Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.
Uwolnieni.

Tu Jan przerwał opowiadanie zapytaniem:
— Czy mogłeś widzieć co się tam działo?
— Dotąd, odpowiedział Węgier, mogłem słyszeć co rozmawiali, lecz wtedy odsłoniłem draperyą, i gdy z drugiéj strony drzwi, zasłona była napięta, mogłem widzieć straszną scenę, nie będąc widziany.
„Robert Kodom porwał dziecko.... kobieta przytrzymywała go, krzycząc: nie, nie, ja nie chcę, nie dopuszczę tego! Ale Kodom odepchnął ją kopnąwszy nogą i chwyciwszy dziecię za nóżkę, strzaskał mu głowę o marmurowy kominek.....
— To straszne! krzyknął Jan ze wstrętem.
— Wyskoczyłem z ukrycia, mówił dalej gorączkowo Węgier, dla wyrwania z rąk oprawcy tej nieszczęśliwéj istoty, lecz zaledwie ukazałem się a w tejże chwili pochwyciła mnie żelazna ręka. Dwaj ludzie zamaskowani, których widziałem z mularzem, weszli i stali przezemnie niedostrzeżeni. Broniłem się zacięcie i byliby mi nie dali rady, gdyby nikczemnicy nie byli się przygotowali na tę zasadzkę. Prawie w mgnieniu oka, zostałem skrępowany powrozami. Ujrzawszy mnie Wanda, nie mogła wstrzymać się od wykrzyknięcia z przerażenia. Bankier prawie instynktowo stanął nad ciałem nieszczęsnego dziecięcia, zamordowanego jego rękami. Matka padła bez przytomności.....
— Zabójco! krzyknąłem, zęby zacinając — Wanda zwróciwszy oczy ku Robertowi Kodom, wskazała na mnie, a potem rzekła:
— Jeżeli on żyje, to ja zgubiona!
— Bądź spokojną, odparł bankier, skinął na ludzi trzymających mnie i usiłujących uprowadzić z tego pokoju. Chociaż mocno byłem skrępowany, przecież tak silny opór siepaczom stawiłem, że chwilowo zwątpili o swój nademną przewadze.
— Zaczekajcie, rzekł do nich bankier. Potem wziął zabite dziecię, wsunął go w wydrążenie muru i przyniósł kamień poprzednio wyjęty. W puszczono mularza, któremu odjęto przepaskę z oczów. Zamurował on miejsce w ścianie, gdzie złożono dziecię, poczem zawiązano mu oczy na nowo i wyprowadzono. Odgłos toczącego się powozu, przekonał mnie, że odjechał tam zkąd go przywieziono. Przyklejono tapety napowrót do muru i podłogę dokładnie oczyszczono. Wanda zdawała się niczem nie być zajętą, tylko moją tam obecnością.
— Co zrobiemy z nim? zapytała wskazując na mnie.
— On nie będzie zabity, odrzekł bankier.
— Dla czego? powiedziała Wanda.
— Ponieważ może mi być jego życie pożyteczne.
— Ach nie ufasz mi, odparła Wanda z naigrawaniem.
— Kocham cię! zawołał Robert Kodom z ironią, jedynie twój mąż odpowie mi za ciebie.
— Ach! czy tak rzekła Wanda — i dodała: a więc mam mu jedno słowo do powiedzenia. Zeskoczyła z łóżka i przyszedłszy do mnie, szepnęła do ucha: Jeżeli cię uwolnię z więzów, od kogo zaczniesz?
Nędznica spodziewała się ratować ucieczką w cza sie, kiedybym rzucił się dla uduszenia bankiera.
— Zacząłbym od ciebie, odpowiedziałem. Na to rzekła obojętnie: Powątpiewałam o tem i znowu w łóżko się położyła. Zrób z nim co ci się podoba, dodała Wanda zwracając mowę do Kodoma.
„Cynizm, z jakim Wanda te wyrazy wymówiła, były dla mnie boleśniejsze, niż położenie w jakiem się znajdowałem. Te pozory dziewicze, owa bezczelność tyleż mnie oburzały co zbrodnia w mych oczach popełniona.
„Robert Kodom zmierzywszy mnie od stóp do głowy, rzekł do mnie:
— Słuchaj, bardzoś się źle wybrał, jeżeliś chciał stawić nam jakiśkolwiek opór. Wypuszczono cię z fortecy, lecz każę cię zakopać w kazamacie z któréj już więcéj nie wyjdziesz, daję słowo na to. Będziesz zamurowany żywcem tak pewno, jak gdybyś umarł. Czy chcesz popełnić głupstwo? W téj kolebce spoczywa nowonarodzona dziewczyna. Znajdowałeś się zamknięty w Leopolstadzie, kiedy zaszły wypadki które spowodowały jéj urodzenie w Paryżu. Czy chcesz być jéj ojcem?
