Nabob/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział drugi.
Śniadanie na placu Vendôme.

Dzisiaj było zaledwie dwudziestu gości zebranych w komnacie jadalnéj Naboba. Urządzenie jéj sprowadzono przed niedawnym czasem podług podanego planu z wielkiego sklepu tapicerskiego, który zresztą dostarczył wogóle wszystkiego, co się w nieskończenie długim szeregu komnat i salonów, widzialnych obecnie przez otworem stojące drzwi, znajdowało. Ozdoby sufitów, pająki i inne wyroby sztuki, porozstawiane na kredensach srebra, a nawet cały personał służby pochodził z rąk właścicieli tegoż sklepu. Całość robiła wrażenie domu, jak go zwykł urządzać kolosalnie zbogacony parweniusz, chcący długi czas mozołów szybkiém wynagrodzić używaniem. — Chociaż na około wielkiego stołu nie było żadnéj sukni damskiéj, żadnego żywszego koloru, niczego, coby oko rozweselało, to przecież obecni wcale nie monotonny przedstawiali widok; była to bowiem zbieranina wszystkich towarzyskich i etnograficznych typów, jakie się tylko z drabiny społecznéj całéj Francji — całéj Europy, a nawet z całego świata zgromadzić dały.
Pan domu najpierw był rodzajem wielkoluda z krótką szyją, o zżółkłéj, słońcem spalonéj skórze. Mały w nadętéj twarzy niknący prawie nos, bujny włos w gęstych kędziorach jak czapka astrachańska na niskie spadający czoło, i żywe oko pantery, dziko z pod krzaczastych brwi patrzące, nadawały mu straszny pozór kałmuka, człowieka wpół dzikiego, żyjącego tylko z rabunku. Szczęściem brzydota téj fizjognomii — nie rażąca i tak już nie mile wskutek swéj nadzwyczajnéj oryginalności — była prawie zupełnie zneutralizowaną czarodziejsko-łagodnym uśmiechem, który na grubych, wydętych błąkając się ustach, czynił go nawet podobnym do świętego Wincentego à Paulo. Chrapliwy, nieczysty prawdziwie marynarski głos z gminnym akcentem południowym z okolic Rhône’y niskie jego zdradzał pochodzenie, a ręce ogromnych rozmiarów, gęsto obrosłe, z grubemi palcami a krótkiemi paznokciami, rozłożone w całéj swéj okazałości na białym obrusie, fatalnie świadczyły o swéj przeszłości. Naprzeciw niego siedział stały gość przy tym stole, markiz de Monpavon, ale nie owo widmo z „cerklu“ — lecz przystojny, silny jeszcze mężczyzna, o którego wieku sądzić byłoby trudno. Szeroki, imponujący nos spoczywał z całą majestatyczną powagą na wyciągniętéj i wygładzonéj twarzy; cała pustać była wyprostowaną, wykrygowaną, tylko gors silnie wykrochmalonéj koszuli nadymał się za każdém poruszeniem jak pióra u zagniewanego indyka lub pawia. Paw więc nie samo tylko nazwisko miał wspólne z markizem.
Pochodził on z dawnéj wpływowéj rodziny arystokratycznéj, wskutek długów karcianych i nieudałych spekulacyj podupadłéj. Książe de Mora nadał mu, jako swemu przyjacielowi donośną posadę generalnego poborcy podatków pierwszéj klasy; ze względu atoli na nadwątlone zdrowie musiał się jéj zrzec, chociaż w kołach kompetentnych i dobrze poinformowanych o przyczynie powyższéj zrezygnowania z tego złotodajnego stanowiska mocno powątpiewano a w dodatku twierdzono, że były tam jakieś nieczyste sprawki że nawet wysokich było potrzeba protekcyj, aby... Lecz mniejsza o to, tu był on lwem towarzystwa, można to było poznać z uszanowania pełnéj uwagi, z jaką go służba obsługiwała i z ciągłego zwracania się ku niemu Naboba, który go za każdą razą panem markizem tytułował, wprawdzie nie tak wskutek przejęcia się dla niego czcią, jak raczéj z dumy, że gościa z takim tytułem ma przy swoim stole. Pan markiz mówił mało z widoczném lekceważeniem swego otoczenia i to nader wyniośle jak gdyby musiał zniżać się z swéj wyżyny społecznéj do tych, których rozmową swoją zaszczycał. Od czasu do czasu stosował kilka urywanych i dla obecnych niezrozumiałych słów do siedzącego naprzeciw Naboba:
— Wczoraj spotkałem księcia... mówił wiele o panu... mianowicie w owéj sprawie... no, pan już wiesz... tak... jakże się nazywa...
— Doprawdy? Mówił o mnie?... I przytém oglądał się Nabob w koło z tryumfującą, prawdziwie śmieszną miną, albo spoglądał z pokorno-poważnym wyrazem twarzy bigotki, wobec któréj imię Boga wymówiono.
— Jego ekscelencja chętnie by widział, gdybyś pan w téj... ps... ps... ps... w téj sprawie wziął udział... tak.
— Tak? powiedział to panu?
— Zapytaj się pan tylko gubernatora... on to także słyszał.
