech moja uczynność nie będzie dla ciebie regułą.
Floustignac skłonił się, a wychodząc powiedział:
— Na szczęście, stałem się roztropniejszym.
Na bulwarach Ś-go Marcina, kupił różę którą zatknął w dziurkę od guzika, kazał odprasować swój kapelusz, oczyścić buty i nareszcie mamże dodać, kupił parę żółtych rękawiczek!
Biedny wicehrabia! zdawało się mu, że wróciły dlań przeszłe czasy. Jeździec w tej chwili przed nim defilował, bezwątpienia jaki mastalerz lub żokiej cyrkowy. Floustignac stanął dla zbadania konia, jakby to zrobił każdy znawca.
— Cienkie nogi, szepnął, płynie w nim bezwątpienia krew arabska.
Mało trzeba było, a wicehrabia pociągnąłby swój book i założył się o 25 luidorów.
Lecz porzućmy Floustignac’a z jego wspomnieniami i jego żalami na los zawistny, a wróćmy się do Jana Deslions, którego zostawiliśmy leżącego bez znaku życia w jaskini na ulicy Ś-go Ludwika.
Jak długo leżał bez przytomności, z tego Jan nie mógł sobie zdać rachunku. Kiedy odzyskał zmysły, wtedy uczuł mocny ból w głowie i wkrótce przekonał się, że krew płynie z odniesionéj rany. Chociaż z upadku mocno był cierpiący, jednak zdołał usiąść i obwiązać głowę dla zatamowania krwi upływu. W tym stanie jeszcze pewien czas pozostał, aby odzyskać przytomność. Ciemność najmocniejsza go otaczała, nie wiedział przeto czy noc czy dzień panował na świecie, mniemał jednak że jeszcze cienie nocy ziemię pokrywały. Spodziewał się, iż mu błyśnie jakie światełko w przepaści w któréj był żywcem zagrzebany. Zbyt jeszcze bezsilny aby mógł wstać, na czworakach potykając, starał się zbadać swoje więzienie. Była to jama cztery łokcie kwadratowe trzymająca, a w niej nie znalazł ani garści słomy.
W jednym kącie jednakże namacał jakiś przedmiot zimny i okrągły. Chcąc przekonać się co to za rzecz była, przesunął rękę po jéj powierzchni, lecz cofnął się z przerażeniem, bo natrafił na trupią głowę.... Daléj o krok, znalazł nogi, potem zdoławszy powstać, macając od nóg doszedł do kadłuba i szyi; tam dotknął się czegoś zimniejszego od trupa i Jan przekonał się że to była obrączka żelazna przymocowana do muru łańcuchem. Tym sposobem ten człowiek, przykuty został za szyję, po jego zaś śmierci, głowa oderwawszy się od kadłuba, w jednym kącie utkwiła na ziemi.
Oparty o mur, Jan długo rozmyślał nad swem położeniem. Umrzeć tu w 25 roku życia, o kilka kroków od niezmiernych bogactw, które odkrył niedawno!.... umrzeć bez zemsty!.... bez ujrzenia swoich, zostawiwszy siostrę na pastwę wszelkich cierpień nędzy, utratę czci, ach to okropnie!
Ale co przedsięwziąść wypada? Jan powiedział sobie, że potrzeba trzech dni aby umrzeć z głodu... miał więc trzy dni przed sobą.

XXV.
Węgier.

Jan wpadłszy w to podziemne więzienie rozważał, czy też kto domyślał się jego wypadku, bo Suryper zapewne nie żyje, a dwaj ludzie z nim walczący, nie spostrzegli zdarzenia zaszłego przy pawilonie. Upływały godziny... ciągłe milczenie i ciemność nie odjęły mu nadziei. Przecież myślał Jan: musi tu znajdować się jaki otwór, aby ułatwić oddychanie, zaczął więc śledzić swoje więzienie, tém więcéj, że oczy jego oswoiwszy się już z ciemnością, mogły rozpoznać jamę w której się znajdował.
Po nad szkieletem odróżniało się od muru jedno miejsce jaśniejsze; Jan pochwycił łańcuch i za jego pomocą wzniósł się aż do punktu, w którym się znajdowało wydrążenie nakształt wnętrza baszty; włożył tam rękę i przekonał się, iż tamtędy powietrze napływało.
— Gdybym miał przynajmniéj chléb i wodę, myślał Jan, mógłbym z czasem powiększyć ten otwór, lecz w tejże chwili upadł na ziemię. Łańcuch zardzewiały oderwał się od przesiąkłego wilgocią kamienia i pozostał w jego rękach. Jan krzyknął z radości, ujrzawszy iż łańcuch przymocowany był jednym końcem do sztaby żelaznej, drugim zaś do pierścienia okalającego szyję szkieletu nieszczęśliwego człowieka; sztabę tę trzymał w swoim ręku, a mogła mu ona zastąpić lewar i kilof do kopania. Odkrycie to wróciło dawną, energią Janowi, bo też niekiedy drobnostka może ożywić nadzieją nasz skołatany umysł. Tonący chwyta się nawet wątłej trawy.
Jan pozbierał kości i ukopał ziemi dla zrobienia z nich wysokiej podstawy, na którą wstąpiwszy, mógł zająć się rozszerzeniem otworu. Odskrobał on naprzód wapno, a potem podważył sztabą kamienie i naraz dwa ciosy wydobył. Kamienie te podwyższyły podstawę, tak że teraz głową dotykając sklepienia, zdołał już swobodnie pracować. Robota szła dosyć łatwo po usunięciu przednich kamieni ciosowych; to też rozszerzywszy wkrótce otwór w murze, znalazł w nim pewien rodzaj chodnika podziemnego, w który się zagłębił idąc powoli na czworakach, aż wreszcie spostrzegł światełko. Zbliżywszy się doń ostrożnie, ujrzał iż pochodzi z piwnicy podobnej do téj, w której nie dawno sam był zamknięty, a w piwnicy siedziała przed stołem ludzka postać dziwna, jakiej nigdy w życiu nie widział. Wiek człowieka tego trudno było oznaczyć. Zajęty on był przędzeniem nici z leżących na stole szarpi; w chwili kiedy Jan zbliżył głowę do otworu w murzę, poczuł zaraz iż zaszło tam coś niezwyczajnego, podniósł się więc i zawołał:
— Kto tu jest?
Wtedy Jan zobaczył, że więźniowi spadały włosy aż do nóg, a broda całe piersi do pasa zasłaniała.
— Jestem również uwięziony, odpowiedział Jan, zmieniłem tylko miejsce więzienia.
— Głos ludzki!.... krzyknął nieznajomy z najwyższem uniesieniem i płakał z radości.
Jan wsunął się do piwnicy.
— Jesteś raniony? zapytał więzień.
— Zraniłem się w głowę upadając.
— Obwiążę ci ranę.
