Nabob/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX
Pogrzeb.

— Nie płacz! nie płacz nadobna bogini — odbierasz mi całą odwagę. Uspokój się — ty będziesz obecnie o wiele szczęśliwszą, swobodniejszą, skoro się pozbyłaś twego straszliwego szatana... Powrócisz do Fontainebleau, i będziesz pielęgnować kurki, i gołąbki. Dziesięcioma tysiącami franków od Brahima urządzisz się jako tako — a wreszcie czego się obawiasz raz już gdy będę na miejscu, nie omieszkam odesłać ci pieniędzy. Kiedy ten poczciwy Bey żąda mojej rzeźby — to mu się za to każe zapłacić złotem — rozumiesz złotem. Czy ty pojmujesz dobrze rozkosz bogactwa... bogactwa... bogactwa!...
— Tak pojmuję... ale cóż mnie z tego? i ja umrę, i więcej widzieć cię nie będę.
I biedna Cremnitz zrozpaczona, wcisnęła się w kąt powozu, żeby ją nie widziano płaczącą.
Felicja wyjechała z Paryża — uciekała przed pożerającem ją smutkiem — przed tą próżnią w koło niej, spowodowaną śmiercią niespodziewaną księcia. Cóż to za cios, dla tej pysznej dziewczyny! Nuda, zawód, rozczarowanie szarpały nią na przemiany. Próżniactwo, i próżność oddały ją w ręce tego człowieka, który ją zgubił na zawsze. Cóż jej pozostało — wstyd i hańba — łzy, bez współczucia — wdowieństwo bez powagi, bez godności.
Myślała chwilowo o odebraniu sobie życia, ale wstrzymywała się przez wzgląd, że inne kobiety będą tryumfować, i litować się nad nią każda na swój sposób. Pozostawała jej przeto jedna rzecz — opuścić Paryż i daleką i długą podróżą zmazać wspomnienia. Ale niestety brakło ku temu zamiarowi rzeczy głównej, niezbędnej — pieniędzy. Przypomniała sobie teraz, że na drugi dzień po otwarciu wystawy — odwiedził ją stary Brahim-Bey, i ofiarował jej korzystne zamówienia od swojego pana — prace te trzeba było rozpocząć na miejscu w Tunis. Obecnie wszystko to jej dogadzało — zależało tylko od niej by przyjąć uczynioną jej propozycję — nie namyślała się ani chwili — sama zadziwiona swą stanowczością — co postanowiła, wykonała, i już w przeciągu dni kilka była w podróży, upojona nowością sytuacji, życiem nowem pod warunkami niezwykłemi, i klimatem dotąd nieznanym.
Własny Yacht-Beya miał czekać na nią w Genui, i naprzód już, zamknąwszy oczy widziała białe kamienie włoskiego portu który jakby ramieniem okalał sine wody morza — i widziała już to południowe słońce, i wpływy takowego na roślinność, słyszała śpiew ptasząt dla niej nowy, i cała ta wspaniała natura, przedstawiała się jej jak w weselnej szacie.
Gdy oddawała się tym marzeniom, właśnie równocześnie Paryż tego dnia był brudny z powodu nieustannego, i długotrwałego deszczu — wyglądał szaro — z wszystkich rynien spływała woda mętna, kałuże, rynsztoki przepełnione były cuchnącym błotem. Pogardliwie spoglądała na to wszystko Felicja — chciałaby była lotem ptaka odlecieć w inne strony — i nie patrzyć więcej na ten wstrętny i smutny obecnie dla niej Paryż.
Wsiadłszy do fiakra, gderała na woźnicę że nie dość prędko jedzie — jej gorączkowy niepokój czepiał się starych szkap które ją wlokły po bruku — nie mogąc pospieszyć, nie tylko z przyczyny podeszłego swego wieku, lecz z powodu masy zbitej powozów, omnibusów, i najrozmaitszych ekwipaży zastępujących drogę długim szeregiem.
— Aleź jedźcież prędzej — wołała niecierpliwie na furmana.
— To jest niemożliwem — odburknął woźnica — czyż pani nie uważa że idzie pogrzeb.
Przysunęła się do okna — lecz niebawem odwróciła głowę przerażona.
Wojsko w dwie wyciągnięte linje postępowało zwolna — kaski i karabiny migotały błyskotliwie — środkiem posuwał się orszak cały, bez końca długi.
Był to pogrzeb księcia Mory!
— Nawracaj! krzyczała z powozu Felicja.
