Nadobna Paskwalina/Punkt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Punkt I Nadobna Paskwalina • Punkt II • Samuel Twardowski Punkt III
Punkt I Nadobna Paskwalina
Punkt II
Samuel Twardowski
Punkt III


A jak skoro ku morzu pochylił się złoty
Nisko Febus, na gony i lube pieszczoty
Rozigranych delfinów poglądając mile —
Której zwłaszcza zwierzętom nakochańszej chwile
Trzody z pola zbiegają i dorodne cugi
Narobionych czabanów wywróciwszy pługi —
Każda dusza ku swemu bierze się wczasowi;
Sama prócz Paskwalina — jako zostanowi
Rzeczy w domu i rząd ich starej zleci Stelli —
W drogę swoję wychodzi. Więc z owych manelli
I trzęsidł i kanaków i w łąkoć wiązanych
Wstąg francuskich i peruk różno pokudłanych
Rozbierze się, a ostrą włoży włosiennicę,
Płaszcz sukienny i grubą na twarz bawełnicę,
Tkankę prostą na głowę, suchara w tajsterkę
I małą od pragnienia weźmie angisterkę
Wody słodkiej, kosturek w rękę i pacierze.
W którym tak zgotowanym naprędce ubierze
Stellę i ukochane miasto pożegnała
Nie bez i tu której łzy, gdy sobie wspomniała
Jego one rozkoszy, które w nim służyły
Póki sława i ludzkie jej nie naruszyły
Złe języki — a jako opuszcza je teraz
Tułaczka nieszczęśliwa. O! jeszcze jej nieraz
Przydzie na myśl Oliwer próżno zakochany
I skarżący Palmeryn na niewdzięczne ściany,
Nieraz gry, krotofile i przejażdżki one,
Sług jej i kompanijej zgrają obtoczone.
Których jej niepodobna wyrzucić nałogów
Tak wskok z myśli, aż uda zatym się do bogów:
»Wy, podróżni Faunowie, łaskawsza Fortuno
Już wżdy kiedy, a i ty, namożniejsza Juno,
Którą mam przed oczyma i gdzie mię otucha
Pewna niesie zbawienia! O! jużże mi ducha
Daj i umysł stateczny, żebym w tej wędrówce
Żadnej się zwieść nie dając świeckiej samołówce
I zdradom naroszczonym, chwalebnych tych twoich
Doszła progów. Tobie ja z ozdób wszytkich swoich,
Którą jeszcze jedyną na głowie swej niosę,
Szczero tę bursztynową i obfitą kosę
Urżnę kwoli i — skądem wbiła się w te chluby —
Międzyć ją kosztownemi powieszę tam śluby«.
Czego płacząc rzewliwie ledwie domówiła,
Aż jakaś ją niezwykła i nadludzka siła
Ogarnęła zarazem; serce jako w zbroi,
W dyjamencie sumnienie, tak, że się nie boi
Zda już odtąd niczego i obroni sama,
Choćby na nię Mongibel i straszliwa jama
Piekła otworzonego gębę swą rozdarła
I lernejskie łakome wyzionęły garła
Pary swoje. Więc takim niebieskim faworem
Utwierdzona, w tę drogę samym już wieczorem
Równinami jasnymi zrazu idąc sporo,
Nad jedno się głębokie opuści jezioro
Zasłonione od nieba gęstymi jesiony,
A góry je z obojej opasały strony.
Strwoży się tu nieboga, ile drogi więcej
Przed sobą nie znajdując, tylko trop zwierzęcy
I stegna udeptane, którędy do wody
Zwyczaj się im przechodzić pod wieczorne chłody.
Więc jako się każda rzecz większa zda ku zmierzchu,
Toż i onę omami, gdy tylko co z wierzchu
Niebo widzi, około wodę niezmierzoną,
A przed już i za sobą ziemię utraconą.
Zaczym ustanowiona przy onym to brzegu
Długo myśli o swoim pierwszym tym noclegu,
Gospodę-li bezpieczną w pustyni mieć może:
Darń wezgłowie i ziemia miękkie jej da łoże,
Niebo nagie od przykrych wiatrów ją zasłoni,
Abo i las zwierzętom drapieżnym obroni?
Jednak będąc przy sobie i o bogów pieczy
Nic nie wątpiąc — ogromny głos jakiś człowieczy
Wtym usłyszy. Stanie tu i — co za nowina —
Słucha pilno. Była tam przy tym brzegu trzcina,
Knieja wodnym Napeom, przed nawałem kędy
Wiatrom się ukrywają. A obiegszy wszędy
Tę to niedostąpioną około pustynią
Po agrestach rozwitych, upatrzy między nią
Mały jeden ostrowek i wiszem pokrytą
Chatę na nim. Cóż! — wodę do niej nieprzebytą
I brzeg przykry. Ledwie lam aż nierychło na dnie
Szereg wielkich kamieni trafunkiem napadnie,
Którędy przejść niemałym strachem się odważy.
A tedy przed sieniami na zwykłej był straży
Domu tego gospodarz. Jako kogoś zoczy
Idąc k sobie, zlęknie się i w stronę uskoczy,
»Kto jest? kto jest?« — pytając. Na co z płaczem owa:
»Nie takemci zaiste straszna białogłowa,
Żebyś się bać i dla mnie miał tak poturbować.
Oto, proszę, chciej mię tu na tę noc zachować
I głowy daj skłonienie«. — Dopiero się zatym
Starzec jej przypatrzywszy: »O! wiele mi na tym,
Panno moja, należy, kto się w tę tu ciemną
Noc przechodzi; bo i ty — co się dzieje ze mną,
Kiedyć powiem — nie będziesz temu dziwowała,
Żeś mię tak bojaźliwym i czujnym zastała.
Wnidź sam rychło, a cicho i mów i siedź sobie,
Bogom za to dziękując, żeś w tak późnej dobie
Tu trafiła i przyszło-ć nie nocować samej«.
Toż, trzymając za rękę, do jednej ją jamy
Poprowadzi, ukrytej w onej swej chałupce,
Gdzie przy lampie, bryżdzącej w ubogiej skorupce,
Śliczną nimfę zastanie. Ona prócz w koszuli
Jednej będąc, strwożona do kąta się (uli.
»Nie bój się, Symplegado — rzecze starzec do niej,—
Też i ta tu dziewica głowę swoję skłoni
Spoinie z tobą tej nocy. Bądźcież tu obiedwie,
Niż się do was powrócę«. — A wtym, z progu ledwie
Wyńdzie od nich — ówże głos nakształ gromu runie,
Zadrży ziemia i wszytka z gruntu się posunie
Chata na nich. Czego raz i drugi i trzeci
Kiedy było, owe strach ciężki stąd obleci,
Że przypadszy do ziemie jakoby nieżywe
Spół leżały, póki te wołania straszliwe
W dalszej nocy ustały i starzec wrócony
Zatym je upamiętał. Tedy zapatrzony
W nadobną Paskwalinę dopiero jej spyta,
Skądby to szła i dokąd, i czemu ukryta
W swej zacności, ponieważ musi być bogini
Nowa jakaś, — co czyni w głuchej tej pustyni?
»Pierwejby mi — odpowie — dzień zamierzchnął
Aniżby utrapienia swoje i kłopoty [złoty,
Miałam ci wypowiedzieć. Dosyć, że miłością
Srogą pałam, swoją tą cerą i gładkością
Uniesiona nad miarę, żem też coś o sobie
(Jako widzę samemu zda się to i tobie)
Boskiego pomyśliła, za co ukarana
Od okrutnej Wenery i z tym odesłana
Do przybytku Junony idę na pokutę,
A z drogi się uniósszy, w głuchą oto tu tę
Zaszłam plagę«. — Na co jej rzecze starzec znowu:
»O! masz szczęście, iżeś się tego tu ostrowu
Jakożkolwiek dopięła, bowiembyś przepadła —
Wierz — już była. Też i la dopiero tu wpadła
Piękna nimfa, przed jednym Cyklopem się kryjąc
Wielkim, niepomierzonym, że ją gdzieś lam myjąc
Zoczył niepostrzeżoną i stąd ku niebodze
Plugawym apetytem zapalił się srodze,
Co noc jej tu czatując, gdy ona, gdzie może,
Abo w te niedostępne wisze i rogoże,
Abo czasem i do mnie przed nim tu ucieka.
On się zatym jako pies jadowity wścieka,
I uchopić nie mogąc tak wdzięcznej zdobyczy,
Po brzegach tych około przeraźliwie krzyczy —
(Słyszysz oto głos jego) — a kto się nawinie,
Zabija i pożera znosząc do jaskinie
Stąd tu bliskiej«. — »I cóż jest tego za przyczyna —
Przyszedszy wtym do siebie rzecze Paskwalina,—
Że tu mieszkasz, nie mogąc nigdy być bezpiecznym,
Owszem w strachu i zawsze niepokoju wiecznym?«
Powie starzec, że »ja tu mieszkać przeto muszę,
Bom jest rybitw ubogi, skąd niejednę duszę —
Żonę mając i dziatki — dnia każdego żywię;
A tym strachom i hukom mało się przeciwię,
Żem się im już zwyczaił i ośmielił na nie.
Nadewszytko to moje błahe tu mieszkanie
Tym bezpieczne, że w swojej mają je obronie
Dobrotliwi bogowie, a to że na stronie
Żyjąc sobie osobno, wiernie ich miłuję
I słucham rozkazania; skąd się złym nie czuję
Ani komu szkodliwym, sąsiedztwo odległe
Mając z ludźmi. Ani mię gospodarstwo biegłe,
Ani chciwość nijaka, ani z przyrodzenia
Lichwa każda bezecna urazi sumnienia,
Ale na tym przestawam, czym oprócz żyć mogę.
Lubo czasem w tej wodzie sumu na nastrogę,
Lubo karpia wantonem i łososia mizeżą
Ostrożnego poimam — o! z jakim się zbieżą
Tryumfem nań domowi, ze mną się pospołu
Ciesząc z tego połowu a wskok do rosołu
Gotując do modrego. Luboli też drobnych
Jaździków co dostanę, i tych bez osobnych
Nie użyję przysmaków wody popijając
Przytym słodkiej — aż inszych trunków nie szukając
Będę i tak wesoły. Nawet w każdej dobie,
Gdy zamyślę, wesele mam z żoną swą sobie,
Codzień konwalijowym zwieńczając ją wieńcem,
I ona mi dzieweczką — a jam jej młodzieńcem.
