Nadobna Paskwalina/Punkt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Punkt II Nadobna Paskwalina • Punkt III • Samuel Twardowski
Punkt II Nadobna Paskwalina
Punkt III
Samuel Twardowski


A lam gdy Paskwalina spoczynku szukając
Głowie swojej i miejsca tego dobiegając
Przez trudy nieskończone po świecie wędruje,
Tu — o! który bez łodzi morze przeprawuje
I ziemie nie dotyka — rumor o niej w mieście
Gąb tysiąc swych rozwiąże, różno to odeście
Stąd jej interpretując: czemu tak okryta
Poszła nieodpowiednie? tak-li jej niezbyta
Miłość była i jedna mogła ją ceduła
Do tej przywieść rozpaczy? jeśli się nie czuła
Sobie być podejźrzaną, czemuż się w to wdała?
Gdyż winien, kto ucieka. Lubo też i znała
Co do siebie? cóż za dziw unieść się niewieście?
Ani to jest ostatnie w miłości nieszczęście,
Że o kim co pomówią. Słowa więc latają
Z wiatrem różno a na śmierć zabijać nie mają
I potępiać nikogo. Mógłby to sam potym
Czas uleczyć. — I inne wymyślniejsze o tym
Koncepty formowali i przeciw i po niej,
Ile jako skłoniony afekt kto miał do niej.
Ale Wenus nawięcej z tego się cieszyła,
Że lak sobie przeciwnej emułki pozbyła.
Zaczym już tym bezpieczniej panowanie swoje
W tym mieście utwierdziła; stądże jej pokoje
I ganki i altany niczym — jedno brzmiały
Wieczną zawsze muzyką, stąd ognie gorzały
Po kosztownych kościołach przy ofiar paleniu
Nigdy niezagaszane, i co przyrodzeniu
Lubo tylko, co mogło żądzę wzbudzić brzydką,
Weselem i rozkoszą dwór jej kwitnął wszytką.
Toż w swoim tym takowym rozkochana stanie
A dojeść się nie mogąc smaku w swym Wulkanie
I jego tam amorach dawno wywietrzałych
Prze lata już zgrzybiałe, więc niedoskonałych
Rozumiejąc w tym dziele, którzykolwiek z gliny
Śmiertelnej ulepieni, — umysł przedsię inny
Ten zawzięła, żeby raz ów posmakowawszy
Z Marsem w Lemnie — lubo stąd w jawne się podawszy
Pośmiewisko do bogów, — z nim tej rozpoczętej
Ponowiła przyjaźni. A widząc napięty
Łuczek twardo Kupidów i nań nałożoną
Już już strzałę: »Gdzieli masz drogę tak kwapioną,
Dziecię moje — zopyta — i gdzie ten gotujesz
Grot wystrzelić? Czy znowu kogo upatrujesz
W kryształowej kwaterze abo gdzie po spassie
Wieczornym się przechodząc? Wiesz, jak w dawnym czasie
Marsam ja zakochała, żelaznego boga,
Którego grom Jowiszów ani żadna trwoga
Pożyć nigdy nie może, prócz twoja się imie
Czasem strzała. Do tegoż — proszę cię uprzejmie
Przez spólne tajemnice i miłość z nim moję —
Obróć niewytrzymaną potęgę tę swoję
I spraw mi to, że ze mną na jednę godzinę
Przynamniej się obaczy. Jednak cię dziecinę
W tym przestrzegam, żebyś się nigdziej nic nie bawił
Ani kędy wstępował, — ale cobyś sprawił,
Z tym powracał copręcej. Bo się tego boję,
Żebyś, Atlant mijając, nad wolą tę moję
Gdzie się nie ustanowił, abo łąki złotej
Rozkosz cię nie uwiodła. Zaczymbyś w kłopoty
Wdał mię srogie, i miasto jakiej stąd lubości
Barzoby mi napotym wytchło tej miłości«.
I cóż — prośba matczyna jedno rozkazaniem
Była Kupidynowi. Skądże nad świtaniem
Koturn złoty i lekkie pretekstowe suknie
Zdjąwszy z siebie, skrzydełka anielskie wysmuknie,
I tak jako w Cyterze od niej urodzony,
Szybko bardzo poleci. Tedy zabawiony
Mars gdzieś był w Ameryce, rumując świat nowy
Bitnym Portugalczykom. Tam wóz piorunowy
I siły i armaty wszytkie posprowadzał,
A sam z ingenijery tarany zasadzał
Pod miasta niedobyte, sam burzył minami,
I między uwijając szczero się ogniami
Brodził we krwi po boki. Gdy Kupido zmierzy
Strzałą swoją do niego, którą prócz uderzy
W dużą go karacynę nic nie obraziwszy —
Wprawdzie coś się sturbuje. Ale domyśliwszy
Tego zaraz, co było: »Pódź na stronę sobie,
Marna — rzecze — obłudo! Nie teraz w tej dobie
Param się ja miłością, kiedy w tym obrocie
I trojakim opływam czoła swego pocie,
Ale tylkoż próżnuje, jako w on czas w Leninie.
Więc śmiechu, raz którego nastroiła ze mnie
Matka twoja, już ją to drugi raz ominie!
Niech tam miękkie Parysy, jako Cyrce świnie,
Rozkoszami opite w chlewach swych zawiera,
Nie o obóz i męże zbrojne się ociera!«
Zapłonie się Kupido, acz jest niewstydliwy,
I stąd łuczek z napiętej zrzuciwszy cięciwy,
Ciężko barzo żałosny, że jego ta praca
Na wiatr poszła — do matki z nizczym się powraca.
W której drodze wysoki Atlant przelatując
A trud przykry i jakąś niesposobność czując
Na ciałeczku pieszczonym, gdy na łąkę złotą
Wtym się spuści, która lam dziwnie swą pieszczotą
Ziół wybornych i różnych pod tą górą słynie,
A pośród jej Cydarys rzeka śliczna płynie, —
Nad nią się ustanowi, i nie pomniąc owej
Macierzyńskiej przestrogi, w nurt jej kryształowy,
Powiesiwszy na krzaku łuczek ze strzałami,
Skoczy zaraz, i społem z tymi tam nimfami
Kąpiąc się oblektuje, póki w tej lubości
Utrudzony fatygą dziennej gorącości
Sen go wdzięczny nie zmorzy. Zaczym na brzeg wyjdzie,
I niż ta smakowita chwila go odejdzie,
Położywszy na trawie skronie mlekoliczne
Zaśnie twardo nadzwyczaj. Zapalą się śliczne
Różańcem mu jagody, tocząc pot perłowy;
Oczy słodko błyskały, raz z niebieskiej głowy
Na wierzch się dobywając, raz mrużąc obłoki
Do wpół nieprzywierane. Z piersi duch głęboki
Ognie żywe wyziewał, skąd wszytkie dokoła
Gotowym się płomieniem zajmowały zioła.
Drzewa same pałały z sobą się szarzając
Jednostajnym pożarem — i po nich latając
Bażanci, feniksowie, powietrze ogniste
Skrzydły siekli złotymi. Nory aż bagniste
I błota wysychały, i ziemia w swym łonie
Czuła ogień piastując ciężkie jego skronie.
Dodawała tego snu wdzięcznym swym szemraniem
Rzeka sama i z boku chłodnym powiewaniem
Łagodnych Fawonijów poruszając drobne
Ptaszęta do śpiewania. I inne osobne
Lało niebo przysmaki, czym więcej zmarzone
Dziecko się rozespało jakoby zarznione.
Kiedy też P a s k w a l i n a, po tak niezbadanej
Drodze swojej i błędach idąc od Dyjany,
Górę tę przebywała skalistą i trudną,
A nad tę to przyszedszy niewymownie cudną
Łąkę złotą i rzekę śrzodkiem jej płynącą,
Długo w tym zostawała deliberującą,
Jakoby ją przeprawić i gdzie miała brodem.