Zacytowany w ten sposób gubernator, niejaki Paganetti, był człowieczkiem nadzwyczaj ruchliwym, na którego patrząc, można się było zmęczyć, tak niezmiernie szybko w przeciągu jednéj minuty wyraz swej twarzy zmieniał. Kierował on rozległem finansowém przedsiębiorstwem — kasą terytorjalną Korsyki; był właśnie dziś przez Monpavona wprowadzony i wskutek tego jedno z honorowych miejsc zajął przy stole. Po lewéj stronie Naboba siedział z siwym wąsem, marsowato podkręconym i z niezliczoną ilością fałdek na porąbanéj twarzy, starzec w czarnym surducie orientalnego kroju, pod samą szyję zapiętym. Był to Brahim Bey, najmężniejszy generał Tunisu i generalny adjutant zmarłego beja, na którego dworze Nabob bogactwa swoje zgromadził. O wielkich czynach bohaterskich tego męża, świadczyły oprócz zmarszczek i innych oznak pamiątkowych wyuzdanéj przeszłości, dolna wcale nieproporcjonalnie obwisła warga, i wpadłe, zaczerwienione oczy bez rzęs; jedném słowem była to owa głowa, jaką widzieć się zdarza u oskarżonych w sprawach kryminalnych, traktowanych przy zamkniętych drzwiach. — Reszta osób usadowiła się tak, jak zdarzył przypadek lub chwila ich przyjścia. Wstęp był bowiem dla każdego wolny; codziennie nakrywano stół na trzydzieści osób. Był tam także Cardailhac, finansowo przez Naboba podtrzymywany dyrektor teatru, słynny tak ze swego dowcipu, jak ze swoich wad, prawdziwy mistrz w transzowaniu, kraszący każdą przez siebie podawaną porcję kuropatwy rozweselającym frazesem. Oprócz tych zalet był paryżaninem czystéj krwi i jak to sam z dumą o sobie mówił, dandym aż do paznokci. Przytém był tak „wolnym od wszelkich przesądów“, że prawie równocześnie opowiadał Brahim-bejowi skandaliczne wypadki dam swego teatru, i prowadził teologiczną dyskusją z drugim swoim sąsiadem. Był to młody, chudy proboszcz z południowych prowincyj, z mocno zarumienionemi policzkami i ambitnie sterczącym nosem, z czarną jak rewerenda, ogorzałą twarzą. Obok księdza siedział stary Schwalbach, słynny handlarz obrazów, z długą brodą, miejscami jak brudna wełna przeświecającą, w wytartém ubraniu, które tolerowano u niego częścią z miłości do sztuki, częścią zaś z próżności, ponieważ w owym czasie, gdzie manja obrazów miliony w ruch wprawiała uważano za pewien szyk przyjmować w swym domu znawcę sztuki i jéj pośrednika.
Schwalbach milczał, zadowalając się oglądaniem przez swój ogromny monocle zebranych gości, uśmiechając się w duszy z tego tak dziwnie śmiesznego zgromadzenia przy jedynym w swoim rodzaju stole. Pan de Monpavon siedział np. tuż obok śpiewaka Garrigon, współziomka Jansouleta, który, ceniony jako brzuchomowca, przedstawiał Figara w południowym dyalekcie, a w naśladowaniu zwierzęcych głosów nie miał sobie równego. Ciekawém i zabawném było krzywienie nosem pana markiza, ile razy spojrzał w stronę swego sąsiada-brzuchomowcy. Nieco niżéj zajął miejsce drugi współziomek Jansouleta, pan Cabassu, postać nie wielka ale barczysta o ogromnie grubéj a krótkiej szyji i niezmiernie wykształconéj sile muskularnéj. Z zawodu był on froterem, operatorem nagniotków, przytém po troszku dentystą. Wsparł się łokciami na stole i siedział z miną szarlatana, którego się tylko rano przyjmuje i to jedynie dla tego, ponieważ jest wtajemniczonym w niektóre słabostki i wady domowe gospodarza. Pan Bompain kończył zastęp licznych jeszcze w rozmaitych specjalnościach biegłych postaci. Pan Bompain był sekretarzem Naboba, jego ministrem, zarządcą, osobą zaufaną, jedném słowem był wszystkiém; pod jego egidą załatwiano wszelkie sprawy domowe i pozadomowe. Jedno spojrzenie na tę opuchłą bakalarską głowę, niezgrabnie fezem nakrytą wystarczało, aby przejrzeć całe indywiduum, któremu takie interesa pieniężne, jak Naboba, powierzonemi zostały. W końcu przybyli tam dla wypełnienia luk reprezentanci Lewanty, mieszkańcy Tunisu, Marokkańczycy, Egipcjanie, Azjaci i zmięszana z temi egzotycznemi elementami cała cygańska banda zbankrutowanéj szlachty, wątpliwego rodzaju przemysłowców, pieczeniarzy gazeciarskich, awanturniczych wynalazców i bez złamanego szeląga z południa przybyłych współziomków gospodarza, jedném słowem, równie jak dziurawe, pomocy potrzebujące statki lub w ciemności krążące mewy zbiegają się w około blasku latarni morskiéj, tak i tu zbiegło się wszystko, ściągnięte magnetycznym złota blaskiem i pysznie zastawionym stołem.
Z wrodzonéj dobroci i wspaniałomyślności znosił Nabob cierpliwie tę zbieraninę przy swoim stole, a w końcu nieznajomością stosunków łączył ogromną lekkomyślność i uczuwał potrzebę ciągłego otoczenia. Był już zresztą w Tunisie do tego przyzwyczajonym. W wspaniałym swoim pałacu na Bardo, przyjmował każdego, ktokolwiek z Francji przybył, począwszy od najdrobniejszego kupca, przywożącego swą pakę towarów do słynnych podróżujących artystów i generalnego konsula.