Toż dziatki jak organy — każde z nich koleją,
Co o swych tam Fillidach i Damach umieją, —
Hymen nam zaśpiewają. A w tej niewinności
Sto lat żyjąc oboje, żadnej ludzkiej złości
Ani tego olbrzyma bojemy się gromu
I postaci szkaradej. Mała dosyć domu
Zaporka upilnuje i w nim depozytu
Lada piesek ustrzeże. Jakożbyś mię i tu
Teraz lak nie zastała wariując w tę trwogę,
Kiedyby mi nie o tę nimfę szło niebogę,
Którą to ustawicznie srogi ten dziw goni,
» A tu nie śmie przystąpić«. — Co gdy skończy do niej:
»O! szczęśliwyś — odpowie — między szczęśliwymi!
Toś nie żadnym parkanem ani chineńskimi
Otoczony murami, ani galeottą
Morską jaką, ale prócz własną swoją cnotą
Tak bezpieczny. Ty jednak czego się tu bawisz,
Piękna nimfo, — że się z tych strachów nie wybawisz
Miejsca indziej znajdując?« — Westchnie ciężko na to:
»Niejedno już, o! temu upłynęło lato,
Jako Pluto tedy tu na ognistym wozie
Unosząc Prozerpinę, porzucił w tej łozie
Siostrę moję Cyanę, która trzy dni siedząc
Na tym brzegu, a gdzie się obrócić nie wiedząc,
Przez płacz nieutulony w to tu przeźrzoczyste
Rozlała się jezioro. Skąd — żebym jej czyste
i Panieństwo opłakała — zabiegłam w te knieje,
Aż mię ulitowane do swego Napee
Towarzystwa przyjęły i z nimi społeczny
Żywot wiodę. To tylko, że niepokój wieczny
Od tego mam Cyklopa, którego — gdy wybił
Wszytkie insze Juppiter — niewiem jako chybił
W scyrońskim gdzieś przełomie. Jednak, żem Dyjanie
Czystość swą poświęciła, nic mi się nie stanie
Za jej — wierzę — obroną. Jakożem bez zmazy
Dotąd żadnej. Aza też z próżnej tej zarazy
Świata niezmierzonego kiedyżkolwiek zbawią
Nas Bogowie?« — Z czego niż sobie się wyprawią,
Starzec wziąwszy serwetę, chleb i rybę suchą
Przed nie na stół położy, dobrą ich otuchą
Ciesząc i kontentując, że tu będą miały
Swój pokoik, choćby mu nocy nie spać całej,
Byleby to z ochotą, co domek ma, jadły
A potym się bezpiecznie z sobą spół pokładły.
Toż pościółkę z sitowia i wiotchych rogoży
Im obmyśli. Niż jednak pierwsza się położy,
Prosi go P a s k w a l i n a, żeby — jeśli zaśnie
Będąc tak sturbowana i księżyc zagaśnie —
Onże ją sam obudził i przez niebezpieczne
Miejsca te przeprowadził, zaczymby słoneczne
Dobywszy się z zamorza złotogrzywe konie
Jej skazały, ku której miałaby się stronie
Światowej stąd obrócić. Co obiecał z chęcią.
A wtym ich napojony swoją niepamięcią
Sen ogarnął, i spały, aż na nogi wstanie
Długie swoje Oryon i zapieje na nie
Kur z pod strzechy. O której smakowitej dobie
Dozorna gospodyni, żeby tym dnia sobie
Krótkiego nadstawiła, budzi do kądziele
Dziewki swoje, a sama przysute w popiele
Iskierki rozdymając, światło im gotuje.
Także starzec, gdy całą onę noc przeczuje,
Pod oknami zawoła: »Nu czas — maszli wolą —
Wyniść nam, Paskwalino, póki te pozwolą
Szare chwile pogody i olbrzym w tym mroku
Chrapiąc jeszcze straszliwie, nie dotrze się wzroku,
Zaczymciby doczekać aż nocy tu drugiej
Przyszło znowu*. Ciężko to — ile tak niedługi
Sen przespawszy — zrazu jej przededniem wstać było,
Której przedtym nadłuższych się nie uprzykrzyło
Trawić nocy na różnych krotofil widokach
A południa dosypiać. Teraz w tych obłokach
Oczu twardo zamknionych jako dobyć może
I zostać się na nogach, acz dosyć ją łoże
Liche trzyma. Jednakże swej woli nie dawszy
Sobie więcej i nimfę onę pożegnawszy,
Pójdzie za nim, gdzie drogi ani ludzkiej stopy
Znaków żadnych, prócz między bagnistemi żłopy
Od tego mam Cyklopa, którego — gdy wybił
Wszytkie insze Juppiter — niewiem jako chybił
W scyrońskim gdzieś przełomie. Jednak, żem Dyjanie
Czystość swą poświęciła, nic mi się nie stanie
Za jej — wierzę — obroną. Jakożem bez zmazy
Dotąd żadnej. Aza też z próżnej tej zarazy
Świata niezmierzonego kiedyżkolwiek zbawią
Nas Bogowie?« — Z czego niż sobie się wyprawią,
Starzec wziąwszy serwetę, chleb i rybę suchą
Przed nie na stół położy, dobrą ich otuchą
Ciesząc i kontentując, że tu będą miały
Swój pokoik, choćby mu nocy nie spać całej,
Byleby to z ochotą, co domek ma, jadły
A potym się bezpiecznie z sobą spół pokładły.
Toż pościółkę z sitowia i wiotchych rogoży
Im obmyśli. Niż jednak pierwsza się położy,
Prosi go P a s k w a l i n a, żeby — jeśli zaśnie
Będąc tak sturbowana i księżyc zagaśnie —
Onże ją sam obudził i przez niebezpieczne
Miejsca te przeprowadził, zaczymby słoneczne
Dobywszy się z zamorza złotogrzywe konie
Jej skazały, ku której miałaby się stronie
Światowej stąd obrócić. Co obiecał z chęcią.
A wtym ich napojony swoją niepamięcią
Sen ogarnął, i spały, aż na nogi wstanie
Długie swoje Oryon i zapieje na nie
Kur z pod strzechy. O której smakowitej dobie
Dozorna gospodyni, żeby tym dnia sobie
Krótkiego nadstawiła, budzi do kądziele
Dziewki swoje, a sama przysute w popiele
Iskierki rozdymając, światło im gotuje.
Także starzec, gdy całą onę noc przeczuje,
Pod oknami zawoła: »Nu czas — maszli wolą —
Wyniść nam, Paskwalino, póki te pozwolą
Szare chwile pogody i olbrzym w tym mroku
Chrapiąc jeszcze straszliwie, nie dotrze się wzroku,
Zaczymciby doczekać aż nocy tu drugiej
Przyszło znowu*. Ciężko to — ile tak niedługi
Sen przespawszy — zrazu jej przededniem wstać było,
Której przedtym nadłuższych się nie uprzykrzyło
Trawić nocy na różnych krotofil widokach
A południa dosypiać. Teraz w tych obłokach
Oczu twardo zamknionych jako dobyć może
I zostać się na nogach, acz dosyć ją łoże
Liche trzyma. Jednakże swej woli nie dawszy
Sobie więcej i nimfę onę pożegnawszy,
Pójdzie za nim, gdzie drogi ani ludzkiej stopy
Znaków żadnych, prócz między bagnistemi żłopy
I straszliwą łoziną steczka ciasna była,
Która ich w las co dalej głębszy prowadziła.
Więc w tym to niewidoku — czemu noc swych skrzydeł
Płaczorodych dodała — żeby dla straszydeł
Różnych napadających nie uniosła nogi
Abo w bok ustąpiła, łachmany ubogiej
Trzymać się rozkazuje i tak ją przez głuche
Cieśni te przeprowadzi, póki złotoruche
Dzień z morza ochyniony światło swe rozwinie.
Skąd na jednej wesołej ujźrzą się równinie,
I tu starzec: »Otożeś minęła te wszytkie
Zabiegi Cyklopowe i chachmęci brzydkie,
Podźże zatym szczęśliwie, ja wrócić się muszę
Dodom nazad. Pasą tu niedaleko — tuszę —
Trzody swoje pasterze, którzy lepiej wiedzą
Pustyń tych tu uchody, i ci-ć dopowiedzą,
Gdzie się dalej obrócisz. Ty uczynność moję
Wdzięcznie przyjmi!« — Tak w drogę Paskwalina
Pójdzie znowuż jedyna, nikogo nie mając [swoję
Wodzem więcej — a tu i ówdzie rzucając
Oczy błędne po stronach, skądli się co ruszy,
Lubo chrośnie jaszczurka, lubo list ukruszy
Od wiatru kołysany — wszytko się jej roi
I wszytkiego, że sama, biedna dziewka boi.
Aż jakoś o południu w pięknej jednej ciszy
Niezwyczajną muzykę uszom swym usłyszy
Wdzięczną barzo, i jako wtym się ustanowi,
Przypatrzy się powoli, że pasterze owi,
O których jej powiedał starzec być gdzieś blisko,
Swoje to rozczynali kochane igrzysko.
Jeden grał w szałamajkę a drugi w multanki.
Z nimi spół na murawie siedzące kochanki
Słodko przyśpiewywały na wiersze i chóry
Pienia Apollinowe. Z ramion pardzie skóry
Kosmatych opuścili — zdadząc się z natury
Człowieczej być wyzuci, proce i kosztury
W głowach poutykali — a psi ich około
Ogromnie poszczekując wzglądali wesoło
Po owcach żerujących. Toż skoro ją zoczą,
Niepodobnym zapędem zaraz ku niej skoczą
I tylkoż nie rozedrą, by owi w lej dobie —
Słysząc krzyk przeraźliwy, niezwyczajny sobie —
Wskok ich nie zawołali. Tych się białogłowa
Zlększy, ciężko przypadnie i ani rzec słowa
Z strachu może. — »Nie bój się! — Danteo zawoła —
Nie bój, piękna dziewico ! ludzki-li cię zdoła
Głos wymówić. Lubo ty śmiertelnym stworzeniem,
Lubo jesteś boginią ? Bo jeśli pojźrzeniem
Pierwszym się swym nie mylę, nadludzkiego w tobie
Coś być musi. Ani miej tego za dziw sobie,
Ani za złe poczytaj, żeś tak przestraszona
Od psów naszych, gdyż żadna godzina miniona,
Żaden moment, kiedyby nie mieliśmy się tu
Ze lwy, wilki pocierać ani dawać wstrętu
Potężnym ich napaściom. Czego moc (u sroga;
A ci — skąd dobre mienie i nasza uboga
Żywność wszytka — nie tylko trzód tych są stróżami,
Ale za ich obroną często się i sami
Ze zdrowiem ukrywamy. Ty, żeś do nas gością —
Jaką cię kontentować możemy ludzkością,
Prosiem do tej koszary, gdzie — niż słońce minie
To żarliwe — co te tu rodzą nam pustynie,
Z dobrą wolą zażyjesz przy ocholnym chlebie«.
