Nabob/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział pierwszy.
Pacjenci Dr. Jenkins.

W październiku o godzinie porannéj stała sążnista, jak dąb silna i zdrowa postać o świeżo wygolonéj twarzy, żywém spojrzeniu, uśmiechu zadowolenia na otwartych osiadłym ustach, o włosie długim, szpakowatym, w tył zaczesanym, na progu swojego małego pałacyku w ulicy de Lisbonne. Był to słynny lekarz dr. Robert Jenkins właściciel gwiazdy Medżidże, rycerz wysoko cenionego hiszpańskiego orderu Karola III., członek wielu uczonych i dobroczynnych towarzystw, przewodniczący i założyciel betlejemskiego stowarzyszenia, jedném słowem Jenkins, wynalazca arszenikowych swoich „Pereł“, to znaczy lekarz „wyższego świata“ w roku 1864, najwięcéj poszukiwany mąż w Paryżu. Miał właśnie zamiar wyjechać, gdy otworzono okno na pierwszém piętrze i jakiś głos niewieści zawołał:
— Robercie, czy mam czekać na ciebie ze śniadaniem?
O! jakże łaskawym i szczerym był uśmiech, który w téj chwili rozjaśnił piękne i poważne oblicze uczonego! O! jak dokładnie uwydatniła się miłość małżeńska w czułém spojrzeniu, którem oko jego ku lubéj białéj postaci po za podniesioną firanką wysłało — owa cicha a głęboka miłość małżeńska, wzmagająca się miękką siłą lubego przyzwyczajenia.
— Nie, kochana „żono“, (przed światem bowiem chętnie okazywał dobitniéj prawny swój do niéj stosunek i zdawało się, że przy tém uczuwa jakieś wewnętrzne zadowolenie — coś jakby rodzaj usprawiedliwienia się względem kobiety, która mu tak szczęśliwe zgotowała istnienie). Nie, ja dzisiaj będę śniadał po za domem, na placu Vendôme.
— Ach tak! u Naboba... rzekła piękna pani Jenkins, a w jéj głosie dawał się wyraźnie odczuć pewien respekt dla owéj postaci z tysiąca i jednéj nocy, która już przez cały miesiąc była w ustach całego Paryża; potem, po niejakiem wachaniu, dodała czule, cicho z po za owych ciężkich opon, jak gdyby tylko sam doktor miał usłyszeć:
— A nie zapomnij o tém, coś mi przyrzekł.
Musiało to być coś bardzo ważnego, co jej doktor przyrzekł, gdyż piękne jego czoło sfałdowało się, uśmiech zginął, a po rysach twarzy przebiegł wyraz twardéj, nieugiętości. Wszystko to wszakże chwilę tylko trwało; dla fizjognomii wziętego lekarza łoże chorego bogacza doskonałą jest szkołą hypokryzji. Z najuprzejmiejszym uśmiechem, pokazując przytém rząd białych zębów, odpowiedział:
— Kochana żono, co przyrzekłem, stanie się. Lecz teraz usuń się od okna i zamknij je, aby ci zimna mgła poranna nie zaszkodziła.
