Nabob/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Perły Jenkinsa.

W tydzień prawie po wypadku z Moessardem, który stanowił nową przyjemność w życiu i tak pełnem goryczy. Jansouiet wychodząc z izby Parlamentu, a było we czwartek kazał się zawieść do hotelu Mora.
Niebył tu od czasu walki na ulicy Royale i jakby student, który mocno przewinił w obec nauczyciela. Nabob był niespokojnym, czuł jakieś mimowolne dreszcze, a zbliżając się do pałacu doznawał nieznanej mu dotąd trwogi. Pomimo to wszystko należało koniecznie złożyć księciu wizytę, chociażby tylko w dowód wdzięczności za dobrą radę, której na nieszczęście Nabob nieposłuchał.
Rozchodziły się już pogłoski, że Merquier wykończył w całości swoje sprawozdanie, że miało być ono arcydziełem logiki i okrucieństwa, i że znakomity sekretarz użył wszelkich argumentów, wszelkich godziwych i niegodziwych omówień i aksjomatów, celem zupełnego i stanowczego uzupełnienia dopełnionego wyboru i sprawozdanie to było tak ułożonem, że nawet Mora nie mógłby nic poradzić pomimo wpływów i stosunków jakiemi się szczycił i jakiemi rozporządzał.
Rzecz nadzwyczaj ważna i stanowcza dla biednego Naboba, dlatego też czuł, że rodzaj gorączki pędzi mu krew do twarzy i do mózgu. Jadąc usiłował wyrobić sobie uśmiech na ustach i chłód prawdziwego męża stanu. Chciał on wchodząc do księcia, zaprezentować mu się jako polityk i dyplomata, przeceniający zdanie i pozycje innych, chciał się przedstawić potężnym i pewnym siebie w obec Ekscelleneji, Ministra Francji; — niepodobna mu było ukoić przecież własnego serca, które mimo uśmiechu na ustach biło gwałtownie, całem ciałem Naboba wstrząsały dreszcze febryczne.
Przybywszy do hotelu od strony rzeki, był nadzwyczaj zdumiony, że szwajcar stojący u wejścia od ulicy, jak zwykle w dniach uroczystego przyjęcia, pozostawił wolny przejazd dla powozów i sam ukrył się tak, że Nabob nie spotkał zgoła nikogo.
Nieposiadając się ze zdziwienia, bardzo niespokojny, mimowolnie zapytał sam siebie:
— Co to znaczy?
Być może, że w salonach księżny odbywa się koncert, a może jaka loterja na biednych, jak to po kilkakrotnie miało miejsce, być może nawet, że to był bal — do którego atoli nie przypuszczono Naboba, z przyczyny jego ostatniego skandalu.
Pod tak okropnem wrażeniem posunął się dalej, minął przedsionek, dalej długi kurytarz, w którym również nie spotkał nikogo, nakoniec dostał się do wielkiej sali przyjęcia. Tutaj przy olbrzymim stole siedział oddźwierny, a dokoła niego cisnęły się tłumy ludzi. Zebrało się niemal wszystko, co używało imienia i sławy, co należało do arystokraji rodowej i pieniężnej, co znanem było w Paryżu.
Szwajcar z wielkiemi ukłonami zapisywał w księdze dyktowane mu nazwiska z całego tego tłumu milczącego jak grób; był to już prawie kondukt pogrzebowy.
— Jakież to nieszczęście!...
— I to tak nagle...
Odwiedzający krzyżowali się ze sobą, mijali i każdy z nich podobny frazes miał na ustach.
— Więc chyba książę chory? zapytał Nabob przechodzącego lokaja.
— Ach panie!... jest umierającym., nie przeżyje pewno nocy...
Zdawało się, że cały pałac w jednej chwili runął na głowę Naboba.
Przed jego okiem poczęły wirować jakieś krwawe światełka i obłoki, był prawie nieprzytomnym i rzucił się na pierwszą ławkę, stojącą tuż obok klatki małpy. Ta ujrzawszy Naboba zerwała się kręcąc radośnie ogonem, potem czepiła się drutów, wdrapała się aż ku górze i przesunąwszy głowę patrzała nań okiem zdumionem, wyprawiając rozmaite migi i grymasy....
Nabob tymczasem niewidział nic, nie zajmowało go nic zgoła, szeptał tylko bezustannie:
— Jestem zgubiony! jestem zgubiony!....
Książe umierał.
Dziwny rodzaj słabości, czy też wycieńczenia opanował go, po powrocie z lasku bulońskiego, zaraz w niedzielę. Czuł nadzwyczajne palenie w wnętrznościach, ogień przeniósł się we wszystkie części organizmu, jakby go palono z żelazem — przy tem wszystkiem odczuwał chłód śmiertelny, zlodowaciałe członki były niemożliwe do rozgrzania. Książe dzwonił zębami.
Jenkins przywołany natychmiast, wzruszył tylko ramionami i przepisał środki łagodzące.
Nazajutrz boleści wzmogły się jeszcze bardziej, księciu groziło wielkie niebezpieczeństwo, o którem nie miał najmniejszego pojęcia. Chłód i dreszcze wprowadziły go w stan paralityczny — czuł, że życie ubiega i w całem ciele następuje dezorganizacja.
W całem otoczeniu wielkiego pana nie znalazła się ani jedna osoba, którą by poruszył lub rozrzewnił jego stan.
— Jutro św. Jakóba, mówiła służba w przedpokoju. Jenkins zachował zwykłą, swoją zimną krew i w miarę tego obojętność panowała tu najzupełniejsza.
Gdy w domach znajomych zapytywano go o niedyspozycyę księcia — tenże wzruszał ramionami, dając do zrozumienia, że to rzecz małej doniosłości.
Sam książę Mora, mimo nadmiernego osłabienia, czuł się swobodnym — głowa jego była lekką, a ponieważ mówiono, że stan jego umysłowy jest zupełnie normalny, uspokoił się całkiem.