Niewtajemniczonemu byłoby trudno odgadnąć, gdzie się właściwie znajduje, tak rozmaitą była wymowa i jéj akcent, tak rozmaitymi były typy, fizjognomje i odcienia charakteru; jedni brutalni, barbarzyńscy, nieokrzesani, drudzy z piętnem wysokiéj cywilizacji — twarze boulewarowe zwykłe i miękkie jak zawcześnie dojrzałe gruszki, tenże sam kontrast był także u służby. Zatrudniony jeszcze wczoraj w którymkolwiek hotelu kelner, kręcił się dzisiaj z bezczelną miną cyrulika między Etiopijczykami, albo stawał nieporuszony jak ogromny kandelaber z czarnego marmuru. — Z pewnością nikt nie byłby przypuścił — nie wiedząc o tém poprzednio, że się znajduje w samem pulsującém sercu, w punkcie zbornym modnego paryskiego życia: na placu Vendôme. Zupełnie to samo wrażenie robił widok stołu, zagranicznemi zastawionego potrawami: szafranowe i sardelowe sosy, skomplikowane bakalje tureckie przysmaki, pieczonemi migdałami garnirowane kury, a przytém banalna zastawa, pozłacana płyta przeraźliwy dźwięk nowych dzwonków — wszystko to przypominało raczej jakąś table d’hôte wielkiego hotelu w Smyrnie lub Kalkucie, albo salę jadalną wielkiego pozaatlantyckiego parowca.
Właściwie powinna była, rozmaitość gości, powiedziałbym niemal pasażerów, nadać uczcie żywy, wesoły, niewymuszony humor; tymczasem rzecz się miała przeciwnie. Wszyscy jedli z niemą prawie nerwowością, jeden drugiego pokryjomu szpiegując, a nawet z oczu najwięcéj ze światowością i jéj formami obznajmionych, którzy się najwięcéj swobodnymi być zdawali, wyczytać można było pewien niepokój — jakieś febryczne zakłopotanie wskutek świdrującej myśli — w nieoznaczonych zamiarach; mówili nie odpowiadając i słuchali nie rozumiejąc ani słowa z tego, co do nich mówiono.
Wtém otworzyły się nagle drzwi wchodowe jadalni.
— A, otóż i Jenkins — zawołał uradowany Nabob. Jak mi się masz kochany doktorze, stary, poczciwy koleżko?
Podczas gdy zewsząd wyciągnięte ręce witały przybyłego, malowało się na twarzach pytanie: „poco ten, tu jeszcze przybył? wszakże nas i tak już za wielu... Po oficjalnym uśmiechu i po przywitaniu silném uściśnieniem ręki przez gospodarza, usiadł Jenkins obok Monpavona przed nakryciem, które jak w table d’hôte, w mgnieniu oka bez poprzedniego rozkazu na stole się zjawiło.
Ta postać odbijała jaskrawo od wszystkich tych febrycznie zaniepokojonych ludzi — wybitną jéj cechą był spokojny, zadowolony umysł, serdeczna wesołość i owa uprzejma na każdą rozmowę godząca się dobroduszność, która Irlandczykom przydomek „Gaskończyków“ zjednała.
— Czyś pan czytał, panie Jansoulet?
— Co takiego?
— Jak to! więc pan jeszcze nic nie wiesz? Nie czytałeś pan dotąd, co o nim dzisiaj rano w „Messager“ napisano?
Nabob zarumienił się jak dziecko z radości.
— Na prawdę, pisano o mnie w „Messager?“ zapytał z promieniejącém z wewnętrznego zadowolenia okiem.
— Dwa zapełnione łamy, nie pojmuję, dla czego panu Moessard swego artykułu do odczytania nie przesłał.
— Ależ proszę — rzekł skromny autor — toż to nawet mówić o tém nie warto.
Moessard był małym, wyelegantowanym dziennikarzem, blondyn, dość przystojny, lecz o owéj zużytéj i zżytéj fizjognomji, właściwej kelnerom nocnym, komedjantom i subretkom. Uchodził za płatnego amanta lekkomyślnéj jakiéjś exkrolowéj. Wiadomość ta szeptana z ucha do ucha gdziekolwiek się zjawił, dopomogła mu do osiągnięcia głośnéj choć haniebnéj sławy. Jansoulet obstawał przy tém, aby przeczytano ów artykuł, aby się nareszcie dowiedzieć, co o nim napisano. Niestety zapomniał Jenkins gazetę u księcia.
— Niechaj natychmiast który pobieży i przyniesie dzisiejszy numer „Messager“ — rozkazał Nabob swemu lokajowi, za krzesłem stojącemu.
— O, niechaj nie chodzi — zawołał Moessard — ja go zapewne będę miał przy sobie.
Mówiąc to, wydobył z bezwstydnością reportera, bazgrzącego w kawiarni skandaliczne nowinki, gruby pugilares, pełen notatek, arkuszy stemplowych, wycinków z gazet i liścików na atłasowym, herbowanym pisanych papierze, i usunąwszy talerz, rozrzucił na stole, aby wyszukać korektę owego artykułu.
— Otóż jest — zawołał, podając papier Jansouletowi; lecz Jenkins zaprotestował:
— Nie tak — proszę głośno przeczytać.