Fiaker nawrócił niechętnie — chciwy tego wspaniałego widoku, na który od dni czterech oczekiwał cały Paryż. Skręcił na miejscu, wjechał w przeciwległą ulicę i bulwarem Malerbers zdążał ku swemu celowi — lecz i tu, jak się okazało, nie był mniejszy ścisk — też same zbite masy. Widok też przedstawiał się również posępny — przez zapocone od mgły, okna kościoła, widzieć było można płonące światło, i ponury śpiew pogrzebowy rozlegał się na około — przez otwarte drzwi rysowało się wnętrze kościoła, zasłane całe oponami czarnemi, że pod niemi nie można się było dopatrzyć nawet, wspaniałej greckiej architektury, świątyni — która zaledwie mogła pomieścić tłocząca się publiczność, podczas gdy większa część konduktu pogrzebowego przepychała się zaledwie przez ulicę Królewską, zdążając ku gmachowi Ciała Prawodawczego gdzie nieboszczyk tak często przebywał.
Żołnierze usiłowali rozszerzyć przejście, stali nie poruszeni trzymając u nogi broń. Magazyny wszystkie mimo dnia powszedniego pozamykane — balkony mimo ulewnego deszczu przepełnione były ciekawymi, jak to bywa czasem w dniach tryumfu gdy ludność wita zwycięską armiją.
Paryż chciwy widowiska jest obojętny na to, czy mu daje przedstawienie wojna, czy nieboszczyk...
Lecz co się stało z fiakrem i jego szkapami? musieli znów nawracać w największej furji, bo wszystko troje jako prawowici Paryżanie lubili nade wszystko widowiska, i to tak wspaniałe. Ciągnęli więc jak mogli najspokojniej przez przedmieście Saint-Martin, następnie przez plac Saint-Denis — i tak kręcąc się, napotykali wciąż na przeszkody.
Cóż za męczarnia dla biednej Felicji! była to jej zgryzota, jej potępienie którą tak święcili w tej przesadnej pompie — ten orszak pogrzebowy, ta żałoba ogólna wzbijała się w niebiosy — dla grzesznej pysznej dziewczyny był to jakby afront, w suwała się coraz głębiej w kąt powozu, zamykała oczy, by nic niewidzieć — i tak siedziała na wpół przytomna.
Stara jej matka, usiłowała ją uspokoić — pocieszyć, jeśliby to było możliwe — sama płakała nad rozstaniem z córką.
Nakoniec po tysiącznych zwrotach, i szamotaniach, fiaker stanął nagle, cały powóz zatrząsł się gwałtownie i jakby na kotwicy utkwił na miejscu — przechodzący przeklinali obelżywie tę zaporę, przeszkadzającą im do wolnego przejścia.
— Ach cóż to ścisk! wykrzyknęła stara Cremnitz.
Felicję te słowa zbudziły z otrętwienia. — Gdzie jestesmy? zapytała?
Spojrzała na pochód mimowolnie — pod szarem sklepieniem zachmurzonego nieba toczył się rój ludzi zbity w jedną masę po nad głowami tego tłumu wznosił się jakby brązowy baldachim, jakby maszt olbrzymiego okrętu — w około zbrojni rycerze z szablami w górę otaczali tego który spoczywał pod baldachimem. Wyglądali oni jakby wydrzeć chcieli z objęć śmierci znakomitego człowieka. Niestety! całe pułki kawaleryi — nie zdolne tego uczynić. Więzień w potrójnej trumnie, był mocno spowity, przez władze innego świata strzeżony — przeciw którem ziemska potęga nic nie może.
— Jedź... jedź... krzyczała Felicja zmienionym głosem — ja tu nie mogę stać dłużej.
Lecz za pierwszem poruszeniem powozu przekleństw a posypały się na nowo.
Felicja z matką wysiadły, myśląc że się zdołają przecisnąć jakkolwiek — i oddalić choć trochę — lecz próżne, i nadaremne usiłowania — ani kroku nie mogły się posunąć — musiały nadto znosić niemiły oddech prostaków, ziejący alkoholem, i cierpieć szturkańce których im nie szczędzono. Stara Cremnitz drżała ze strachu — Felicja zaś o niczem innem nie myślała, tylko o tem, że będą go za chwilę przeprowadzać koło niej — i że ona jako w pierwszym rzędzie stojąca będzie go musiała widzieć.
Nagle wielki okrzyk dał się słyszeć.
— Otóż to on!
Felicja zasłoniła ręką oczy w pierwszej ch wili; ale warczenie bębnów tóż koło jej uszu wstrząsnęło jej nerwami — ciekawość jakby chorobliwa ogarnęła ją — odsłoniła oczy — i wysuwając swą ładną główkę naprzód rzekła:
— No masz, mnie masz, jestem tu i widzę cię.