Dopiero na trzeci dzień, wstając z rana zdziwił się przeglądając w lustrze, że na brodzie były ślady krwi, która w nocy z ust mu płynęła, Fakt ten zrobił na nim pewne wrażenie, ten próżny człowiek wiecznie wyświeżony, udający młodzika, elegant, doznał niespodzianej jakiejś trwogi; on który nie drżał nawet w obec najokropniejszego widoku, teraz wstrząsnął się na zaledwie widzianą smugę krwi — stanęła mu na myśli niebawem znikomość życia ludzkiego — i rozpustnik ten pierwszy raz w życiu pomyślał o śmierci.
Myśl ta przerażała go, był sam, sam jeden, opuszczony, wydany na łup okropnej chwili — blizkiego końca.
Montpavon, wchodzący do pokoju księcia tuż po za Jenkinsem, nadzwyczaj zadziwił się widokiem wielkiego pana i odgadł nawet może smutną rzeczywistość, straszliwą prawdę, wyrytą na twarzy wychudłej i zapadłej księcia. W ciągu tych kilku dni zaszła zmiana nie do opisania straszna — choroba doprowadziła do ruiny tę piękną niegdyś postać.
Zdawało się jakby huragan jakiś, klęska, gwałtowna burza zniszczyła wszystko; do tak nędznego stanu mógł przyjść tylko w skutek czegoś niezwykłego, niezdarzającego się codzień. Z człowieka pozostał wstrętny szkielet. Cała twarz w bruzdach, skóra ściągnęła się, opadła, każdy muszkuł był widzialny, namacalny, odrysował się pod powłoką skóry, jakby podkładka na nic już nie zdatna.
Wziąwszy tedy na bok Jenkinsa, gdy księciu przyniesiono do łoża wszystko co potrzebował do skompletowania rannej toalety, rzekł:
— Panie doktorze! tu coś jest bardzo niebezpiecznego. Książe rzeczywiście bardzo chory.
— Tego się właśnie obawiam, odparł Irlandczyk.
— To trzeba przecież ratować go! zawołał głosem, w którym brzmiało nadaremnie tajone oburzenie i gniew.
Doktor wzruszył ramionami
Montpavon udając spokój, zbliżył się do łóżka i wyciągając rękę wyrzekł:
— Jak się masz Mości książę?
— Ot tak!
— Biedny człowiek — jestem w rozpaczy — szepnął do doktora.
Doktor zbliżył się i uścisnąwszy rękę chorego, chciał również przywitać gościa — lecz Montpavon cofnął rękę i rzekł chłodno.
— Strzeż się panie Jenkins, cięży na tobie wielka straszna odpowiedzialność. Widzisz pan przecież, że on dogorywa,... Trzeba zwołać konsylium — radzić coś.
— Na nic się to nie przyda, odpowiedział Jenkins z zwykłem poruszeniem ramion.
— Bardzo to pięknie, ale nie jesteś przecie cudotwórcą i możesz się mylić jak człowiek. Trzeba koniecznie zwołać konsylium, koniecznie — zaprosić panów Brisset, Jouesselin, Bouchereau — jednem słowem, znakomitości nauki lekarskiej.
— Przerazi się.... zalęknie.
Montpavon zrobił wzgardliwą minę.
— E! mój panie — rzekł — gdybyś był z nami w przykopach pod Konstantyną gdybyś widział księcia, jak nie zmrużył nigdy oka w obec niebezpieczeństwa. Ludzie jak my nie znamy strachu — rozumie pan? Proszę zatem uprzedzić swoich kolegów.... bardzo proszę.
Konsylium odbyło się wieczorem tego samego dnia, ale pod wielkim sekretem, w wielkiej tajemnicy. Dziwna rzecz, ukrywano przed księciem prawdziwe i istotne niebezpieczeństwo, unikając przedstawienia choroby w stanie groźnym.
Książe konał, otoczony jakąś tajemniczością, jak owi kacykowie afrykańscy, którzy przy śmierci, nie chcąc zdradzić swej ludzkiej pospolitej natury, każą się tak szczelnie do jakiejś kryjówki schować — aby wierzono, że oni rozwiali się w mgły i uniesieni zostali w niebieskie przestworza przez duchy niewidzialne i że istotnie zostali Bogami.
Przy tem chciano uniknąć niepotrzebnych scen, rozczulań, żalów, rozpaczy, komedyj odgrywanych przez urzędników, służbę, a nawet i przez osoby bliższe księcia, a mające na celu zdobycie życzliwości umierającego, w chwili, gdy należy koniecznie uczynić rozbrat z życiem i zaznaczyć go jakim miłosiernym uczynkiem — czy to dla dobra publicznego a chociażby przynajmniej testamentem na korzyść rodziny.
Sam książę nie cierpiał tego — potępiał wszelakie komedje — uważając, że takowe rozdrażniają tylko nerwy i nadwerężają harmonją codziennego życia — psują równowagę i spokój. Wiedziano o tem doskonale, starano się też wszystkimi sposobami odwracać od niego widma wielkich nieszczęść i rozpaczy, oszczędzano luminarza Francji.
Nie był on z natury nieczułym na niedolę bliźnich, ani też okrutnym — nie pogardzał nieszczęśliwymi, może nawet miał zbyt miękkie serce, jak na ministra, na dygnitarza, jak na człowieka stojącego wysoko, na szczycie niemal najwidoczniejszym — lecz uważał za nieodpowiednie, za ubliżające dla męża stanu, zbytnie roztkliwianie się — trzeba było przedewszystkiem utrzymać powagę i nieokazać słabości.
Nikt przeto nie wiedział w pałacu, nawet księżna nie mogła się domyśleć, co znaczą te trzy figury wprowadzane ostrożnie i tajemniczo do apartamentów księcia.