Ponieważ się wszyscy na to zgodzili, zatrzymał Moessard papier w ręku i odczytał artykuł głośno i z patosem: „Zakład betlejemski i pan Franciszek Jansoulet.“ Że ten długi dytyramb o sztuczném żywieniu niemowląt był inspirowany przez Jenkinsa, nie ulegało wątpliwości; można to było poznać po kilku utartych, przez Irlandczyka szczególniéj używanych zwrotach, jak „męczeństwo niemowląt“, albo „najemnictwo obcéj piersi“ albo „koza zastępująca miejsce matki.“ Po pompatycznym opisie wspaniałego zakładu w Nanterre następował panegiryk na cześć Jenkinsa i apoteoza Naboba: „O, Franciszku Jansoulet, ty dobroczyńco maluczkich...“ Ciekawąby było przyjrzeć się gniewnemu oburzeniu całego towarzystwa: „cóż to za intrygant ten pan Moessard... co to za bezwstydne pochlebstwo“ i przytém usta obecnych skrzywił wzgardliwy, lecz zarazem zazdrosny uśmiech. Najfatalniejszém atoli było to, że trzeba było bić brawo i udawać zachwyconych, gdyż nerwy pana domu nie zobojętniały jeszcze na tego rodzaju kadzidła; wziął też zupełnie na serjo tak artykuł jak i wywołane nim oklaski. Szeroka jego twarz promieniała za każdém słowem. Jakże często marzył w obczyźnie o takich pochwałach paryzkich dzienników, jak często pragnął dobić się także jakiego znaczenia w tém pierwszém towarzystwie świata, na które oczy wszystkich jak na słońce jakie się zwracało. Teraz marzenia zamieniły się w rzeczywistość, spuścił oczy na płytę ogromną złota, na resztki kosztownego śniadania, na wspaniałą posadzkę komnaty, która tak była wielką, jak kościółek w rodzinnéj jego wiosce, i wsłuchiwał się w ponury szmer toczącego się po ulicy życia paryzkiego, z tém głębokiém przekonaniem, że wkrótce jako ważny czynnik wpływowy w niém weźmie udział. I podczas gdy się napawał tém błogiém uczuciem, gdy pieścił ucho czarownym rytmem stosowanych do siebie hymnów pochwalnych, rozwinął się powoli przed ukołysaną jego myślą obraz przeszłości — nędznie przeżyte lata dziecinne, awanturnicza, niemniéj politowania godna młodość, straszne dni głodu, noce bez dachu... Potem nagle wzmogło się pełne radości jego uczucie do wybuchu, który to, mianowicie u południowców, zmusza do głośnego myślenia, a wyrzucając niejako ciężar pierś mu gniotący, zawołał mimowoli:
— O, moi drodzy, kochani przyjaciele, jak jestem szczęśliwym, jak dumnym....
Przybył dopiero przed sześciu tygodniami do Paryża, a oprócz dwóch lub trzech współziomków, znał tych, których przyjaciółmi swymi nazywał, zaledwie od wczoraj, i to o tyle tylko, że im pieniędzy pożyczył. Dla tego też ten bezpośredni wybuch uczucia dość dziwne wywarł wrażenie, ale Jansoulet był zanadto uniesiony, aby to był mógł spostrzedz i mówił daléj:
— Jeżeli po tém wszystkiém, co tu właśnie słyszałem, tu w tym ogromnym Paryżu, otoczony przedstawicielami wielkich rodzin i znakomitych talentów, zwrócę się myślą do rodzicielskiéj szopy, gdyż w szopie urodziłem się — to snem mi się dzień dzisiejszy wydaje. Ojciec mój handlował staremi gwoźdźmi w wiosce St. Andréel przy narożnym kamieniu... tam... w kącie.... Jeżeli dobrze szło, mieliśmy codziennie suchy kawałek chleba, a w niedzielę kęs mięsa... Cabassu mógłby coś o tém opowiedzieć, znał on mnie już wówczas, niech powie, czy mówię nieprawdę... Tak, tak i ja poznałem nędzę!
I z rodząeem się nagle uczuciem własnéj godności wniósł głowę do góry i wciągał całą piersią zapach trufli, napełniający ciężką atmosferę.
— Poznałem nędzę i to w całéj grozie długo trwającą, nacierpiałem się od zimna i głodu, który odurza, żołądek skręca, w głowie huczy i tak w oczy kłuje, jak gdyby je ktoś z jam ostrym wydobywał nożem. Całemi dniami leżeć musiałem w łóżku, gdyż nie miałem najniezbędniejszego odzienia a i wówczas mogłem się mienić szczęśliwym, bo często i łóżka nie było. Czepiałem się wszystkich rzemiosł, szukając chleba, a on był dla mnie tak kwaśnym, tak twardym, że i dziś jeszcze, myśląc o tym czasie, gorzki, spleśniały czuję smak. I tak przeżyłem lat trzydzieści, tak jest moi kochani przyjaciele, w trzydziestym roku — a obecnie nie mam jeszcze pięćdziesięciu — marłem z głodu, bez centa, bez przyszłości, z biedną moją matką na sumieniu; tam... w owéj szopie... z nędzy umierała, a ja jéj nic dać nie mogłem...
Opowiadanie to Jansouleta rozmaicie podziałało; jedni zdawali się niém ile niém dotknięci, najwięcej zaś Monpavon, który takie wyznanie publiczne uważał za coś nieskończenie ubliżającego i wbrew wszelkiéj etykiecie. Dla tego też nos jego w najrozmaitszych ruchach niezadowolenie wyrażał. Oardailhac, sceptyczny smakosz i nieprzyjaciel wzruszających scen, krajał leżący przed nim owoc z wielką starannością i uwagą w drobniusieńkie płatki. Gubernator natomiast odznaczał się wyrazistą grą fizjognomji, pełnéj naiwnego podziwu, i niewyraźnemi tonami okazywał swoje uwielbienie. Rycerskiego Brahim-beja ukołysała explikacja Naboba po tak sutém śniadaniu w słodki sen; starzec spał z szeroko pod białym wąsem otwartemi ustami i mocno pałającą twarzą — może w skutek silnego ciśnienia mocno spiętéj bindy wojskowéj. Zresztą malowała się prawie na wszystkich twarzach obojętność lub nudy. Bo cóż mogło tych ludzi obchodzić, jak Jansoulet w St. Andréol przebył swą młodość, jak cierpiał i jak się poniewierał? Przecież dla wysłuchania takich bajek nie byliby się tu trudzili. Niezręcznie kłamane współczucie, oczy liczące gałki sufitu lub okruszyny chleba na stole leżące, z obawy przed ziewaniem silnie ściśnione usta zdradzały ogólną niecierpliwość z powodu tego tak nie na czasie rozpoczętego curiculum. Lecz równie jak marynarz karmiący się w swéj starości wspomnieniami niebezpiecznych swych zbłąkań i ciężkich chwil w czasie rozbicia okrętu na dalekich morzach, tak i niestrudzony Nabob rozwijał dalej obraz minionych swych cierpień. Teraz właśnie doszedł w opowiadaniu swém do chwili, w której nareszcie po złém nastąpiło dobre — w któréj dziwny przypadek wtrącił go na drogę szczęścia.