Mgła poranna była w istocie zimną, lecz przytém świeżą i wonną, a przytuliwszy się do szyb powozu, rzucała na rozwiniętą w rękach doktora gazetę jasny odblask światła. Tam, w ludnych, ściśnionych, czarnych częściach miasta, w owym handlowym i fabrycznym Paryżu nie ma takiéj mgły porannéj, osadzającéj się tylko w ulicach szerokich; wcześnie rozpoczęte życie, ciągłe jeżdżenie powózek wieśniaczych, omnibusów, nieznośnie turkocących wozów ciężarowych, szybko ją rozcięły, rozniosły, zniszczyły. Każdy przechodzący roznosi ją w wytartym paletocie, w wypłowiałym szalu, lub rozciera ją ordynarnemi rękawicami. Wsiąka ona w ziębnące bluzy, w deszczowe płaszcze pracującéj nędzy, taje pod gorącym oddechem tych wielu, którzy bezsenną lub hulaszczą przepędzili noc, wciska się w usta łaknących, w drzwi co dopiero otworzonych sklepów, w ciemne podwórza, wspina się słupem po schodach, po poręczach i ścianach aż się dostanie do nieopalonych mieszkań na poddaszach. W skutek tego tak mało z niéj na dworze pozostaje. W szerokoulicznéj części arystokratycznéj Paryża jednakże, gdzie mieszkali pacjenci dra Jenkinsa, na bulwarach drzewami obsadzonych, na bezludnych placach, spoczywała mgła nienaruszona jeszcze warstwa na warstwie, jakby fala wełny kędziorów, w któréj się człowiek odosobnionym, ukrytym, a nawet wygodnie i w przepychu ułożonym zdaje, bo leniwo wschodzące słońce rozlało już na dalekim horyzoncie łagodny odblask purpurowy, a wysoko się pnąca mgła błyszczała w tém oświetleniu, jak na szkarłacie rozpięty muślin. Można było to całe wziąć za ogromną oponę, za którą bogactwo lekkiego, spóźnionego używało snu, za gęstą zasłonę, która żadnego innego nie przepuściła szelestu, oprócz głośnego zamknięcia bramy domu, szczęku blaszanych naczyń mleczarzy, dzwonienia szybko przebiegającej gromady oślic, a za niemi krótkooddechowego sapania poganiacza, albo jak teraz, głuchego turkotu powozu, w którym doktor codzienne swoje wizyty odbywał.
Pierwsza wizyta należała się pałacowi Mora, na placu d’Orsay, tuż obok hiszpańskiéj ambasady, któréj długie tarasy graniczyły z ogrodem pałacowym, mającym oprócz głównego wchodu przy ulicy de Lille, także furtę boczną do wody wiodącą. Między dwoma wysokimi murami, obrosłemi bluszczem, złączonemi pyszném łukowém sklepieniem ze szczytów niebotycznych drzew utworzoném, pędził powóz jak strzała. Dwa silne uderzenia w dzwon, oznajmujące już zdaleka przybycie gościa, zbudziły Jenkinsa z zadumy, w którą go czytanie gazety pogrążać się zdawało. Wkrótce potém przycichł turkot kół, po piaszczystéj ścieżynie obszernego dziedzińca się toczących, a powóz zakreśliwszy zgrabne półkole, zatrzymał się u głównego wchodu przed szeroką zaokrągloną markizą. Przez parę mgły spostrzedz można było rząd z dziesięciu powozów, a daléj, w alei zdrętwiałych od zimna i bezsilnych już akacji, jakby cienie, kilku dżokieji angielskich, przeprowadzających wierzchowce księcia pana. Wszystko to świadczyło o dobrze obmyślanéj, ustalonéj, pełnéj gustu okazałości magnackiéj. Choćbym i najwcześniej przybył, zawsze mnie inni wyprzedzą, pomyślał Jenkins, spostrzegłszy ów rząd ekwipaży, do których teraz i jego powóz się przyłączył; ale w zaufaniu swego pierwszeństwa wstąpił z podniesioną głową i pewną zarozumiałość zdradzającém okiem na owe fatalne schody, przez które codziennie tyle ambitnych planów i tyle trosk przechodziło. Już w wysokim przedpokoju, w którym każdy stuk jak w kościele echem odbrzmiewał i gdzie oprócz bezustannego ogrzewania atmosfery, dwa płomienie na kominach światło i życie rozlewały, owiewał odurzająco każdego wchodzącego zbytkowy przepych tego wspaniałego mieszkania o atmosferze oranżerji zmieszanéj z wonią tu reckiéj kąpieli; wszędzie biała posadzka, biały marmur, wielkie okna, a przytém owa równa temperatura, jakby stworzona do otoczenia kosztownego, nerwowo upiększonego życia.