Jakoż nieznajomy odjął chustkę, okrywającą głowę Jana, odsłonił włosy, zbadał ranę i rzekł:
— To nic, rana prędko się zagoi. Potem obmył krew i obwinął kompresą zmaczaną w wodzie, którą przymocował niémi przez siebie przędzonemi. Jan natenczas ośmielił się zapytać lekarza improwizowanego:
— Czy mogę prosić abyście mi powiedzieli Kto jesteście?
— Kto jestem? zawołał więzień, niestety! zaledwie sobie to przypominam. Urodziłem się w kraju, gdzie mężczyźni są wysocy i silni, a kobiety białe i blondynki.... Siedemnaście lat zostaję w tem więzieniu. Dawniej mieszkałem w Peszcie, jestem Węgrem i nazywano mnie baronem Fryderykiem Kemeney. Po pewnym przestanku rzekł węgier:
— Potrzebujesz spoczynku, połóż się na tem łózku, jest mniéj wilgotne i nie tak twarde jak ziemia w téj piwnicy.
Jan mając pałającą głowę i puls przyśpieszony, przyjął ofiarę swego towarzysza nieszczęścia. Węgier czuwał w czasie snu ranionego z ojcowską troskliwością; pragnął on otrzymać jakie wiadomości o żywych, z któremi tak dawno był rozłączony. Młodzieniec ten opowie mu, że niebo zawsze jest niebieskie, że na ziemi rosną zawsze drzewa i kwiaty.
Gdy się obudził Jan, ujrzał towarzysza pogrążonego w głębokiéj zadumie.
— O czem myślisz? zapytał go.
— O naszem losie! czy ja będę cię pilnował, czy też ty przywrócisz mnie do życia, pragnąłbym dociec, który z tych wpływów przeważy.
Jan uśmiechając się zapytał:
— Czy dużo jest czarownic w Węgrzech?
— Tak — cyganie przebiegają miasta i sioła, zaszczepiając przesądy. U nas czarownice jak za dawnych czasów wróżą i różne czarodziejskie zaklęcia wyprawiają. Jedna z nich przepowiedziała mi tę długą niewolę.
— Czy panu przepowiedziała także, kiedy się ta niewola skończy.
— Kiedy się dziecię porwane wynajdzie.
— Jakie dziecię?
— Nie wiem. Raz spodziewałem się.....
— W jakim wypadku?
— Muszę ci przedewszystkiem powiedzieć, że jeżeliś tak łatwo przyjść tu zdołał, to dla tego, żem otworzył przejście podziemne.
— Czy tak?! zapytał Jan.
— Podobnież jak ty szukałem wyjścia.... i nie znalazłem nic, tylko człowieka przykutego do muru za nogi i szyję.
— Cóż to był za człowiek?
— Biedak, który służył za narzędzie zemsty nędznikom, którzy zamknęli mnie w téj piwnicy.
— A więc on jeszcze żył i mówił?
— Kilka wyrazów wymknęły się z ust jego, w chwili szaleństwa.
— Jak dawno umarł?
— Zdaje się — że już z dziesięć lat minęło.
— Jakiż powód był zemsty, o któréj dopiero wspomniałeś?
— Porwanie i ukrycie dwojga dzieci.
— Joannę i Gontrama! zawołał były leśniczy. Węgier został zdziwiony.
— To są dwa imiona, które ten nieszczęśliwy wymienił.
— Dzieci hrabiego Nawarran?
— Tak, czy znałeś je?
— Muszę je poznać!....
Węgier chwilę rozmyślał, a potem zapytał Jana:
— Jaki masz w tem interes?
— To jest tajemnicą, odpowiedział Jan. Lecz na Boga, powiedz mi, co ten człowiek zrobił z porwanemi dziećmi? Oddane one były na wychowanie do pewnych wieśniaków, w okolicy Evreux mieszkających.
— Nazwiska tych wieśniaków?
— Nazywali się Piotr i Magdalena Deslions, to jest wszystko com się mógł dowiedzieć!
— Magdalena Deslions!.... krzyknął Jan ze wzruszeniem, a potem dodał: Ach pociesz się baronie, gdyż cyganka prawdę ci przepowiedziała.... bo dziecię stracone znalazło się. Wyjdziemy ztąd. Jakim sposobem tego niewiem, lecz z pewnością wyjdziemy. O Magdaleno! dobra i święta kobieto, dla czegóżby dzieci hrabiego Nawarran nie miały cię pokochać, nie uznawać cię za matkę, kiedyś się dla nich poświęciła, kiedyś je wypielęgnowała. Dla tego chciałaś abym się znajdował przy tobie w chwili twego zgonu, oto tajemnica która miałaś mi odkryć.
Baron Remeney przerywając zapytał go:
— Więc znałeś hrabiego Nawarran?
— On był moim ojcem!...
— I cóż się z nim stało?
— Zamordowali go dwaj zbrodniarze nocną porą w tym domu, jednego z nędzników tych nazywano Jego wysokością, a drugiego Alim o ja ich wynajdę! wołał Jan, a potem upadłszy na kolana, zalany łzami, mówił w najwyższym nastroju duszy:
— Mój Boże! w imię méj nieszczęśliwéj pozbawionej zmysłów matki, w imię znieważonéj méj siostry, błagam Cię, powróć mnie na światło dzienne. Dozwoliłeś o Panie, ażeby te dwoje dzieci były ocalone, dozwoliłeś abym wyrósł na człowieka. Ty o Boże dozwoliłeś mi stanąć przed obliczem umierającego ojca i Tyś sprawił żem się stał powiernikiem jego błędów, spadkobiercą pokuty..... Dozwól o Panie abym spełnił dzieło poświęcenia i sprawiedliwości tu na ziemi, dozwól mi życia abym zmazał występki, zmył krew przelaną!

XXVI.
Trucicielka.

Skończywszy swą gorącą proźbę do Boga, Jan uczuł się pokrzepionym, nadzieja na nowo weń wstąpiła.
— Zdaje ci się, że już jesteś wolny? odezwał się węgier z goryczą.
— Coś mi szepcze że tu nie umrę!
Zamiast odpowiedzi, Remeney położył palec na usta na znak milczenia i ukrył światło w kącie. Wtedy spuścił się ze sklepienia kosz okrągły; węgier wyjął z niego dzban pełny, oraz chleb i mięso. Wstawił zaś dzban próżny a kosz poszedł do góry, poczem kamień nasunięto w sklepieniu i niktby się nie domyślił że tam jaki otwór istnieje.
— Chciałbym objaśnić się w jednym punkcie, rzekł Jan, to pewnem jest że jeśli kto wie o mem pobycie w tych podziemiach, to mi przyśle, podobnie jak tobie chleba i wody.