— Sądzisz mnie według siebie, odparłem. Zapytaj téj nieszczęśliwéj która leży w łóżku, czy kiedykolwiek bojaźń miała przystęp do méj duszy, czy nawet najsroższe męczarnie zmusiłyby mnie do uznania bezczelności!
„W téj chwili zjawił się człowiek zamaskowany.
— Coś zrobił z mularzem? zapytał bankier.
— Dwie krople eligzyru zupełnie go upoiły, odrzekł człowiek. Położyliśmy go na wybrzeżu, jutro będzie mu się zdawać że marzył.
— Powóz czy jest na dole?
— Tak panie.
— Zakneblujcie usta temu zbrodniarzowi.... trzeba go zaprowadzić tam gdzie wiesz.
„Wkrótce potem, związany z zamkniętemi ustami jechałem pod strażą dwóch zbirów. Podróż trwała blizko półgodziny. Spuszczono mnie do téj piwnicy i odtąd jak tu jestem upłynęło lat siedmnaście.”
Jan obejrzał się naokoło, i zapytał Węgra:
— Którędyż cię tu wprowadzono?
— Były tam drzwi, odpowiedział, zniszczyłem je powoli, a kiedy już drzwi odpadły, znalazłem mur za niemi. Kiedy ze sklepienia spuszczono mi chleb i wodę, robiłem kréskę, podobnież nazajutrz i tak dalej. Skoro się uzbierało 30 kresek, liczyłem je za miesiąc, po dwunastu miesiącach dodawałem jeszcze 5 i jedną na miesiąc Luty; tym sposobem mogłem ci wskazać z pewnością upłynione lata, od czasu kiedy Robert Kodom zagrzebał mnie tu żywcem.
Jan nie mógł powstrzymać się od uwielbienia stałości charakteru tego człowieka, który od tylu lat cierpiąc, ani na chwilę w odwadze swéj i prawości nie został zachwiany, zapytał się przeto:
— Powiedz mi jaka moc cię tutaj wspierała?
Wiara! odpowiedział Węgier.
Między temi dwoma ludźmi niepospolitego charakteru i zdolności, zbliżonemi do siebie przez zbieg tak dziwnych wypadków, nastąpiło serdeczne wylanie serc i wzajemne zwierzenie się ze swéj przeszłości, ze swych uczuć, tem więcéj że Jan wykształcony w szkole świata, podczas swych dalekich podróży, rozmyślał nad dziełem o którem że spełni, również ani na chwilę nie zwątpił. A miał czas do tego, bo upływały godziny — dnie nawet, przecież położenie obydwóch się nie zmieniło.
— Już pięć miesięcy jak tu jesteś, rzekł pewnego dnia Węgier, do swego towarzysza niewoli. Dziś mamy 29 Kwietnia 1854 roku.
Jan pochylił głowę.
— Co się stało z Ludwiką? szepnął z westchnieniem. Droga moja siostro, nie znasz jak ja tajemnicy swego urodzenia; żyjesz w ubogim domku. Potem myśl okropna zdwoiła jego boleść. Jeżeli Magdalena umarła, jaki los czekał tę wątłą młodą dziewczynę, którą na pół żywą odjechał wówczas, kiedy ją zemdlałą z rzeki wyratowano, gdzie rozpacz ją zagnała?
W téj chwili Węgier powstał.
— Słuchaj! zawołał on.
Jan nadstawił ucha, daleki odgłos dochodził aż do piwnicy, było to jak uderzenia kilofem, które ziemię wzruszały.
— Kopią w téj stronie, rzekł Jan.
— Tak! odpowiedział Węgier z zapałem, kopią!
Więźniowie długo się przysłuchiwali odgłos kopania pod ziemią coraz więcéj do nich się zbliżał.
— Czyżby przybywano nam z pomocą? przeczucie mówi mi że tak jest, więc trzeba się przygotować na wszelki wypadek.
— Na początek, rzekł Madziar, ostrzygę moją brodę i włosy.
— Jakim sposobem? zapytał Jan.
— Oto kawałek żelaza wyostrzony na kamiennym murze, jest on tak cienki jak brzytwa.
I Węgier dopełnił prędko swych postrzyżyn, zostawiając tylko wąsy.
Sztukanie pod ziemią ustało.
— Bezwątpienia noc zapadła, rzekł Węgier, robotnicy odeszli.
Jan oczekiwał z niecierpliwością, według jego mniemania zabłyśnięcia dnia. Jakoż po upływie kilkunastu godzin, znowu usłyszeli kopanie coraz wyraźniejsze.