Pod sztuczném ciepłem bogactwa odzyskał Jenkins swój dawny humor. Powitał zwykłem „dzień dobry, dzieci“ portiera w pudrowanéj peruce i szerokim, złotym bandolecie, lokaji w niebiesko-złotéj liberji, wyprostowanych przed nim z uszanowaniem, nie zapomniał nawet małych małpiątek, potarłszy ręką w przechodzie ogromną ich klatkę i wskoczył przyśpiewując sobie na jasne schody marmurowe, miękkiemi wysłane dywanami i do komnat księcia wiodące. Poczciwy doktor miał już od roku wstęp do pałacu. mimo to i dziś jeszcze nie mógł się oprzeć pewnemu uczuciu radości, jakie za każdém do księcia przybyciem nim owładało.
Chociaż pan domu był najwyższym dygnitarzem cesarstwa, nie znachodziło się w apartamentach ani atomu owego biurokratycznego pyłu aktom urzędowym właściwego. Książę bowiem z góry oświadczył, iż wysoki urząd ministra i prezydenta rady państwa pod tym jedynie warunkiem przyjąć może, że mu wolno będzie mieszkać i nadal w swoim pałacu; w ministerjum przepędzał codziennie jednę do dwóch godzin, t. j. tyle czasu, ile go podpisanie najniezbędniejszych spraw wymagało, audjencyj udzielał w swojéj sypialni. Pomimo wczesnego poranku oczekiwało kilka poważnych osób wezwania na audjencją. Kilku prefektów z oficjalnemi bokobrodami, w tym przedpokoju nie tak dumnych już, jak po za murami pałacu w swoim departamencie, kilku małomównych sędziów z surowo-urzędową miną, kilka nadymających się wielkości finansowych i wreszcie kilku członków sejmu, po większéj części małomiejskich reprezentantów przemysłu fabrycznego, obok których dziwnie jakoś odbijała chuda postać wysoko się pnącego zastępcy prokuratora czy radcy prefektury, który w czarnym fraku i białym krawacie tu postawę pokornego suplikanta przybrał. Wszyscy ci panowie, stojąc lub siedząc wpatrzyli się z niemém a uporczywém oczekiwaniem w te wysokie podwoje, za któremi tronował ich los, mający wkrótce ku ich radości lub zawiedzeniu być rozstrzygniętym.
Wśród zazdrośnie ścigających go oczu, szedł Jenkins wprost ku szwajcarowi, który z żelazną akuratnością, z złotym łańcuchem na szyji tuż przy owych podwojach siedział i doktora z szacunkiem wprawdzie lecz także i z przymieszką pewnéj poufałości powitał.
— Któż tam jest? zapytał Jenkins, wskazując na pokój księcia. Szwajcar jak mógł najciszej i nie bez ironji wyszeptał mrugając oczyma nazwisko, które głośno wymówione, byłoby oburzyło całe arystokratyczne towarzystwo, gdyż panowie ci czekali już przeszło godzinę na to, aby książę skończył naradę z garderobierem wielkiéj opery.
Naraz dał się słyszeć głos rozmawiających i smuga światła rozlała się po przedpokoju — to Jenkins otworzył drzwi komnaty i wszedł; on miał o każdéj porze wolny wstęp, nie czekając nawet na wezwanie.
Książę, ubrany w obcisły, futrem podbity, a niebieski negłiżyk, którego kolor tém wyrazistszemi czynił ostre i surowe rysy jego twarzy, stał oparty o komin i kazał sobie rysować plan kostjumu, w którym księżna na jednym z najbliższych balów wystąpić miała — sprawę tę; z taką traktował powagą, jak gdyby dyktował projekt do nowéj jakiéj ustawy.
— Gors z maleńkiemi falbankami, a rękawki niechaj, nie będą fałdowane... Dzień dobry, kochany Jenkinsie — zaczekaj chwilkę, zaraz ukończę.