A tu już Paskwalina przyszedszy do siebie,
Niewymownie dziękuje, że ją w takim razie
Od śmierci wybawili, ani o urazie
Żadnej myśli, czemu ją psi ci przestraszyli,
Bo należy, żeby tak ostrożnymi byli.
Sama siebie i swój stan winuje sierocy
Tułaczka nieszczęśliwa. Więc żeby pomocy
Jakiej ich w tym doznała, wniść do szopy onej
Rada barzo pozwoli, gdzie stół zastawiony
W farfurowych naczyniach mlekiem znajdzie chłodnym,
Masłem młodym i serem tworzonym dorodnym.
A pasterki tymczasem — lubo przypalone,
Wdzięczne jednak, — do doju ręce wysmuknione
I statki gotowały. Zaczym siadszy jedzą,
A pierwej niż inszego sobie co powiedzą,
Chciwi wiedzieć pasterze, coby tu przygnało
Tak piękną białągłowę. »Jakożby się stało
Źle to było — Firmijo rzecze do Damona, —
Gdyby ta niewidanej gładkości Dyona
Miała być obrażona od złajników naszych.
Boć się mnie zda — niewiemże, jako w oczu waszych —
Żem cudniejszej nie widział. Acz w prześlicznej twarzy
Jest znać coś ukrytego, co na sercu żarzy,
I jakaś ją obraca niefortuna cicha.
Patrz, jak słowa ucina i tęskni i wzdycha,
Choć zbywszy już tej trwogi«. Na co ów odpowie:
»Tegoż i ja postrzegam. A niech mi bogowie
Będą tak miłościwi — widzący tę duszę
W pięknym ciele strapioną, ledwie sam nie muszę
Spół z nią płakać. Jeśli co jednak masz ludzkości,
Śliczna dziewko, powiedz nam, co tej doległości
Twej przyczyną, abo cię po głuchym tym lesie,
Ludziom rzadko bywałym, za błąd ślepy niesie.
Żebym, słysząc, nie tylko spół się użalili,
Ale bym ci, w czym możem, radzi usłużyli«.
»Mała się wam — odpowie — korzyść stąd
O! namilsi pasterze, co mojej lej ciąże zawiąże
I troski dolegliwej własną jest przyczyną.
Acz to widzę — czym ludzie sami tylko słyną
Przed wszytkiemi zwierzęty — żeście są z pojrzenia
Obyczajni i ludzcy, którzy bez wątpienia
Od śmierci mię zbawili i dotąd żyć dali,
Nawet mi tę ochotę znaczną pokazali.
Zaczyni dość wam uczynię, że — ktom jest i ze mną
Co się dzieje — opowiem, nie żebym daremną
Chwałą się unosiła abo swój dawniejszy,
Który mi jest nad tysiąc śmierci okrutniejszy,
Rada żywot wspomniała, ale — co jest w mocy
Teraz waszej — doznała od was w tym pomocy
Przyjacielskiej i szczerej, jakobym z tych cieni
Okropnych się dobyła i Belize, ksieni
W klasztorze cnej Junony, — końca swojej doli
Doszła zamierzonego«. — Wtymże im powoli
Pocznie wszytko powiadać, jakie wprzód zadatki,
Jeszcze będąc w żywocie Andronijej matki,
Do gotowej z Wenerą nieprzyjaźni miała,
A tym więcej, gdy na jej miasto najachała
Świeżo upodobane. Więc co z tej przyczyny
Ją potkało, i że w te dziwne gdzieś krainy,
Oczom ludzkim ukryta i mowom dotkliwym,
Z żywotem się sforcując napół nieszczęśliwym
Pójść musiała. Nakoniec, jako trudnym tropem,
Ukrywszy ją tej nocy przed srogim Cyklopem,
Rybitw tu przyprowadził. Co kiedy mówiła,
Jako perły wschodowe z oczu łzy toczyła,
Abo gdy na Meroi deszcz kroplisty zroni
Upaloną Syrenę. Tak się spół i oni
Płaczem jej poruszeni na wosk rozpływali.
I z ludzkości nie mogąc utrzymać się dalej,
Mowniejszy z nich Danleo: »Tak cię żałujemy
Z serca, piękna dziewico, że się nie możemy —
Patrz! — i sami utulić. Jakoż z skały twardej
Byłby, wierzę, abo się między lwy i pardy
Gdzie uchował, kogoby żałosna ta cera
Twoja nie poruszyła. Ile że ta sfera
Pod niebem się obraca nie według naszego
Cyrkla i fantazyjej, — co zamierzonego
Stamtąd, musiem przyjmować. Od nas dość mieć
Żeć pomyślnie życzymy, i jakobyś zatym, [na tym,
Znalazszy odpoczynek, lak chwalebnych progów
Doszła prędko, łaskawych prosiem o to bogów.
Jednak drogi co się tknie, wprawdzie że ją wiemy,
Ale się tam przesuszać i sami nie śmiemy
Dla zwierząt jadowitych, których, jeśli kędy,
Tedy w tej okolicy moc niezmierna wszędy,
Tak, że ledwie minutę mamy którą czasu,
Kiedybyśmy abo wręcz dużego zapasu
Sami nie mordowali, abo ci się z nimi
Psi naszy nie wodzili. Czego dotąd swymi
Że oczyma nie widzisz — wielka to nowina.
Zaczym w takim obrocie będąc co godzina,
W siłach już ustawamy i błahe te proce
Strzelać ich nie nadążą. A co nam wysoce
Ważyć sobie potrzeba i bez wątpliwości
Dobrotliwych przyczytać bogów opatrzności,
Gdyby się nie przebiegał jeden tu młodzieniec
W białym lekkim teleju, wawrzynowy wieniec
Mając świeży na głowie, a z biodr opuszczony
Łuk i kołczan z strzałami — dawnoby obrony
Nasze te nie zdołały. Wiedzieć nie możemy,
Kto i skąd jest. To jednak przyznać mu musiemy,
Że nas często od srogich napaści tych broni
Niepochybnie strzelając, luboli w pogoni,
Lubo w czoło niedźwiedzia abo lwa umierzy —
Nigdy jedno szczęśliwie. A nikt nie uwierzy,
Jako tego położy i tego nabije.
Jednak żeśmy wmieszkani między te bestyje,
I pastwiska i żyzne doliny tuteczne
Zdrowe barzo nad inne są i pożyteczne
Owcom naszym, dlatego z taką tu mieszkamy
Zdrowia swego odwagą. Gdzie się zabawiamy
Polną tą to muzyką, woniejąc tych ślicznych
Fjołek i majeranów, a z ich farb rozlicznych —
Ile kiedy rozkoszy wiosna swe otwiera —
Kto w te barwy i glance świetne je przybiera,
Tworce ich upatrując. Toż jako zaś święta
Cererzyne nastaną, młode jej jagnięta
W kościele ofiarujem i zioła pachniące
Stąd tu blisko«. — Wtym z sobą tak rozmawiające
Psi potrwożą, straszliwie oraz zaszczekawszy.
Wypadną tu pasterze i owe porwawszy
Swe armaty, coś pojźrzą — ali lampart srogi
Trzód ich już już dopada, które z nagłej trwogi
Pierzchną ku swym koszarom. Więc pierwej go psimi
Obrotami stanowiąc — ówże przed drugimi
Wydawszy się Danteo, tak go w łeb dosięże
Szybko z proce, że trupem zarazem polęże
I ani drgnie nogami. Którym się obłowem —
Wlekąc go rozciągnionym po ziemi tułowem —
Pisząc przed Paskwaliną, kiedy ona blisko
Znowu śmierci, ze strachu pod jeden tam nisko
Chlew przypadszy, czekała końca tej rozprawy:
»Toż masz, piękna dziewico, takie tu zabawy
Nasze i krotofile! Czego acz się nieraz
Samemu mnie zdarzyło, jednak jako teraz
Nigdy przedtym szczęśliwiej, żeby tak okrutna
Padła nagle bestyja, czyli lubo smutna
Twarz go twoja zabiła, czyli szczęście jakie
Rzadkie bardzo. I owszem, żebyśmy mieć takie
Mogli częściej zdobyczy, zostań już tu z nami.
Ja tymczasem między się inszymi skórami
Tą będę popisowa!, i nosząc na sobie,
Pomniał zawsze, żem się nią obłowił przy tobie,
W multanki przygrawając i lak jako umiem
Śpiewając cię na wieki. A że już, rozumiem,
Dziś nie czas iść i słońce chyli się ku nocy:
Żebyś poszła bezpieczniej i od nas pomocy
Jakiejkolwiek doznała, jutro wyjdziesz rano,
A tu nocleg w tej szopie i dąbrowne siano
Za pościółkę mieć będziesz«. — Na co bardzo rada
Pozwoli Paskwaliną. Owi zatym stada,
Pozganiawszy do kupy, opatrują swoje —
I żony ich obfite przyniózszy udoje,
W ochędożne naczynia spuszczą je powoli.