Ale kiedy i sama była jej powodem
Przeźrzoczystość tej wody i słońce przypiecze
Południowe żarliwiej — z owych się zewlecze
Grubych worów, pospołu kamień zdjąwszy z szyje
Dany od Felicyjej. Toż z rozkoszą myje
Śliczne pomagranaty i jabłka i róże
W ciele jej jaśniejące — mając prócz za stróże
Wstydu swego pustynie i nieba świadkami.
Aż wtym niespokojnemi tocząc źrzenicami,
Kiedy nimi po stronach i tam i sam ciśnie,
Blask jakiś od poloru żelaza zabłyśnie
Nagły, nierozeznany, podobny w miednicy
Słońcu odrażonemu, abo błyskawicy
Wypierzchnionej z obłoku. Ciężko się zdumieje
I zaraz chcąc dowiedzieć, co się to w tym dzieje,
Czołgiem pójdzie przy brzegu aż do lego miejsca,
Gdzie sajdak z kołczanikiem (skąd owe żeleźca
Oczy jej przeraziły) wisiał na kolącej
Porzeczkowej gałęzi, aż i dalej śpiący
Twardo bardzo Kupido — Nie kolaccie teraz,
O! co głuchym podwojom przygrawacie nieraz,
I pod szare czatując widoki miesięczne
Skarżycie się na okna i ściany niewdzięczne!
Śpi Kupido! — Ani wy, którzy gdzieś w zamknieniu
Ciałem tylko — miękkiemu przeciw przyrodzeniu —
Tak nań srogo z żarliwych ambon swych każecie
I czasem niewinnego do krwie biczujecie!
Śpi Kupido! — I owszem, radzę, go nie budźcie,
Ani się tak ostrymi pokutami trudźcie.
Niech śpi sobie! — Długo tak, poznawszy go, stała —
Co czynić z tym, wątpliwa. Tu boga się bała,
Choć małego, obrazić i rozgniewać na się
Matkę jego drugi raz, tu uważy zasię,
Że mogąc go poimać — opuścićby miała
Tak kosztowną pogodę. Aż sobie wspomniała
Na słowa Felicyjej, że to własne było
Owo tak znamienite i nadludzkie dzieło,
Przez co obiecowała nie tylko jej odnieść
Zwycięstwo nad Wenerą, ale też stąd podnieść
Imię swoje do nieba i wiecznie zasłynąć.
Więc da pokój samemu, ale się ochynąć
Poważy o armatę, pierwej len wylawszy
Głos do bogów: »O! którzy niebo zbudowawszy
Z światem sobie igracie, a w sile człowieczej
Siła dokazujecie niepodobnych rzeczy,
Zdarzcie mi, co zamyślam! Ale ty nawięcej,
Panno moja, Minerwo, któraś mię w dziecięcej
Jeszcze doli za sługę wierną swą przybrała
I to umierającej matce obiecała:
Nie opuszczać na wieki. Wiesz, jakiej zniewagi
Wenus mię nabawiła, dla czegom w te plagi
Zaszła głuche. Wiesz i to, że lubo przyczynę —
Znam się — dała, nie jednak zasłużyła winę
Należącą grzechowi, będąc niedotknioną
Z łaski twojej, tym więcej, żem wnet poprawioną
I tak pokutującą. Wspomóżże w tym czynie
Sługę swoję, żebym się na hardym jej synie
Hańby takiej zemściła i — którą armatą
Świat wojuje nijako prócz złodziejską czatą
Serca ludzkie uchodząc — w proch ją obróciła,
Czym z turem jej tak wiele brańców wyzwoliła
Wiecznie przepadających, i złoty napotym
Wiek przyniosła, —ty święta miej już pieczą o tym!«
To wyrzekszy, przypomni i to sobie jeszcze,
Jako miała rozumieć słowa owe wieszcze,
To jest, żeby w tym dziele nie żadnej robionej,
Ale oprócz użyła broni przyrodzonej.
Ręce być tym orężem domyśli się snadnie.
Toż, dobywszy z sajdaka, pierwej łuk popadnie
I złamie go we troje, potym zamoczone
Strzały jadem i jako żużel rozpalone
Wybierając po jednej z kołczana owego
W drobne wióry zdruzgoce. Więc z takiego swego
Postępku rozkochana, kiedy już tak mniema,
Że wszytko zwyciężyła, i stąd żadnej nie ma
Ostrożności nad sobą — rozkoszy się dawszy
Miejsca zaraz, kamienia nawet zapomniawszy
Ówdzie przy rozbieraniu, który ją miał zbawić —
Zdało się jej odpocząć i trochę zabawić,
Ażby się nacieszyła z swojej tej dowoli
Tak wielkiej wiktoryjej, — gdy ją sen powoli
Zakradszy się do głowy ciężko także zmorzy
I na darnie porzuci. Skąd się jej otworzy
Nowa wnet niefortuna, bo kiedy śpi ona
A ocknie wtym Kupido, kwapiąc się do łona
Nazad macierzyńskiego, i sajdak do boku
Zwyczajnie chce przypasać — postrzeże z naroku,
Iże próżny. Ciężko się nie tylko sturbuje,
Ale porwie jako skra, kiedy ją rozsuje
Nagły Auster, i zaraz po stronach rzuciwszy
Oko bystre, obaczy dalej postąpiwszy
Ano i łuk złamany i na trzaski prawie
Strzały wszytkie skruszone, sarnę na murawie
Leżącą Paskwalinę, jako urodziła
Matka ją Andronija, prócz się zasłoniła
Subtelną bawełnicą, ale nie tak, żeby
Oko nie przeniknęło, z czegoby i gdzieby
Rozkosz swoję odniosło. A tuby dopiero,
Widząc tak obnażoną i w ozdobie szczero
Własnej swojej, malarz ją który mógł malować
(Jeźliby się wszytkim jej członkom przypatrować
Okiem czystym godziło), jako piękna była,
Jako szyja, jako pierś na wierzch się dobyła!
Cóż dalsze alabastry! Cóż — gdzie warowała
Wstydem ją swym natura i uformowała
Obeliski tak śliczne! — Więc się domyśliwszy,
Że ona to zrobiła, a nic nie sprawiwszy
Jeszcze tak zwojowanym do matki się wróci? —
Co ma czynić i w którą stronę się obróci,
Biedny nie wie. Tu — lubo chciałby ją poimać,
Abo nawet i zabić -- trudno ma dotrzymać
Dziewki tak urodziwej, dzieckiem małym bywszy,
Ile przez nię niebieskiej broni tej pozbywszy,
W której moc i potęga wszytka jego była.
A ponieważ to nie jej sprawowała siła,
Domyślić się nie mogąc i poradzić sobie —
Do matki z tym poleci. W której ona dobie,
Marsa się spodziewając, pod namiotkiem wonnym
Łoże mu uściełała, kiedy tak bezbronnym
Stanie przed nią Kupido: »Matko droga moja,
Gdyby mi niewiadoma macierzyńska twoja
Miłość była, bodajby pokazać przed tobą
Oczy przyszło — z taką się serdeczną żałobą
Jej uskarży. — Nie tylko żem ci nic nie sprawił,
Alem się też i łuku i strzał swych pozbawił
Marnie od P a s k w a 1 i n y, która mię nadeszła
Snać przypadkiem w tej drodze i tak cicho zeszła
Zaśnionego na łące, żem nie poczuł, kiedy
Śmiała mi to wyrządzić. Jużże o mnie tedy
Radź i sama, bo będąc lichą ja dzieciną,
Pojąć tego nie mogę, coby w tym przyczyną;
Tylkoż się domyśliwam, że to nie bez woli
Jowiszowej podobno. Co wiem, że cię boli
Równo ze mną, rozumiem«. — Wtym się jej do łona
Bierze złotoruchego, kiedy z gniewem ona
Odrzuci go od siebie: »O! zapamiętałe
Dziecię! — rzecze — twoje to sprawiło zuchwale
Bezpieczeństwo i upór, żeś mię nie słuchając,
Ani lej podejźrzanej łąki omijając,
Wdał mię w ten żal i kłopot. Za co będziesz i ty
Stal u bogów, którego Awern niepożyty
Bał się mocy dopiero i mury piekielne
Strzałom ustępowały? Za co nieśmiertelne
Imię moje i dotąd ofiary palone,
Kiedyś tę broń utracił, którą zaszerzone
Państwo nasze sięgało oceanów obu?