— Pewnego razu chodziłem po tamie portu marsylskiego z równie jak ja obdartym towarzyszem, który się potem także u beja zbogacił i który został późniéj najzaciętszym moim wrogiem, chociaż jak brat i dobry towarzysz ze wszystkiém, co do mnie należało, się z nim dzieliłem. Mogę wymienić nawet jego nazwisko; jest nim ów słynny Stemerlingue. Tak, panowie, Stemerlingue, dzisiejszy szef wielkiego domu bankowego „Stemerlingue i Syn“, nie miał wówczas nawet tyle, aby sobie u przekupki módz kupić za dwa sous fig... Otóż na téj tamie przyszła nam chęć podróżowania, właściwa zresztą tam tej okolicy. Postanowiliśmy szukać utrzymania w gorących krajach południowych, ponieważ zachód nielitościwie nas wszędzie odpychał. Ale dokąd się tu najpierw udać? Zrobiliśmy tak, jak to zwykli czynić majtkowie, skoro im trudno wybrać gospodę, gdzieby żołd swój przehulać mogli; zatyka się w takim razie kawał papieru za skrzydło kapelusza osadza na końcu kija i wprawia w kołowrotowy ruch, gdy kapelusz do dawnego wróci spokoju wybiera się kierunek, który papier wskazuje. Nam wskazał Tunis... W tydzień potem wyskoczyłem z półluidorem w kieszeni na tamtejszy ląd, a niedawno wróciłem z dwudziestoma pięcioma milionami.
To zakończenie zelektryzowało tak całe otoczenie, że oczy wszystkich, nawet służby, żywym zamigotały ogniem. Cardailhac wyszepnął mimowoli frazes podziwienie wyrażający: „tam do kata“, a nos Monpavona przybrał znowu wyraz łaskawszy.
— Tak dzieci — dwadzieścia pięć milionów w gotówce, nie wliczając w to tego, co w Tunisie pozostało, moje dwa pałace na Bardo, moje okręty w kanale de Gouletta, moje dyamenty i kosztowności, co wszystko razem najmniéj podwójną czyni sumę. A wy wiecie — dodał z właściwym sobie łagodnym uśmiechem i nieznośnie chrapliwym głosem — a wy wiecie, że chociaż się kosi, przecież trawa znowu porasta.
Całe towarzystwo podniosło się z krzeseł jak jeden mąż:
— Brawo.... ah! brawo!....
— Wyśmienicie!
— Doskonale — rzeczywiście doskonale!
— I taki mąż jeszcze nie jest deputowanym?
— Musi nim zostać — zawołał donośnie gubernator, a nie umiejąc na razie inaczéj wyrazić swego entuzjazmu, porwał w przystępie szalonego uwielbienia grubą, włosem porosłę rękę Naboba i mimo woli do ust ją przycisnął.
Ponieważ wszyscy już z krzeseł powstali dał promieniejący radością Nabob znak do przejścia do salonu.
— Proszę panów teraz na kawę — zawołał, odrzuciwszy na stół serwetę.
Na to wezwanie rzucili się wszyscy z hałaśliwą wesołością do salonów, w których wszystko prawie złotem było; złoto błyszczało lśniąco ze sufitu, złoto spływało w smugach, arabeskach i tysiącznych innych gzykzakach ze ścian, ramiona foteli i zamki okien były złote, a nawet pionowo spadające fałdy opon i portier, miały w sobie coś metalicznie sztywnego i lśniącego, jak gdyby także w złocie były kąpane.
Ale pomimo nagromadzonego złota brakło owym salonom owego czegoś, co pobyt w nich miłym czyni.
Kawa była podaną na sposób orientalny, z czarnym osadem na spodzie, w małych srebrem ozdobnych filiżankach. Goście ugrupowawszy się naokoło stołu wyborną zastawionego mokką, spieszyli się z jéj wypiciem uważając pilnie na każdy ruch sąsiada i wspólnie się dozorując. Chodziło przedewszystkiem każdemu o to, aby pierwszy zdołał pochwycić Naboba, uprowadzić w róg pokoju lub w zagłębienie okna i tam dopiąć gorąco upragnionego celu — zdobyć drogą pożyczki z góry uplanowaną kwotę pieniędzy. To téż spiesząc się poparzono sobie języki, aby tylko nie uronić pomyślnéj sposobności. Już podczas śniadania, przebyli dwie długie godziny niepokoju i niecierpliwości, siląc się ukryć główny cel wizyty. Teraz kończył się ceremonialny przymus i udawanie. Z mocno zajętego swego czasu mógł Nabob jedynie tych chwil kilka podczas czarnéj kawy poświęcić na poufne audjencje. Ponieważ zaś każdy pragnął jaknajprędzéj przyjść do słowa i urwać garść złocistéj wełny z dobrowolnie prawie ku niemu pochylającego się runa, przeto usunięto wszelką tamę przepisów i form towarzyskich i z bezwstydną czelnością przystąpiono do rzeczy. Poczciwy Jenkins pierwszy rozpoczął. Uprowadził on swego przyjaciela Jansoulet w zagłębienie okna i przedłożył mu kosztorys zakładu w Nanterre. A piękna to była sumka — sto pięćdziesiąt tysięcy franków na zakupno wili, potem znaczna kwota na urządzenie, na urzędników, łóżka, stado kóz, na ekwipaż dla dyrektora i na podwody w celu przewożenia małych sierot z dworca koleji... W istocie wiele to pieniędzy, ale za to jak dobrze będzie tym drogim, ukochanym sierotom, co za dobrodziejstwo dla Paryża, dla całéj ludzkości; rząd nawet będzie się czuł zobowiązanym do wynagrodzenia tak bezinteresownej, tak filantropijnéj ofiary, choćby wstążeczką w dziurkę surduta... Legja honorowa, która 15. września... To czarodziejskie słowo uczyniło natychmiast oczekiwany skutek. Wesoło brzmiącym basowym głosem, jakby na jaki okręt przez mgłę tylko widziany przyzwał Nabob Bompain’a.