Toż przysuszek jelenich i ochotnej soli
Dawszy na stół, częstują, między tym się wody
Krynicznej napijając. A czymby te gody
Miały więcej saporu i zatym pobudki
Do lepszej fantazyjej — owe swoje dudki
I dromle i fojary do rąk wziąwszy, grają
I spół Korydonowe amory śpiewają
Z uporczywą Fillidą. Czym — lubo w tej trwodze
Ochyniona dopiero — ucieszy się srodze,
Słuchając, Paskwalina. Aż też czas do spania
Sam ich wezwie. Gdzie swego z ludzkości posłania
Ustąpiwszy pasterze, z swymi ją żonami
W koszarze pozostawią, a na dworze sami
Noc całą tę przeczują. Którym czasem rane
Wznidzie słońce. Tedy niż jego wychełznane
Konie się rozbiegają i Syryus wściecze:
»Czas ci iść, P a s k w a l i n o — Danteo jej rzecze, —
Czas w swą drogę! A cośmy-ć mogli tu oświadczyć
Chęci swojej, pomnij więc tego nie zahaczyć,
Kiedy będziesz szczęśliwszą. Ja przy owcach muszę
Tych tu zostać, ale cię poprowadzi, tuszę,
Rad Firmijo. Bo komuż miałaby być z tobą
Droga ciężka?« — Tak mile rozstawszy się z sobą,
Ów do owiec, ten kosztur i kobiałkę z chlebem
Wziąwszy na się pod samym widzącym to niebem
Pójdą społem, i jako nad jeden wesoły
Przyda strumień, z obu stron pachniącemi zioły
W śliczną łakoć natkniony — z boków go ligowe
Chrósty drobne a z wierchu drzewo kasztanowe
Ogromne zasłaniało, — pod nim siędą sobie,
W której samo południe nagorętszej dobie
Nastawać już poczęło. Więc co owe miały
Ich tajsterki i same wisząc podawały
Gałęzie im owocu, tym się kęs posilą
I z strumienia napiją. Toż niedługą chwilą
Z sobą tak zostawając: »Nu! jużże podź zdrowa! —
Opuści ją Firmijo, — a moje te słowa
Miej w pamięci, żebyś się, nad tą idąc strugą
Ani jej ustępując jako swoją długą
Popłynie wodomyczą, indziej nie udała,
Bo w gorszebyś niż dotąd Eurypy się wdała
I błędy nieskończone. Ale gdy tą pójdziesz
Drogą jedną — nadzieja, że w kilku dni dojdziesz
Miejsca zamierzonego. Teraz chuć tę moję
Wdzięcznie przymiesz«. — Tak w stronę i ten i ta
Znowuż pójdzie jedyna, niezmierzony mając [swoję
Las przed sobą a i tu i owdzie wzglądając
Jako łani pierzchliwa, gdy z miejsca ruszona
Od psów gończych — lada ją rózga utrącona,
Lada szelest ustraszy. Więc lego potoku
Jako strzegąc źrzenice w własnym swoim oku,
Skoro dalej postąpi, wodę w nim zmieszaną
Na pół ze krwią obaczy — ciepłą jeszcze pianą
Brzegi ciepłe szorując. Stanie tu zdumiała
I stąd — że coś za napaść wnet ją niebywała
Potkać miała — pomyśli. Aż pojźrzawszy w lewo,
Widzi jedno nad insze cudne bardzo drzewo
Nieba dotykające, na nim białejgłowy
Rytej postać. A oraz i odor bobkowy
Ją zapachnie. Toż chcąc dojść, coby to sprawiło,
Czyli sama natura, czyli ludzkie dzieło —
Ryk usłyszy straszliwy i razem w tej dobie
Lwa wielkości niezmiernej idąc wciąż ku sobie
Z otworzoną paszczeką. Skąd napół umarszy
I tylkoż co owego drzewa się podparszy,
Kiedy odtąd okrutnej pożarcia bestyi
Już już czeka — niewiedzieć i skąd i od czyjej
Padnie ręki zabitą przed jej tuż nogami,
Że duszę wyrzucając krwawemi nozdrzami
Ją opryśnie. Dopiero tym ciężej zmartwieje,
A domyślić nie mogąc, co się to w tym dzieje,
Wpół śmierci pogrzebiona — postrzeże zdaleka
Z góry pochodzącego coś znać za człowieka
W szacie białej ozdobnej, sajdak opuszczony
I łuk miał pogotowiu w ręku nałożony —
Tylkoż go pchnąć z cięciwy, - — a na głowie wieniec.
Zaraz się domyśliła, że to ten młodzieniec,
O którym jej Danteo powiedział być blisko.
I acz z strachu zmartwiała, jednak padszy nisko
Pokłoni się, i za to swoje mu zbawienie
Uniżona dziękuje — jeźli rozumienie
Ją nie myli, że tego przed nią lwa położył,
Który żeby nie powstał i znowu nie ożył,
Ach ! boi się. — On mile temu uśmiechnąwszy
I przypadłą do ziemie za rękę ująwszy,
Widząc twarz jej niebieską, acz nieco zmienioną
Tym przestrachem: »Nic masz mi, żeś tak wybawioną,
Za co — rzecze — dziękować, bo nie łaska moja,
Ale sam to przypadek i fortuna twoja
Niewątpliwie sprawiła. Gdyż się ja tym dziełem
Tu zabawiam, skąd smoka Pitona ubiłem
Przed laty w Tessalijej — jeśli i ty o tym
Wiedzieć możesz, aboli-ć zdarzy się napotym
Słyszeć o Apollinie. Ale tu co ciebie,
Piękna dziewko, przygnało ? Czy na ciemnym niebie
Omylony Bootes, czyli która inna
Gwiazda błędna — iżeś w tę sama tu jedyna
Zaszła plagę, pełną tych, co na oczy swoje
Widzisz, bestyj straszliwych?« - »O! nie żadne-ć
Omyłki to sprawiły ani górne sfery — |moje
(Ciężko westchnie) — ale złość okrutnej Wenery
I kunszty jej ukryte, że od niej ohydę
Tę odniózszy, na odpust do Kościoła idę
Modrookiej Junony. Skąd jakom w te knieje
Przepadła tak głęboko i co się w tym dzieje,
Nie wiem biedna. Nie pytaj — proszę cię — o więcej,
A dodać chciej pomocy swojej mi copręcej!«
Wtym zamilknie, nie mogąc od płaczu srogiego
Rzec i słowa. — »Nie pracuj, ani tak ciężkiego
Serca w sobie rozrażaj — słodko jej odpowie —
Nadobna P a s k w a l i n o ! Bo co w twojej głowie
Wiem (ja) co czwała i co cię po głuchym tym lesie —
Choć dopiero pytając — za fortuna niesie.
W czym ci zechcę dopomóc i drogi do końca
Tak trudnej dopowiedzieć. Ale, że już słońca
Blisko zachód i jego woźniki strudzone
Wnet w morzu się ochyną, — gdzie oto schylone
Moje widzisz mieszkanie pod lipą ozdobną,
Podź sam ze mną. A leż ci swoję tej podobną
Powiem troskę, której mię surowa ta pani
Przed laty nabawiła. Wszakże jak naraniej
Pójdziesz jutro, a tu dziś będziesz wczas swój miała«.
O czym pragnąc usłyszeć, rada pozostała.
A tak skoro w przysionek wnidzie cyprysowy
Domeczku tam onego, strach ją porwie nowy,
Kiedy ujźrzy około ręki jego dzieła:
Pardzich, lwich i niedźwiedzich głów leżących siła,
Skóry wełną napchane i srogie łupieże
Wiszące po podwojach. Między tym postrzeże
Ścierwu Pitonowego, który, jako drugi
Pod Etną Enceladus — tak wielki i długi
Rozwlekł ogon, że na pół zastąpił nim mile.
Jeszcze z paszcze ziewały pożartych mu tyle
Miast i całych prowincyj, jeszcze tchnął płomienie
I krew z garła wyrzucał. A co podziwienie
Przyniesie jej niemałe, że z tak strasznej sieni
Wnidzie z nim do pokoju od drogich kamieni
Szczero i chryzolitów dziwnie kosztownego,
Skąd mirry ją zalecą i niewymownego
Odoru aloesy. Łóżko z jednej strony
Stało złotogłowowe, z pod cienkiej zasłony
Drogim szyciem błyskając. W nogach szafa wielka
Z błękitnego aśpisu, kędy spiża wszelka
Ziół lekarskich i które z czarnej gdzieś Afryki
I świeżo znalezionej wożą Ameryki —
W puszkach złotych. A w głowach tracki łuk z strzałami
Wisiał Cydonowymi, które Brontes sami
Hartowali piorunem. Przy drugiej stał ścienie
Stolik srebrny, na którym w prześliczne promienie
Wieniec wity bobkowy i kwoli zabawie
Lutnia czasem i kilka w kosztownej oprawie
Ksiąg niebieskich. Służba drzwi strzegła hebanowa,
Gdzie z nalewką miednica stała szmaragowa
Z lichtarzami takimiż. Więc żeby pośnikiem
Jakim ją kontentował, za tym to stolikiem
Prosi trochę posiedzieć. Sam wnet polędźwicę
Przyniesie jej jelenią i wody szklenicę,
Smaku słowy dodając, że ją tym jeleniem —
Jeśli ówdzie postrzegła idąc nad strumieniem
Krwie płynącej — co go dziś w tamtej ubił wodzie,
Z dobrą wolą częstuje. Snać kwoli ochłodzie
Wyszedł był południowej, ale ledwo zmoczył
Członki swoje pieszczone, zarazem wytoczył
Tamże duszę z jelity. — »Wprawdziem-ci widziała
Krew tę jego — odpowie, — skądem tak zmartwiała
(Cóż mię lwia oprysnęła!), że mało co we mnie
Ducha, przyznam, i teraz. Za którą odemnie
Łaskę wielką jakiego pokłonu i chwały —
Powiedz mi — potrzebujesz? Czyli te twe strzały
Śmiertelnej są roboty i sam jesteś bogiem,
Czy którym z bohatyrów? Bowiem w strachu srogiem
Gdy bojaźń mi i serce i pamięć odjęła,
Coś o sobie powiedział — tegom nie pojęła,
A widząc te poboje i tak dziwne rzeczy
W domu twoim, bardzo mię myli zmysł człowieczy«.