Księżna pani, oddzielona zupełnie od męża, już to skutkiem naturalnej zapory, jaką stawia w małżeństwie publiczne życie męża, już skutkiem innych przyczyn nieodgadnionych dowiedziawszy się o chorobie męża, jak zwykle uważała ją za wybryk wielkiego pana, za przesadę zbyt rozbujanej wyobraźni i zgoła nie przypuszczała katastrofy, a nawet tak była spokojną, że kiedy trzej znakomici lekarze schodzili ze schodów jedną stroną, z drugiej wchodziły damy na tak zwany „wieczorek wełniany“, jaki wynalazła świeża moda w Paryżu.
Konsultacya miała charakter smutny, poważny, uroczysty.
Wprawdzie następcy Stafelanda nie mieli na głowach wielkich peruk, jak za czasów Moliera, ale zawsze zachowywali powagę prawdziwych kapłanów Izydy, astrologów najeżonych formułkami kabalistycznemi, kiwających głowami, brakło tylko jedynie z dzwoneczkami, dla dokończenia kostjumów przyjętych z owych czasów.
Tutaj jednak rzesza rozgrywająca się, miała istotnie charakter wielce majestatyczny.
W wielkiej sali, przekształconej na razie na salę prosektorjum, w około chorego pana zgromadziło się trzech sędziów, trzech władców jego życia. Książe w łożu zasłanem białą bielizną, miał postać widma otoczonego białym obłokiem, który przedstawiał się niby ściany świeżo murowanego grobu.
Mówiono bardzo cicho, spoglądając od chwili do chwili pobieżnie, przelotnie na czekającą na ich wyrok ofiarę, wyrazy były niezrozumiałe, w obcym, niesmacznym dla księcia języku — radzący zachowali powagę głęboką, żaden nawet nie zmarszczył czoła.
Ta jednak tak wymowna cisza, to milczenie doktorów i sędziów, ta uroczystość wiedzy posługująca się tajemniczą mową, dla ukrycia prawdopodobnie niewiadomości, a choćby tylko w najlepszym razie niepewność — przejmowała księcia ironją.
Usiadłszy na łóżku — rozmawiał najspokojniej w świecie z Montpavonem, w spojrzeniu tylko, ktoby obserwował uważnie, mógłby dostrzedz odcień trwogi. Montpavon odpowiadał powoli, ucząc się jakto, gdyby kiedy stanął na tak wysokiem stanowisku — zachować się trzeba, w podobnie niemiłych okolicznościach.
W głębi pokoju Ludwik oparty o drzwi prowadzące do apartamentów księżnej, zachowywał się jak przystało na kamerdynera wielkiego pana — przedstawiał uosobioną obojętność.
Jeden tylko Jenkins był na pozór gorączkowo czynnym.
Uniżony, gorliwy, krzątał się dokoła swoich znakomitych kolegów, chwytając chciwie każde wyrzeczone słowo — i pragnąc koniecznie wmięszać się do rozmowy, ale nie zwracano wcale na niego uwagi, przeciwnie trzymano go w pewnem dość obrażającem oddaleniu — zaledwie rzucono mu kiedy niekiedy odpowiedź, do tego z dumą owego Fagona z czasów Ludwika XIV, który w obec empiryków przywołanych do łoża króla, zachowywał się chłodno i obojętnie, traktując tychże jak to mówią z partesu!
Szczególniej stary Baucheron nie miał dla wynalazcy pereł dość uwidocznionej wzgardy, dając mu to uczuć odwracając się od niego i nie odpowiadając zupełnie na pytania zadawane przez Jenkinsa.
Nakoniec po dokładnem i gorliwem wyegzaminowaniu chorego, którego badali aż do przesady, lekarze cofnęli się do drugiego pokoju, aby po gruntownej rozwadze i umówieniu symptomów choroby, ostatecznie postanowić co czynić należy.
Chwila bardzo uroczysta i stanowcza; chory w pewnym stanie rozdrażnienia oczekiwał wyroku sędziów, wracającego mu życie, lub grożącego śmiercią.
Ręką białą Mora wciąż gładził wąsy i brodę, rozmawiał z Montpavonem o klubie, o Foyer w teatrze Rozmaitości, pytając się o nowiny z parlamentu, gdzie się toczyła elekcya Naboba, wszystko odbywało się tam nadzwyczaj chłodno, bez najmniejszej oznaki uniesienia.
Następnie strudzony książę, a może w obawie, aby jego wzrok utkwiony nieustannie w drzwi, nie zdradził wewnętrznego niepokoju, oparł głowę na ręku, zmrużył oczy, i otworzył je dopiero za przybyciem doktorów.
Ich obojętne chłodne oblicza, prawdziwe fizjognomie inkwizytorów, lub sędziów, ze słowem straszliwem niezbłaganem na ustach, czy ono głosić ma śmierć, czy wolność, potępienie, czy swobodę — winę, zbrodnię, czy uniewinnienie.
Również lodowatemi wyrazami orzeka trybunał swe wyroki.
— A zatem moi panowie, cóż zadecydował fakultet medyczny? zapytał Mora.
Odpowiedziano wymijająco — było w słowach trochę kłamstwa, cokolwiek pochlebstwa, a najwięcej niepewności, i wahania się — nakoniec mędrcy opuścili mieszkanie księcia, spiesząc się, by wyjść jak najprędzej — by uniknąć odpowiedzialności w razie katastrofy.
Monpayou wybiegł za nimi.
Pozostał tylko Jenkins przygnębiony tem co słyszał w ciągu konsultacyi. Położywszy rękę na sercu, czuł, że zasłużył na potępienie lekarzy. Boucheront nie oszczędzał go bynajmniej, bo już to nie pierwszy pacjent, którego Irlandczyk wyprawił na tamten świat. Uczony medyk miał obecnie niepłonną nadzieję, że śmierć księcia Mora, będzie dla ludzi z wyższej sfery skutecznem ostrzeżeniem, i że prefekt policyi po tym nowym przerażającym wypadku wyszle „fabrykanta perełek“ na drugą stronę cieśniny, znaną złoczyńcom.