Ja żadnej w tym nie widzę rady i sposobu,
Oprócz by nad zdrajczyną pomścić się tą jako,
Bowiem łuku takiego stworzyć już nijako
Ani strzał zahartować, kiedy w ziemi gnije
Dawno Cydon. Wulkan też, choć rzekomo żyje,
Tedy stary ani mu przez zgrzybiałe lata
Dogrzać hartów podobna. Owo koniec świata
Abo ma być, abo nas czeka coś dziwnego.
Ty przynamniej, jeśliże temu już równego
Mieć nie możesz oręża, pomścij się tymczasem
I zwiąż tę bohatyrkę — któryć dawam — pasem
Mocnym, nierozerwanym, a zwiąż nie folgując
Ani na jej pieszczone członki respektując,
Gdzie się to tam na trawie sobie położyła,
Żeby abo od zwierząt rozdrapana była,
Abo harpij łakomych. Niechaj się nie cieszy
Długo z lej wiktoryjej!« — Tedy wnet pospieszy
Do niej znowu Kupido, i gdy ją sen trzymał
Jeszcze tak smakowity, — cichuczko poimał
Tamże w miejscu, ręku jej i nóg się dobrawszy,
A do drzewek osobno każdą przywiązawszy,
Mizernie rozkrzyżował, że ktoby narokiem
Spojźrzał na nię, musiała wdzięcznym być widokiem
I żałosnym pospołu. — Tak-liś, mały boże,
Teraz srogim, że żadna uwieść cię nie może
I piękność i uroda? lak swojej natury
Wyzuł ludzkość, że której nie twarde te sznury,
Ale miała dotrzymać miłość przez się sama —
Wiążesz ją i krępujesz? Onać to jest dama,
Którą kiedyć na on czas postrzelić kazała
Matka w oknie — zepsować pięknego jej ciała
Niewymownie żałując i ręka i pierze
Strzały złotej zadrżało. Teraz się tak szczerze
Gniewasz na nię i zabić nie mogąc inaczej
Dasz ją pożrzeć bestyjom? Hej, zakochaj raczej,
A nagość jej przynamniej zasłoń tą pustynią,
Bo gdzie nie ty, one to koniecznie uczynią. —
Ale hardy nie słuchał i na te ją jatki
Tak wydawszy — zarazem leciał z tym do matki.
Zaczym też Paskwalina śliczne swe otwierać
Zwierciadła poczynała. Ale gdy przecierać
Przyszło je z tych obłoków, ni ręki ni nogi
Mogąc ruszyć — ogarnie zaraz ją strach srogi.
I próżno się szforcuje i miece i sili,
Że widząc się związaną, serdecznie rozkwili,
Tym więcej, gdy przypomni słowa Felicyjej
I to, że jej kamienia nie miała na szyi,
I nagą i wszytkiego ratunku pozbytą
W kraju tak opuszczonym, prócz samym przykrytą
Z wierzchu niebem. — »O! święte — zawoła —
Juno, i ty Minerwo, którym te pustynie [boginie,
I niemasz nic skrytego, poźrzycie na dolą
Teraz moję, jeśliżem za waszą tu wolą
Zaszła nędzna, gdy mając spólne ze mną swoje
Urazy do Wenery — przez ręce ją moje
Chciałyście tak pohańbić i znieść panowanie
Jej na ziemi! Jakożem nad wszytko mniemanie
O tym ludzkie i płci swej spodziewane męstwo
Skutkiem to wykonała. Teraz, gdy zwycięstwo,
Nawet nieprzyjaciela mając swego w ręku —
Dla mizernej rozkoszy i łąki tej wdzięku
Od niegom jest związana! Ach! jako stałego
Nic pod słońcem i nigdy tak doskonałego
Choć w nawiętszej fortunie, żeby się nie miało
Wnet odmienić! Ale się jakożkolwiek stało,
Mnie dość na tym, żem taką sprawiła ruinę,
I mało dbam, choć sama przy jego tej zginę
Zwojowanej armacie. O śmierć tylko proszę
Lekką jaką i prędką, ani nie odnoszę
Żalu tego, żeby mię po członkach rozbierać
I w swych tam przemorzonych żołądkach zawierać
Dzikie miały bestyje! Niech — jako w tej dobie —
Więcej niedobudzona zasnę słodko sobie
I tak umrę. Przynamniej znalazszy kto ciało —
Które swych za żywota wiele wdzięków miało,
A i tak niemierzione w tej nagości teraz —
Zlitowanej pogrzebie !« — Czego kiedy nieraz
Żałośnie powtarzała żebrząc lej pomocy,
A dzień ją już odbieżał i w milczącej nocy
Dworna Echo tyle troj po głuchej pustyni
Lamenty te sporzyła, — Satyr ją w jaskini
Gdzieś tam swojej wysłuchał, a głos białejgłowy
Raz płaczem, raz miękkimi przerywany słowy
Własny być uznawając, pójdzie tam pomału.
Jednak zorze czekając porannej zapału,
Żeby zprzykra nie napadł i ona w tym mroku
Jego się straszliwego nie zlękła widoku,
Czołgiem blisko podejdzie. Gdzie widząc leżącą
A z śmiercią i żywotem wpół się sforcującą
Nadobną białągłowę: »Nie bój się — zdaleka —
Piękna dziewko! — zawoła — widząc mię człowieka
W tej sierci i postaci oczom twym nieznanej.
Jestem Satyr, od wieku w lasy te wmięszkany,
Skąd wygnana Astrea i potopem ziemię
Zalawszy władogromy, to tu ludzkie plemię
Pomieszał był z zwierzęty, prócz w nas zostawiwszy
Saturnowę niewinność. Czegoć się sprawiwszy,
Proszę wzajem, powiedz mi, ktoś jest i dla jakiej
Zasłużyła przyczyny wymyślony taki
Sposób śmierci (gdyż będąc pięknym tym stworzeniem,
Chyba z ludzkim nigdy nic nic miał przyrodzeniem,
Kto cię tu tak odbieżał i na wszytkiej nocy
Poruczył dyskrecyjej), żebym ci pomocy
Dodał jakiej i — czegoć potrzeba nawięcej—
Nie tylko z tych obierzy uwolnił copręcej,
Lecz — z głodu-li umierasz abo pragniesz wody —
Na chwilę cię posilił, nie inszej nagrody
Od ciebie potrzebując, prócz że przyjmiesz mile
To odemnie. Acz przeciw podobno się sile
Swej poważę, zwłaszcza tak trudne i subtelne
Widząc węzły, których znać nie ręce śmiertelne,
Ale boskie podzierzgły. Jednak gdzie nauką
I rozumem nie zdołam — prostą, tuszę, sztuką
Będę ich mógł potargać. Tylkoż te kosmate
I ręce i kołtany na głowie rogate
Niech ci straszne nie będą!« — Czym przelękła owa
Z haniebnego przestrachu nie mogła i słowa
Długo wyrzec, aż kiedy jego tę łagodną
Słysząc mowę: »O! którą mam ci dziękę godną
Oddać za to — przemówi, — jakimkolwiek dziwnym
Mienisz się być stworzeniem, że w takim przeciwnym
Razie moim dodać chcesz przyjacielskiej ręki
I żywota przedłużyć mego mi przezdzięki.