»Jest lak, piękna dziewico, żem z natury swojej
Bogiem jest urodzonym, lecz teraz obojej
Z śmiertelną uczestnikiem. Skąd ogień on z nieba
Wykraść śmiał Prometeusz, a było potrzeba
O tę złość i zniewagę bogi urażone
Jednać z ludźmi, do czasu bóstwo przytajone
, Zostawiwszy w Olimpie, — stamtąd mię zesłali
I ciało mi śmiertelne wam podobne dali;
W ostatku niepojęte tobie te sekreta,
Skąd żem pasł w Tessalijej u króla Admeta
Owce pierwej dziewięć lat. Potym, kiedy z owych
Potopów się straszliwych Deukalijonowych
I z gniłości światowej Pito smok urodził,
Który ludzi okrutnie pożerając szkodził,
Co ich jeszcze po górach zostało gdzie było,
A pożyć go nie mogło żadno ludzie dzieło, —
Mnie ten urząd zlecili, dawszy łuk do ręki.
A lak, kiedy nie dowarł jeszcze był paszczeki
Pełnej tak żałosnego do uszu obroku,
Ja, w mircie utajony, niedościgłą oku
Takem strzałę nałożył miernie i szczęśliwie,
Żem w serce go ugodził; skąd więcej nie żywie,
Rozlawszy po powietrzu duszę swą plugawą,
A psi żadni i krucy, tak sprośną się strawą
Brzydząc, dotąd nie dotkli ścierwu namniej jego.
Prócz sam łupież od słońca uwędzony z niego
Oto widzisz. Więc iżem dobrym przeto mężem
Zdał się sobie i — którym pożyłem orężem
Dziwu tak szkaradnego — łuk ten swój i strzały
Począłem nieść wysoko, ażem leż z tej chwały
Uniózszy się nad miarę — lżyć rząd Kupidyna
I z niego się naśmiewać, lej to pani syna,
Która sroga i tobie. Jako widzę z cery,
Że on prócz na brukowe doma kawalery
I płeć białą i lada inny gmin woskowy
Armaty tej używa. Ano gdyby w łowy
Te tu ze mną zajachał i pojzrzał był w oczy
Pitonowi mojemu — bodaj tak ochoczy
Do łuku się porywał i nie zadrżał pierwej.
Boc nie to jest przemknąc smocze twarde ścierwy,
Jako snadnie alabasli i piersi niekryte
Nadobnej białejgłowy mogą byc pożyte.
Więc skoro to Wenery doniosło się potym,
Ciężko stąd urażona pomyśliła o tym,
Żeby, którą zniewagę za własną swą wzięła,
Na mnie się jej pomsciła. Jakoż i dopięła.
Wiedziała to, zem jednę nimfę urodziwą
Rad widywał, Dafnidę — ale prócz poczciwą
Miłością jej pojęty, jako zwyczaj ludzi
Kochać bogom. Toż swego synaczka pobudzi,
Żeby mię jej ohydził, a mnie z drugiej strony
Srodze ku niej zapalił, utknąwszy złocony
Grot wpoł serca, — jako toż, rozumiem, i tobie
Uczynił z Oliwerem. Skąd zaraz o sobie
Mało pomniąc ani juz rozumem się rządząc,
Którym niebo obracam, — ale jako błądząc
Omelśniony jelonek za nieswoją łanią,
Takem szukał po lesie, takem chodził za nią,
Gdy ona się mianując czystą być Dyjanie
A zgoła nic nie dbając o moje kochanie,
Tym pilniej uciekała, — że nie mogąc słowy
I prośbami miękkimi (czym więc białejgłowy
Natwardszej kto użyje) ani dostać kształtem
Żadnym inszym, jużem chciał przymusić ją gwałtem
I w cieśni gdzie zaskoczyć. Ona do Dyjany
Wtym zakrzyknie, prosząc jej, żeby raz oddanej
Sobie słudze pomocą w takim razie była
A w pień raczej i drzewo które przemieniła,
Niżby miała do długo strzeżonego kwiatu
Tak drogiej przyść utraty i źle słynąć światu.
Aż ją wnet wysłuchała — będąc słusznym gniewem
Ku mnie o to żarliwa, — że bobkowym drzewem,
Któreś owo widziała, w oka stanie mgnieniu,
Ślicznym bardzo. Jeszcze duch w samym jego drzeniu,
Jeszcze serce skakało pod skórą chropawą,
Gdym je szczupło obłapił. A tą niecną sprawą
Sobie sam obrzydzony — z owego zapału
Przyszedszy do pamięci pierwszej swej pomału,
Ciężkom się jej rozpłakał i stąd co przyczyną
Tak srogiej jej przemiany, którym darem słyną
Drzewa insze u bogów (jako Jowiszowi
Dąb święty na Dodonie, kupres Plutonowi
I Minerwie oliwa), takem i ja bobek
Obrał sobie, dawszy ten kosztowny nagrobek
I wieczny mu przywilej, że on zdobić będzie
Wszytkie gry i teatra; ani na wóz wsiędzie
Tryumfalny słoniowy, drogie wioząc plony,
Żaden nigdy zwycięzca bez jego korony;
Nawet mądrych nie insze, za trudy podjęte,
Upominki potkają, prócz z niego ucięte
Rózgi i laureole. Aż i swe mieszkanie
Mam tu przy nim, żebym mógł codzień patrzyć na nie,
Ani — co ich tak wiele pod jego kochany
Chłód się ciśnie — bestyjej której rozigranej
Dał go zębem obrazić. Dlategoż je strzelam
I wybić chcę na głowę. A różno podzielam
Swoje te to zabawy, raz łukiem się bawiąc,
Raz lutnią i śpiewaniem — tylkoż w oczu stawiąc
Damę sobie jedyną. A toć też igrzysko
Wenus ze mnie stroiła, że — czego snać blisko
Bardzo było — małoco-m pomniał już o niebie
I żem bogiem. Czym mnie-li — jako więcej ciebie
Uwieść mogła! Owo być spełna przy rozumie
I miłości hołdować — ledwie bóg sam umie
W to potrafić. Przetoż i tobie nie dziwuję,
Żeś w tej trosce, — co z twarzy twojej upatruję,
Ale i wiem poniekąd, będąc w owym tedy
Minerwinym kościele, Felicyja kiedy
Tu cię wyprawowała. Jam jej do kadzenia
Ziół był przyniósł z Sabei. Jakoż bez wątpienia
Będzieszli się nauki szczerej jej trzymała,
Nietylko tych pozbędziesz, w któreś się to wdała,
Szumów i niepokojów, ale się też o tę
Rzecz poważysz, czym zadasz na wieki sromotę
Hardej tej monarszym i swoje wywyższysz
Bardzo imię wysoko. Co więcej — usłyszysz
Od siostry mej Dyjany, z którą nas bliźnięty
Latona urodziła, — o tej to zawziętej
Drodze swojej, gdzie jutro będziesz nocleg miała.
A żebyś tym bezpieczniej i spokojniej spała,
W jej spoczyniesz pokoju, który tu ma ze mną.
Bo bywa to, kiedy się — ile pod noc ciemną
Za zwierzęty zagoni, gdyż myśliwa srodze —
Czasem tu przenocuje. Teraz po tej trwodze
I twoich tych fatygach chcę cię lutnią swoją —
Jeźli się kontentujesz tą ochotą moją —
Cokolwiek podweselić«. Toż w rękę ją wziąwszy
I stron do manijery swojej pociągnąwszy,
Jął grać słodko i śpiewać przecież o swej wdzięcznej
I kochanej Dafnidzie, aż pod mrok miesięczny
I zorze zagaszone. Nakoniec gdy radził
Czas do spania, tamże ją, gdzie rzekł, zaprowadził
Do Dyjany pokoju, dobrą noc jej dawszy
Pomyślną i szczęśliwą. Potym rano wstawszy:
»Nu! czas ci, Paskwalino, w drogę swoję — rzecze —
Niż słońce się podniesie i ciężej przypiecze,
Bo i mnie się pospieszyć przydzie tara samemu,
Gdziem wczora był myśliwym, żebym lwu onemu
Głowę uciął i między powiesił ją drugie
Na fortunę i twojej wspominania długie
Tu bytności. Pójdziesz-że nad tym to potokiem
Jednym wszytko, aż póki samym —tuszę — mrokiem
Nie dojdziesz jej mieszkania. A podź sobie śmiele,
Boć już nie tak w tej stronie przechodzi się wiele
Zwierząt tych jadowitych, jako gdzieś przebyła, -
Kiedy i ja i ona znacznie przepleniła
Ich tę mnogość. Pozdrowisz mile ją i moję
Przyjmiesz wdzięcznie uczynność«.
Tedyć znowu w swoję
Wędrówkę Paskwalina sama jedna idzie,
Tylkoż to ruminując, co o swej Dafnidzie
Apollo jej powiedział i niemniej się z jego
Ciesząc doli, że sami od postrzału tego
Nie są wolni bogowie. Więc żeby co więcej
Słyszała od Dyjany, do niej się copręcej
Przez wszytko upalenie spieszy południowe.
Aż skoro wtym namdlały koła Tytanowe,
Coś słyszy za rozmowy z pod ślicznego cieniu
Drzew dorodnych topolich w owym to strumieniu
Kąpiących się białychgłów. Pójdzie tam i ucha
Pilno barzo nadstawi, — gdzie złotego rucha
I drogich szat pilnując jedna z nimf na brzegu
Postrzeże jej, Delija, i zaraz co biegu

I ducha w niej — mniemając, że ktoś obłąkany
Z Faunów abo Satyrów — skoczy do Dyjany,
Która tedy cały dzień bawiąc się łowami,
Po pracy zmordowana z swymi się pannami
Zwyczajnie tam kąpała. Skoro to usłyszy,
Niezmiernie się wylęknie i w przyległej ciszy
Zasłoniona sitowiem — żeby nagiej oko
Śmiertelne nie postrzegło — po szyję głęboko
W wodzie onej usiędzie. Przecież jednak — ktoby
I czego potrzebował — poznać go z osoby
Nimfie drugiej rozkaże. Która białągłowę
Piękną widząc, lubo się w włosiennicę owę
I szarzyznę przybrała, — oznajmi Dyjanie.
Skąd wolniejszą od strachu lego to zostanie,
Kazawszy jej zarazem przywołać do siebie
I zrozumieć, jakiejby kwoli tu potrzebie
Zaszła w te niebywałe knieje ludzkiej nodze.