Książe zrozumiał zaraz, że ni Jenkins, ni Ludwik, nie opowiedzą mu dokładnie o konkluzyi zapadłej na posiedzeniu lekarskiem. Nie pytał się ich nawet, ale czekał w przekonaniu, że przecież który z nich coś mu powie nareszcie.
Skoro powrócił Monpavon, przywołał go natychmiast do łoża, i ukrywając śmiertelną trwogę pod pozornym spokojem rzekł:
— Wiesz o wszystkiem — nie czyń żadnych wykrętów... Powiedz mi krótko, i bez ogródki, istotną prawdę... Co oni orzekli? co postanowili? Jestem skazany niezawodnie... wszak tak? Monpavon nie oszukuj mnie.
Monpavon wahał się z odpowiedzią, potem dość szorstko, niemal brutalnie, by nie zdradzić rozczulenia, rzekł:
— Skończyło się, mój biedny Auguście!
Książe wysłuchał słów tych bez drgnięcia.
— A!... rzekł obojętnie.
Pogładził wąsy, ruchem bezwiednym, ale rysy twarzy pozostały niewzruszone, i natychmiast zabrał się do ostatecznych rozporządzeń, ostatniej woli.
Że nędzarz w szpitalu, pozbawiony domowego ogniska — nieposiadający rodziny — żadnego schronienia, ni dachu nad głową, przyjmuje śmierć jako wyzwolenie z ciężaru życia, uwalniającą go od nędzy — że wieśniak zgnębiony pracą, uciśniony niedostatkiem — przygnieciony nieszczęściami różnorodnemi, uważa śmierć, jako jedyne dobro — i czuje z rozkoszą woń tej ziemi, którą uprawiał w pocie czoła — to bardzo łatwo to zrozumieć — lecz nawet i pomiędzy tymi biedakami, znajdują się tacy, którzy umierając, chwytają się sprzętów i łoża i krwawiąc sobie ręce próżną i daremną walką, krzyczą przeraźliwym głosem, „że nie chcą umierać” głos ich trwogą przejmuje otaczających, lecz pomocy nikt dać nie może, i szamocząc się wydają ostatnie tchnienie.
Lecz tu tego wszystkiego nie było.
Posiadać co tylko powabem życia się zwie, stanowisko świetne — tytuły — dostatki, a z tąd wynikające pochlebstwa i uniżoność — i uwielbienie tłumów — i tracić na raz to wszystko. To znowu kwestja odmiennej natury.
W pierwszych chwilach głębokiego na około milczenia — chory nie zdradził się żadnym ruchem — kiedy jednak usłyszał muzykę przygrywającą na górze — bal bowiem u księżny nie uległ najmniejszej przerwie — tę muzykę, która jedynie słodziła mu życie — która przypominała mu wszystkie przyjemności, wszystkie rozkosze — i błogie epoki hulaszczego życia — wtedy dopiero, człowiek ten odczuł świadomość tego, co traci na wieki. — Szarpało tem wątłem ciałem smutne przekonanie, że już wszystko dlań skończyło się bezpowrotnie. Spojrzał okropnym wzrokiem — we wzroku tym drżała gorycz, i zwątpienie. Lecz tego nie okazał — mógl był nakoniec chcąc uniknąć wzroku doktora, przyjaciela, starego sługi, odwrócić się twarzą do ściany, i zapłakać nad sobą, ale i tego nie uczynił. — Nie — ani sekundy słabości i niepotrzebnych demonstracyi. — Przybywała śmierć cicha — nie łamiąca gałązek w ogrodzie — nie niszcząca ani jednego kwiatka w swym pochodzie — postępowała zwolna po puszystym dywanie, i z ręką wyciągniętą wołała na swą zdobycz „Pójdź“, a Mora odpowiadał jej „Jestem gotów —. — Człowiek światowy niemógł inaczej opuszczać tej ziemi.
Człowiek światowy! — książę niczem innym nie był w ciągu całego swego życia. Z pod nigdy nie odsłoniętej maski, nigdy nie okazywał się, takim ja kim był w rzeczywistości — poświęcał wszystko dla pozoru i ten mu wystarczał — pomyłki nie były jego udziałem. — Stworzył się sam tym „Mężem stanu“ pozując tymczasowo w salonie — by następnie na widowni świata odegrać swą rolę.
Umiał słuchać, uśmiechać się na zawołanie — był mistrzem w udawaniu — i wyćwiczył się tak w zachowaniu zimnej krwi, że takowa nie odstąpiła go aż do ostatniej chwili życia Oczy upatrzone w jeden punkt, namyślał się co mu pozostaje do załatwienia — nie miał wiele czasu do stracenia — bo czarna postać spieszyła się — nie chciała czekać, czuł on niemal na swej twarzy jej oddech zabijający — chciał wszakże zadość uczynić swym zobowiązaniom, w stosunku do ludzi mu oddanych — do przyjaciół. Wskazał kilka osób, które mu natychmiast przywołano — między innymi szef biura był wezwanym.
Jenkins sprzeciwiał się temu, przewidując złe skutki zmęczenia.
— A czy mi zapewniasz — rzekł mu książę — że doczekam jutra — czuję w sobie chwilowo pewien zapas siły — pozwól mi z niej skorzystać.
Ludwik zapytał, czyby nie trzeba było uprzedzić księżnę. Książe wsłuchał się w te dźwięki balowe dolatujące go przez otwarte okna — i rzekł:
— Czekajmy jeszcze — mam kilka rzeczy do załatwienia pierwej.
Kazał sobie przysunąć do łóżka mały stoliczek, i chciał otworzywszy szufladkę wyjąć z niej pewne listy, które miał zamiar sam zniszczyć — lecz nie mając ku temu sił zawołał głosem nadzwyczaj słabym:
— Montpayon spal to wszystko.
Lecz widząc go przysuwającego się do komina, gdzie płonął ogień mimo ciepłej pory dodał:
— Nie... nie tu... mógłby kto nadejść.