Węgier zapalił drugą świecę, z którą Jan poszedł do piwnicy przez niego opuszczonéj. Znalazł ją w tym samym stanie w jakim zostawił, nie mógł tylko patrzeć bez zadrżenia na szkielet człowieka, który porwał go od matki. Kiedy powrócił do więzienia węgra, zastał go zajętego oddzielaniem tłustości od mięsa, baron Remeney topił nad świecą ową tłustość w skorupie ze dzbanka i następnie zrobiwszy knot z nici przez siebie przędzonych, formował świece na zapas.
— Kiedy zgaśnie ci przypadkiem świeca, jak sobie radzisz, zapytał Jan.
— Mam dwa krzemienie; wydobyta z nich iskra zapala szarpie, następnie dopóty dmucham, aż mi się uda zaświecić zgasłą świecę.
Jan zdziwił się przemyślności nieszczęśliwego węgra.
— Nie znasz co to jest samotność! zawołał. Daniel Foe umieścił okręt rozbity, którego mógł dosięgnąć Robinson Kruzoe; w nim to znalazł on narzędzia rolnicze, broń, proch, zboże i wszystko co mu było potrzeba. — Autor powinien był postawić na odludnéj wyspie człowieka w walce z naturą; nie potrzebował on umieszczać zepsute dziecko owego Robinsona w klimacie szczególnie uposażonym. Pragnąłbym widzieć takiego człowieka, jakim go natura matka uczyniła, wtedy byłoby nastąpiło zupełne zwycięztwo, inaczéj postępując de Foe niczego nie dowiódł.
— Czybym nie mógł się dowiedzieć, jaki fatalizm rzucił cię w tak okropne położenie? powiedział Jan zdumiony, znajdując jasny pogląd tego człowieka, którego umysł nie został zmącony mimo tylu lat więzienia i odsunięcia od stosunków z resztą ludzi.
Węgier pociągnął ręką po chmurnem czole i odrzucił w tył sploty długich włosów spadających mu na plecy. Pierś jego okrywał tylko płat materyi, a obnażone ręce wyciągnął do góry, jakoby wzywał Boga na świadectwo, iż to co powie jest nieskażoną prawdą.
„Miałem lat 24 kiedym się zakochał szalanie w Wandzie Stolinka. Lata dziecinne i młodość przepędziłem o kilka mil od Pesztu, w zamku, który wraz z upadkiem fortuny naszej także popadł w ruinę. O milę od zamku Remeney istniał folwark w naszym języku puca zwany. W folwarku tym żył ze swoją córką podupadły szlachcic Michał Szeszgard. Często odwidzałem folwark, wabiony opowiadaniem Michała o walkach toczonych dla odzyskania niepodległości. Przed niem rozciągały się obszerne łąki, na których pasły się liczne trzody, strzeżone przez miejscowych wieśniaków w stroju fantastycznym, narodowym. Wanda biegała koło nas, albo usiadłszy śpiewała węgierskie piosnki. Jedna z nich najbardziéj utkwiła mi w pamięci, bo opiewała, że życie jest nieustanną burzą, że nigdy nie doznajem spoczynku, zawieja trwa bezustannie to upałem, to lodem ziejąca. W młodości burza kwiatów, sennych widziadeł, w starości dmą śnieżne zamiecie Lecz burza zostawia zawsze na naszém czole gorejąccem, kilka kropel różanéj rosy!...
Węgier mówiąc to, znajdował się w najwyższym stopiu wzruszenia, a oczy jego pełne łez były.
„Kochałem piękną i młodą dziewicę! była ona wtedy niewinną i odważną.... Kiedy polowaliśmy na wilki na koniach rączych i silnych, to i Wanda nam towarzyszyła z fuzyą na ramieniu, z nożem w ręku. Sokole pióra powiewające na kapeluszu, nadawały jej postać bohaterki ibyła nią rzeczywiście.
„Stoją mi w żywéj pamięci obrazy mych rodzinnych stron, owych dziewiczych lasów i stepów nadcisańskich!....
„Mój ojciec baron Szandor, nie chciał zezwolić na mój związek małżeński z Wandą, lecz powiedziałem jéjże ją kocham, a jéj usta spoczęły na moich; byliśmy zaręczeni przed Bogiem.
— Co poczniemy? zapytałem pewnego wieczoru Wandy.
— Twój ojciec jest stary, odrzekła mi, pobierzemy się kiedy go już nie będzie na tym świecie!
Zadrżałem na tę myśl bezbożną.
— Wtedy, mówiła Wanda, będziesz bogatym, gdyż twój ojciec ma stada koni i wielką liczbę pasterzy. Przez skąpstwo dozwala upadać w ruinę zamkowi: pojedziemy do Pesztu, zobaczysz jak będę piękną, kiedy mi dasz drogocenne ubiory i kolczyki.
„Niedługo po téj rozmowie, pasterz Emeryk doniósł mi, że Wanda podczas nocy przeprawiła się przez wielki Hansag (jezioro) aby poradzić się wróżki Hanksy. Cyganka ta znała zioła szkodliwe i trujące. W kilka dni po téj nocnej wycieczce, mała Trikséj służąca z folwarku, przyniosła do zamku notis, czyli ciastka zaprawne korzeniami. Mój ojciec umarł nazajutrz zjadłszy jedno ciastko; jedno tylko musiało być zatrute, to jest to które Trikséj ofiarowała memu ojcu, gdyż nikt więcej niezachorował, chociaż wszyscy w zamku te ciastka jedli.
„Taki wypadek powinien był mi otworzyć oczy; lecz inaczéj-się stało. Ani na chwilę nie posądzałem Wandy, i dopiero późniejszy czas odsłonił straszną prawdę. W sześć miesięcy po śmierci ojca zaślubiłem Wandę.
Tutaj węgier przerwał swe opowiadanie, aby się uspokoić z doznanego wzruszenia tylu bolesnemi wspomnieniami, a ochłonąwszy cokolwiek mówił daléj:
— „Jest u nas stare przysłowie, powtarzane przez wieśniaków: „Zginęła sprawiedliwość na ziemi, król Maciéj nie żyje!“ Często przejeżdżając z Wandą mimo folwarków, albo przez wsie, słyszeliśmy wołające za nami kobiety:
Meghole Matliias Kiraly! Król Maciej umarł!....
— „Nierozumiałem wtedy że to była krwawa przymówka mojemu małżeństwu. Wanda przez swą nieroztropność objaśniła mi te wyrazy. Pewnego dnia ujrzałem ją przychodzącą całą we łzach; gdy zapytałem jej o przyczynę tego płaczu, odrzekła:
— Niepodobna mi dłużéj mieszkać w téj okolicy. Dla czego? pytałem znowu, a ona podniósłszy na mnie swe piękne lecz okrutne oczy, powiedziała: ty nie wiesz jakie oszczerstwo śmieli na mnie rzucić! — O cóż cię obwiniają? Wanda rzuciła się w moje objęcia i łkając mówiła: powiadają, żem otruła twego ojca!
Zostałem jakby piorunem rażony! Uchodźmy ztąd, uchodźmy błagam cię, wołała Wanda.