Doktor skłonił się i postąpił ku oknu. które wychodziło na ogród tuż do placu przypierający i pozwalało objąć okiem jeden z najpyszniejszych widoków Paryża; mosty na rzece, Tuilerje, Louvre i czarne grupy drzew, które w dali jakby tuszem rysowane sterczały na mgłą ocienioném tle. Umeblowanie tego tyle omawianego pokoju, w którym obok najważniejszych kwestyj z równą powagą i najmniejszéj wagi drobnostki załatwiano — składało się z szerokiego, zupełnie niskiego, a mimo tego kilku stopniami zaopatrzonego łóżka, z dwóch lub trzech zasłon od przeciągu chroniących, prześlicznie złotem tkanych, z rozmaitych miękkich i wygodnych krzeseł i sof, niesymetrycznie zresztą poustawianych. Na ścianie wisiał portret księżnéj, a naprzeciw na kominie stało popiersie księcia, dzieło Felicji Ruys, za którego wykonanie artystka na ostatniéj wystawie medalem pierwszéj klasy zaszczycona została.
— No, jak się masz, najlepszy panie Jenkins, zapytał prezydent ministrów i przystąpił do doktora, podczas gdy garderobier zbierał na wszystkich fotelach porozrzucane swoje modele.
— A jakże ze zdrowiem pańskiém, kochany książę?... Wczoraj w Varietes byłeś książę trochę bladym.
— Co pan mówisz! Byłem zdrowszym niż kiedykolwiek... pańskie perły działają jak wszyscy djabli... Czuję znowu w sobie siłę, rzeźwość... nie do uwierzenia, jeżeli się rozważy jak wątłego byłem zdrowia jeszcze przed półrokiem...
Tymczasem przyłożył Jenkins, nie mówiąc ani słowa, wielką swą głowę do piersi Ekscelencji, właśnie w tém miejscu, gdzie u śmiertelników serce bić zwykło i nadsłuchiwał przez chwilę, książę zaś mówił daléj swym urywanym, charakterystycznym tonem:
— Któżto był wczoraj w pańskiéj loży — ów wysoki człowiek, z ciemną twarzą tatara, który się tak głośno śmiał?
— To był Nabob, bohatyr dnia, osławiony Jansoulet.
— Że mi też to zaraz na myśl nie wpadło... przecież wszystkie lornety skierowały się na niego, a aktorki ze sceny już tylko jego kokietowały. Więc pan się z nim znasz, doktorze. Cóż to właściwie za człowiek?
— Rzeczywiście znamy się... jak pacjent z lekarzem... Ślicznie dziękuję, kochany książę, jestem już spokojnym: serce uderza normalnie... Nie przyzwyczajony do naszego klimatu, zachorował, gdy tu przed miesiącem przybył... wówczas to kazał mnie przywołać i odtąd zaszczyca mnie swoją przyjaźnią. Wiem o nim tylko tyle, że w służbie Beya Tunisu kolosalny zebrał majątek, że jest dobrodusznego szlachetnego usposobienia, w celach filantropijnych...
— U Beya Tunisu? przerwał książę — który się wcale filantropem nie okazał. Ale skądże to pochodzi, że go Nabobem nazywają?
— Mój Boże — takich rzeczy Paryżanie tak ściśle nie biorą... dla nich każdy bardzo bogaty obcokrajowiec jest Nabobem; zresztą Jansoulet jakby stworzony do tego przydomku: ciemna prawie brązowa płeć, oczy jak dwa rozżarzone węgle, przytém niezmierne bogactwo, którego — śmiało to mogę twierdzić — jak najszlachetniéj i najrozsądniéj używa. Jemu to — mówił daléj doktor tonem skromności — jemu właśnie mam do zawdzięczenia, że nareszcie zdołałem wprowadzić w życie stowarzyszenie betlejemskie, ów dobroczynny zakład dla niemowląt, nazwany przez jednę z gazet porannych, którą przeglądałem, zdaje mi się że „Messager“ — największą zdobyczą stulecia.