Zobaczyła coś niezwykłego — pogrzeb, jaki się widzi czasami, raz tylko w życiu. Oddawano honory temu zmarłemu w sposób przechodzący wszystko co w takiej okoliczności, próżność ludzka wymyślić może.
Pięć powozów żałobnych, zajętych przez księży poprzedzało pochód — następnie sześć koni czarnych, prawdziwe konie Erebu — ciągnęły karawan, cały przystrojony w frendzle srebrne, taśmy, kutasy — wieńce z dębowych liści otaczały literę M nad którą unosiły się korony — jakby koronowana śmierć, książęcą mitrą.
Na trumnie leżał pałasz, kapelusz haftowany złotem i insygnia godności zmarłego. Dziesięć kroków po za trumną postępowała służba księcia — nareszcie w pewnem oddaleniu oficer w paradzie niósł jakby wystawę orderów całego świata — krzyże, wstęgi aż kipiały przepełniając poduszkę czarną aksamitną, oszytą krepiną srebrną.
Mistrz ceremonii szedł na czele Ciała prawodawczego. Dwunastu deputowanych, a pomiędzy nimi wyniosła postać Naboba, przedstawiali protegowanych księcia, a obecnie ludzi bez przyszłości.
Nakoniec przyjaciele wybrani, w ścieśnionem kółku się prezentowali.
Wszyscy do tej chwili szli z odkrytemi głowami i pieszo, a cały szereg niezliczony powozów i karet, ciągnął się nieskończoną linią.
Gdy umiera rycerz wielki — jest obyczaj, że za konduktem idzie koń jego, wojenny towarzysz — ulubieniec bohatera — idzie on powoli, parska, bo ten przymus powolnego marsza niecierpliwi. Tu tego nie było — natomiast — szła olbrzymia kareta księcia, spoczywająca na ośmiu resorach, którą jeździł co dzień, to na światowe zgromadzenia, to na polityczne zebrania — kareta była mu tym towarzyszem wojennym, jak ów koń bohaterowi — choć bój toczył się na wcale odmiennem polu. Przedstawiała się i ona dziś w żałobnej szacie — pokryta suknem czarnem — latarnie owinięte krepą, spadającą w długie welony aż do ziemi.
Tak było teraz w modzie — nowy całkiem szyk pogrzebowy. Przypadał on w udziale temu dandysowi paryskiemu; jak za życia tworzył on modę, którą wszyscy naśladowali, tak i po śmierci nie wychodził z swej roli.
Jeszcze trzech mistrzów ceremonii... a za nimi pompa oficyalna — zawsze ta sama, czy towarzyszy weselom, chrzcinom, czy pogrzebom — otwarciu Parlamentów — lub zjazdowi panujących — zawsze równie błyszcząca, olśniewająca tłumy — wzbudzająca okrzyki podziwu.
Reprezentanci cesarza, cesarzowej i całej rodziny cesarskiej — przedstawiciele Rady Stanu — członkowie parlamentu, marszałkowie, admirałowie, wielki kanclerz Legii honorowej, dalej Senat, Ciało prawodawcze, Rada Stanu, cała organizacya sądownictwa i profesorowie uniwersyteccy w togach i pelerynach gronostajnych. Kostiumy te najrozmaitsze przypominały średnie wieki, gdzie nie znano jeszcze fraka i białej krawatki.
Felicja wsiadła napowrót do powozu wraz z matką spuściła okno i oparła głowę na ręku — patrzyła bezmyślnie na ten pochód monotonny, wlokący się bez końca przypominało jej to, jak czasem w nudnym salonie ogląda się po raz setny album, złożony z osób całkiem nieznajomych — patrzy się na te fizognomje i nic się o nich niewie. — Tak i ludzie ci wyglądali na manekiny, powystawiane na widok publiczny, dla zaspokojenia ciekawości powszechnej.
Obojętność!... to był charakter wybitny tego pogrzebu. Malowała się ona wyraźnie na wszystkich twarzach — zacząwszy od dygnitarzy, skończywszy na służbie pałacowej księcia. Ten gruby minister wiceprezydent Rady, z miną niemal wesołą dzierżył w ręku taśmę od karawanu — zdawało się jak gdyby chciał pociągnąć ruchem szybkim cały ten wehikuł, by już czem najprędzej to skończyć i pod sześć stóp w ziemię wsunąć tego dwudziestoletniego swego nieprzyjaciela, który był mu zaporą do awansu i do upragnionych przezeń honorów.