Człowieczek w fezie zerwał się od butelek rozmaitymi napełnionych likworami i z powagą kroczył przez komnaty ku nyży. Po krótkiém porozumieniu się, oddalił się i wrócił z przyborami do pisania i zeszytem, którego prawie luźne kartki same z pod palcy się wysuwały. Co to jednakże za piękna rzecz bogactwo! Jansoulet podpisał z taką lekkością szek na dwa kroć sto tysięcy franków, jak gdyby tu tylko o wydanie lujdora chodziło. Reszta gości, zyzując po przez filiżanki, przyglądała się z nietajoną wściekłością téj małéj scenie. W chwili zaś, kiedy Jenkins uśmiechnięty, lekko i z zadowoleniem krocząc, rozmaicie ugrupowanym współbiesiadnikom pożegnalny oddawał ukłon — pochwycił Monpavon gubernatora za ramię i wyszeptał: Teraz my!... Wkrótce też rzucili się obaj ku Nabobowi i uprowadzili ku w rogu stojącéj otomanie, na któréj go między sobą z takim usadzili uśmieszkiem obłudy i chciwości zarazem, jak gdyby tém odrazu i bez słów życzenie swoje wyrazić chcieli: „pieniędzy nam daj — pieniędzy tyle, ile możesz, bo inaczéj nie uratujemy kasy terytorjalnéj,“ która już od lat kilku w ruchu się wstrzymała i po końce masztu w piasku ugrzęzła. A wspaniała to spekulacja ta kasa terytorjalna — jeżeli notabene panowie ci na serjo mówili o jéj ratowaniu — pełna złota i kosztowności z różnorodnych bogactw młodego kraju, o którym mówi każdy, którego atoli nikt nie zna. Tém nieporównaném przedsiębiorstwem osiągnął Paganetti de Portoveccio monopol rozprzedaży wszystkich płodów Korsyki; iskrzyk, miedź, łomy marmuru, korale, ostrygi, żelazne i siarczane wody, nieskończone lasy korkodębów. Rozległe to przedsiębiorstwo, ułatwione siecią koleji i często kursującemi parowcami, pochłonęło już ogromne kapitały; Paganetti kończył już przedwstępne przygotowania i miał całą z niego osiągnąć korzyść.
Podczas gdy Korsykanin wśród rozlicznych gestów włoskim swoim akcentem ogromne korzyści przedsiębiorstwa wychwalał, przytakiwał Monpavon dostojn rm i godności pełném kiwaniem głowy, wtrącając tu i owadzie — gdzie to za stosowne uważał — nazwisko księcia de Mora, które dla Naboba zawsze jeszcze niewysłowiony miało urok.
— Ileżby tedy trzeba było dołożyć?
— Miliony! odpowiedział Monpavon z dumną pewnością człowieka, któremu w danym razie na potrzebnéj wymowie niezbywa. Tak jest, miliony; ale za to cóż to za wspaniały interes! Jego Ekscelencja mówił, że kapitalista przy takiém przedsiębiorstwie mógłby łatwo wznieść się na znakomite, a nawet politycznie wpływowe stanowisko.
— Racz pan tylko pomyśleć, Korsyka, kraj, który pod względem finansowym odłogiem leży!... Tamby łatwo można doprowadzić do generalnego radcy, ba! możnaby nawet zostać deputowanym...
Naboba miły przeszedł dreszcz a Paganetti czuł, że złota rybka już chwyta za zdradliwy haczyk wędki.
— Rozumie się, deputowanym... Potrzebuję tylko chcieć; na jedno skinienie palcem będzie pan całą wyspę miał u nóg swoich. I teraz wybuchł dopiero całą powodzią ogłuszających słów, a wyliczywszy głosy, któremi może rozporządzać i okręgi, które na jego wezwanie się podniosą, zakończył przekonywująco: Pan dołożysz potrzebną sumę ze swych kapitałów, a ja ci cały naród oddam do dyspozycji.
Sprawa załatwiona. Bompain, Bompain! woła Nabob. Jest zachwycony, obawia się nawet, aby go kto nie wyprzedził. Znając zaś potrzeby Paganetti’ego, o których gubernator zresztą dość wyraźnie napomykał, pospiesza z wypłaceniem mu dla kasy terytorjalnéj dość znacznéj kwoty.
I znowu zjawia się człowieczek w czerwonym fezie i z niebieskim zeszytem, który z namaszczeniem do piersi przyciska — nowy szek podpisany; dyrektor z początku wprawdzie obojętną miną wsunął go w kieszeń, następnie jednakże postać jego gwałtownej uległa zmianie. Ów dotąd tak pokorny, płaszczący się Paganetti odchodzi teraz z dumnie wzniesiona głową, jak przystało na męża, którego czterykroć sto tysięcy franków znowu do równowagi przywiodły. A Monpavon! Monpavon, dumniejszy niż zwykle, postępuje tuż za nim, strzegąc go z więcéj niż macierzyńską pieczołowitością.