I gdy Montpayon stosując się do woli — chciał skinąć na kamerdynera, by mu pomógł przenieść szufładę z listami do innego pokoju — Jenkens spiesznie przeszkodził temu mówiąc:
— Nie oddalaj się ani na sekundę Ludwiku — możesz być potrzebnym swemu panu, i poszedł sam zastąpić starego sługę.
Wziął lampę i poprzedzał Montpavona. — Szli długim korytarzem, przechodząc przez sale recepcyjne — i przez mniejsze gabinety lecz wszędzie kominki otoczone kwiatami sztucznemi, zaledwie trochę popiołu miały wewnątrz. Błąkali się, jakby duchy jakie w ciszy nocnej, w tem olbrzymiem mieszkaniu — nieznajdując nigdzie czego szukali.
— Nie ma nigdzie ognia... Co tu z tem wszystkiem zrobić? mówili do siebie, zakłopotani.
Wyglądali na dwóch złodziei, wlokących kufer, do którego nie mogą się dostać nawet za pomocą witrycha. Nareszcie Montpaven zniecierpliwiony, zmierzał wprost ku drzwiom na prawo — i otworzył je.
— No słowo daję — rzekł — jeśli listów nie możemy spalić, to trzeba je chyba zatopić! Poświeć mi panie Jerkins.
I wyszli.
Ale gdzie? trudna odpowiedź — dość że w miejscu tym znajdowała się pompa — Margrabia de Montpavon swemi białem i wypielęgnowanemi rękami zaczął silnie pompować wodę — tamten mu podawał po kilka listów, pachnących atłasowych, zdobnych w cyfry, w herby, w znaczące dewizy — pismo tych listów kreślone prawdopodobnie delikatną rączką — podłużnie — spiesznie rzucane na papier, wyrażało myśli eteryczne bezwątpienia — lecz dziwnym zbiegiem okoliczności przeznaczeniem ostatecznem ich, było, być pochłoniętemi tak prozaicznie przez pęd wody w kałużę... listy za listami za pomocą pompy kłębowały w wodzie i znikały szybko.
Montpavon po piśmie odgadywał niektóre — patrząc pobieżnie na adresa:
— Ten oto, od pani Moor — a ten od pani d’Athis mówił — uśmiechając się.
Nagle Jenkins, zatrzymał się w swej czynności, dwa listy jakby atłasowe popielate drżały mu w palcach.
— Od kogo? zapytał Montpavon — ależ doktorze, jeśli zechcesz wszystko czytać, to nieskończymy nigdy.
— Jenkins z wypieczonemi policzkami patrzył w te listy — pożerała go ciekawość, i chęć porwania listów — i odczytania ich, z dziką lubością zadając sobie tortury — również nęciła go myśl — że listy owe były by bronią w jego ręku przeciwko osobie mającej tyle nieprzezorności żeby je aż podpisać swem imieniem. Ale surowość w twarzy margrabiego odbierała mu odwagę. Jakby go tu czem zająć? przemyśliwał. Sposobność nastręczyła się sama. Pomiędzy temi kobiecemi bilecikami, przewinęła się kartka męzkiem pismem drżącem pisana, szarlatan rzekł dobrodusznie.
— O co to, to już nie pachnie miłosnym bilecikiem i począł czytać: „Książe! książę, ratunku! ginę! Izba obrachunkowa znowu wściubia nos, w moje interesa ect.
— Cóż tam pan znowu sylabizujesz? odezwał się szorstko Montpavon — wydzierając mu formalnie list z ręki.
Równocześnie kilka listów wypadło na ziemię z paczki — i doktor zaczął je zbierać powoli.
Margrabiemu stanęły niebawem jak widmo przed oczami skutki nieostrożności księcia niedodarowania,
że listy podobnej treści, tak zaufane, tak tajemnicze, włóczyły się pomiędzy innemi papierami. Również zobaczył całą grozę swego położenia, w obec śmierci swego wszechpotężnego protektora.
W pierwszych chwilach ciężkiego swego strapienia nie pomyślał o tem, że książę w ostatniej swej godzinie gotów zapomnieć o nim — nie miał chwili do stracenia musiał powracać spiesznie do łoża umierającego, zostawiając dalsze topienie listów don Juanowskich, doktorowi.
Nim otworzył drzwi od pokoju księcia usłyszał jakiś dziwny hałas, którego nie mógł na razie zrozumieć — wszedłszy, zatrzymał się za portjerą, nadsłuchując. Był to głos płaczliwy Ludwika, chcący rozczulić swego pana nad nieszczęsną dolą w jakiej pozostaje i prosząc o pozwolenie wzięcia kilka rulonów złota, poniewierających się w szufladzie.
Cóż za straszna — chrapliwa odpowiedź — o Boże wielki! urywcze słowa, zaledwie zrozumiałe — chory usiłował się obrócić na łóżku, lecz to mu było niemożliwem już.
— No bierz... bierz... ale na miłość Boską dajcież mi spać spokojnie... pozwólcie mi zasnąć...
Otworzone biurka — niedomknięte szuflady — oddech coraz trudniejszy i krótszy umierającego — łapczywość dzika tego lokaja — wszystko to tak rozdrażniało Montpavona, że cofnął się na palcach, i wyszedł. — Nie... wszystko prędzej jak do tego stopnia się spodlić.
Ten sen, o który tak się dopominał błagająco Mora, a raczej letarg ten, trwał jeszcze przez noc całą — i przez następne rano — nie leczono go już, starano się tylko uśmierzyć cierpienia — przeprowadzić go przez ten próg do wieczności, przynajmniej nie wśród strasznych mąk.
Otwierał od czasu do czasu oczy nic nie widząc lub wpatrując się w jeden punkt.
Nareszcie popołudniu we czwartek obudził się zupełnie — usiadł całkiem przytomny na łóżku, poznał Montpavona i Cardeilhaca, i kilku innych mu bliskich, uśmiechnął się do nich i zapytał:
— A co tam o tem wszystkiem mówią w Paryżu.