Inni dostojnicy trzymali szarfy bez tych ambitnych myśli, lecz z roztargnieniem i pewnem znudzeniem.
Obojętni również byli duchowni — obojętność jest ich profesyą. — Obojętni byli, a poprzedni urzędnicy, których nieboszczyk traktował za życia jak śmieci.
Obojętny był pan Ludwik — gdyż to ostatni dzień jego służby — niewolnik wyzwolony, za pomocą zebranej dość znacznej fortunki, czuł się obecnie człowiekiem.
Nawet ci najbliżsi, nie mogli ukryć obojętności. A przecież niektórzy sprzyjali mu szczerze. Ale Cardailhac przestrzegał pilnie porządku — nie miał czasu, na rozczulanie, niezgodne zresztą z jego usposobieniem. Stary Montpavon, choć ugodzony w serce, lecz oczy miał suche, gdyż przyzwoitość wymagała trzymać się ostro na wzór tego dostojnego przyjaciela, który nigdy żadnej słabostce nie podlegał.
Był jednak jeden, co płakał w gronie swych towarzyszy — lecz łzy jego nie płynęły na cześć nieboszczyka, lecz nad samym sobą, użalał się. Biedny Nabob, pod wrażeniem tej muzyki, tej pompy, roztkliwiał się tem bardziej, nad smutnem swem położeniem, zdawało się mu, że grzebie na wieki swą złotą dolę, a z nią nadzieje świetnej przyszłości, i dostojeństw. Te jego rozmyślania, były też pewnym rodzajem obojętności dla zmarłego.
W tłumie, uciecha z tego pysznego przedstawienia — radość z zaimprowizowanego dnia świątecznego — opanowała wszystkie umysły — o smutku, ani mowy nie było. Mało brakowało by publiczność na balkonach nie biła oklasków — a w mniejszych dzielnicach tem mniej zważano, na zachowanie pozorów — robotnicy w bluzach przekpiwali z tej wielkości, która zgnije w ziemi, jak i biedny człowiek — przeprowadzą go przez przedmieście św. Antoniego, przez ulicę la Roquette, otworzą wielką bramę cmentarza — i po wszystkiemu.
Bądź co bądź, miło to widzieć biedakowi, że wielcy panowie, jak książę Mora, ministrowie — dygnitarze zdążają tą samą drogą, do jednego celu. Ta równość w obec śmierci, pociesza i zaciera niesprawiedliwość losu. Nazajutrz po takim widoku rzemieślnikowi, chleb się zdaje lepszy, choć czarny, wino mocniejsze — młot lżejszy — bo może powiedzieć: „ot umarł ten stary Mora jak byle kto“.
A orszak postępował dalej i dalej — więcej męczący, niż osmucający.
Teraz przeciskały się towarzystwa chóralne — marynarze — wojskowi — ulica la Rouquette zaludniła się z kolei, żołnierze przeciągali armatki małego kalibru, które niebawem miały grzmieć aż do ogłuszenia.
Felicji to przypominało pogrzeby kacyków afrykańskich, którzy nie przenoszą się sami na tamten świat, lecz w towarzystwie ofiar mu poświęconych — może też i ci zstąpią do grobu wraz z tym, któremu taką cześć oddają.
— Teraz i w godzinę śmierci naszej, amen — mamrotała stara Cremnitz, znużona tem wszystkiem.
Może modlitwa starej tancerki była jedyną, szczerą i pomocną duszy nieboszczyka.
Już przecież wszystkie mowy się skończyły — tak zimne i lodowate jak ten grób, gdzie spuszczono ciało nieboszczyka.
Mówcy skorzystali ze sposobności by wyrazić swe dla dynastyi uczucie wierności.
Piętnaście razy wystrzelono z moździerzy, aż zadrżały wszystkie wieńce z nieśmiertelników i cyprysu, na nagrobkach porozwieszane — i podczas gdy czerwonawa mgła wraz z wonią prochu wzbija się w górę i przepełnia powietrze, ludzie się rozchodzą powoli — przerzedzają się tłumy. Purpurowe suknie, czarne szaty — mundury niebieskie i zielone szukają, kręcąc się za swemi ekwipażami. Mijając się, zamieniając ukłony stereotypowe — znikają w karetach, które cwałem rozjeżdżają się w różne strony.
Ogólne wrażenie — to zadowolenie, że to się już skończyło — że każdy powróci do domu i pozrzuca ze siebie te ceremonialne, niewygodne ubranie — a twarz się rozmarszczy z przybranego, wymuszonego wyrazu.