Książe rzucił niedbale okiem na rozpostartą przez doktora gazetę. Nie był on czułym na reklamy gazeciarskie, chłodno przeto odpowiedział:
— Ten pan Jansoułet zdaje się rzeczywiście być bardzo bogatym. Złożył kapitał na założenie teatru Cardailhac’a; płaci długi Monpavona, Bois-Landry urządza mu stajnie, stary Schwalbach galerją obrazów; to wszystko kosztuje pieniądze.
Śmiejąc się odrzekł Jenkins.
— Tak, kochany książę, gdyby sobie tylko był w panu tak nie upodobał... Lecz mój biedny Nabob, który tu przybył z zamiarem zrobienia z siebie paryskiego lowelasa, w panu znalazł znakomity ku temu wzór, i nie taję, żeby mu bardzo było przyjemném, gdyby do swego wzoru mógł się zbliżyć.
— Wiem o tém, wiem... Monpavon już mi go chciał przyprowadzić... Ale ja chcę odczekać — rozpoznać; przy milionach gdzieś daleko zgromadzonych, bardzo trzeba być ostrożnym. Zresztą nie zarzekam się, jeżeli go gdzieś w trzecimé miejscu spotkam, w teatrze lub w towarzystwie...
— Właśnie ma żona moja zamiar dać mały bal na przyszły miesiąc, i jeżeli książę nam ten zaszczyt wyświadczyć raczysz...
Przy tych słowach wszedł szwajcar przy drzwiach służbę pełniący:
— Pan minister spraw wewnętrznych jest w niebieskim salonie, ma tylko jedno słowo z Ekscelencją do pomówienia... Na dole w galerji czeka dotąd jeszcze prefekt policji...
— Dobrze, dobrze! zawołał książę — ja zaraz przyjdę, chciałbym tylko naprzód załatwić kwestją kostiumu — hej panie — jak się tam nazywasz, cóż więc w końcu będzie z owemi falbankami?... Do widzenia, doktorze... Perły daléj zażywać — prawda? i nic więcéj?
— Nie, nic więcéj, odparł Jenkins, żegnając się. Wyszedł cały rozpromieniony z zadowolenia, za jednym rzutem bowiem dwie odniósł korzyści najpierw zaszczyt mieć księcia na balu u siebie, powtóre radość z powodu przysługi uczynionéj przyjacielowi swemu Nabobowi.
W przedpokoju spotkał większą ilość gości niż poprzednio; pierwsza falanga cierpliwie czekających wzmocnioną została nowymi przybyszami; innych znowu wybladłych i bojaźliwych spotykał na schodach — a na dziedzińcu wciąż zajeżdżały jeszcze w owém poważném prawie uroczystém tempo w półkolu się ostawiające powozy, podczas gdy w książęcéj komnacie nie mniéj poważnie rozstrzygano kwestją falbanek i rękawków.
— Do „Cerklu“ — rozkazał Jenkins swemu woźnicy.
Powóz toczył się teraz przez place, mosty z powrotem ku placowi de la Concorde, który już zupełnie inny przedstawiał widok.
Mgła usunęła się ku Garde-Meubles i ku greckiemu szczytowi Madelaine, przepuszczając już tedy i owędy błysk pieniącego się promienia fontanny, lub łuk bramy wystającego pałacu, a nawet z dala ziębnące po za kratami grupy drzew tuileryjskich. Zasłona niezupełnie wprawdzie usunięta miejscami przecież była rozdartą i pozwalała przedrzeć się oku do pojedynczych smug horyzontu, jak na przykład do szerokiéj aleji, do łuku tryumfalnego wiodącéj, na któréj obecnie w szybkim pędzie uganiały się powózki handlarzy i na pysznych parskających rumakach wśród tententu kopyt i dźwięku ostróg kłusowali w długich szeregach, dwójkami dragoni cesarzowéj — cały ten obraz, oświecony promieniami niewidzialnego jeszcze słońca, jak przelotne fatamorgana to nikł to znowu ukazywał się na zamgloném tle.