Mówiono o tem niezaprzeczenie bardzo wiele, i to w najróżnorodniejszy sposób — nie to pewne, że mówiono najwięcej o nim — i wieść o śmiertelnej chorobie księcia przebiegała salony, ulice, kawiarnie, biura warsztaty — wszystkie pisma, dzienniki, przepełnione były szczegółami tej katastrofy czytano je wszędzie; w lożach portjerzy na omnibusach i fiakrach woźnice.
Mora był wcieleniem, raczej uosobieniem świetności cesarstwa.
Co się widzi w pięknym wspaniałym budynku, gdy się nań rzuci okiem? nie fundamentów trwałość nie architektury trudne i żmudne wykonanie — lecz gustowne nęcące wzrok ozdoby.
Co zwracało uwagę na cesarstwo tak Francyi jak Europy całej — nikt tylko Mora.
Mora obalony, a budowa cała traciła na wspaniałości i na wartości. A co upadek ten pociągał za sobą ruin — to obliczyć nie podobna.
Śmierć ta, była również śmiercią dla Naboba, ostatecznem zniszczeniem. Wszedłszy do hotelu w dniu tym pamiętnym, doznał przedewszystkiem uczucia egoistycznego — jakby mu coś szepnęło do ucha „jesteś zgubiony“ — słowa te ciągle mu się przypominały.
Kataklizmem wielkim towarzyszy jasnowidzenie, które ogarnia i przejmuje ludzi stojących na szczycie władzy — lub goniących za mamoną. Montpayon objął odrazu całą doniosłość sytuacji.
Mora nieżyjący — nie działający dla niego — nie protegujący go — to cóż to za przyszłość — bankructwo — i nędzę — i jeszcze coś gorszego nad to — bo bogactwa utracone, zostawiają w danym razie człowiekowi honoru szczątki, i budzą współczucie niekiedy — ale najboleśniejsze to są te szpilki — te ciernie — te rany będące udziałem nieuniknionym w podobnych okolicznościach. W przeciągu ośmin dni wszystko się rozegra — i nie pozostanie nic zgoła z dawnej świetności. Jedna tylko pozostała nadzieja w usiłowaniach Pawła de Géry u Beja — lecz wątła to oddalona pociecha, nie mająca siły całkowitego zaspokojenia.
— Ah! Jestem zgubiony... zgubiony... jęczał biedny Nabob.
W obszernej hali na dole, nikt nie zważał na jego pomięszanie. Tłum senatorów, deputowanych, radców Stanu — cała wysoka administracja — wszystko to tłoczyło się w nieładzie. Tyle ambicji zawiedzionych — oszukanych, strąconych z wysokości swych marzeń — czuli oni się zobowiązani do tej wizyty „in extremis“ ich niepokój o siebie, przewyższał o wiele ubolewanie nad niespodzianym wypadkiem.
Trudno było na tych twarzach dopatrzyć wyrazu litości, lub smutku — prędzej gniew malował się na nich. Mieli jakby urazę do księcia że śmiał umierać, oddając ich na los szczęścia.
Wyrazili to mniej więcej w podobnych wyrazach:
— No i cóż to dziwnego — jak kto takie rozwiązłe życie prowadził.
I przez olbrzymie, roztworzone okno panowie ci wyglądali, i śledzili ekwipaże zajeżdżające nieustannie w dziedziniec — odsuwały się szyby w karetach, i ukazywały się małe rączki okolone koronkami, i kartę z rogiem zagiętym oddając lokajowi posełały po wiadomości.
Od czasu do czasu zjawiał się jeden z tych, których książę kazał zawezwać do siebie — wydał jakiś rozkaz — i powracał — lecz pomieszanie jego twarzy odźwierciedlało się w innych patrzących na niego uważnie, Również ukazywał się niekiedy Jenkins, z krawatką rozwiązaną — nieładem w ubiorze, znać było po nim tę straszną i męczącą walkę jaką tam na górze staczał — z nieubłaganą nieprzyjaciółką — śmiercią.
Ktoby chciał robić studja psychologiczne miałby przepyszny typ w osobie doktora. Boleść jego przedstawiała się poważnie — piękna męzka boleść, która zamykała mu usta, nie był wstanie mówić — odpowiadać na tysiączne pytania.
Ostatni raz tylko, gdy zeszedł — ogłosił.
— Agonia się zaczęła — chwile życia policzone.
A ponieważ Jansoulet się podsunął blizko niego, rzekł z uniesieniem.
— Ah! mój przyjacielu cóż to za człowiek! Co za przytomność... co za męztwo!... niezapomniał o nikim. Niedawno jeszcze, mówił mi o panu.
— Doprawdy?
— Ten biedaczysko Nabob, co to będzie teraz z jego elekcją, gdy mnie nie stanie.
Książe więcej nic niemówił, o nikim.
Jansoulet opuścił głowę — czegóż on się spodziewał jeszcze — czyż mu nie było dostatecznem, że człowiek taki jak Mora, w ostatniej godzinie myślał o nim?... Powrócił na swoją ławeczkę, usiadł i pogrążył się w zadumę, i to tak głęboko iż nie spostrzegł, gdy sala coraz stawała się puściejszą, a nareszcie że całkiem opuszczoną była przez odwiedzających — że on tylko sam jeden w niej pozostał — dopiero głosy służby rozmawiającej ocuciły go jakby ze snu.
— Ja mam już dosyć tego wszystkiego mówił jeden — nie chcę dalej służyć.
— Ja zostaję u księżny — prawił inny.
A te projekta, i zamiary układane przedwcześnie, bo jeszcze przed śmiercią — skazywały jeszcze w sposób okrutniejszy szlachetnego księcia, niż fakultet medyczny.