— Lecz kto cię oskarża? krzyknąłem: pierwszemu ktoby ośmielił się wymówić tę potwarz, zamknąłbym usta moim nożem myśliwskim.
— Nie nakazałbyś milczenia tylko temu któregobyś zabił.
— Lecz to niegodnie! wołałem. Ocal mnie ocal, boję się, błagała Wanda. Jéj oczy były obłąkane, drżała na całem ciele, a kiedy miała upaść, porwałem ją na ręce i zaniosłem na łóżko, gdzie mój ojciec oddał ducha.
— Ojcze! zawołałem, przebacz memu nieposłuszeństwu i opiekuj się twemi dziećmi! O ukochany ojcze! jeżeli nas słyszysz i widzisz, ocal tę którą kocham, która nosi twe nazwisko!
Na te wyrazy Wanda zerwała się, jakby ujrzała cień przezemnie wywołany....

XXVII.

„Wybiegła z pokojów i skryła się w stodole, gdzie znalazłem ją zakopaną między snopami zboża.
— Otrzyj łzy, rzekłem całując ją w czoło, jutro ztąd wyjedziemy. I rzeczywiście ze świtem byliśmy już w drodze. Miałem zamiar pojechać do Pesztu, aby ułożyć co daléj mamy zrobić. W chwili opuszczania zamku, słyszałem Słowaka zaprzęgającego konie, który mówił do siebie: Król Maciój nie żyje!
„Jadąc z Wandą, spotkaliśmy w jednéj wiosce na popasie bandę cyganów grającą i tańcującą. Jakkolwiek był to widok u nas dość zwyczajny, zatrzymałem się przecież aby przyjrzeć się tym czarnym brodom, białym płaszczom i ogorzałym, twarzom. Wszyscy kręcili się szalonym wirem, przy dźwięku gęśli i bębna. Spostrzegłszy nas, jedna cyganka wyszła z koła, w nadziei otrzymania jakiego datku. Kiedy zbliżyła się do mnie, wzięła moją rękę i utkwiła w nią swój wzrok badawczy, potem rzekła głosem poważnym.
— Otoczony jesteś dwoma zbrodniami, będziesz żywcem zakopany, lecz wyjdziesz z grobu wtenczas, kiedy się wynajdzie dziecko porwane.
„Pierwsza spełniona zbrodnia, było otrucie mojego ojca, a w następnym roku, miałem być świadkiem drugiéj..... Działo się to 10 Stycznia w śród najtęższej zimy, kiedy stanęliśmy z Wandą w Peszcie, umieściwszy się w hotelu pod znakiem Królowéj angielskiéj. Upłynął cały tydzień bez powzięcia stałego zamiaru, bo Wanda proponowała mi zamieszkać w Wiedniu lub Paryżu. Zgadzałem się na to pierwsze miasto, lecz Paryż był dla mnie niemożliwym, gdyż nie podobna było urządzić naszego majątku w ten sposób, abym dochody z dóbr mógł otrzymywać we Francyi. Wanda upierała się długo przy Paryżu, lecz w końcu uległa. Powróciłem więc do zamku dla poczynienia stosownych przygotowań i wydania należytych rozkazów, ale jakże byłem zdziwiony za powrotem po trzechdniowéj nieobecności w Peszcie, kiedym się do wiedział, że pani odjechała, zostawiwszy tylko list do mnie adresowany. Pisała ona:
„Nasz kraj stał się dla mnie nieznośnym, oczekuję cię więc w Paryżu, będąc pewną iż przebaczysz mi takie postąpienie z powodu uczuć jakie mną powodują i pewna jestem, iż mi przyniesiesz do Paryża przebaczenie.”
W jednéj chwili powziąłem postanowienie: pośpieszę za Wandą. Nie byłem dosyć usposobiony, abym dozwolił szarzania mego nazwiska po perfumowanych rynsztokach galanteryi francuzkiéj. Wanda zabrała z sobą wszystkie kosztowności, jakie mogła z sobą unieść; była to kobieta jak widzisz, bardzo przezorna. Trzeba ci wiedzieć, że u nas bardzo trudno jest zebrać większą summę w gotówce, zostawiłem więc zarząd mego majątku wiernemu słudze sprzedawszy naprzód 10-letnie zbiory na pół darmo, więcej zaś co mi brakowało dopożyczyłem i spiesznie gotowałem się do wyjazdu. Mimo jednak wszelkiego pośpiechu, przygotowania i interesa moje nie dozwalały mi wcześniéj opuścić kraju, jak po upływie sześciu tygodni. Miałem już wyjechać do Paryża, kiedy zostałem aresztowany i uwięziony w fortecy Leopolstadu. Odmówiono mi wszelkiego usprawiedliwienia, a nawet nie mogłem się dowiedzieć jaki mi występek zarzucano, pisałem więc listy i proźby do Wiednia oraz do Pesztu.
„Po upływie dopiero roku, dzięki wstawiennictwu księcia Es..... uwolniony zostałem z więzienia; w pięć dni potem byłem już w Paryżu. Trudy i niezmordowane poszukiwania doprowadziły mnie nareszcie do powzięcia wiadomości, że baronowa Remeney, mieszka na ulicy Ponthieu w pałacu kupionym od bogatego bankiera Roberta Kodom; wpadłem więc do pierwszego fiakra i kazałem się zawieść na ulicę Ponthieu.
— Pani baronowa Remeney? zapytałem służącego.
— Pani baronowa wyjechała z Paryża na wojaż.
— Do jakiego kraju?
— Nie wiem.
— Kiedyż powróci?
— Tego mi nie powiedziała pani baronowa.
„Trzeba się było udać gdzieindziej, pojechałem więc natychmiast na ulicę Ville-l’Eveque do bankiera Roberta Kodom, gdzie podałem mój bilet wizytowy, wprowadzono mnie też zaraz do jego gabinetu. Bankier nie zdawał się mieć więcéj nad lat 50 — chociaż jego gęste włosy były już szpakowate; dobrego wzrostu i przyjemnéj powierzchowności, miał wszystkie pozory człowieka światowego.
— Panie, rzekłem, jestem baron Remeney.
Bankier się ukłonił: jest to wygodny sposób, kiedy kto nie chce odpowiedzieć.
— Sprzedałeś pan baronowéj méj żonie, pałac położony na ulicy Ponthieu?
—Pamiętam to doskonale panie.
— Czy pałac ten został zapłacony?
— W większéj części panie, nie pozostaje do zapłacenia tylko 100,000 franków, a pałac będzie zupełną, własnością pani baronowéj.