Siłaby jej — odpowie — mówić, ach! niebodze
O swej doli. I owszem na inszy to potym
Czas zachowa, prócz teraz dawa wiedzieć o tym,
Że ma od Apollina, gdzie dziś nocowała,
Pewne do niej zlecenia. — Czemu się zdumiała
Niepodobnie bogini, że Apollo, który
Po wdzięcznej swej Dafnidzie białejgłowy wtórej
Znać już nie miał a nawet i śmiać się na wieki, —
Tej dał nocleg u siebie! O czym gdy daleki
Koncept roi, nierychło wspamiętała sobie,
Że widząc się z Minerwą nie tak w dawnej dobie,
O tej coś jej dziewicy w rzeczy namieniła
I bardzo ją chwalebnie przed nią zaleciła.
Zaczym wiedząc co zacz jest i pocoby przyszła,
Ubrawszy się zarazem z wody onej wyszła
I mile ją przyjęła; do pokoju potym
Swego poprowadziła — pod nakryciem złotym
Z wierzchu błyszcząc a zewnątrz szczero szmaragami
Natknionego w lilije, jakimi kwiatami
Prócz od samych kolorów i kruszczów zielonych
Na wieczną tej bogini czystość poświęconych
Kąty wszytkie jaśniały. Więc — że poźno było —
Zaraz im za gotowym stołem się zdarzyło
Usieść z sobą, gdzie różne potrawy i soki
Przyniesione zostaną. Nie które głęboki
Zbytek rodzi, ale im jakie puszcza dary
I zdrój zimny usłodzić swoje mógł nektary;
Jednak wszytko na tacach szmaragowych szczero.
A tu ku niej skłoniona Dyjana dopiero :
»Zaisteś mię niemałej trwogi nabawiła,
Ześ tak nieodpowiednie tu się nagodziła
I przypadkiem zastała myjącą w tej wodzie,
Kędy ja na ustroniu o żadnej przygodzie
Nie śniąc nigdy takowej, bezpiecznam jest sobie,
Ile gdy cię Delija nie w swej tej osobie,
Którą nosisz, ujźrzała. Bo mi to w pamięci
Jeszcze dobrej, gdy także z jakiejś dwornej chęci
Widzenia mię — Akteon też tu w te pustynie
Był zajachał, i gdzie ten strumień śliczny płynie,
Zastał mię w nim kąpiącą. A że snać złym okiem
Nagą tylko oglądał, zaraz tym narokiem
Podziergłam go w jelenia; skąd jest rozszarpany
Od psów własnych.« — »I przetoż za to tak skarany—
Ozwie się Paskwalina — że cię jadąc tędy
Widział, święta dziewico? Zaz nie wolna wszędy
Droga przejeżdżającym? i — co się więc stanic
Z przypadku i fortuny — takie kto karanie
Miałby odnieść, jakie z złej i umyślnej woli?
Snac w niebie sam Jupiter na to nie pozwoli,
Który widząc naskrytsze serca i wnętrzności,
Sądzi pierwej, z jakiej kto w sobie zawziętości
Co uczyni, a nie tak czasem sam grzech karze,
Jako złą intencyją « — »Prawda, przy filarze
Mocnym stoisz. Aniby drudzy tak bogowie
Byli o to żarliwi — Dyjana odpowie, —
Ale żem ja panieństwo poślubiła chować
I czystość swą na wieki, twoja ta szwankować
Musi u mnie obrona. Bo jako więtszego
Nic być nad to nie może i kosztowniejszego,
Tak więcej pieszczonego i coby szkodliwiej
Język ludzki uraził. Przetoż tym żarliwiej —
Kto się już wdał i przysiągł na sakrament taki —
Powinien okazyjej nie tylko wszelakiej,
Ale nawet samego strzec się podejźrzenia.
Bo nikt tak nietykany — i to z przyrodzenia
Złość ma ludzka, że im co w nawiętszej jest straży,
Tym na to natarczywiej i potężniej waży,
A nie mogąc inaczej, język wysforuje,
W czym choćby kto naświętszy — wielką ciężkość czuje.
A tożby i Akteon — lubo to tratunkiem,
Lubo widział umyślnie — mógł mię był frasunkiem
Tym nabawić i sam się jako człowiek młody
Przed drugiemi pochwalić, że w rąbku lej wody
Nagość moję oglądał czego do tej chwile
Żaden człowiek, — ażby tu podał zaraz tyle
Do mówienia materyj i rozsądków o mnie
Głowom źle ułożonym, ile mając do mnie
Starożytną urazę. O! jakoby rada
Temu Wenus, żeby mię z okazyjki lada
Czym pohańbić i podać w ohydę przed bogi!
Jakoż to niewątpliwa, żem niepokój srogi
W swoim tym przedsięwzięciu długo od niej miała,
Niżem w nim utwierdzona od bogów została,
Gdy co mogły strzały jej do zapałów brzydkich,
Co ponęty cukrowe — używała wszytkich,
I już swego Kupida rzucała mi z łona,
Już na łące ślicznego śpiąc Endymijona
Pokładała umyślnie. Jednak mię w te wprawić
Wniki swoje nie mogła, zwłaszcza się zabawić
Czym tu mając i nigdy nie próżnując zgoła.
Jezli się raz do swego w Efezie kościoła
W rok pokażę — więcej nic. Toż na tych tu łowach
Wszytkie trawię godziny, zawsze łuk i w głowach
Gotowa rohatyna, czym naokrutniejszej
Pożyć mogę bestyjej. Przetoż za dziw mniejszy
Poczytaj to u siebie, iżem tak surowie
Skarała Akteona. Bo ciężej bogowie
Aniż ludzie uderzą i przyczyny mają
Skryte swoje, czemu ich w takie przemieniają
Straszydła i bestyje, nadewszytko swoich
Przestrzegając honorów«. — »Jakożem z ust twoich —
(Skłoni się Paskwalina) — o błogosławiona
I dostojna dziewico, dziś uweselona!
A tym więcej, żeś i ty, któraś jest czystości
Wszytkiej żrzódłem, nie uszła paniej tej chytrości
I zdrad jej naroszczonych. Cóżem ja — stworzeniem
Będąc miękkim — oprzeć się i nad przyrodzeniem
Moc mieć mogła ani wpaść — które mię piastuje —
W to nieszczęście!«
»O! nie toć, ufaj mi, sprawuje —
Rzecze do niej Dyjana — i próżno się na nie
Tak uskarzasz, raczej złe twoje szafowanie
Talentami danemi i rozumem z nieba
Jest-ci tego przyczyną. Boć wiedzieć potrzeba,
Że fortuna (której snać nie było i niema,
Lubo z zawiązanemi gdzieś ją tam oczyma
I w obrocie malują, a prócz co bogowie
Wezmą komu i dadzą — to szczęściem się zowie)
Tym nie władnie bynamniej, kogo złym uczynić
Abo dobrym; człowiek sam musi się przyczynić,
Z natury swej do tego ku złemu skłonniejszy;
Jednak mając nad inne rozum dyskretniejszy
Zwierzęta i bestyje, bardzo może snadnie
Być i dobrym, gdy zechce. Jako Aryjadnie,
Abo kiedy Danai cóżby zawadziło
W takiej twierdzy, gdyby jej było nie niemiło
Wdać się w śmieszki z Akryzym? Jako z drugiej
[strony —
Mając świat do swej woli wszytkiej otworzony —
Czemu Pentezylea i innych tak wiele
Dobrych jest Amazonek, choć ani kądziele
Ani igły nie znały? Owo to oboje
W ludzkich ręku. Do czego nie potrzeba zbroje
Ani obron nijakich; dość umysł mieć stały
I mocne przedsięwzięcie, żeby nie zachwiały
Same nim Akwilony i choćby nań miało
Upaść niebo. Wiesz i ty, co z tobą się stało,
Że nie żadne nieszczęście, ale to, co było
Oczom lubo, w osławę taką cię wprawiło.
»Sami sobie, o ludzie, fortunę knujecie!
Sami złego przyczyną, gdy żyjąc na świecie
Rozpustniej nad zwierzęta które swoich czasów
Na miejsca osobliwe zbiegając się z lasów
Uciech tych zażywają prócz dla rozmnożenia, —
Wy, żadnego nie mając w tym ograniczenia
I sytości nijakiej, im tę złość pijecie
Jako wodę, tymże jej żarliwiej pragniecie,
Syrtom morskim podobni, które są bezdenne;
Ach! nie wiedząc podobno, jako nieodmienne
Niebieskie są wyroki, które to koniecznie
Mieć chcą w sobie, żeby nic stworzonego wiecznie
Nie trwało tu na ziemi — cóż wiotche to ciało
Z sztuki gliny sklijone wiekowaćby miało?
Jeszcze gdyby — jaki jest z duszami umierać
Zwyczaj inszym zwierzętom — oraz się zawierać
W grób ze wszytkim. Lecz człowiek, lubo skazitelnym
Względem dusze, nie tylko że jest nieśmiertelnym,
Ale potym oblecze znowuż się w swą skórę
Według wieszczki Frygijej, że trąba gdzieś wzgórę
Straszna zabrzmi, na którą ziemia niezbadaną
Przepaść swoję otworzy. Skąd wszyscy powstaną
Królowie i książęta i przed Sędzią srogiem
Wszytko przenikającym dadzą liczbę Bogiem
Spraw swoich złych i dobrych. Ci, co sprawiedliwi,
Pójdą na odpoczynek, którzy zaś złośliwi —
W ogień wieczny. A to wiedz, że nic zmazanego
Choć najmniejszą makułą (cóż splugawionego!)
Do Olimpu nie wnidzie. Wprawdzie że karania
Długa zwłoka wielki wstręt do pohamowania
W tych rozkoszach i barzo ufałych was czyni;
Cóż, kiedy go napotym tyle troj przyczyni
Władogromy Jupiter, i im dłużej mierzy
Niepochybnym piorunem, tym ciężej uderzy.
Przetoż nie jest jedno dziś, bo czym kto nie włada,
Darmo to do wieczora i jutra odkłada.