— To był znowu jeden dobry interes — pomyślał Nabob — teraz mogę się już spokojnie kawy napić.
Gdzie tam! z dziesięciu drogę mu zabiegło; najszybszy i najzręczniejszy z nich, dyrektor teatru Cardailhac chwyta go i uprowadza do bocznéj komnaty.
— Chciałbym tylko słóweczko, mój drogi łaskawco! Chciałbym wyjaśnić obecny stan naszego teatru. W każdym razie stan teatru musiał być nie najlepszym, gdyż okazała się potrzeba wezwania pana Bompain i podpisania luźnéj kartki z niebieskiego zeszytu. Któż teraz nastąpi z kolei? Nikt w szczególności, a w ogólności wszyscy: pan Moessard, dziennikarz, każący sobie płacić za artykuł w Messager, aby Nabob koniecznie się dowiedział, ile kosztuje przydomek „dobroczyńcy maluczkich“; daléj proboszcz z prowincji, potrzebujący kapitału na zbudowanie nowego kościoła, rzuca się z gburowatością Piotra z Amiens na niebieskie szeki. Stary Schwalbach z małym noskiem i długą brodą zaczyna, mrużąc tajemniczo okiem, szeptać właściwym sobie niemieckim akcentem. — Prawdziwą perłę odkrył dla galerji — Nobbéma ze zbioru księcia de Mora. Jest już jednakże kilku amatorów, którzy niecierpliwie zerkają na to cudo i z trudnością przyjdzie...
— Ja ją mieć muszę — mniejsza o cenę! woła Nabob już znowu schwycony nazwiskiem księcia — muszę mieć tego Nobbémę... słyszysz pan, panie Schwalbach! Dwadzieścia tysięcy franków dam panu, jeżeli mi pomożesz do zakupienia tego obrazu.
— Uczynię co tylko będzie w méj mocy, panie Jansoulet.
Odchodząc obliczał stary ćwik, że dwadzieścia tysięcy Naboba, dodane do dziesięciu tysięcy, które mu książę przyrzekł, jeżeli mu dopomoże do pozbycia się obrazu, dość piękny stanowią zysk.
Podczas gdy ci szczęśliwcy zadowoleni jeden po drugim odchodzili, stali drudzy wciąż jeszcze na sposobność stosowną czyhając i wściekli z gniewu obgryzali paznokcie aż do krwi. Wszakże wszyscy w jednym przybyli zamiarze — od poczciwego Jenkinsa, który rozpoczął pochód, aż do cyrulika Cabassu, który go zakończył, uprowadzali go wszyscy w sprawach zwłoki nie cierpiących, do odległych komnat recepcjonalnych. Pomimo wszelkich usiłowań jednakże, aby go usunąć z przed oczu obecnych, nie zdołano tego w zupełności uczynić. Tu i owdzie znalazła się niedyskretna szpara w drzwiach, szyba lub lustro, w którém odbijały się sążniste plecy pana domu. A dziwnie wymowne były te plecy — to się z oburzeniem prostowały, jak gdyby powiedzieć chciały: „o, tego już za wiele!“ albo garbiły się w komicznéj rezygnacji: „ha! jeżeli już tak koniecznie być musi, niechże będzie!“ przyczém zawsze jako konieczny dodatek zjawiał się fez Bompain’a...
Jeszcze ostatni z powyższych się nie zdołał oddalić, a już zaczęła się nowa serja i zaledwo wszelkie ryby w dzikiej walce o byt zdobycz swą uniosły, podpłynęły małe rybki po resztki okruszyn. I tak słychać wciąż po złocisto błyszczących komnatach szelest zbliżających się i oddalających kroków, łoskot otwieranych i zamykanych drzwi, jedném słowem zjawia się, zachęcony ogromném bogactwem i nie do uwierzenia łatwym doń przystępem, cały tłum bezwstydnych żebraczych indywiduów ze wszystkich zakątków Paryża i okolicy. Lecz przy rozdzielaniu jałmużny dla tej warstwy „zacnych“ ludzi, nie używano już niebieskiego zeszyciku i fezu pana Bompain, wystarczała tu mahoniowa komoda, naumyślnie w tym celu w jednym z salonów ustawiona. Ten brzydki mebel, sprawiony za oszczędności z czasów karjery portjera, który atoli u Naboba w wielkiém był poszanowaniu i czci — był pierwszym, który sobie Jansoulet sprawił, gdy stosunki mu pozwoliły własne mieć mieszkanie. Ułożone w trzech szufladach dwa kroć stotysięcy franków w gotówce stanowiły owo źródło, z którego w dni wielkich audjencyj czerpał. Wówczas to z pewną lubością grzebał w złocie i srebrze, napychał niém kieszenie i ruchem handlarzom bydła właściwym, odgarniał poły surduta, aby o ile możności jak najgłębiéj wsunąć rękę w kieszeń i wydobyć z niéj garść pełną dla żebrzącego. — Dzisiejsza audjencja wypróżniła mocno małą komodę.
Gdy nareszcie ustały tajemnicze szepty, alegorycznie stawiane żądania i prośby, gdy się ukończyły niespodziewane wizyty, gdy ostatniego zaspokojono klienta i zamknięto małą komodę, uderzyła czwarta i już począł się przekradać zmrok wieczorów listopadowych, który mimo pozapalanych świateł uparcie w późną wałęsa się godzinę. Służba zabrała się do sprzątania stołów i wynosiła filiżanki, flaszki z likworami i otwarte na wpół wypróżnione szkatułki cygar.
— Nareszcie — chwilka spokoju, mruczał z cicha Nabob, oddychając swobodniéj.
Lecz nie; jeszcze nie jest sam. Tam w kącie, gdzie już zupełna prawie zaległa ciemność, rysuje się niewyraźnie postać spóźnionego suplikanta, który się teraz zbliża z listem w ręku.