„Trzeba ci wiedzieć, dodał Węgier, że kiedy na moje wyraźne zapytania przy wejściu do bankiera, służący jego dawał mi zbaczające odpowiedzi, zdawało się mi, że drgnęły firanki na pierwszem piętrze. Ze temi firankami przeczuwałem, iż się znajduje Wanda. Jakim sposobem mogła żona moja zapłacić pałac? bo sprzedaż kosztowności nie wystarczyłaby na to bezwątpienia. Ten człowiek powiada że jest w większéj części zaspokojony; a więc on jest jéj kochankiem. Takie uwagi szybko sobie zrobiłem; a w skutku nich ledwiem nie zapłakał, i miałem chęć uduszenia bankiera, krztusiłem się, powstrzymując mą wściekłość. Po krótkim milczeniu odezwałem się znowu, z przymuszonym uśmiechem na ustach.
— Moje położenie dosyć jest dziwne panie, przybywam z Węgier... ale nie wiem gdzie mam znaleść moją żonę.... ona podróżuje jak mi powiedziano. Czy nie mógłbyś mi pan wskazać miejsca dokąd ona pojechała? skoro masz z nią stosunki pieniężne.
— Pani baronowa, odpowiedział bankier, zdaje się miała zamiar przepędzić kilka tygodni w południowéj Francyi, lecz nie wiem czy swego projektu nie zmieniła.
„Zimno pożegnawszy Roberta Kodom, wyszedłem, mając piekło w duszy. Piosnka nasza przypomniała się mi w téj chwili i słyszałem śpiew: życie jest nieustanną burzą! Stanął mi przed oczami obraz naszéj wioski, Wandy dziewicy z piórem sokolim na głowie, a wspomnienie to szarpało mi serce. Postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego, i zemścić przykładnie.

XXVIII.
Dziecię sprzedane.

„Po szczegółowem rozpatrzeniu pałacu ze wszystkich stron, przekonałem się, że było bardzo łatwo wdrapawszy się za kratę, wejść do pawilonu w którym mieszkał odźwierny, a ztamtąd idąc w kierunku muru dostać się do ogrodu; będąc tam, jesteśmy już w pałacu. Trzeba było jednakże czekać nocy, dla wykonania mego zamiaru. Więc czekałem. O! jakże Paryż jest okropnym dla cierpiącego, który się czuje samotnym w śród obojętnego tłumu wiecznie zgorączkowanego!
„Nareszcie nadeszła noc tyle upragniona przeżeranie. W pół do pierwszéj pojechałem i wysiadłem w środkowym punkcie na polach Elizejskich. Ztamtąd skierowałem się na ulicę Ponthieu. Byłem już blisko pałacu, kiedy usłyszałem odgłos toczącego się powozu, który zatrzymał się przed kratami..... a wtedy ukryłem się w cieniu sąsiedniéj bramy. Dwie osoby wysiadły: w jednéj z nich poznałem bankiera Roberta Kodom, druga zdawała się być postacią z ludu; człowieka tego wiódł bankier i dojrzałem iż miał oczy zawiązane. Nadto człowiek ów niósł kielnią, młotek i kilof. Furtka w okratowaniu była otwarta. Kodom wraz z mularzem weszli na dziedzieniec i wkrótce mi z oczów zniknęli.
„Co się działo w pałacu? dlaczego mularz został tajemniczo po północy wprowadzony do domu mojéj żony? przeczuwałem jakiś czyn haniebny. Otoczony jesteś dwoma zbrodniami! powiedziała mi wróżka cyganka: miałaby się więc spełnić druga, o kilka kroków odemnie?... Powóz nie zatrzymywał się przed pałacem, lecz odjechał na róg ulicy Ecuries-d ’Artois; byłem sam, mogłem więc działać. Wtedy uchwyciwszy się za kraty, przeskoczyłem przez mur i przebiegłem dziedziniec. — Mijając wejście do sieni pałacowej, usłyszałem jęk i łkanie: odgłos płaczu zdawał się dolatywać z pokoju na drugiem piętrze. Jakkolwiek okiennice były szczelnie zamknięte, a nawet i grube firanki zasunięte wewnątrz pokoju, okno przecież miało w sobie coś podejrzanego i dawało powód do domysłu, że tam dzieje się jakaś scena niezwykła, a mimo zachowanych ostrożności kolor okna wskazywał, że w tym pokoju istniało światło.
„Przejrzałem ogród do wyszukania środków dla mnie pomocnych; w ogrodzie pomyślałem zwykle znajduje się drabina, ale gdzie ją na prędce znaleść? Po za gęstym klombem znajdowała się cieplarnia, szczęściem że nie była zamkniętą. Wszedłszy, znaazłem na ziemi upragnioną drabinę, między karłowatemu palmami i aleosami, pochwyciłem ją i postawiłem przy ścianie pałacu. Drabina dosięgła tylko pierwszego piętra, gdzie wszystkie okna wewnątrz były okiennicami zamknięte; na prawem tylko skrzydle jeden dymnik był otwarty. Sąsiedni dom z tój strony miał tylko dwa piętra. Użyłem drabiny aby dostać się na mur, dostawszy się tam wciągnąłem za sobą drabinę, a oparłszy ją o dom sąsiedni, udało się mi wejść na taras okolony kamienną galeryą. Na tym tarasie oparłem drabinę z jednéj strony, z drugiéj zaś na gzymsie przeciwległego okna. Był to jakby most, po którym wkrótce przebyłem przestrzeń dzielącą mnie od pałacu, gdzie mi wstęp został wzbroniony.
„Dymnik otwarty ułatwił mi wejście. Okienko w nim oświecało pokoik służący za łazienkę; wszedłem do niéj, a z tamtąd przez drzwi otwarte na kurytarz oświecony lampą wiszącą na bronzowych łańcuszkach. Zwiedziłem ten korytarz z lampą w ręku, podsłuchując na wszystkie strony. W głębi znajdował się salon, na prawo sala jadalna; zaglądając przez dziurkę od klucza, spostrzegłem dwóch ludzi zamaskowanych, a pomiędzy niemi mularza, którego niedawno przyprowadzono. Na co on oczekiwał? Aby się jakim bądź sposobem o tem dowiedzieć, otworzyłem trzecie drzwi na lewo, prowadzące do obszernéj garderoby z któréj wchód do sypialni zasłonięty był draperyą aksamitną; tam to odbywała się drama, z tamtąd wybiegały jęki, poprzednio przezemnie słyszane.
„Byłem pewny swego, bo suknie zawieszone w tym pokoju, wszystkie rzeczy tam się znajdujące przekonywały mnie, iż tu jest Wanda, którą tak ukochałem. Jest to niezaprzeczonem, że gdy podasz mężczyźnie chustkę, rękawiczkę, wachlarz, lub jakikolwiek przedmiot należący do kobiety przez niego kochanej, to on znajdzie ją i pozna w najdrobniejszym strzępku.
„Ona jest tam, o kilka kroków odemnie, pomyślałem; co więcéj poznałem jej głos.... Trzeba jednakże raz skończyć, wyrzekła z niecierpliwością. Druga kobieta przerywając jéj mowę, zawołała ze łkaniem:
— Błagam cię pani miej litość nademną! nie byłam jeszcze matką kiedy zgodziłam się na ten targ haniebny. Teraz nie mam odwagi. Zostaw mi moje dziecię! wolę nędzę z niem cierpieć....