»I ty także terminu będąc tego bliską,
Nad ułomność natury i płeć swoję śliską
Żeś się wczas obaczyła i na zdrowej radzie
Przestała Felicyjej — masz za co Palladzie
Być powinną, której cię, jako namieniła
Coś mi o tym, opiece matka poleciła
W pieluchach, Andronija. Więc żebyś daremnie
Stąd nie poszła i jeszcze więcej co odemnie
Słyszeć mogła a przytym odpoczęła sobie —
Przez jutro cię nie puszczę; teraz się tu obie
Prześpiem w tym pokoiku«. — Toż nimfa Kremone
Łóżeczka jej ustąpi, i tak położone
Do dnia spały białego. Który skoro głowy
Podniósł złotej, Dyjana poprosi jej w łowy,
Wiedząc gdzieś niedaleko o zwierzu miejscowym;
A sama się zwyczajem ubrawszy polowym,
Smukłą pierś sznurowaniem złotym uścięgnęła
I włos złoty w perłowy czepek podzierzgnęła,
Szatę długą niebieską wstęgami opięła,
A łuk w rękę i drugą rohatynę wzięła,
P a s k w a l i n i e za sobą kazawszy iść zaraz
Spół z nimfami drugiemi. Aż trafiły naraz
Gdy jeleń urodziwy nad strumieniem owym,
Brzegiem się delektując jego lilijowym,
Po nim sobie żerował. Zaczyni się Dyjana
Porwie szybko do łuku, i gdzie bywa rana
Naszkodliwsza — w lewą go słabiznę umierzy,
Z którego on postrzału ciężko się uderzy,
Zajęczawszy żałośnie. — »Otóż wnet zwierzynę
Świeżą mamy — mową tą potka Paskwalinę, —
A będzie jej co więcej«. — Teraz tę gotować
Nimfom każe, które ją zarazem szyndować
I w ćwierci siec poczęły. Same poszły głębiej,
Gdzie moc srogą bażantów, jarząbków, gołębi,
Głuszczów, drozdów, kwiczołów i ptastwa innego
Po gałęziach rozwitych lasu tam onego
Wieszając się — nadejdą. A tylkoż z cięciwy
Strzałę zepchnie Dyjana, żaden na dół żywy
Z nich nie padnie, tak że ich po bokach obiedwie
Nawieszawszy około, mogły nieść zaledwie;
Aż też i odpoczęły w chłodzie sobie siadszy.
Gdzie Dyjana: »Kiedyby wprzód cokolwiek zjadszy —
Rzecze do Paskwaliny — i chodzić nie było
Tak daleko, coby się pewnie naprzykrzyło
Będąc tak sturbowaną i drogę przed sobą
Inszą mając, — poszłabym w górę onę z tobą,
Którą widzisz zieloną, a zowią ją Etną,
Skąd niegdy Prozerpinę do piekła szlachetną
Uniósł Pluto, — żebyś też miejsce to widziała.
Jakiegom się niewinnie strachu tam nabrała
Znowuż dla złej Wenery, kiedy Kupidowi
Postrzelić go kazała kwoli Jowiszowi
Gromem władającemu. Bo mając on żonę
Podobańszą nad inne i gładszą Junonę,
Także drudzy bogowie: Neptunus — Tetydę,
Reą — stary Saturnus, Wulkanus — Cyprydę
Na spół z Marsem, — chciał też mieć koniecznie i brata
W takim stanie, snać żeby zażył jeszcze świata
I, którą z ustawicznych tetryk i ciemności
Okrutną wziął naturę, złożył z jej srogości.
»Zaczym tak postrzelony głębokim postrzałem
A już nie kontentując braterskim się działem,
Którym mu się dostały przepaści podziemne, —
Piekłem wszytkim poruszy i stąd wrota ciemne
Przepadszy Erebowe, w straszliwym obozie
Wojska Demogorgonów na ognistym wozie
Ku górze tej obróci, kiedy ona ze mną
I Minerwą pospołu pod aurę przyjemną
Dmuchających zefirów zbieraliśmy po niej
Fjołki i konwalije. Aż tu szum zadzwoni
W uszu jakiś niezwykły, ziemia się poczyna
Ruszać z gruntu i słońce swego zapomina
Dnia dobiegać, okropną powlokszy się chmurą,
Póki gdzieś wyrzuconą z tych przepaści dziurą
Ogień srogi wypełgnie i żarliwą łuną
Nas ogarnie. Zaczyni się jako skry wysuną
Źli duchowie i jędze z krwawemi oczyma
I ród echijońskiego wszytek Tryptolema
I drużki Eumenidy i wściekłe Gorgony
Głownie kurząc smolane. A sam zaperzony
Między tą to gwardyją w purpurze godowej
Siedział Pluto, na głowie wieniec cyprysowy
Ogolonej z kołtunów wężorodych mając
I pomiętych plugawie wąsów pociągając.
Wzrok podobny komecie, nos jako tram długi,
Powyciągał na czele starożytne rugi,
I jakoby wyzuta ze swej surowości
Cera wszytka ku jakiejś skłaniać się ludzkości
Zdała tedy. Aż skoro tulącą się zoczy
Między nas Prozerpinę, zaraz z woza skoczy
I porwawszy, widomie w owe z nią padoły
Przepadł zimne, prócz tęten za szumnymi koty
Słyszeć było a słów jej żałosnych ostatki
Do tedy we Frygijej zabawionej matki
W kościele Cybelinym: „Matko moja droga!
Gdzie mię wóz i fortuna porywa ta sroga,
Przebóg! przebóg!" — Skąd jaki miałyśmy żal po niej,
Możesz i ty rozumieć — A tu rzecze do niej
Powstawszy Paskwalina: » Pomnię słowa twoje,
Panno święta, dopiero, że w jarzmo to swoje

Poniewolnie nikogo Wenus nie pociąga,
Oprócz kto się naraża i sam w nie zaprząga.
Czemuż tedy — choć o tym, wierzę, nie myśliła
Z wami w tej kompanijej — tę tak przymusiła?«
Prawdę mówisz — odpowie, — że nikt poniewoli
Złym nie będzie. Alec to Boskiej było woli
Wprzód przyczytać, która w tej zwłaszcza materyjej
Niezbadana nikomu. A też nikt niczyjej
Wiedzieć myśli nie może i przeniknąć okiem.
Mogła ona choć na to pozwolić narokiem,
I z nami konwersując głęboko gdzie w sobie
Zawziętość tę utaić. Bo czemu nas obie
Minął tyran i cale zostawił nietknione?
Snac wiedział, że panieństwo me nieporuszone
I żem w tym przedsięwzięciu swoim tak potężna;
Minerwa pogotowiu nietylko że mężna,
Ale mądra pospołu, gdyż jest urodzona
Z mózgu Jowiszowego, skąd jej poświęcona
Tarcz należy. Więc jako zawsze w pracy ona —
Zwodząc do szkoły szranek młodzi pięknej grona —
Rozum swój fatyguje i niespane czasem
Miewa nocy, lak i ja, okryta tym lasem,
Nigdy nie popróżnuję zwierz len tu strzelając,
Na co patrzysz i sama. Owę zaś biegając
Próżno tylko upatrzył, jako która bywszy
Jedynaczką u matki i nic nie zażywszy
Wiatru nawet przykrego, prócz się uchowała
W papinkach i pieszczotach. I choć ją to dała
Matka do nas na dalsze panieńskie ćwiczenie,
Tedy próżno, bowiem już miękkie przyrodzenie,
Utwierdzone zwyczajem i przeszłą niekarą,
Górę wzięło. Czegom ja, dworką będąc starą,
Postrzegała częstokroć w potocznych rozmowach,
Że jakąś osobliwą w bezpieczniejszych mowach
Miała swoję uciechę i śmiać się jej było
I poigrać z małymi chłopiętami miło.
A niech taką wesołość jako kto chce grodzi:
Wenus z żartu i śmiechu napierwej się rodzi.
To być może: lubo iść za maż wolą miała,
Jeźliże za Plutona — tego nie wiedziała.
A przecież, że królową tak wielkiego dworu,
Według jej to, rozumiem, stało się humoru;
Gdzie już do obyczajów przystawszy mężowych,
Kopci się nieszczęśliwa w łunach Awernowych.
Zatymże nie potępiam, ale jej też zgoła
Nie wymawiam. — Więc, że już barzo swoje koła
Podniósł Febus i czas nam cokolwiek zjeść będzie,
Pójdziem nazad, jednakże oczy niosąc wszędzie
I gotowość po stronach, gdzie się co nawinie«.
Aż tu blisko posłyszą srogi chrzęst w szelinie
I łozy szorowane straszliwą ruiną.
»Owoż — rzecze Dyjana — nową cię zwierzyną
Wnet ucieszę. Ty ustąp sobie gdzie na stronę,
Żebyś się nie przelękła«. — Sama w knieję onę
Pomknie się z rohatyną, gdyżby z łuku strzała
Mało temu radziła. Dorodna tam stała
Blisko sośnia, cny Faunie poświęcona tobie,
Za którą przytajona ujźrzy bieżąc k sobie
Hodyńca niewidanej i rzadkiej wielkości.
Ów z wiatru jej postrzegszy, ostre wzjeży ości
I srogim kłem zazgrzytnie, gdy ta oszczep srogi
Stawi mu nielękliwa i pod lewej nogi
Łopatką go utopi, skąd trzykroć szkaradnie
Rzuciwszy się o ziemię nakoniec upadnie.
Ona na tym dość mając, że go położyła,
Nad drżącym się tułowem dalej nie srożyła,
Prócz głowę mu odetnie, którą między drugie
Poboje swe zawiesi. Wtymże, gdy tak długie
Słońce się naprzykrzyło i żołądkom chciwym
Smak się ostrzył — (co często trafia się myśliwym,
Że przymrą w tej ochocie i nieswego czasu —
Abo pola dobrocią abo ciemną lasu
Omyleni zasłoną — do dom powracają,
Nawet młodych małżonek gdzieś zapominają
Dysząc sami pod niebem) — poszły nazad sobie,
Niezmiernie ucieszone z tej przechadzki obie.
Gdzie stolik zastawiony pastami słodkimi
Pięknie kryty zastaną i zaraz za nimi
Dane ciepło potrawy wszytkie od dzisiejszej
Obłowu ich zwierzyny, jakiej wymyślniejszej
Nie rodzi Ionia. Zaczyni spół usiadły
I tak nadmordowane smaczno bardzo jadły,

Nie jednak z okazyjej i tu bez rozmowy,
Gdy ciesząc się Dyjana z okrutnej tej głowy
Rzecze do P a s k w a l i ny: »Zaprawdem śmielszego
Dawno wieprza widziała ale i więtszego;
Wszakże — czego podziśdzień w Arkadyjej znaki —
Ledwie na Erymancie Herkulesów taki
Był przed laty, abo co pod dodońskim dębem
Pięknego Adonida ostrym rościął zębem«.