Jeszcze jeden więc!
I biedny, uciemiężony człowiek wsunął, nie namyślając się, owym wyrazisto-handlarskim ruchem ręką swą w kieszeń. Lecz suplikant odskoczył nagle z tak widocznie obrażoną miną, że Nabob natychmiast poznał swą pomyłkę i zwrócił bystre swe oko w stronę młodego człowieka, aby mu się bliżéj przypatrzeć. Był to młodzieniec w pojedyńczém ale gustowném ubraniu, o bladéj cerze, bez zarostu, o rysach twarzy, jak na wiek jego, zanadto poważnych i surowych. Ten wyraz twarzy i jasno blond włos w kędziorach z czoła spadający, do pudrowanéj podobny peruki, przypominały dwudziestodwuletniego deputowanego Barnave z czasów Ludwika XVI. Fizjognomja ta, pomimo że ją po raz pierwszy miał przed sobą, nie zdawała się Nabobowi zupełnie obcą.
— Czem panu mogę służyć? zapytał a odebrawszy list, przystąpił z nim do okna, aby go odczytać.
— Tożto od mojéj mamy! zawołał. A to brzmiało tak sympatycznie, słowu „mama“ towarzyszył tak młodzieńczo-serdeczny uśmiech w całéj twarzy, że młody człowiek, na którego ordynarna postać dorobkiewicza z początku niemiłe zrobiła wrażenie, teraz mile się ku niemu czuł pociągniętym.
Półgłosem przeczytał Nabob tych kilka wierszy, których koślawe, niewyraźne litery dziwnie odbijały od pięknego papieru ze stampilią zamku Saint-Romans:
— Kochany mój synu, list ten przynosi ci pierworodny syn pana de Géry, który był dawniéj sędzią polubownym w Saint-Andreol, który dla nas z równą uprzejmością...
— Powinienem był zaraz pana poznać, panie de Géry — przerwał sobie Nabob. Pan tak do ojca jesteś podobnym... Proszę, siadaj pan.
Następnie czytał daléj. Matka jego dla siebie niczego właściwie nie żądała, poleciła mu tylko, ze względu na liczne dobrodziejstwa, jakie rodzina de Géry im kiedyś wyświadczyła, młodego, osieroconego obecnie pana Pawła. Biedny, sam sierota, utrzymywać jeszcze musi młodszych dwóch braci i wyjeżdża teraz, złożywszy wszystkie egzamina, do Paryża, aby tu dobić się losu. Prosi więc mocno Jansouleta, aby koniecznie w jakiś sposób dopomógł młodemu człowiekowi — zakończyła zaś podpisem: „Twoja matka Franciszka, która tęskni za tobą.“ Ten list staréj kobiety, któréj już lat sześć nie widział, ów dyjalekt prowincjonalny a tak miły dla ucha tych, którzy doń od dzieciństwa przywykli, owe koszlawe, charakterystyczne litery, przez które z pod wiejskiego czepca przebijała niejako stara, opalona, pełna zmarszczek lecz ubóstwiana twarz — wszystko to mocno wzruszyło Naboba. Od sześciu tygodni, odkąd był we Francji, wśród kłopotów przeprowadzki i porwany w wir wielkiego miasta, nie miał czasu na pomyślenie o staréj swojéj matce; a teraz na widok listu, stanęła mu nagle przed oczyma. Przez czas pewien patrzał w milczeniu przed siebie, na list drżący w jego grubych palcach — uspokoiwszy się dopiero nieco, rzekł:
— Szczęśliwym się czuję, panie de Géry, że mi się nadarza sposobność wywdzięczenia się choć w części za dobroć rodziny pańskiéj, z jaką dla moich była rodziców. Od dziś jeżeli się pan na to zgodzisz, zabieram go do siebie. Pan jesteś wykształconym i o ile mi się zdaje pojętnym. Możesz więc pan być dla mnie wielce użytecznym... Mam tysiące rozmaitych planów, rozmaitych spraw... Proponują mi udział w jedném wielkiém, przemysłowém przedsięwzięciu... potrzebuję tu kogoś, ktoby mi dopomógł, w razie potrzeby mnie umiał i mógł zastąpić. Mam ja wprawdzie już sekretarza i zarządcę, dzielnego Bompain, lecz on nie zna Paryża i od czasu naszego przyjazdu biedny zupełnie głowę stracił. I pan mógłbyś zarzucić, że przybywając co dopiero z prowincji, w tém samém znajdziesz się położeniu; jednakże tak nie jest... Człowiek wykształcony, a przytém tak zwinny i zręczny mieszkaniec południa, jak pan, wkrótce rozpozna sytuacją i z łatwością da sobie radę. Zresztą gotów jestem pana poinformować i ręczę, że w przeciągu kilku tygodni z równą mojéj swobodą będziesz po bulewarach się poruszał.
Wzruszającą było rzeczywiście, przysłuchiwać się, jak ten czytać prawie nie umiejący biedny człowiek w marsylskim swoim żargonie mówił o pewności i znajomości rzeczy, z jaką żyje na bruku paryskim.
— Więc zgadzasz się pan, prawda? Jesteś moim sekretarzem; wyznaczę panu roczną pensję, co do wysokości któréj zaraz się porozumiemy, a oprócz tego podam środki, za pomocą których szczęśliwą będziesz mógł zrobić karjerę.
Ponieważ młody człowiek, uwolniony tak nagle od trosk i kłopotów świeżo przybyłego suplikanta i nowicjusza nie śmiał się nawet ruszyć, aby nie przerwać mniemanego snu, przeto dodał Nabob łagodnym głosem:
— A teraz siadaj pan obok mnie i opowiedz mi co o mojéj mamie?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.