— Już nie ma czasu do rozprawy, przerwał męzki głos, po którym poznałem, że to jest Robert Kodom. Znaleziono cię umierającą w komórce na ulicy Provence, nieporządne życie i choroba postawiły cię bez ratunku.... Kupiłem twoje dziecko, bez wątpienia wolałbym ażeby się urodziło nieżywe, nieszczęście inaczej zdecydowało, a więc teraz trzeba aby twoje dziecię znikło i żebyś uchodziła za matkę téj córeczki, która tu leży w kolebce.
— To okropnie! krzyknął Jan Deslions.
— A jednakże jeszcze to jest niczem, zawołał Węgier chodząc wzruszony po więzieniu. Mam dotąd w żywéj pamięci tę noc złowrogą ach! nikczemni.... są chwile gdzie człowiek zwątpi o wszystkiem! Chciałby on ażeby sprawiedliwość Boża dała się poczuć widocznie, natychmiast, żeby kara nastąpiła bezwłocznie za samą myśl zbrodniczą, iżby piorun zdruzgotał nędzników, urągających się zuchwale prawom Bożym i ludzkim! Czyż oni wierzą w bezkarność? O sprawiedliwość niekiedy późno następuje, ale jéj godzina zawsze przychodzi Są tygrysy i hyeny mające postać ludzką, dusza w nich nie bytuje, ale dziki instynkt przez który działają, pragnienie krwi serce im pali.
Węgier zrobił jeszcze kilka kroków, potem uchwycił dzbanek z wodą i poniósł drżącemi rękami do ust spieczonych. — Po krótkim przestanku tak daléj opowiadał.
„Wyrazy które słyszałem, nie pozostawiły dla mnie żadnej wątpliwości. Chciwa strojów i brylantów, dręczona żądzą błyszczenia, baronowa Remeney sprzedała swe wdzięki.
„Przez jéj to wpływ bankier Robert Kodom wystarał się aby mnie uwięziono w fortecy Leopolstadtu. Kto wie? może byłem denuncyowany, skompromitowany przez listy bezimienne napisane przez Wandę do władz austryjackich. Kiedy odzyskałem wolność, bankier i Wanda wcześnie o tem uwiadomieni, przedsięwzięli wszelkie środki, aby ukryć swe postępki przed skutkami mego gniewu — bo Wanda wiedziała, żebym ją zgniótł jak podłą żmiję. Głownem zadaniem było ukryć owoc jéj występku, dla dopięcia tego znaleziono dziewczynę uliczną, której powiedziano:
„Oto masz z czego będziesz żyła; wkrótce zostaniesz matką, zrobiemy to, że dziecię twoje zniknie z tego świata, w jego miejsce weźmiesz dziecię innéj kobiety, nieszczęśliwa zgodziła się na ów targ bezbożny, nie była jeszcze matką!.... Lecz teraz kiedy trzymała swe dziecię w objęciach, gdy widziała istotę niewinną, swą krew i ciało odrodzone bez zmazy, zabrakło jéj serca. Jak bądź nizko upadnie kobieta, tkwi w niéj przecież uczucie, które gaśnie tylko wraz zżyciem! Święte macierzyństwo, miłość przedłużenia swego istnienia w życiu następnych pokoleń. To Bóg sam tak rozporządził, bez tego uczucia ludzkość byłaby wygasła i z dzieł Jego, nie pozostałyby tylko ponure i puste planety, krążące wiecznie w nieskończoności.
„Żadna modlitwa nie wzniosłaby się do Niebios! a proźba duszy czystéj i sprawiedliwéj podoba się Bogu, wynagradza przekleństwa tysiąca przewrotnych. Kiedy ogień z nieba padł na Gomorę, znajdował się tylko jeden sprawiedliwy w tem mieście, tylko jeden! i Bóg mu rozkazał gród ten opuścić. Gdyby ich znalazło się dwudziestu, byłby może Wszechmocny przez łaskę dla nich, przebaczył reszcie.
Wynurzywszy swe oburzenie, Węgier ciągnął dalej opowiadanie:
„Nieszczęśliwa matka, rzuciła się do nóg bankiera.
— Daléj, zawołał tenże, dosyć tych skarg i narzekań nieużytecznych!

XXIX.
Uwolnieni.

Tu Jan przerwał opowiadanie zapytaniem:
— Czy mogłeś widzieć co się tam działo?
— Dotąd, odpowiedział Węgier, mogłem słyszeć co rozmawiali, lecz wtedy odsłoniłem draperyą, i gdy z drugiéj strony drzwi, zasłona była napięta, mogłem widzieć straszną scenę, nie będąc widziany.
„Robert Kodom porwał dziecko.... kobieta przytrzymywała go, krzycząc: nie, nie, ja nie chcę, nie dopuszczę tego! Ale Kodom odepchnął ją kopnąwszy nogą i chwyciwszy dziecię za nóżkę, strzaskał mu głowę o marmurowy kominek.....
— To straszne! krzyknął Jan ze wstrętem.
— Wyskoczyłem z ukrycia, mówił dalej gorączkowo Węgier, dla wyrwania z rąk oprawcy tej nieszczęśliwéj istoty, lecz zaledwie ukazałem się a w tejże chwili pochwyciła mnie żelazna ręka. Dwaj ludzie zamaskowani, których widziałem z mularzem, weszli i stali przezemnie niedostrzeżeni. Broniłem się zacięcie i byliby mi nie dali rady, gdyby nikczemnicy nie byli się przygotowali na tę zasadzkę. Prawie w mgnieniu oka, zostałem skrępowany powrozami. Ujrzawszy mnie Wanda, nie mogła wstrzymać się od wykrzyknięcia z przerażenia. Bankier prawie instynktowo stanął nad ciałem nieszczęsnego dziecięcia, zamordowanego jego rękami. Matka padła bez przytomności.....
— Zabójco! krzyknąłem, zęby zacinając — Wanda zwróciwszy oczy ku Robertowi Kodom, wskazała na mnie, a potem rzekła:
— Jeżeli on żyje, to ja zgubiona!
— Bądź spokojną, odparł bankier, skinął na ludzi trzymających mnie i usiłujących uprowadzić z tego pokoju. Chociaż mocno byłem skrępowany, przecież tak silny opór siepaczom stawiłem, że chwilowo zwątpili o swój nademną przewadze.
— Zaczekajcie, rzekł do nich bankier. Potem wziął zabite dziecię, wsunął go w wydrążenie muru i przyniósł kamień poprzednio wyjęty. W puszczono mularza, któremu odjęto przepaskę z oczów. Zamurował on miejsce w ścianie, gdzie złożono dziecię, poczem zawiązano mu oczy na nowo i wyprowadzono. Odgłos toczącego się powozu, przekonał mnie, że odjechał tam zkąd go przywieziono. Przyklejono tapety napowrót do muru i podłogę dokładnie oczyszczono. Wanda zdawała się niczem nie być zajętą, tylko moją tam obecnością.