A tu jej Paskwalina słodką przerwie mowę:
»Coby to za Adonis? gdyż Teokrytowę
Kiedyś Muzę czytając, coś-em też już o nim
Podobnego słyszała, i jako stąd po nim
Wenus była żałosna«.— »Wiesz, nie wątpię, o tym —
Dyjana jej odpowie, — a małoć też po tym
Choć i nie wiesz, co Mirrę napierwej potkało,
Matkę jego, że co się z ojca zawiązało,
Dlatego obrócona w drzewo jest mirrowe.
Jednak kiedy pod skórą niewinniątko zdrowe
Drgało jeszcze, nimfy je wypruwszy nożami,
Świat mu dały oglądać. Skąd między lasami
Młodzieńcem się wychował dziwnie urodziwym
(Nadewszytko z natury srodze był myśliwym),
Tak że Wenus, kiedy tu tędy przejeżdżała,
Zajźrzawszy go, haniebnie w nim się zakochała,
Aż i wóz porzuciła, i gdzieś tam w porębie
Swoje z niego wyprzągszy złocone gołębie,
I płaszcz długi i włosy maczane oliwą
Dawszy wiatrom — kwoli mu stała się myśliwą.
Nieraz-em ją i sama widywała z góry,
Kiedy oszczep i trąbkę — jako giermek który —
I wacek z rozponami i troki za pasem
Pieszo za nim nosiła, czemu mi się czasem
Rośmiać przyszło. Jednak go wszytko przestrzegała,
Żeby - jako z niechętnych gwiazd to notowała —
Wieprza strzegł się dzikiego. Ale on, pałając
Ogniem żywej młodości i przypadki mając
Te za nieustrzeżone, tym go upatrował
Pilniej wszędy, żeby się dusznic z nim sprobował.
Aż i znalazł — pod dębem żołądź cierpki jedząc.
Więc sposobu nieborak własnego nie wiedząc
Ześcia się z nim, — co mu miał oszczepu nadstawić
I w miejscu gdzie doczekać, on nie chcąc się bawić
Ale żartko poskoczy i pchnie rohatyną
W bok ogromny, który miał tłustą terpentyną
Jak zbroją ustalony. Skąd tylko dotknęło
I jako się z żelaza żelazo zczołznęło,
Obraziwszy małoco, — a lekkim tym razem
Zajuszona bestyja zwinie go zarazem
I zębem wpół rozetnie. Wenus tedy była
Gdzieś na stronie; skoro ją w uszy uderzyła
Żałosna ta nowina, co dusze tam bieży,
Ale go już zastanie: on źle żywy leży,
We krwi się purpurowej po trawie tarzając
I ducha ostatniego z ciała wyziewając.
Więc zbudzić go koniecznie miękkiemi chcąc słowy
I krwie w nim co utrzymać — rańtuch zerwie z głowy
I wiąże i hamuje i całując grzeje
Usta zimne, że spół z nim i sama omdleje.
Na co patrzyć nie mogąc z góry swej wysoko,
Słońce aż pomrużyło zapłakane oko,
Natura skamieniała, i góry i skały
Żałosnym się rumorem sobie odezwały.
»Toż na wszytkie wylana lamenty niewieście:
O! takli być okrutne jego miało żeście?
Te bogom inferyje z dusze tak niewinnej,
Bez honoru i pompy grobowej powinnej?!
Ach! zwierciadła jedyne, kiedy ich dowierał!
Ach! róże, ach! lilije, — gdy już już umierał —
Jako w twarzy mieniły! — i w ciężkiej lej doli
Opuszczała ze swoich kolorów powoli.
Stąd żeby nie kanęła kropla żadna próżno
Krwie tak drogiej, w śliczne ją zobracała różno
Hijacynty i fjołki, — a która się czuła
Grzechu winną bestyja, do skały przykuła
Rodyjskiej ją na wieki«. — »To też — zatym rzecze
Nadobna Paskwalina — i tę miłość piecze?
I — czym ludzkie morduje zmysły i wnętrzności —
Samaż cierpi postrzały i te doległości?«
»Tak jest — na to odpowie — że bez tego mola
Nie jest także i sama. Kto zażyć chce pola
I odnieść stąd uciechę, musi je rozumieć,
I mistrz każdy rzemiosło pierwej swe sam umieć,
Aniż kogo nauczy. Wspomniećby mi siła,
Co ona z wartogłowym Marsem wprzód robiła,
W jakim żalu dla niego oraz i ohydzie
U bogów zostawała, o czym raczej przydzie
Zamilczeć mi dziewicy. Także potym jako
Szalała dla Euryta, kiedy go nijako
Dostać mogła. Owo w tym będąc poczcie sama,
Nie dba o nic, byleby — jako dom Pryjama
Kiedyś zruinowała — światem tak wichrzyła
I z was ludzi igraszkę sobie tę stroiła.
»Więc że dzień się pochylił i słońce zelżyło
Z ognia swego, jeślibyć i to lubo było
Po dzisiejszej fatydze skąpać się w tej strudze
Ze mną spół kryształowej, na żadnej-ć usłudze
Tu nie zejdzie«. — A wnetże wielkie dwie miednice
I mydła i tuwalnie niosą służebnice
Z prześcieradły wonnemi. Gdzie się rozebrawszy
Do nagości niewinnej i obwarowawszy
Strażą brzegi, żeby ich ludzkie dosiąc oko
Tam nie mogło, po łona wstydliwe głęboko
W wodzie onej usiędą — szorować się dając
Piaskowi jej złotemu i poigrywając
Mile sobie lubo im srebrne do rąk mrzany,
Lub pstrągi nakrapiane. A tu od Dyjany
Wiedzieć chce Paskwalina, jakoby ten zwano
Śliczny strumień. — »Imię mu dawno Hebru dano —
Odpowie jej bogini, — lecz Orfeuszową
Sławniejszy dziś daleko i lutnią i głową,
Rzuconą tu od Tyjad zapustnych szalonych«.
Na co owa: »I tedyż swoich dni strapionych
Tak dokończył nieborak? Bo stara wieść słynie,
Jako grając na lutni srogiej Prozerpinie
Żonę z piekła wybawił i miał ją już w ręku,
By się był nie obejźrzał. Takiegoż niewdzięku
Doczekał się od bogów za pobożność swoję,
Że żonę lak miłował?« — »Było to na dwoje —
Odpowie jej — rozumieć, jako się z nią szczerze
W tym obchodził. Bo wiedząc tak twarde przymierze
I umowę z bogami, których trwają wiecznie
Nieruszone wyroki, żeby się koniecznie
Na nię był nie oglądał aż w ojczystym progu —
Czemuż to śmiał przestąpić? Czy nie ufał bogu,
Czyli się też rozbaczył, jako z jedną żoną —
Ile dla swych narowów czasem naprzykrzoną —
Krzyż długo żyć? A cóżby wracać ją kto znowu
Miał z pod ziemie! I przetoż, wierzę, swemu słowu
Dosyć w tym nie uczynił i mało nie wolał,
Że się nazad wróciła, acz powierzchnie bolał
I zdał się jej żałować zwierzętom tu grając
A tylkoż Eurydyce wdzięcznej swej wołając,
Że lasy się wzruszały na jego ten smutek.
Ale to dla koloru; — czego sam był skutek
Mistrzem potym, gdy się jął nierządu srogiego
Z Bachidami marnymi. I te się o niego
Zgodzić z sobą nie mogąc, której się miał dostać, —
Rozdrapały okrutnie. Jeszcze jego posiać
W jednym tu wyrażona drzewie pozostała,
Jeszcze lutnia i głowa w tej wodzie pływała,
Którą Orfeuszowym zową dziś potokiem«. —
A tak się oblektując, samym wyjdą mrokiem
Z rozkosznej tej kąpieli i zarazem pójdą
Na posłania gotowe, póki ich nie dojdą
Brzazgi Lucyferowe przez jasne kryształy,
Z siwego oceanu dzień wywodząc biały.
Tedy: »Nu, P a s k w a 1 i n o, czas ci w drogę swoję —
Dyjana ją obudzi. — A toś chęć w tym moje
Znaczną dosyć uznała, żeś tu i wytchnęła
I potrzebnej nauki nieco poczerpnęła
Odemnie z okazyjej, jako żyć ostrożniej
Masz napotym. Ho chyba że z gruntu niezbożni
Poprawić się nie mogą. Już też cnej Junony
Kościół stąd niedaleko, gdzie kres zamierzony
Nogom twoim; droga tam znaczniejsza już wszędzie,
Oprócz Atlant naciężej zwyciężyć ci będzie
Niedostępny i przykry, jako który nieba
Ramionami podpiera. Aleć się tam trzeba
Tak dopinać i nie jest nic niepodobnego
Chcącemu do przebycia. Góra ta żadnego
Nie ma z zwierząt drapieżnych prócz się czołgających
Wężów, żółwi, jaszczurek i zarażających
Bazyliszków oczyma, — które cię zdaleka
Straszyć będą, a jednak boją się człowieka,
I moc ta jest czystości, że choć bosą nogą
Depce po nich panienka — szkodzić jej nie mogą.
Nie zaszkodzą i tobie. W gorszym razie będziesz,
Kiedy — skoro skopuły ostre te przebędziesz —
Na dziwnie stąd rozkoszną spuścisz się dolinę.
Gdzie — jak snadno łakocią uśpić więc dziecinę —
Co nic nie ustraszyły otworzone gęby
Lwów straszliwych, co ostre hodyńcowe zęby
I lamparcie pazury — rozkosz cię miejscowa,
Obawiam się, uwiedzie. Przetoż bądź gotowa
A mądrej Felicyjej trzymaj się nauki,
Której jeśli posłuchasz, dokażesz tej sztuki,
Jakiej żaden przed tobą z żyjących tu ludzi.
Teraz odejdź wesoła, niech ci się nie mudzi!
I które cię zwycięstwo potkać ma w tym dziele,
Nie mieszkaj mu!« — Zaczym ją pożegnała mile,
I lak kontentowaną przy ochotnym chlebie
Z wdzięcznej konwersacyjej — puściła od siebie.