Lecz jakom ja osoby ulękła się twojej
Przedtym mi niewidanej, tak fortunie mojej
Niemniej się ty zdumiewasz, która mię w te knieje
Zaniosła opuszczone. Cożkolwiek się dzieje
Teraz ze mną i czemum tu się aż dostała, —
Niepodobna, żebym ci wypowiedzieć miała,
A też przypominając jakobym stąd pręcej
O śmierć się przyprawiła, — tak i ty nic więcej
Jednobyś nieskończone przypadki i żale
Moje słyszał. Było to, żem próżnej się chwale
Dawszy uwieść -- przyznawani, — wesołych użyła
Dni cokolwiek, alem je trzykroć nagrodziła,
Frymarczywszy nierówno sowitszą żałobą,
Tak, że ktoby poważył obiedwie te z sobą
Przeciwne alternaty, poszłoby wesele
Z dymem wzgórę i dobrych godzin tych niewiele,
A zostało na szali przeważonej drugiej
Samo brzemię kłopotów i ciężkości długiej.
Aleć ja już w tej klubie szczęścia swego stoję,
Że ni łaski ni gniewu jego się nie boję.
Bowiem jako dać więcej nad to, co mi dało,
Tak choćby też pogrązić do końca mię chciało, —
Głębiej rzucić nie może, na tym postawiwszy
Śmierci celu, prócz ciebie na to tu zrządziwszy,
Żebyś taką umierać nie dając mi męką
I spłonąć w tym niewstydzie — swą zabił mię ręką!
Ach! jako ta nieszczęsna chwila mi się zdała
Rokiem całym, kiedym ją wszytkę przepłakała,
Tak że zioła około i rozwite włosy
Matki tej przyrodzonej — żadnej inszej rosy
Dziś nie potrzebowały nad perły te moje,
Ani deszczu droższego upragnione zdroje
Rzeki tej złotonurej, nawet powiewniejszych
Drzewa same zefirów, jako z ust wdzięczniejszych
Nad wszytkie ambrozyje głos ich mój płaczliwy
I wzdychanie ruszało. Sam aż szczebiotliwy
Gomon ptastwa drobnego rannym swym śpiewaniem
Nic inszego nie czynił, jedno z narzekaniem
Moim się tym zgadzając płaczu mi pomagał,
Który — widzę — i ciebie w tej cerze ubłagał,
Że chcesz to miłosierdzie pokazać nademną.
A ja proszę i znowu — nie obchodź się ze mną
Tak łaskawie, i jeżli nie czujesz z to siły,
Jako wątpisz, żebyś mię z więzi tak zawiłej
Mógł uwolnić, przynamniej masz to w mocy swojej,
Że żyć mi nie pozwolisz. Jednak niż napoi
Śmierć mię tej niepamięci i język zmartwieje,
Żebyś wiedział, co się to ze mną nędzną dzieje —
Krotkoć powiem. A to tu kąpiąc się w tej wodzie
A o żadnej nie myśląc która mię przygodzie
Potkać miała, — znalazłam wiszące na krzaku
Strzały Kupidynowe i łuczek w sajdaku
Opuszczony z cięciwy, ale i samego
Śpiąc na darnie. Więc — tuszę, znatchnienia boskiego —
Nie chcąc dziecka obudzić a mając prywatę
I uraz swój do niego, jego tę armatę
Wszytkęm mu pokruszyła. Jeszcze tam leżące
Trzaski znajdziesz i miejsce uczynkiem słynące
Tym na wieki. Z czego się niewymownie ciesząc,
Ani zatym — gdzie mam kres drogi swojej — śpiesząc
Do przybytku Junony, takżem tu zasnęła
W tej rozkoszy i sama, póki wtym ocknęła,
Rozmarzona dziecina i — znać że z matczynej
Pierwej rady — podzierzgła w te mię mataczyny,
Skąd dobyć się nie mogę. To wiesz, com sprawiła.
Ty też — jakom raz sobie już postanowiła
Nie żyć więcej — proszę, daj śmierć mi nieodwłoczną,
Niech wstydem tym nie świecę i członki odpoczną
Kiedyżkolwiek strapione«. -- Co tylko wyrzekła,
Chmura jakaś modrawa oczy jej powlekła,
Dzień biały odejmując. Skąd zbywszy nadzieje
Zycia więcej — bez wszytkiej pamięci omdleje.
Którym czasem, w takowym widząc ją zaćmieniu,
Niżby przyszła do siebie, ku jej wyzwoleniu
Satyr ręce obróci wielkie i niezgrabne,
A sztuk nie upatrując, owe to jedwabne
Potarga cięgatury niesłychaną mocą.
Toż jakoby i dalszą mógł jej być pomocą
Do słońca straconego, kiedy stanie na tym, —
Ona oczy przecierać imie sobie zatym
Z tej nocy ochynione, i wolną się czując
A co napilniejszego zaraz upatrując

W tym było jej kłopocie, — poskoczy do strugi,

Kędy brzegu i strony dobrawszy się drugiej,
Kamień ów Felicyjej, z którego utraty
Wszytko to ucierpiała, porywa, i szaty
Włoży na się. Czym w nowe pobudzona duchy
I lepszej już daleko pełna stąd otuchy
Powróci do Satyra, gdzie mu podziękuje
Za wielką tę uczynność, której nie znajduje
Żadnej równej a tylkoż, gdzie obróci, wszędzie
Póki żywa pomnieć ją i wyznawać będzie,
Więc jako jej zgubiony żywot dał i zdrowie,
Tak prosi go — do końca że o tym dopowie,
W któreby tak nieludzkie przepadła tu strony,
Abo jako daleko kościół stąd Junony,
Gdzie idzie nieszczęśliwa a o nim być blisko
Słyszała od Dyjany. Tu do nóg jej nisko
Padszy Satyr: »Nie tylko w doli twojej takiej
Od ciebie potrzebuję dzięki za to jakiej
(Bo któreżby opoki łzy twoje te użyć
I lamenty nie miały?), ale owszem służyć
Ze wszytką kompaniją leśnych braciej swoich
Chcę i będę, to ze spraw upatrując twoich,
Żeś abo jest bogini, abo cię osobna
Bogów łaska piastuje. Gdyż rzecz niepodobna
Dziełem ludzkim dokazać, coś ty dziś sprawiła,
A to żeś tak szczęśliwie w głowę poraziła
Tego nieprzyjaciela, który pospolity
Nam tu wszytkim. Nie mogły — które widzisz i ty —
Ukryć nas te pustynie i naprzykrsze skały
Ostrością swą zasłonić, gdzieby nie sięgały
Strzały jego okrutne, lubo aż odedna
Pchnięte Erebowego. Ma też tu być jedna —
Wierzę — z tych połamanych, która swymi jady
Wspuszywszy mię do jednej nieżadnej Dryjady,
O ten hak przyprawiła, żem goniąc ją z góry
A szwankując szkodliwie — dobrze sobie skóry
I karku nadwerężył, odkąd dziś pochyło —
Widzisz — chodzę. Toż potym i z drugimi było,
Że gdy dostać nie mogli, kogo rachowali,
Abo szyje łamali, abo się rzucali
Ze skał sami umyślnie. A jeźli też w cieśni
Którą tam przydybali — jako ludzie leśni
Ceremonij nie strzegą, — to lada łoziną
Abo nawet w ręku im podzierzgła się trzciną,
Chęcią ich kontentując. Takowe z nas żarty
Stroił i krotofile! Teraz — że te harty
I armata skruszona, którą wszytka stała
Jego siła — tobie wprzód należy ta chwała,
O dostojna dziewico, należy śpiewanie
Proste nasze, i tryumf i rozkazowanie
Po nim ludziom na ziemi. Bo skąd krwawe boje
I płaczliwe Erynnis i złe wszytko swoje
Na świat brzemię zwaliło, skąd wrócone cnoty,
Zgoda, pokój i znowu wiek nastanie złoty.