Jenkins wysiadł na rogu Rue royal. Służba zatrudniona czyszczeniem biegała po schodach tam i napowrót; tu trzepano dywany, tam odświeżano salony z dymu cygar tu i owdzie się jeszcze wałęsającego, a na stolikach gry, na których namiętności upłynionéj nocy prawie jeszcze nie przebrzmiały, walczyły płomienie świec w srebrnych kandelabrach z białą jasnością dnia. To pełne stuku krzątanie się służby, nie rozciągało się jednakże po za drugie piętro — na trzeciém bowiem mieszkali niektórzy członkowie „Cerklu,“ między innymi także markiz de Monpavon, do którego Jenkins właśnie wchodził.
— To pan jesteś — doktorze?... Tam, do djabła! któraż więc godzina?... W téj chwili na prawdę nikogo przyjąć nie mogę.
— Nawet lekarza?
— Nie, nikogo — z zasady nie... Lecz wstąp pan na chwilę bliżéj, aby sobie nogi rozgrzać. Ja jestem w mojéj gotowalni i właśnie mnie golą. Przecież i tak z oddalenia mówić ze sobą możemy, aż Francis ukończy.
Jenkins znał zanadto dobrze zacnego swego przyjaciela, pana markiza de Monpavon, to też już nie próbował dalszych perswazyj i wszedł do sypialni, wprost przed komin, przy którego ogniu stały rozmaite żelazka fryzurowe — obok zaś znajdowało się odgrodzone algierskim dywanem laboratorium, w którém się Monpavon swojemu Francis kazał obrabiać. Z gabinetu tego rozchodził się zmieszany zapach patschuly, złotego kremu, spalenizny rogu i włosów; od czasu do czasu, w chwili kiedy Francis wszedł zmienić żelazo, można było spostrzedz ogromny stół tualetowy, założony niezliczoną ilością małych narzędzi z kości słoniowéj, perłowéj macicy i stali — piłki, nożyczki, kiści do pudru, szczotki, flaszeczki, naczyńka z bielidłem, pomady, a wszystko oznaczone kartką, uporządkowane starannie; w środku zaś całego kramu, wśród narzędzi metalowych i miniaturowych naczyniek, leżała już prawie drżąca postać starca, długa wychudła, z starannie utrzymanemi paznokciami, jak u japońskiego malarza. Monpavon oddając się jednemu z najuciążliwszych swoich a nieskończenie ważnych zatrudnień porannych, mianowicie należytemu ułożeniu twarzy, rozmawiał z doktorem o wątłém swém zdrowiu, o działaniu pereł, które jako odmładzające pod niebiosa wynosił. Gdy tak niewidzialny z po za opony rozmawiał, można było mniemać, że to książę de Mora mówi, tak zupełnie przyswoił sobie jego ton i akcent; były to też same urywane zdania, niknące w kilku zaledwo artykułowanych syczeniach ps, ps, ten sam sposób wyrażania się, jedném słowem owo arystokratyczne, wymuszone, niedbałe jąkanie i szeptanie, znamionujące jak najgłębszą wzgardę dla plebeuszowskiéj sztuki wysłowienia się. Każdy z otoczenia księcia starał się tę wymowę, ten ubliżający ton, ubarwiony pozorem naturalności o ile możności naśladować.
Jenkins, któremu się to toaletowe posiedzenie za długiem zdawało, zabierał się do odejścia.
— Adieu, ja już muszę odejść — przecież zobaczę pana u Naboba?
— Tak, przy śniadaniu — przyrzekłem przyprowadzić tego... no tego... jakże on się tam nazywa? Pan już wiesz, dla téj sławnéj historji — bo inaczéj byłbym sobie oszczędził tego trudu. — Prawdziwa menażeria, ten dom na placu Vendôme!