Nabob zrozumiał nareszcie że mu nic nie pozostaje do zrobienia — jak tylko odejść — ale pierwej postanowił zapisać się w księdze u szwajcara. Przysunął się więc do stołu — pochylił się mocno nad książką by lepiej widzieć. Kartka była całkiem zapisana — wskazano mu jeszcze trochę białego papieru pod pewnem pismem pochyłem i zabazgranem — wpisał swoje nazwisko, i spostrzegł że imię Hemerlinga nad nim się panoszyło, i zdawało się go przygniatać. Z natury zabobonny, zrobiło to na nim przykre wrażenie — poczem wyniósł się wraz ze swą paniką.
Gdzież będzie jadł objad? W kole... na placu Vendôme?... O za nic w świecie... jeszcze słyszeć o tej śmierci, przygniatającej — wolał iść na chybił, trafił.
Wieczór był cichy, wonny. Szedł ulicami, coraz dalej i dalej — aż napotkał drzewa w Cours-la-Reine — zieloność go wabiła, z pomiędzy gałęzi światło gazowe ukazywało się — cisza tu panowała o tej późnej godzinie — to mu dogadzało — w restauracji służba brząkała szklankami, postanowił wejść, by się czem pożywić.
Bądź co bądź głodny był ten olbrzym. Nakryto mu pod werandą oszkloną, osłoniętą pnącemi plantami — usiadł, a na wprost niego rysował się gmach pałacu przemysłowego w którym to ongi — przed tysiącem zebranych ludzi, książę witał go jako deputowanego.
Stanęła mu w tej chwili przed oczyma ta twarz szlachetna, arystokratyczna — pełna życia — i porównał ją w myśli, do tej leżącej obecnie na śmiertelnej pościeli. Garson podał mu rachunek — machinalnie spojrzał na datę — dwudziesty maja... A więc to nie ma nawet miesiąca od otwarcia wystawy! a jemu się zdawało jakby najmniej lat dziesięć upłynęło od owej uroczystości.
Powoli zaczął przychodzić do normalnego stanu, pożywienie dodało mu sił — słuchał rozmowy kelnerów mimowolnie.
— A co? czy są jakie nowe wiadomości o księciu? powiadają że bardzo chory.
— E dajże pokój — tacy jak Mora nie umierają tak łatwo — jeszcze on się wyliże.
Nadzieja tak się mocno trzyma wnętrzności ludzkich — że Jansoulet mimo tego co widział na własne oczy — i słyszał swemi uszami — uwierzył po części słowom wyrzeczonym przez służbę — do tego dopomogła co prawda buteleczka burgundzkiego wina, i kilka innych jeszcze kieliszków, które wychylił dla dodania sobie odwagi. Od siebie dołożył jeszcze następujące refleksje, że doktorzy częstokroć przesadzają niebezpieczeństwo choroby — by następnie dodać sobie więcej zasługi w wyleczeniu — znane to są sztuczki.
— A gdybym też poszedł sprawdzić tę rzecz, mówił do siebie.
I powrócił do pałacu księcia pełen otuchy — wierząc w swoją dobrą gwiazdę — która go jak dotąd nie zawodziła.
Istotnie że pozór książęcej siedziby przedstawiał się obiecująco. Wyglądała ona jak zwykle w dniach recepcji — w oknach migotały światła — przed podjazdem stała okazała staroświecka kareta.
W przedpokoju spokój zupełny — dwie lampy jak zwykle oświecały go, lokaj w liberji drzemał w kącie szwajcar czytał siedząc przed kominem, spoglądnął na przybyłego z po za okularów — nic nie mówiąc. Jansoluet nie śmiał się odezwać.
Stosy dzienników leżały nie czytane widocznie — jak przedmioty nieużyteczne. Nabob wziął pewną gazetę do ręki — przebiegał ją bezmyślnie oczami — gdy posłyszał czyjeś posuwiste kroki i szeptane wyrazy podniósł głowę i zobaczył starca siwego jak gołąbek całego owieszonego koronkami i ozdobami jak ołtarz szedł zgarbiony szepcząc pacierze, długa sutanna czerwona wlokła się za nim po dywanie. Był to arcybiskup paryzki w swej własnej osobie — za nim szło dwóch asystentów.
Widmo z swą lodowatą powłoką szybko się przesunęło koło Jansoulet’a, i wpadło jak w przepaść w karetę — znikając i unosząc ze sobą ostatnią nadzieję biednego Naboba.
To tylko kwestja czasu mój kochany — rzekł Montpavon ukazując się w progu — Mora jest epikuryjczyk — wychowany w Bóg wie jakich zasadach. Wiek ośmnasty, cóż chcesz — wiek ośmnasty — niepomyślny dla nas... człowiek na takim stanowisku... wszyscy na niego patrzą... jest on bez zarzutu do ostatniej chwili życia.
— A więc koniec wszystkiemu? rzekł Jansoulet — do najwyższego stopnia pognębiony. Już nie ma nadziei?
Montpavon dał mu znak by milczał — zwrócił jego uwagę na turkot powozu który coraz się zbliżał, nareszcie wjechał w dziedziniec. Dzwonek oznaczający przybyszów uderzał raz, dwa, trzy, cztery — Montpavon rachował każde uderzenie, przy piątem zerwał się pospiesznie.
— Teraz to już przepadło — przybywa już i ten drugi. Mówił te słowa z rodzajem wstrętu — był bowiem przesąd rozpowszechniony w Paryżu, że gdy panujący odwiedzał konającego, to już dla niego nie było nadziei.
Zewsząd ukazywała się służba — lokaje otwierali podwoje, stawali w szeregu, podczas gdy szwajcar w kapeluszu od parady uderzając swą halabardą po kamiennej posadzce zapowiadał przybycie dostojnej pary. Jansoulet stojąc na uboczu zaledwie dojrzał te postacie otoczone urzędującą służbą — widział tylko dokładnie z kandelabrem w ręku człowieka oświecającego schody — i poprzedzającego idące za nim dwie postacie. Kobieta spowita w swe hiszpańskie koronki szła śmiało trzymając się prosto, i poważnie. Mężczyzna szedł powoli trzymając się poręczy, płaszcz okrywał nieco pochylone i przygarbione plecy — a z piersi wydobywały się jakby przygłuszone jęki.