Io, io tryumfie! Zaczynam ja pierwszy,
Acz lutnie tu Febowej ni wylanych wierszy
Z jego gdzieś tam trypodu żadnych nie zasięgę,
Ani koni w karocę słoniową zaprzęgę
Białych rzymskich, — ale cię dromlą swą ubogą
Chwalić będę. Czego mi — wierzę — dopomogą
Wszytkie te tu stworzenia, swoim prócz rządzone
Przyrodzonym rozumem, nieraz zakrwawione
Ostrząc zęby i grzbiety armując straszliwe
Na się wzajem; pomogą powietrza burzliwe
Często z lego zapału, i ptastwa drapane,
I ryby pod wodami z sobą potykane
Pułki niezmierzonymi. A cóż ludzie więcej,
Którzy w tym apetycie mało od zwierzęcej
Są natury — i głupi i mądrzy pospołu,
I co gdzieś tam z bogami u złotego siołu
Zasiadali pzred laty, i którzy korony
Złote nosząc, żywot swój wieść nienaganiony
Powinni dla poddanych, i co w Sybillinych
Kapłanami kościołach, i co w Minerwinych
Uczą akademijach, i ci co w klasztorach
Po przesutych popiołem tarzając się worach
Ustawiczne od niego cierpią niepokoje
Wolni od tej godziny, niechaj ci podwoje
Tryumfalne podniosą. Ja — coć jeszcze swojej
Zmogę chęci oświadczyć a łaski tej twojej,
Będę godnym — proszę cię choć na krótką chwilę
Do swego tu mieszkania, że cię i posilę
I o drodze dopowiem«. — Czego posłuchała
Rada bardzo. Tedy gdzie starożytna skała
Wydawszy się ku niebu pieczarę tajemną
Między wielkich topoli perspektywą ciemną
Zewnątrz miała — Satyr ją poprowadzi z sobą,
I tam akkomodując swą się jej chudobą,
Liścia orzechowego potrzązszy po stole —
Frukty przed nię, kasztany, bukiew i pinole
Z kuszem wody postawi. Tymże ją częstuje;
Którą dziwnie prostotą się ukontentuje,
Stąd dochodząc, że jako stół jego niewinny
Od zbytku wszelakiego, tak żywot nie inny
I czyste być sumnienie. Jednak o to prosi,
Żeby — słońce ponieważ wzgórę się podnosi,
A dzień ją ten kłopotów wszytkich tych ma zbawić
W kościele cnej Junony nie chciał jej zabawić
I drogę tam pokazał, lubo, jeźli można,
Sam jej był przewodnikiem. »Wprawdzie ta pobożna
Droga mi jest wiadoma, którąć i pokażę,
Ale tam iść odpowie sam się nic poważę,
Leśną bywszy potworą, ani choć podobnym —
Jednym z wami człowiekiem, — oprócz za osobnym
Darem tej to bogini widzieć mi się godzi
Pawia jej kochanego, który się przechodzi
Po łące tej żerując wesołej i ślicznej
Czasów pewnych. Ogon ma — od spiże rozlicznej
Wymyślonych kolorów — niepodobnie długi,
A oczu w nim tak wiele, jako Argus drugi
Nie miał więcej zielonych, modrych i szarłatnych,
Że się zdadzą, jakoby w Awernach ostatnich
Widzieć miały, — skąd wszytkie oświecą się te tu
Knieje ciemne. Acz nie bez swego to sekretu,
Gdy się tak pokazuje, bowiem tedy z nieba
Spuszcza się tu bogini i — czego potrzeba
Bywa komu gotowa wysłuchać łaskawie.
Jakożeś tu trafiła i ty na czas prawie,
Gdyżem go dziś poranu z tak strojnymi pióry
Buczno sobie pochodząc zajźrzał trochę z góry,
I znać, że to umyślnie na cię oczekiwa.
Pódźże zatym szczęśliwie, gdzie ono cię wzywa
Niebo samo i z dachów odrażone luny
Kościelnych już oświecą. A swojej fortuny
Złomki te pozostałe i zwycięstwa znaki
Pobierz z sobą, żeby zaś przez sposób ich jaki
Pozbierawszy Kupido, nie skliił karukiem
Z umarłego jeziora, abo inszym łukiem
Pisać się chciał podobnym. Czego się zasroma,
Gdy ujzrzy ten złamany i będzie wiadoma
Światu wnetże wszytkiemu jego ta ruina.
Jakoż nie jest pod słońcem żadna to nowina,
Że rzeczy się po wiekach odmieniają długich
I królestwa przenoszą od jednych do drugich.
Ale onoż i sama widzisz już w swe oczy
Ptaka tego bogini, — ono jako toczy
Forgę złotą, i w takiej szerząc się ozdobie
Zda, jakoby umyślnie wychodzi ku tobie,
Szczęśliwa białogłowo! Po tym znać, że z bogów
Wielkich woli przychodzisz do świętych tych progów,
Zwyciężywszy przypadków i tyle trudności,
A wszędy uchowana z jeich opatrzności«.
Z tym jej odszedł. A ona w tropy zaraz owe
Tylkoż stąpi, złoty dach i elefantowe
Widzi wieże około w niebo prześwietnymi
Wdzierając się szpicami. Toż uniżonymi
Przypadszy już kolany, dziękuje bogini,
Że jej tu przyść zdarzyła, gdzie koniec uczyni
Swoim kiedyś kłopotom i drodze tak trudnej
Znalazszy odpoczynek. W niewymownie cudnej
Kościół ten stał równinie, widoki swe śliczne
Posyłając na strony świata okoliczne.
Sama z wierzchu machina przeźrzoczystą miała
Nakształt rzymskiej kopułę, którą przyjmowała
Światła wszytkie słoneczne, z alabastru czoło
I szczyty wywiedzione, a tysiąc około
Mosiężnych obelisków ścian jej podpierało.
Czworo do niej śpiżanych wrót się otwierało,
Po różno epistylach i podwojach rytych
Z miedzi koryntyjackiej wiele znamienitych
Mając figur i tablic. Bliżej — brukowana
Area mozaikiem, gdzie sfatygowana
Ksieni tedy Beliza duchy prorockimi,
Między dwiema nimfami ją wspierającymi
Po niej się przechadzała. Jako Paskwaliny
Postrzeże wtym zdaleka: »Co mi za nowiny
Dobra niesiesz niewiasto — rzecze zprzykra do niej —
I czego chcesz odemnie?« — Ona się ukłoni
Tylkoż nisko: »A kwoli jakiej tu potrzebie
Jestem od Felicyjej posłana do ciebie,
Wieszczko błogosławiona — krótko jej odpowie, —
Gdyż mi ciężko strapionej mówić białejgłowie,
Poznasz z tego kamienia, który z szyje zdjąwszy,
Oddawani ci za kredenc«. — Więc od niej go wziąwszy
Mile bardzo — jako wprzód o zdrowie jej spyta,
Zaraz wszytko, co było, z niego to wyczyta.
Skąd jakoby zdumiała skłoniwszy się ku niej:
»Tyżeś to Paskwalina w tej wzgardzonej guni,
Co z Wenerą wojujesz i na jej hardego
Śmiałaś syna nastąpić? ty łuku twardego
Użyć mogła i szczero pałających jadem
Strzał się dotknąć? Wierz, że mi nowym to przykładem
I nigdy niesłychanym, żeby kiedy tyle
Zwłaszcza w lej płci i bardzo niedołężnej sile
Bogowie dokazali. A to, że urazy
Snać swe mając do takiej powszechnej zarazy
(Lecz Minerwa nawięcej o jabłko przyznane),
Chcieli przez tę ułomność i ręce gliniane
Tak ją zelżyć! Skąd tego nie żadne zasługi
Twe sprawiły, gdyż oni w nijakie się długi
Z ludźmi nie zaciągają, ani z powinności,
Ale wszytko to czynią z swej dobrotliwości.