Baron Hemerling, gruby, na krótkich nóżkach — toczył się jak kula — odmawiał zaprosin do powozów swych znajomych, będąc przekonania, że jego ekwipaż jedynie może pomieścić dogodniej, słoniową postać właściciela.
— Baronie! baronie! tędy, tędy, proszę siadać.
— Dziękuję — umyślnie idę pieszo — nogi mi trochę ścierpły.
I chcąc uniknąć dalszych propozycyi, które go znudziły — wszedł w boczną ulicę prawie pustą — nadto pustą nawet — bo tego żałował zaraz pan baron, że się tak sam puścił w odludną ulicę. Jeszcze na cmentarzu ta myśl go niepokoiła, żeby się też nie spotkać kiedy oko w oko z Jansouletem — po prostu obawiał się gwałtowności tego człowieka, u którego nic nie znaczyło sponiewierać świętość miejsca — i na cmentarzu Pére-Lachaise powtórzyć skandaliczną scenę, odegranej na ulicy Królewskiej. Dwa lub trzy razy podczas obrzędu mignęła mu się ta olbrzymia głowa, mająca jakiś dziwny, wstrętny typ, a nie wzbudzająca zaufania.
Gdyby to, jeśliby już miało koniecznie się stać, spotkać się z nim na jednej z głównych ulic — to przynajmniej w razie nieszczęścia miałoby się ludzi naokoło — ale tu... Brrr... Niepokój ten zniewalał go do szybkiego biegu, w zwykłych warunkach niemożliwego — tchu mu brakowało — sapał — lecz daremne usiłowania. Oglądnął się po za siebie, aż naraz z poprzecznego zaułka wyłoniło się dwoje potężnych ramion — barczyste plecy zajmowały całą szerokość uliczki.
Co robić w krytycznem położeniu — udał na razie że nie widzi przybyłego — i zrobił obojętną minę, zdążając ile sił stało ku grupie oficerów, stojących jeszcze bardzo daleko od niego. Łudził się nadzieją, że go tam ten nie poznał — gdy głosem tubalnym usłyszał wymówione swoje imię.
— „Lazare! Lazare!“
A więc ten bogacz nosił słodkie imię Lazara — nieodpowiedział — i zmykał uporczywie.
— Lazare! Oh! Lazare!
Jak niegdyś miał ochotę sponiewierać tego człowieka — lecz przypomniał sobie w jednej chwili wszystkie krzywdy, jakie tylekrotnie mu wyrządził — oraz te, które w przyszłości chętnie mu jeszcze wyrządzi — w czasie tego obrachunku ze sobą, uczuł żelazną rękę trzymającą go za kołnierz. Pot śmiertelny przebiegł mu po wszystkich członkach — twarz pożółkła mu więcej jeszcze — oczy biegały ze strachu, a rękami machał w koło siebie, by się obronić od ciosu.
— O nie obawiaj się — nie mam zamiaru nic złego ci uczynić — proszę cię tylko, byś zaniechał mnie prześladować.
Stanął, by złapać cokolwiek powietrza.
Bankier ogłupiały, wodził swemi okrągłemi oczami sowiemi — w obec nieoczekiwanej tej pokory.
— Słuchaj Lazare, ty jesteś mocniejszym odemnie w tym razie — chcę raczej powiedzieć w tych okolicznościach, w tej wojnie którą prowadzimy we dwóch od tak dawna. — Jestem do ziemi przyciśnięty ostatniemi wypadkami... Bądź wspaniałomyślnym, oszczędzaj mnie.
Każda żyłka drżała w tym południowcu, zmiękczonym obrzędami pogrzebowymi. Hemerling też nie był większym zuchem, — Ta muzyka żałobna — ten grób otwarty — te mowy — ta kanonada z moździeży — ta filozofia śmierci nieuniknionej — rozrosła do najwyższego stopnia grubego barona. Głos dawnego towarzysza obudził w nim tę odrobinę człowieczeństwa jaka znajdowała się jeszcze w tej trzęsącej galarecie.
Stary jego kolega! pierwszy raz po dziesięciu latach kłótni, spotkał go tak zbliska. Co to różnorodnych wypadków przypominały mu te rysy wydatne, te plecy szerokie, tak nie swojsko wyglądające w złotem haftowanem ubraniu. Widział jeszcze tę dziurawą kołdrę, która ich obydwóch razem przykrywała, gdy się położyli do snu na moście Sinaï. Przypomniał sobie, gdy się nieraz dzielili jednym kęsem chleba — a ich wycieczki wspólne na place targowe w Marsylii, gdzie kradli cebule i zjadali je następnie surowe ukrywszy się w rowie, piękne wspomnienia! równie miłe jak i te gdy im już fortuna zaczęła się uśmiechać i dobre kolacyjki wzajemnie sobie fundować już mogli, siedząc wygodnie, z łokciami opartemi na stole — i robili sobie zwierzenia nader ich obydwóch zajmujące.