— Co zrobiemy z nim? zapytała wskazując na mnie.
— On nie będzie zabity, odrzekł bankier.
— Dla czego? powiedziała Wanda.
— Ponieważ może mi być jego życie pożyteczne.
— Ach nie ufasz mi, odparła Wanda z naigrawaniem.
— Kocham cię! zawołał Robert Kodom z ironią, jedynie twój mąż odpowie mi za ciebie.
— Ach! czy tak rzekła Wanda — i dodała: a więc mam mu jedno słowo do powiedzenia. Zeskoczyła z łóżka i przyszedłszy do mnie, szepnęła do ucha: Jeżeli cię uwolnię z więzów, od kogo zaczniesz?
Nędznica spodziewała się ratować ucieczką w cza sie, kiedybym rzucił się dla uduszenia bankiera.
— Zacząłbym od ciebie, odpowiedziałem. Na to rzekła obojętnie: Powątpiewałam o tem i znowu w łóżko się położyła. Zrób z nim co ci się podoba, dodała Wanda zwracając mowę do Kodoma.
„Cynizm, z jakim Wanda te wyrazy wymówiła, były dla mnie boleśniejsze, niż położenie w jakiem się znajdowałem. Te pozory dziewicze, owa bezczelność tyleż mnie oburzały co zbrodnia w mych oczach popełniona.
„Robert Kodom zmierzywszy mnie od stóp do głowy, rzekł do mnie:
— Słuchaj, bardzoś się źle wybrał, jeżeliś chciał stawić nam jakiśkolwiek opór. Wypuszczono cię z fortecy, lecz każę cię zakopać w kazamacie z któréj już więcéj nie wyjdziesz, daję słowo na to. Będziesz zamurowany żywcem tak pewno, jak gdybyś umarł. Czy chcesz popełnić głupstwo? W téj kolebce spoczywa nowonarodzona dziewczyna. Znajdowałeś się zamknięty w Leopolstadzie, kiedy zaszły wypadki które spowodowały jéj urodzenie w Paryżu. Czy chcesz być jéj ojcem?
— Sądzisz mnie według siebie, odparłem. Zapytaj téj nieszczęśliwéj która leży w łóżku, czy kiedykolwiek bojaźń miała przystęp do méj duszy, czy nawet najsroższe męczarnie zmusiłyby mnie do uznania bezczelności!
„W téj chwili zjawił się człowiek zamaskowany.
— Coś zrobił z mularzem? zapytał bankier.
— Dwie krople eligzyru zupełnie go upoiły, odrzekł człowiek. Położyliśmy go na wybrzeżu, jutro będzie mu się zdawać że marzył.
— Powóz czy jest na dole?
— Tak panie.
— Zakneblujcie usta temu zbrodniarzowi.... trzeba go zaprowadzić tam gdzie wiesz.
„Wkrótce potem, związany z zamkniętemi ustami jechałem pod strażą dwóch zbirów. Podróż trwała blizko półgodziny. Spuszczono mnie do téj piwnicy i odtąd jak tu jestem upłynęło lat siedmnaście.”
Jan obejrzał się naokoło, i zapytał Węgra:
— Którędyż cię tu wprowadzono?
— Były tam drzwi, odpowiedział, zniszczyłem je powoli, a kiedy już drzwi odpadły, znalazłem mur za niemi. Kiedy ze sklepienia spuszczono mi chleb i wodę, robiłem kréskę, podobnież nazajutrz i tak dalej. Skoro się uzbierało 30 kresek, liczyłem je za miesiąc, po dwunastu miesiącach dodawałem jeszcze 5 i jedną na miesiąc Luty; tym sposobem mogłem ci wskazać z pewnością upłynione lata, od czasu kiedy Robert Kodom zagrzebał mnie tu żywcem.
Jan nie mógł powstrzymać się od uwielbienia stałości charakteru tego człowieka, który od tylu lat cierpiąc, ani na chwilę w odwadze swéj i prawości nie został zachwiany, zapytał się przeto:
— Powiedz mi jaka moc cię tutaj wspierała?
Wiara! odpowiedział Węgier.
Między temi dwoma ludźmi niepospolitego charakteru i zdolności, zbliżonemi do siebie przez zbieg tak dziwnych wypadków, nastąpiło serdeczne wylanie serc i wzajemne zwierzenie się ze swéj przeszłości, ze swych uczuć, tem więcéj że Jan wykształcony w szkole świata, podczas swych dalekich podróży, rozmyślał nad dziełem o którem że spełni, również ani na chwilę nie zwątpił. A miał czas do tego, bo upływały godziny — dnie nawet, przecież położenie obydwóch się nie zmieniło.
— Już pięć miesięcy jak tu jesteś, rzekł pewnego dnia Węgier, do swego towarzysza niewoli. Dziś mamy 29 Kwietnia 1854 roku.
Jan pochylił głowę.
— Co się stało z Ludwiką? szepnął z westchnieniem. Droga moja siostro, nie znasz jak ja tajemnicy swego urodzenia; żyjesz w ubogim domku. Potem myśl okropna zdwoiła jego boleść. Jeżeli Magdalena umarła, jaki los czekał tę wątłą młodą dziewczynę, którą na pół żywą odjechał wówczas, kiedy ją zemdlałą z rzeki wyratowano, gdzie rozpacz ją zagnała?
W téj chwili Węgier powstał.
— Słuchaj! zawołał on.
Jan nadstawił ucha, daleki odgłos dochodził aż do piwnicy, było to jak uderzenia kilofem, które ziemię wzruszały.
— Kopią w téj stronie, rzekł Jan.
— Tak! odpowiedział Węgier z zapałem, kopią!
Więźniowie długo się przysłuchiwali odgłos kopania pod ziemią coraz więcéj do nich się zbliżał.
— Czyżby przybywano nam z pomocą? przeczucie mówi mi że tak jest, więc trzeba się przygotować na wszelki wypadek.
— Na początek, rzekł Madziar, ostrzygę moją brodę i włosy.
— Jakim sposobem? zapytał Jan.
— Oto kawałek żelaza wyostrzony na kamiennym murze, jest on tak cienki jak brzytwa.
I Węgier dopełnił prędko swych postrzyżyn, zostawiając tylko wąsy.
Sztukanie pod ziemią ustało.
— Bezwątpienia noc zapadła, rzekł Węgier, robotnicy odeszli.
Jan oczekiwał z niecierpliwością, według jego mniemania zabłyśnięcia dnia. Jakoż po upływie kilkunastu godzin, znowu usłyszeli kopanie coraz wyraźniejsze.
— Niewątpliwie, zauważył Węgier, reparują wodociąg lub kanał; weźmy się także do roboty, abyśmy mogli się zbliżyć do celu naszego oswobodzenia.