Wprawdzie żeć co pomogła do wielkiej tej sprawy
Bogobojność rodziców, którzy cię łaskawej
Minerwie osobliwie w opiekę oddali,
Ale oraz i innych bogów poważali,
Strzegąc ich rozkazania i ołtarze zdobiąc
Ofiarami drogimi. Ty jednakże robiąc
Mało na to — owszem bystrej się młodości
Dawszy uwieść, — nioczym jednoś o marności
Świata tego myśliła. Skąd w oweś się wdała
Kartki [wdała]. To tylko, żeś niedługo trwała
W tym swym błędzie, i zaraz w sumnienie się tknąwszy
A tak ostrą pokutę i drogę podjąwszy,
Serdecznie żałowała. Jakożci potrzeba
Wiedzieć o tym, że na to tylkoż patrzą z nieba
Dobrotliwi bogowie, i grzesznik szczęśliwszy
U nich pokutujący, niż nasprawiedliwszy.
Otóż i ty do takiej odważnej roboty
Jeźliś co przyłożyła własnej swojej cnoty,
Tedy wierz mi — jedno ta przednia w tobie była,
Tać z to serca dodała, przez tę zasłużyła,
Że takim cię do tego naczyniem swym wiernym
Dzieła destynowali. A snać miłosiernym
Okiem swoim spojźrzeli na świat zepsowany
Wszeteczeństwem tak srogim, że wielkiej odmiany
Już był blisko, i co go przedtym zalewali
Generalnym potopem, co ruinowali
Miasta całe i ziemię zapaścią straszliwą
I bestyj pożeraniem, — teraz siarkę żywą
Spuścić mieli i ogień, któryby zarazę
Tę wyczyścił. Ale tak niepochybną skazę —
Wynalazszy ten sposób pomsty swojej nowy —
Raczej odtąd na same obalili głowy,
Nie srożąc się nad gminem. Tedyś już w tę klubę
Szczęścia swego wstąpiła, że co owej zgubę
I wstyd wieczny, — to sławę i honory tobie
Nieśmiertelne sprawiło. W których będziesz sobie
Szerzyła się tytułach, i jako ta pani
Ciebie wyrugowała, tak wzajem ty na niej
Z miasta podobanego wyjedziesz i nową
Na jej miejscu zostaniesz cypryjską królową.
Tam rozpostrzesz dopiero ozdoby te swoje
I wdzięki i fawory, lam pierwsze pokoje
Drogo znajdziesz obite i sług w nich strojniejszych
Niż przedtym kompaniją; potraw ci smaczniejszych
Stoły złote dodadzą i pastów i soków
Lestrygońskie imbryki, igrzysk i widoków
Ku czci twojej rządzonych teatra nie zniosą.
A coś się tam na on czas umywała rosą
Z pereł srebrnych zbieraną, — w ambrozyjej pływać
Szczero będziesz i dobrych wiecznie dni zażywać.
Dopieroż się pokażesz z pięknością tą swoją
W oknie owym, będąc już ozdobna oboją,
I zewnętrzną i zwierzchnią! dopiero się z krasy
Swej nacieszysz! A wolność i zdrowie i wczasy
I sen nieprzerywany żadnymi troskami —
Swoimi cię obłapi na wieki skrzydłami.
Jednakże w tych rozkoszach (tę tu stąd odniesiesz
Niewymowną pociechę) — nic się nie uniesiesz,
Bowiem ani szalony ogień cię miłości
Przejmie więcej, ani stąd niezbyte teskności.
Nawet choć Oliwera znowubyś widziała —
Nań nie spojźrzysz i będziesz jako twarda skała
Przeciw wszytkim wydana szturmom oceańskim,
A to kiedy humorem wysokim i pańskim
Sobie pójdziesz i ważąc obłudy te lekko
Z dymem przemijające — w inszą się daleko
Myśl uzbroisz. Do czegoć stateczności trzeba
Mocnej, nieporuszonej — a w ostatku nieba
Cię utwierdzą. Jakoż z tych nie odejdziesz progów
Bez łaski w tym osobnej dobrotliwych bogów,
Że luboby natura chciała w czym przekazić
Tę zawziętość — nie będziesz mogła ich obrazić
Ani zgrzeszyć na wieki żyjąc w ciele czystym,
Ani chodząc po węglu sparzyć się żarzystym,
Jakim darem Dyjana, jakim Westa słynie
I Minerwa i owe w Parnasie boginie.
»Za co nic nie zostawa, jedno żebyś była
Wdzięczna ich dobroczynów, a coś poślubiła,
Z miasta w on czas wychodząc, wielkiej tej bogini,
Z rąk to moich oddała. Bo w czym kto przewini
I na gniew ich zarobi - zwyczaj tu jest taki
Wyznać pierwej prawdziwie, toż był-li ślub jaki,
Zaraz się w nim uiścić. Dopiero przy skrusze
Serdecznej, uniżonej i dalszej otusze
Poprawienia na potym — odnieść rozgrzeszenie,
A nakoniec łaskę ich i dusze zbawienie.
Otóż trzeba i tobie wszytko to odprawić,
Chcesz-li przed ich oczyma tak czystą się stawić
I cale sprawiedliwą, bo inaczej zgoła
Nie masz do nich przystępu. Więc niż do Kościoła
Ze mną wnidziesz i święte przestąpisz te progi,
Według pierwej zwyczaju otrzesz z prochu nogi
I ciało swe omyjesz w bliskiej tej fontanie,
Żebyś — wiedząc, w jakim już zostawać masz stanie
I kontrakcie z bogami — wszytkie przeszłe zmyła
Swe nałogi i nad śnieg ozdobniejszą była«.
Którym czasem rozkaże dwiema nimfom owym
Apparaty gotować, któreby takowym
Należały obrzędom. A te się z ochotą
Wnet porwawszy, tuwalnią i miednicę złotą
Z nożycami przyniosą. Sama zatym wziąwszy
Ją za rękę i spowiedź do ucha przyjąwszy,
Prowadzi do meczetu kamieńmi drogiemi
Szczero pałającego. I jeźli zwierzchnimi
Mogła perspektywami oczy kontentować,
Cóż więcej, gdy przyszło jej zewnątrz upatrować
Dziwną jego wspaniałość, pompę i ozdoby,
Okna, ganki, heroów starożytne groby,
Łupy i egzuwije, tak, że nie widziała
Nigdy nic zacniejszego — przyznać to musiała.
Tamże siadszy na krześle ksieni bursztynowym
W ubierze Sybillinym, pod złotogłowowym
Wysoko baldakinem — jako wprzód przeczyta
Pewne nad nią modlitwy, trzykroć jej zopyta,
Jeźliże się wyrzeka cale już światowej
Marności i obłudy a na żywot nowy
Zakonny rezolwuje i spółki z bogami.
Na co kiedy, słodkimi zalawszy się łzami,
Sercem wielkim pozwoli i wymówi usty,
Wszytkie błogosławione źrzódła i odpusty
Na głowę jej wyleje, szczupło uścisnąwszy.
Toż nożyce do ręku wyostrzone wziąwszy,
Nad gotową miednicą, którą dwie trzymały
Nimfy owe a drugie z boków przysłaniały
Kosztowną ją kortyną — warkocz rozpłyniony
Wtym ustrzyże, acz jeszcze wpół nierozwiedziony
Z kędzior swych i promieni, jeszcze z niego nardy
I balsamy sączyły. Jednak twardej
Nic to nie sturbowało — i owszem się zdała,
Jakoby stąd królować zaraz poczynała.
Tylkoż westchnie głęboko: »Włosy drogie moje,
Na którychem trawiła wszytkie czasy swoje
Monstrach próżnych i coraz inakszym trafieniu
Z cudzoziemskich alamod, — uczyńcie zbawieniu
Memu koniec, i jako były mi przyczyną
Wszytkich tych niepokojów, lak bądźcie jedyną
Wolności już ochłodą, wisząc przed obrazem
Na wieki tej bogini!« — Jakoż je zarazem
Na ołtarzu zostawi. A wtym ją oblecze
Ksieni w habit gotowy i te słów wyrzecze
Kilka do niej: »Weźmi tę szalę już czystości
W zakład z bogi przymierza, a jej niewinności
Strzeż nad oka źrzenicę! Cale-li umowy
Swej dotrzymasz, — nad wszytkie będziesz białogłowy
Wywyższona na ziemi. Com ci raz przyrzekła,
Że nie tylko Wenerę, ale same piekła
Sprzysiężone zwojujesz i gmin wszytek nocny,
Którym nic straszniejszego nad puklerz ten mocny
Panieństwa ślubionego być nie może nigdy.