Jak to można zrywać stosunki — gdy kto tak się dobrze i dawno zna. Jak kto żył ze sobą jak dwaj bracia bliźniacy — mający jedną i tę samę karmicielkę — nędzę, która ich zarówno przyciskała do swego łona.
Myśli te, możnaby długo analizować — lecz one lotem błyskawicy zawładnęły umysłem Hemerlinga. Bezwiednie niemal rękę swą ciężką położył na dłoni Naboba.
Coś zwierzęcego niemi poruszyło, coś silniejszego, niż ich wzajemne urazy — i ludzie ci, od lat dziesięciu nieustannie się prześladujący, wszystkich możliwych środków szukając, by się wzajemnie zgubić i zbeszcześcić — teraz zaczęli rozmawiać ze sobą całkiem otwarcie i przychylnie.
Między przyjaciółmi, którzy po długiem rozstaniu znów się spotykają — zdarza się najczęściej, że mając za nadto do mówienia — milczą. To był mniej więcej ten sam wypadek — ale Jansoulet trzymał silnie rękę bankiera, bojąc się by mu się nie wymknął — również żeby w Hemerlingu nie zatarły się szlachetne popędy, rozbudzone cudownie:
— Wszak ci się nie spieszy — prawda? Możemy jeszcze pogawędzić trochę — przejść ulicą parę razy, deszcz przestał padać — czuję się lekkim, jakby mi ubyło dwadzieścia lat.
— Tak, tak, zapewne — wtrącił Hemerling — tylko że ja nie mogę długo chodzić — nogi mi ciężą jak ołowiane.
— To prawda — zapomniałem o tych twoich biednych nogach — ale patrz, oto tam stoi ławka, usiądziemy sobie. — Oprzyj się na mnie mój stary.
I Nabob przeszedłszy napowrót odludną uliczkę, wprowadził bankiera na cmentarz i usiedli na ławeczce koło jakiegoś grobu — nieraz na takowej niepocieszona żałość zasiada, biorąc za cel przechadzki to smutne zacisze.... Jansoulet usadowił towarzysza — zaczął się użalać nad jego chorobą — pocieszać, że to do kalectwa nie przyjdzie i zastosowując rozmowę do miejscowości, robili sobie zwierzenia co do stanu zdrowia — nareszcie zaczęli sobie rachować lata. Jeden miał skłonności do paraliżu — drugi do apopleksyi — obydwa leczyli się pigułkami — czyli perełkami Jenkinsa — środek niebezpieczny — dowodem i przykładem książę Mora, tak rychło ze świata sprzątnięty za pomocą złowrogiego lekarstwa.
— Biedny mój książę! — jęknął Nabob.
— Wielka strata dla kraju — dorzucił z przejęciem bankier.
A Jansoulet znów dobrodusznie:
— Szczególnie dla mnie — oh! dla mnie — bo gdyby był dłużej żył — to trzeba mieć pech...
Ale bojąc się, czy go temi słowami nie zraził, dodał prędko:
— Prawda, że i ty masz wpływy nie małe, jesteś co się zowie silny. Stoisz jak mur.
Baron spojrzał na niego mrugając oczyma i to tak szybko, że maleńkie jego rzęsy czarne, przysłonięte zostały całkowicie żółtym tłuszczem powiek.
— Nie moja to zasługa, nie moja, że interesa są pomyślne — to Marya wszystkiem kieruje.
— Marya?
— Tak moja żona — przy chrzcie, zmieniła imię Yaminy, na Maryę. — To mi kobieta jakich mało — ona dopiero rozumie co to bank. Co Paryż — a co interesa. Ona, mówię ci, wszystko w domu prowadzi, wszystkiem kieruje. Rozumek....
— Jesteś naprawdę szczęśliwy — westchnął Nabob. Myśląc o pannie Afchin.
Smutek jego był wymowny.
— Wiesz, Marya prawdę mówiąc nie bardzo cię lubi — ma ci wiele do zarzucenia.... Nie będzie temu rada, żeśmy się spotkali.
Zmarszczył teraz gęste brwi, jakby żałował, że się pojednali — bał się sceny małżeńskiej.