— Chodźmy z tąd Nabobie — tu nie ma już co robić, rzekł stary światowiec, ciągnąc za rękaw towarzysza niedoli. Stanął jeszcze na progu — i zwracając się do apartamentów gdzie umierał znakomity człowiek — kiwał ręką na znak pożegnania. No żegnam Cię, dodał obojętnie niby — ale głos mimo to drżał cokolwiek.
Tej samej pamiętnej nocy, w klubie przy ulicy królewskiej, rozgrywały się ogromne sumy — grano od jedynastej w nocy do piątej rano. Stosy złota leżały na zielonych stołach, które przechodziły z rąk do rąk — mienie nie jednego przechodziło do kieszeni wygrywającego — jednym z najzaciętszych szermierzy okazał się tej nocy Nabob, ryzykując wszystko, by choć trochę się odbić, jeśliby mu fortuna sprzyjać zechciała — odszedł nareszcie unosząc pięćkroć sto tysięcy.
Nazajutrz mówiono na bulwarach o pięciu milionach. Artykuł w „Posłańcu“ krzyczał — nazywając to skandalem — rzeczą niesłychaną, niedozwoloną, by awanturników tego kraju przyjmowano do Koła, którzy przyprowadzają do ruiny najszanowniejsze rodziny.
Lecz niestety opinia była niesprawiedliwą, wy grana Naboba niepokrywała ani setnej części jego deficytów.
W czasie tak krytycznym, nazwisko księcia nie było ni razu jednakże wymówionem — choć on był bezwiedną przyczyną tych wypadków, ani Cardailhac, ni Jenkins nie pokazali się nawet. Montpavon zwalony z nóg, położył się do łóżka. Chwilowo zabrakło świeżych wiadomości.
— Czy on też umarł? zapytywał sam siebie Jansoulet wychodząc z Koła — i raz jeszcze chętka go zebrała przejść tam tędy i dowiedzieć się. Teraz to już nie nadzieja nim powodowała — ale ciekawość, nerwowa, chorobliwa, jakby pogorzelca, który wie że wszystko utracił, że całe mienie jego ogień pochłonął — a przecież idzie patrzyć na zgliszcza rozdzierające mu serce.
Chociaż była to jeszcze bardzo ranna godzina, i różowa zorza malowała przestworze swym delikatnym tonem — a jednak bramy hotelu były na oścież rozwarte, jakby przygotowane do uroczystego wyjazdu. Lampy dymiły się w przedpokoju, stojące jak zwykle na kominkach marmurowych. Nabob postępował wśród zupełnego nieładu, i opuszczenia aż na pierwsze piętro, gdzie wreszcie głos znajomy Cardailhaca doleciał jego ucha — coś dyktował — a pióra skrzypiały po papierze.
Umiejętna ręka zarządzała okazałością pompatyczną mającego się odbyć pogrzebu.
Ekscellencja umarł z wieczora — a rano już, dziesięć tysięcy listów napisano — i takowe drukowały się. Co to za pilność! co za sprężystość. Wszyscy co tylko pisać umieli w domu zajęci byli adresowaniem.
Nie przechodząc przez te improwizowane biura, Jansoulet zdążał do salonu, gdzie zwykle Mora przyjmował interesantów — zwykle salon ten był przepełniony — dziś pusty — fotele opróżnione. Na środku stołu leżał kapelusz, rękawiczki, i laska książęca. Przedmioty które nosimy co dzień, mają coś z nas samych — kapelusz szczególnie przypomina formę głowy właściciela — rękawiczki niedawno zdjęte — zamięte na dłoni, trzymającej gałkę laski — wszystko to żyło jeszcze dotknięciem księcia, i zdawały się oczekiwać że Mora lada chwila ukaże się — i rozmawiając, te rzeczy mu niezbędne zabierze i wyjdzie.
Lecz nie! Książe więcej już nigdy nie wyjdzie — i niczego potrzebować nie będzie.
Jansoulet przysunął się do uchylonych cokolwiek drzwi, i widział na podniesionym na kilku stopniach posłaniu owo tak znane po śmierci podwyższenie — martwą ostrą postać — zwłoki jakby starca z pobielałą brodą w ciągu jednej nocy posiwiałą, profil rysował się sztywnie, surowo; u stopni klęczała kobieta w bieli, włosy jej jasne, złote, spływały w nieładzie — jakby gotowe do obcięcia na dowód, że wiecznem wdowieństwem zaznaczy się tylko życie jej w przyszłości — obok niej stała zakonnica i ksiądz, oboje znużeni czuwaniem całonocnem, szeptali pacierze.
Komnata ta tak niedawno przepełniona życiem i wszelkiemi ambicjami doczesnemi, obecnie przedstawiała znikomość rzeczy ludzkich, i światowych mamideł.
Ni hałasu najlżejszego w około, ni ruchu, ni śladu tego co tu wrzało przed niedawnym czasem — życie tylko dolatywało z zewnątrz — ale to już było bez interesu, dla tego co tu leżał martwy — przypominał on Nabobowi przerażonemu jego koniec własny — i to co jest dla każdego nieuniknionem — śmierć, i szczątki człowiecze przygotowane dla grobu.
Inni jeszcze w nędzniejszym stanie oglądali te szczątki.
Otworzono wszystkie okna — przygotowania poczyniono do balsamowania.
Wiatr z ogrodu wpływał prądem do żałobnej sali — ciało leżało na wielkim stole — głowa otworzona napełniona była gąbką nasiąkniętą pachnidłami — mózg wyjęto, ważono, komertowano niezwykłość takowego — ależ bo ważył, ważył ów mózg — następnego dnia drukowano w dziennikach jaka była jego rzeczywista waga. Lecz dziś już, nikt się tym nie zajmuje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.