A już odtąd przebywszy śliskie te Charybdy
I szkopuły światowe — w porcie zostawając
Panuj, króluj, tryumfuj!« Czego poświadczając
Słodkością swą muzyka — na wielkie dwa chóry
Wdzięcznie z sobą certując — ozowie się z góry,
I jaką melodyją, jakim pieniem może,
Wyrazi i wymówi: Utwierdź ją w tym, Boże!
Nakoniec po skończonej tej uroczystości
Prowadzi ją do sale przedziwnej jasności,
Okna mając kowane w paryjskim krysztale,
A po stronach, po ścianach krwawe w niej korale
I rubiny pałały. Kędy z nią pospołu
Chleba udzielonego z niebieskiego stołu
I nektaru skosztuje, obiad górne potym
Przynoszą Oready na naczyniu złotym,
Które służą, a sama ksieni ją częstuje
W potrawach kredencując. Przyczym ukazuje
Po kosztownych podłogach dyjamentem ryte
Kiedyś od Polikleta dzieje znamienite
Wielkiej tej monarszyny, jako można, jako
Jowiszowi samemu brykać więc nijako
Przed nią bywa, będąc mu nie tylko boginią
I małżonką nawyższą, ale gospodynią
Bogów drugich, jako go — choć to władogromy,
I niebieskie i ziemskie powywraca domy
W gniewie swym zapalczywym — ona uleguje
I podczas swą intrygą aż umolesluje;
Nadewszytko gdy się więc do której przymyka
Kryjomo miłośnice — szkodliwie wytyka
I do wstydu przywodzi; jako na ochydę
Jego także — wiszącą u nóg mu Tetydę
Śmie odpychać za dużym Achillesem prosząc;
Jako — czego u niego zechce, nie odnosząc —
Niebo wszytko zamiesza straszliwym hałasem,
Aż ją musi ubłagać i przepraszać czasem;
Jako zła na Wenerę. »Co barzo i tobie —
Rzecze do niej — pomogło, gdy budując sobie
Kiedyżkolwiek ruinę swojej Kartaginie
Od wnuków Dardanowych, w pobożnym jej synie
Mściła się Eneaszu, włócząc go po ziemi
I miotając na morzu wiatry libijskiemi.

Jako w Palie, jako tu czasem przemieszkiwa;
A na kogo łaskawa — tak jest dobrotliwa,
Kogo zaś nienawidzi — lak zła i do wiary
Ludzkiej nieubłagana, że w obojgu miary
Nie ma żadnej«. — Przy których pospołu jej prosi,
Żeby jadła, rozmowach, ale prócz co znosi
Miękkie jej przyrodzenie i ciała subtelność,
Gdyż takie tu potrawy, które nieśmiertelność
Dusze rodzą, prócz onę samę posilając.
Jakoż na te ozdoby z wierzchu poglądając,
Że stoły i naczynia i wszytko od złota,
W jedzeniu zaś daleko insza ich prostota,
Bowiem tylkoż jarzynki, a frukty i soki
Miernie przycukrowane, — nie zbytek głęboki,
Nie chudą mizeryją przez to pokazując —
O! jako kto szczęśliwy tym się kontentując!
Aniby on bażantów szukał malowanych
Daleko po Afryce, ani rozpuszczanych
Pereł w occie upragnął. — Po którym obiedzie
Zeszłym na tych rozmowach, jeszcze ją powiedzie
Pod słońce już schylone do poświęconego
Blisko gaju bogini, gdzie przechodzonego
Spassu sobie zażywa, kiedy to nawiedzi
Miejsce swoje i wieszcze dawa odpowiedzi
W Echo podrzeźniającej. »Jakoż i tu była
Dziś poranu, ale się na fest pospieszyła
Z bogi do Etyopów, tylkoż mi dla ciebie —
Wiedząc poco i w jakiej przyszłaś tu potrzebie —
Pewne dala nauki«. — Wiele tu dorodnych
Huków, dębów, jesionów, wiele ziół ogrodnych,
Nardów, fjołek, piwonij — żadnemu ćwiczeniu,
Ale oprócz samemu winnych przyrodzeniu;
Widzieć po swych gałęziach jabłka wisząc śliczne,
Pomarańcze, cytryny i inne rozliczne
Frukty, nam tu nieznane, pachniące oliwy,
Cedry, bobki. A po nich (niesłychane dziwy!)
Zielone się wieszając soje i papugi
Coś wieszczego świegocą: jako czas niedługi
Przydzie, przydzie, — kiedy wschód wszytek się zapali
Jednostajnym pożarem. O! rzecz podobnali
Będzie tego na on czas spodziewać się komu
Przez hultaja jednego z lada gdzieś tam domu
I wzgardzonej faryny? Skąd po wojnach długich,
Surowych i okrutnych jako niegdy drugich
Trzech punickich, w ostatnim niemal już już zgonie
Dziedzictwa Lechowego — nakoniec opłonie,
I Król znaki rozwinie tryumfalne swoje
Po cymmerskie Bosfory i czarne podwoje
Portu zastąpionego. Nie zgadniecie, czemu
Bóg tak igra z monarchy, że raz przypaść temu,
Raz drugiemu pozwoli podnieść się na nogi,
Rzuciwszy nim jak pilą. Snać Radamant srogi
Ukrył to w swej szkatule, ani ludzkie zmysły
Tego pojmą, na czym te odmiany zawisły.
A to się tak przeczyści świat zruinowany
Wszytką z gruntu niecnotą, jako przetapiany
Kruszec w ogniu potrzykroć. Skąd wrócone cnoty
Imą znowu królować i wiek kwitnąć złoty. —
Czego gdy podobnego więcej jeszcze było,
Ptastwo inne przejąwszy wtym je zagłuszyło,
A owe tą przechadzką urekreowane,
Gdy słońce wtym zapadło już nadpracowane —
Wrócą się do klasztoru. Gdzie ją Polidorze
Ksieni pilno zaleci, żeby w jej komorze
Spół się z nią położyła. Jakoż noc tę miała
Spokojniejszą nad inne i aż do dnia spała
Smaczno bardzo białego. Nakoniec gdy wznidzie
Słońce rane, pozwoli, że od niej odejdzie
Tak ubłogosławiona, bogów nachylając
Jej łaskawych a owe coraz powtarzając
Słowa swe i przestrogi: żeby pamiętała,
Co im przez ten sakrament wczora ślubowała —
Strzegąc go w czym naruszyć okazyj wszelakich,
Ani inszych faworów kaptując już jakich —
Prócz się im podobała. Toż skoro do swego
Przyjdzie miasta, w nagrodę lak niesłychanego
Zwycięstwa nad Kupidem pałac ów swój strojny
Który był jej przyczyną wszytkiej tej z nim wojny,
Na cześć im poświęconym kościołem uczyni
I klasztorem pospołu; do niegoż przyczyni
Aparatów i ozdób z potrzebnym naczyniem
Im do ofiar — a sama ksienią będzie przy niem,
Weście rzymskiej podobną. Więc jako tu głowy
Swej ozdobę, śliczny ten warkocz bursztynowy,
Zostawuje i śluby obiecane iści,
Tak zdobyte w tej drodze wzajem tam korzyści
Kupidowe powiesi na pamiątkę wieczną
Tak sławnej wiktoryjej. — I tę już skuteczną
Odniózszy stąd pociechę, puści się nakoniec
W drogę swoję szczęśliwie. Zaczyni ówze goniec
Złotopióry bogini znowu się pokaże,
Któremu odprowadzić inszym ją rozkaże
I prostszym już daleko manowcem i stroną.