Jansoulet rzekł głosem płaczliwym:
— Przecież nic nie zawiniłem przeciw niej.
— No daj pokój — już to miłym dla niej nie byłeś. Przypomnij sobie jakiego afrontu doznała, kiedyśmy wam oddawali wizytę po ślubie... Twoja żona kazała powiedzieć, że nie przyjmuje dawnych niewolnic. — Kobiety takich rzeczy nie zapominają nigdy w życiu.
— Ale cóż ja temu winien, mój stary. — Ty przecież wiesz co to za duma u tych Afchinów.
Już to co on, to zdaje się, że dumnym nie był w tej dobie. Miał do najwyższego stopnia minę pokorną — błagającą — tak, że to nie mogło nie rozczulić dawnego przyjaciela, na którym widok cmentarza robił nie miłe wrażenie.
— Słuchaj Bernardzie — wiesz o co idzie? Jeśli chcesz, żebyśmy byli w przyjaźni jak dawniej — żeby te zamienione uściśnienia ręki miały jakiś walor, jakąś trwałość, jakąś podstawę, to musisz uzyskać przebaczenie mej żony. Bez tego zgoda nasza jest niemożliwą... Niech chwila ta ci się uprzytomni, jak panna Afchin nam pokazała drzwi. Czemu na to zezwoliłeś, hę?... Ja również — gdyby mi Marya powiedziała po powrocie moim do domu „ja nie chcę słyszeć o odnowionej przyjaźni“ — to moje usiłowania szczezły by na niczem — bo żadna na kuli ziemskiej przyjaźń nie zastąpi spokoju domowego.
— Więc cóż mam począć? Zawołał zaniepokojony Nabob.
— Ja ci tę rzecz ułatwię — Baronowa przyjmuje w swoich salonach.
Przyjdź którego dnia z twoją małżonką, i zróbcie jej wizytę — a następnie ona was zaprosi na wszystkie swoje soboty, na których zgromadza się najlepsze towarzystwo Paryża. O przeszłości ani się wspominać nie będzie. Panie będą rozmawiać o gałgankach, i toaletach — i o tem jeszcze, o czem kobiety najlepiej rozmawiać lubią o ploteczkach. I w ten sposób będzie wszystko załagodzone. Będziemy znów przyjaciółmi jak dawniej; a chociaż wpadłeś w błoto — to z niego wyjdziesz.
— Ależ kiedy ja w nim jestem po same uszy, rzekł Nabob podnosząc głowę do góry.
Teraz znowu maleńkie czarne źrenice Hemerlinga utołonęły w tłustych policzkach — jak dwie muchy w maśle. Po czem odezwał się.
— Ty u licha nie umiesz maskować gry, i to cały twój błąd — masz spryt, to się nieda zaprzeczyć. — Te piętnaście milionów pożyczonych Beyowi — to była rzecz nieoszacowana, interes doskonały — ale cóż z tego — trzymasz źle karty i wszyscy ci w nie zaglądają.
Zaczęli rozmawiać półgłosem, przez wzgląd na świętość miejsca — lecz w końcu roznamiętnieni cyframi, zapomnieli gdzie są — i rozprawiali jakby w klubie jakim, lub restauracji.
Hemerling używał z rozkoszą tego widoku — pokory i uniżoności przyjaciela — dawał mu łaskawie rady w interesach, które zdawał się znać na palcach. Był zdania, że Nabob mógł jeszcze wypłynąć z tej toni. Wiele zależało od rzuconej karty — trzeba ją tylko było rzucić zręcznie.
Ale Jansoulet stracił wiarę w siebie i w swoje powodzenie — równocześnie z śmiercią Mora — straciwszy księcia, wszystko dlań było pogrzebanem. — Tego był przekonania.
— Postradałeś księcia — ale odzyskałeś mnie, jedno drugie kompensuje — rzekł spokojnie bankier.
— Nie widzisz — to jest nie do odrobienia, co się już stało. Merquier zamknął swój raport — który dla mnie jest niepomyślny.
— A więc jeśli skończył swój raport — to się go zmusi do innego, mniej złośliwego.
Baron popatrzył na niego pełen zdziwienia.
— Ależ to ty chyba nic nie rozumiesz — jak się chce co przeprowadzić, to się ryzykuje sto, dwieście, trzykroć sto tysięcy franków.
— Tak sądzisz? możesz się mylić — Merquier jest rzetelnym — nieugiętym — nazywają go „Moje sumienie“.