Nawet filantropijny Irlandczyk musiał przyznać, że tam rzeczywiście trochę zanadto mieszane przebywało towarzystwo. Ale trzeba już patrzeć przez szpary — zresztą ten biedny Nabob opędzić się nie może.
— Nie, nie może, jak nie chce, dodał z gniewem Monpaon, zamiast ludzi doświadczonych o radę poprosić, trzyma się pierwszego lepszego darmozjada. Czy widziałeś pan te dwa konie powozowe, któremi go Bois-Landry niedawno obdarzył? — Prawdziwa nędzota! A zapłacił mu dwanaście tysięcy franków za nie. Założyłbym się, że Bois-Landry’ego i połowy nie kosztują.
— O, wstydź się pan, jak można takiego gentlemana podejrzywać! wyrzekł Jenkins z oburzeniem szlachetnéj duszy, niewierzącéj w istnienia nikczemności.
— A to jedynie dla tego; mówił dalej Monpavon, że to konie ze stajni księcia de Mora.
— Tak. tak, nasz kochany Nabob jest wielką życzliwością dla księcia przejęty. Dla tego uczynię go też nader szczęśliwym zakomunikowaniem mu...
Nagle wstrzymał się doktor z pewném zakłopotaniem w swoim wywodzie.
— Zakomunikowaniem czego?
Teraz musiał zmieszany Jenkins wyznać, że książę zezwolił na przedstawienie sobie Jansouleta. Nim zdołał dokończyć tych słów wysunęło się z gabinetu widmo o zwiędłym obliczu, pstro lśniącym włosie i brodzie. Złożonemi na krzyż rękoma podtrzymywał sobie u wychudłéj sztywnéj szyji jasno-jedwabny płaszczyk z fioletowemu wyłogami, w których wyglądał jak karmelek w tutce papierowéj. Najwięcéj uderzającym u tego tragi-komicznego zjawiska był wielki, od kremu błyszczący zadarty nos i żywe, przenikliwe oko, które w porównaniu z ciężkiemi pofałdowanemi powiekami, niezwyczajnie ożywioném i młodzieńczém się wydawało, objaw zresztą wszystkim pacjentom Jenkinsa właściwy. W każdym razie musiał Monpavon niezwykle być wzruszonym, kiedy się pokazał w tak go demaskującym ubiorze. Sposób jego mówienia był także zupełnie innym — nie jąkał się już, nie cedził — gdy teraz blademi usty do doktora wykrzyknął:
— Wolno, kochany przyjacielu! Nie żartujmy więcéj. Rzeczywiście stoimy przed jednym i tym samym półmiskiem, ale ja panu pańskiéj porcji nie wydzieram i tegóż samego wymagam od pana. Zapisz pan to sobie raz na zawsze, dodał, nie troszcząc się wcale o zakłopotanie osłupiałego Jenkinsa, Nabobowi ja przyrzekłem przedstawić go księciu, tak jak mu pana przedstawiłem; nie mięszaj się pan więc w sprawy, które tylko mnie samego obchodzą.
Jenkins położył dłoń na sercu i zaręczył, że jest niewinnym, że nigdy nie miał złego zamiaru... że przecież Monpavon na zanadto przyjacielskiéj stopie z księciem, ażeby miał ktoś trzeci... I w ogóle jak można pomyśleć...
— Ja niczego nie pomyślałem — rzekł nieco uspokojony markiz zimno — chciałem się tylko co do tego punktu bez ogródki z panem rozmówić.
— Kochany markizie, uniewinniał się Irlandczyk podając rękę — przecież z ludźmi honoru zawsze się mówi bez ogródek.
— Mówisz z ludźmi honoru, dobry Jenkinsie, to wielkie...
Wystarczy, jeżeli powiemy z ludźmi, którzy uważają na formę towarzyską.