Jan naśladując Madziara, wziął sztabę żelaza, i oba zaczęli kruszyć mur, od strony zkąd ich od głos kopania dochodził. Pracowali tak przez pięć dni nocy, aby otworzyć przejście na kilka metrów długie. Nareszcie usłyszeli głosy rozmawiających ludzi.
Zatrzymajmy się aż do nadejścia nocy, ułatwienia, sobie ucieczki, zauważył Węgier.
Za nastaniem milczenia w późnéj nocy, znowu obaj więźnie wzięli się po cichu do pracy. Usunęli ziemię oraz kamienie, zatykając niemi przejście które wykopali. Nakoniec Jan krzyknął z radości widząc blizkie oswobodzenie. Ostatni kamień został odwalony, a przez wązki otwór, więzień ujrzał gwiazdę! gwiazdkę błyszczącą, która im zdawała się mówić: „chodźcie!”.... Węgier położył rękę na piersiach, tak mu serce biło gwałtownie: potem wzniósł dłonie do téj odrobiny widzialnej niebios, jak o znak podzięki i wdzięczności za zesłaną pomoc.
— Och! jakże długo nie widziałem promieni gwiazd, wyszeptał.
— Odwagi, odwagi, rzekł Jan, jesteśmy oswobodzeni.
Potem zwiększył otwór i wychyliwszy głowę na zewnątrz, ujrzał wodę gęstą, czarniawą, pokrytą grzybowatą skorupą.
— To jest kanał ściekowy, — odezwał sic do Węgra.
— I cóż, wszakże kanały prowadzą do Sekwany, odpowiedział.
— Jesteśmy równo z poziomem wody, mówił daléj Jan.
— A niemamy nic dla dostania się do rzeki.
— Nic.
— Zresztą tam na górze znajduje się pewno dozorca nocy, zaprowadzą nas do prefektury policyi, trzeba się tłumaczyć, a nasze interesa do nas tylko należą.
— Jakież twoje zdanie?
— Umiesz pływać?
— Czy wątpisz o tem!
— A więc Sekwana powinna się znajdować na prawo, daléj do Sekwany!
— Gdy się tam dostaniemy.....
— Znajdziemy jaki galar należący do praczek, arkadę mostu, co bądź.....
— Naprzód, rzekł Jan, skoczył do kanału i zaczął płynąć. Węgier poszedł za jego przykładem. Tak płynęli z pół godziny; czarne szczury wystraszone z kryjówek, uciekały wydając pisk przeraźliwy. W końcu kłęby świeżego powietrza owiały twarze uciekających.
— Sekwana! krzyknął Jan.
— Wolność! odpowiedział Węgier.
Dostawszy się do w.ody, ujrzeli statek stojący przy brzegu. Jan uczepił się rudla i wszedł na pokład, Madziar przybył równocześnie co i on, na statek.
— Kto idzie? zawołał majtek.
— Przyjaciele!
— Kto jesteście i czego chcecie?
— Gościnności aż do rana.
— Czy znacie kapitana?
— Nie.
Majtek dał znak gwizdnięciem.
Czterech ludzi wyskoczyło na pokład. — Podejrzani, rzekł majtek, kazano więc uciekającym zejść, za chwilę potem przybył kapitan i zapytał
— Po co przybyliście tutaj? Jan przystąpił ku niemu: miał oni rękaw rozdarty i kapitan ujrzał znak, który hrabia Nawarran wyrył mu na ramieniu.
— Panie! zawołał kapitan, rozkazuj a wszystko będzie spełnione. Potem obróciwszy się do majtków rzekł: oddalcie się. Jan zrozumiał, że tajemna władza którą mu udzielono, w skutkach pierwszy owoc mu przynosi.
— Z przyczyn mnie tylko wiadomych uciekam; muszę natychmiast opuścić Francyą, aby wkrótce powrócić.
— Jesteśmy gotowi puścić się na morze, — odpowiedział kapitan.
— Czy możecie odpłynąć natychmiast?
— Możemy.
— A więc jedzmy.
— Gdzież pożeglujemy?
— Do Londynu.
Kapitan wydał rozkazy; a yacht ślizgał się po nurtach wody w cichości. Jan i Węgier umieścili się w kajucie, gdzie znaleźli ubiory, bibliotekę i wygodne łóżka. Okręt nazywał się Rekin, był to yacht hrabiego Nawarran.
Ze świtem, Rekin przebył port w Rouen, a we dwie godziny przesunął się koło Havru, w trzy godziny potem wpłynął na Tamizę. Jan Deslions i baron Remeney spędzili wygodnie noc w Londynie.

XXX.
Epilog pierwszéj części.

Więc przebyliśmy pierwszy etap naszéj opowieści; czytelnicy wiedzą już z jakiemi musieli się zapoznać ludźmi, stanowiącemi główne czynniki w tym dramacie życia społeczeństwa francuzkiego, a głównie paryzkiego.
Wszystkie osoby ważniejsze role w powieści téj odgrywające, nie wylęgły się w wyobraźni autora, bo powiększéj części są naśladowaniem typów głośnych z rozpraw sądowych i kroniki Paryża. Procesa band uorganizowanych, mianowicie pod nazwiskiem Czarnych sukien, groźnéj szajki przez zuchwałe kradzieże; Trzynastu przez potęgę, która w skutku stanowiska społeczeńskiego, chroniła tę bandę od wszelkiego podejrzenia — dostarczyły autorowi bogatego wątku w wypadki i osoby. Jakoż oprócz Furgata i bankiera Roberta Kodom, wicehrabia Floustignac i Combalou, są naśladowaniem typów hrabiego Castrés i Mac Labussiera z procesu Czarnych sukien.
Nie ma czynu w niniejszéj powieści zdającego się z byt jaskrawym dla czytelników, któryby nie był pożyczony z życia rzeczywistego, według roczników policyjno-sądowych. Ci co nie znają ani galeryj podziemnych w Buttes-Chaumont, ani katakumb istniejących pod piwnicami w dzielnicy Panteonu i Luksemburgu, powiedzą, że podziemia Furgata są nędznym wymysłem autora. Ci co nie wiedzą że od r. 1815 naliczono w Paryżu, więcéj jak 50 band złoczyńców uorganizowanych, mających swą administracyą — ci mogą powątpiewać o stowarzyszeniu bandy pod imieniem: „Dwudziestu jeden.”
To pewna, że zbrodnia stanowi na szczęście wyjątek! jednakże wszystkie zbrodnie tu opisane były spełnione. To cośmy opowiedzieli, są faktami tylko raz dokonanemi, lecz niestety zostały dokonane...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZÉJ.




  1. Tém nazwiskiem oznaczają naczelnika bandy, który jest postacią tajemniczą i tylko dla kilku głównych osób ze szajki widzialną.
  2. Wszystko co tu wymieniono są fakta prawdziwe, wyjęte z Kroniki Paryża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.