Tym razem Hemerling wybuchnął tak niepowstrzymanym, gwałtownym śmiechem, że ten aż odbijał się po sklepieniach mogilnych, nieprzyzwyczajonych do podobnego nieuszanowania.
— Ha! ha! ha! Moje sumienie człowiek rzetelny. — Bawisz mnie doprawdy — czy ty nie wiesz, że to sumienie tak subtelne jest w mojej kieszeni — i że... tu umilkł oglądnął się po za siebie... coś posłyszał:
— Co to jest? zapytał.
Było to echo — tu i owdzie powtarzające śmiech barona — wyglądało to, jakby nieboszczyki, śmiali się również z owego sumienia tak osławionego pana Merquier.
— Pójdźmy już — jakoś się robi chłodno.
Idąc, rozmawiali dalej — Hemerling tłómaczył, że są na wszystko sposoby — zamiast mu dać po prostu wór złota, co się mogło nie udać — to trzeba wybadać jego słabe strony. Człowiek ten przepada za obrazami — a więc kupuje się pyszne jakie płótno sławnego mistrza — zawieszasz go w jego gabinecie. — I już go masz!... Zresztą zobaczysz — poznam cię z nim i pokażę ci jak się takie sztuczki urządza.
Uszczęśliwiony uwielbieniem, i podziwem jaki wzbudzał w Nabobie, udającym jeszcze więcej, niż czuł w rzeczywistości, by pozyskać sobie tem pewniej bankiera.
A widzisz — widzisz czem się głównie trzeba zajmować w Paryżu — zachowaniem pozorów — w tem jest cały sekret... Ty to sobie lekko traktujesz. — Idziesz tu i tam — gadasz niepotrzebne rzeczy — opowiadasz dobrodusznie wszystko o sobie — to cię zgubiło mój poczciwy Bernardzie.
Stanął chwilę, by się wysapać — nadto się zmęczył — w jednej godzinie, więcej wyekspensować słów — i więcej się nachodził — niż przez rok w zwykłych warunkach.
Postrzegli, ze przypadkowo zatrzymali się przed grobowcem familijnym książąt Mora — na wzgórku zbudowany — z widokiem otwartym na Paryż — spojrzeli na te wieże, na te budowle rysujące się w oddali — na te kominy buchające parą — dobrze wybrane miejsce, na wieczny spoczynek... Niebo się rozpogodziło po deszczu — niebo cieniowane różnobarwnie przy schyłku dnia — w tym zmroku, cztery figury alegoryczne na nagrobku wyrażające różne skale smutku i żałości, wydawały się o wiele większe, i wspanialsze niż przy świetle dziennym. Nic tam już nie pozostało z wrażeń pogrzebu — z tej całej wystawy żałobnej przed godziną praktykowanej — nic — trochę ziemi podeptanej w około — murarze tylko, rozmawiając obojętnie, kończyli swą robotę.
Nagle drzwi metalowe od grobowca zatrzaśnięto z hałasem — i obecnie Mąż Stanu — minister, został na prawdę sam — sam na wieki — w ciemności podziemia... Zmrok zapadł — słychać tylko było łomot latających ptaków nocnych — i głosy dozorców cmentarza Peré-Lachaise, którzy zapowiadali zamknięcie bramy.
— Chodźmy, rzekli obaj towarzysze — przejęci na wskroś wrażeniami, i zimnem powietrzem.
Hemerling rozwijając dalej myśl swą, która mu utkwiła w umyśle — rzekł wskazując ręką na grobowiec:
— Ten to był mistrzem w zachowaniu pozorów!
Jansoulet pomógł mu do zejścia.
— Był on silnym bez wątpienia — lecz ty nie ustępujesz mu w niczem... mówił te słowa akcentem gaskońskim.
Hamerling nie przeczył mu.
— Powtarzam raz jeszcze — wszystko zawdzięczam mojej żonie dla tego też zachęcam cię do zgody z nią. Bo bez tego...
— Nie obawiaj się... przybędziemy w Sobotę. Ale pamiętaj, że masz mnie zaprowadzić do p. Merquier.
I podczas gdy dwie postacie, jedna olbrzymia, barczysta — druga krępa, pękata, znikały za granicami cmentarza — mijając trudniejsze przejścia, Jansoulet przesadzając się w troskliwość o przyjaciela — upominał go nieustannie — „tędy będzie wygodniej — oprzyj się o mnie“.
Zachodzące słońce rzuciło jeszcze ostatnim swym promieniem na wyrazistą i piękną rzeźbę przedstawiającą Balzaka — zdawał się spoglądać ironicznie za odchodzącymi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.