— Niewątpliwie, zauważył Węgier, reparują wodociąg lub kanał; weźmy się także do roboty, abyśmy mogli się zbliżyć do celu naszego oswobodzenia.
Jan naśladując Madziara, wziął sztabę żelaza, i oba zaczęli kruszyć mur, od strony zkąd ich od głos kopania dochodził. Pracowali tak przez pięć dni nocy, aby otworzyć przejście na kilka metrów długie. Nareszcie usłyszeli głosy rozmawiających ludzi.
Zatrzymajmy się aż do nadejścia nocy, ułatwienia, sobie ucieczki, zauważył Węgier.
Za nastaniem milczenia w późnéj nocy, znowu obaj więźnie wzięli się po cichu do pracy. Usunęli ziemię oraz kamienie, zatykając niemi przejście które wykopali. Nakoniec Jan krzyknął z radości widząc blizkie oswobodzenie. Ostatni kamień został odwalony, a przez wązki otwór, więzień ujrzał gwiazdę! gwiazdkę błyszczącą, która im zdawała się mówić: „chodźcie!”.... Węgier położył rękę na piersiach, tak mu serce biło gwałtownie: potem wzniósł dłonie do téj odrobiny widzialnej niebios, jak o znak podzięki i wdzięczności za zesłaną pomoc.
— Och! jakże długo nie widziałem promieni gwiazd, wyszeptał.
— Odwagi, odwagi, rzekł Jan, jesteśmy oswobodzeni.
Potem zwiększył otwór i wychyliwszy głowę na zewnątrz, ujrzał wodę gęstą, czarniawą, pokrytą grzybowatą skorupą.
— To jest kanał ściekowy, — odezwał sic do Węgra.
— I cóż, wszakże kanały prowadzą do Sekwany, odpowiedział.
— Jesteśmy równo z poziomem wody, mówił daléj Jan.
— A niemamy nic dla dostania się do rzeki.
— Nic.
— Zresztą tam na górze znajduje się pewno dozorca nocy, zaprowadzą nas do prefektury policyi, trzeba się tłumaczyć, a nasze interesa do nas tylko należą.
— Jakież twoje zdanie?
— Umiesz pływać?
— Czy wątpisz o tem!
— A więc Sekwana powinna się znajdować na prawo, daléj do Sekwany!
— Gdy się tam dostaniemy.....
— Znajdziemy jaki galar należący do praczek, arkadę mostu, co bądź.....
— Naprzód, rzekł Jan, skoczył do kanału i zaczął płynąć. Węgier poszedł za jego przykładem. Tak płynęli z pół godziny; czarne szczury wystraszone z kryjówek, uciekały wydając pisk przeraźliwy. W końcu kłęby świeżego powietrza owiały twarze uciekających.
— Sekwana! krzyknął Jan.
— Wolność! odpowiedział Węgier.
Dostawszy się do w.ody, ujrzeli statek stojący przy brzegu. Jan uczepił się rudla i wszedł na pokład, Madziar przybył równocześnie co i on, na statek.
— Kto idzie? zawołał majtek.
— Przyjaciele!
— Kto jesteście i czego chcecie?
— Gościnności aż do rana.
— Czy znacie kapitana?
— Nie.
Majtek dał znak gwizdnięciem.
Czterech ludzi wyskoczyło na pokład. — Podejrzani, rzekł majtek, kazano więc uciekającym zejść, za chwilę potem przybył kapitan i zapytał
— Po co przybyliście tutaj? Jan przystąpił ku niemu: miał oni rękaw rozdarty i kapitan ujrzał znak, który hrabia Nawarran wyrył mu na ramieniu.
— Panie! zawołał kapitan, rozkazuj a wszystko będzie spełnione. Potem obróciwszy się do majtków rzekł: oddalcie się. Jan zrozumiał, że tajemna władza którą mu udzielono, w skutkach pierwszy owoc mu przynosi.
— Z przyczyn mnie tylko wiadomych uciekam; muszę natychmiast opuścić Francyą, aby wkrótce powrócić.
— Jesteśmy gotowi puścić się na morze, — odpowiedział kapitan.
— Czy możecie odpłynąć natychmiast?
— Możemy.
— A więc jedzmy.
— Gdzież pożeglujemy?
— Do Londynu.
Kapitan wydał rozkazy; a yacht ślizgał się po nurtach wody w cichości. Jan i Węgier umieścili się w kajucie, gdzie znaleźli ubiory, bibliotekę i wygodne łóżka. Okręt nazywał się Rekin, był to yacht hrabiego Nawarran.
Ze świtem, Rekin przebył port w Rouen, a we dwie godziny przesunął się koło Havru, w trzy godziny potem wpłynął na Tamizę. Jan Deslions i baron Remeney spędzili wygodnie noc w Londynie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.