Bowiem póki zapałem miłości niesioną
I żaglem źle rozumnej żądze swojej była,
Dotąd po tych pustyniach i lasach błądziła;
Teraz, gdy oświecona pokuty prawdziwej
Jest już światłem, przy łasce bogów niewątpliwej
Błądzić więcej nie będzie i — skąd tak strapiona
Wyszła w on czas — tam niczym już niezatrudniona
Bez żadnego konwoju w krótkiej trafi dobie.
Jakoż ptaka owego mając wodzem sobie,
Poimana obłokiem — nad wszytko mniemanie
W tym ludzkie — w Lizbonie drugiego dnia stanie,
Kiedy Wenus potęgi wszytkiej swej zbawiona
W bezbronnym Kupidynie, i stąd opuszczona
Od pierwszych Amazyów — tylkoż się cieszyła,
Że lak nad Paskwaliną srogo się zemściła.
Bowiem to niepodobną rozumiała rzeczą,
Żeby z pasa owego mocą się człowieczą
Dobyć miała. Skądże być od bestyj pożartą
Już wierzyła. Aż gdy wtym altanę otwartą
Przed jej ujżrzy pałacem i okna i gmachy
Wszytkie ludzi niepróżne, nowe ją stąd strachy
Porwą zaraz. A dziwnie tłumacząc to sobie,
Rzecze do Kupidyna: »Otóż teraz tobie
Niesłuchanie i lekkość na to twoja wyszła!
Boć widzę nic inszego, tylko nazad przyszła
Pątniczka la bezecna i mnie tu ku wzgardzie
Znowu się ufunduje! Słuchaj, ty bastardzie,
Nie już więcej synu mój, marny, niecnotliwy!
Idź, dowiedz się przynamniej, co to tam za dziwy?
Bo jeźli tak, jako być niepochybnie tuszę, —
Wprawdzie żeć ja dla ciebie ustąpić stąd muszę,
Ale się nie pokazuj i ty mi na oczy!«
Co wyrzekszy, na niego srogo się zamroczy
I gniew w twarzy pokaże. A on tej godziny
Wzbiwszy się pod obłoki, jako Paskwaliny
Zajźrzy w oknie siedzącej (ona się monstruje
I przed wszytkim zgichnionym miastem prezentuje
Z jego ową armatą przez się zwojowaną
I łukiem i cięciwą na troje spadaną)
Niezmiernie się zasmuci. A matce nie śmiejąc
Tego donieść i gniew jej zatym rozumiejąc
Być już nieubłagany, — za miasto poleci,
A tam z desperacyjej kształtem głupich dzieci —
Upatrzywszy z między drzew piękniejszych szeregu
Mirt stojący przy rzecznym złotonurym brzegu,
Na onym się obiesi. — Chrośnie przeszyniona
Gałąź pod nim. Skąd drogą sznurą zaciągniona —
Jako dżdżem kryształowym rózdze swej makówka
Ciężka bywa — uwiśnie złotowłosa główka,
Wiatrom dawszy kędziory. Karczek z mlekolicznej
Spadnie szyje na dół, wzrok pomrużywszy śliczny,
Skrzydełka go opuszczą, róże wszytkie zmieni
I z ustek koralowych ślinę srebrną wspieni,
Dziecinnymi pracując śmiertelnie piersiami,
A raz niespokojnymi tylkoż drgnie nóżkami.
Tu, o ! teraz gdyby go wisząc tak widziały,
Którekolwiek dla niego kiedy co cierpiały
Dawniejsze heroiny, — jakoby mu z świata
Tym prędzej dopomogły! A pierwsza — nad kata
Mocniej by Eryfila ręce mu ściągnęła
Tą, którą się cięciwą sama zadzierzgnęła,
Jokasta od własnego niepoznana syna
I z wieże sestyackiej zrzucona dziewczyna
Gałęzi mu przygięły, roztrząśniona płodem
Swym Semele i wszytka ze swoim narodem
Kreta kiedyś — haniebny rejestr jego zbrodni
Przed oczy mu stawiła! Co robił w pochodni
Z Kleopatrą farowej! Co z Fedrą przez karty
Zdradzieckie postrzeżone i w krowie zawartej
Z wszeteczną Pazyfaą! Co z Laodamiją,
Aryadną, Danaą, Cenissą, Lidyją!
Prokrys knebli, i pani ognistego woza
Czarnaby Prozerpina dodała powroza,
A subtelnym Canace sztyletem przekłuta,
I Tyzbe i Pirree i Mina rozpruta —
Drabiny przystawiły. Cóżby o Dydonie
Kto rozumiał, kiedy go piastując na łonie
Oszukana Iulem w co się przez to wdała, —
Czyby naszynionego mu nie przyłomała
Karku lepiej, i które na on czas wraziła
W się żelazo, teraz go w nim nie utopiła?
Oprócz same Pleady i co się z bogami
Kiedyś tam pokumały, że miłośnicami
Ich zostały i słyną na niebie tym łożem - —
Mogłyby nieżywego oderżnąć wżdy nożem
I pogrześć zlitowane, boby się go matka,
Pozbywszy tej nadzieje swojej w nim ostatka,
Snać już nie użaliła. — Która się dziwując,
Że do niej nie powraca, i stąd ruminując
Coś źle o nim (a tu zgiełk i sława się szerzy
Więtsza o P a s k w a l i n i e), ciężko się zaperzy
Sromotą i niewstydem swoim pokonana.
Zaczyni skoro nastąpi noc wtym podejźrzana, —
Przed nikim nic nie głosząc, ze wszytkim swym
I pałacem pospołu porwie się szaszorem, [dworem
Gdzie przepadszy nie wiedzieć. Próżne tylko znaki
Możności pozostały i majestat, jaki
Był jej przedtym. — A tu już piękna Paskwalina
Odniózszy to z Wenery i razem jej syna
Zwycięstwo niesłychane, na tym miejscu swoje
Państwo ufundowała. Gdzie owe pokoje,
Sale i tanecznice (stek światowych ludzi)
Na klasztor reformuje i kosztowny wzbudzi
Przy nim kościół — jako jej Beliza kazała.
Tamże z wielkim tryumfem te porozpinała
Łupy Kupidynowe na pamiątkę wieczną,
A sama w swym zawzięciu będąc już stateczną,
Grono Westy bogini dziewic zgromadziła,
I zamknąwszy spół się im ksienią poświęciła.
Czym więcej już daleko niż słynąc z gładkości,
W wielkiej sławie dożyła i świątobliwości,
Zostawiwszy panienkom przykład znaczny w sobie,
Żeby nie w tej powierzchnej, ale się ozdobie
Swojej inszej kochały, miękkie fatygując
Pracą członki i nigdy zgoła nie próżnując
(Czym Wenus w nich ostydnie, która jako złodziej —
Z żartów, śmiechów i kartek pisanych się rodzi),
Nadewszytko oczyma szalować umiały,
Gdyż tam welnie napierwej Kupidynek mały,
Toż w serce się zakrada i topi swe strzały
Rzadko nieprzyłomione ile w piersi białej.
Więc kiedy go po puszkach pieszczonych poznają
I pojźrzeniu zuchwałym — niech mu nie ufają,
Ale wskok do cylicyj i innych ostrości,
W czym nie zaraz upadną w takiej ostrożności.
A tak nie P a s k w a l i n a, ale go zwycięży
Każda snadnie bez broni. Do czego naciężej
Przyść w rozkoszy — a ile bezpiecznikom owym
I coraz Meluzynom inakszym dworowym,
Którym ta przed inszymi bardzo droga śliska.
Azali też światowi reforma jest bliska
I kiedyż, ukarane takową lat złością,
Pompy nasze — Saturnów z jego niewinnością
Wiek nam wrócą, wyzuwszy z twarzy się lej lisiej,
Gdy Wenus rugowana i Kupido wisi?