A ponieważ mu wspomnienie owéj formy, która jako jedyna straż granic naszych czynności oznaczył, nagle konieczność sytuacji uprzytomniło, przeto oddał demonstratywnemu uściskowi rąk swego przyjaciela jeden palec i z godnością cofnął się po za oponę. Doktor, którem u naraz spieszno było, wyszedł, aby odbyć dalsze wizyty. Rzadko też który lekarz mógł się znakomitszą poszczycić praktyką. Same książęce pałace, których korytarze opalane, kwiatów pełne — komnaty miękko wyścielone i atłasem wybite. Choroba tu przyjście swoje prawie uniewinniała, a wypierała się brutalności, z jaką na łoże nędzy rzucała ubogiego, który tylko wtenczas pracę opuszcza, gdy mu już umierać przychodzi. Właściwie rzecz wziąwszy, pacjenci doktora Jenkinsa chorymi nie byli. Do szpitalu by ich nie przyjęto. Ich organizm był już do tego stopnia nadwątlony, że w rzeczywistości stałego miejsca ich choroby nie było. Przywołany lekarz napróżnoby śledził za drgnieniem boleści w tych ciałach, opanowanych spokojną biernością i obojętnością, które zwykle poprzedzają zbliżającą się śmierć. Byli to ludzie sterani, prawie bez krwi, których siłę wyuzdany sposób życia zniszczył. A jednak takie życie do tego stopnia cenili, że nie chcąc go zmienić, przynajmniéj przedłużyć się starali; i dla tego to słynnemi były „perły Jenkinsa,“ ożywiające jakby uderzeniem batoga chorowite i osłabione istoty. — Ja muszę być dzisiaj na balu, zaklinam cię. kochany doktorze, — mówiła n. p. słabnącym już głosem, młoda kobieta, mogąca się zaledwie wznieść na swéj otomanie. Będziesz pani mogła pójść. Albo też: Jutro, kochany doktorze, muszę być na radzie ministrów, niechaj kosztuje co chce, choćby nawet życie. I stało się wedle życzenia pacjenta — był na radzie ministrów. odniósł nawet tryumf dyplomatycznéj wymowy i postąpił o krok daléj w chciwości sławy. Lecz potem, ha! potem...! Lecz mniejsza o potem; pacjenci doktora Jenkinsa mogli aż do dnia swéj śmierci chodzić, bawić się i karmić swój nigdy nie nasycony egoizm. Umierali w ubraniu, nie potrzebując poprzednio znikać z areny towarzyskiéj.
Po długiem jeżdżeniu przez Chaussee d ’Antin, pola elizejskie, przedmieście St. Honoré, gdzie odwiedzał wszystko, co miało miliony lub liczny poczet przodków, wysiadł nareszcie w modę weszły lekarz na rogu Cours la Reine i Rue Francois I. przed gmachem z frontem ku placowi zwróconym. Wszedł do mieszkania w parterze, zupełnie się różniącego od wszystkich innych. Zaraz na wstępie uderzały dywany na ścianach, stare w ołowianych ramach okna, kolosalna postać jakiegoś świętego, na przedzie rzeźbiona, a naprzeciw jakiś potwór japoński z wytrzeszczonemi oczyma i zręcznie łuskami pokrytym grzbietem; wszystko to znamionowało niezwykły, dziwaczny gust artysty. Karłowaty służący, który doktorowi drzwi otworzył, był mniejszym od arabskiego charta, którego z sobą na sznurku prowadził.
— Panna Konstancja jest w kościele, a panna siedzi sama w atelier. Pracujemy od szóstéj z rana.
Przy tych słowach ziewnął karzeł tak gwałtownie, że i pies, nie chcąc mu się w téj sztuce dać przewyższyć, swą jasno-czerwoną, ostremi zębami zaopatrzoną mordę szeroko roztworzył.
Jenkins, który z takim spokojem do ministra wchodził, odsunął tu niepewną cokolwiek ręką oponę, zasłaniającą otworem stojące drzwi wspanialéj pracowni rzeźbiarskiéj. Tylna jej ściana była prawie cała wybita i ogromném zastąpiona oknem, przez które teraz szeroka smuga światła, czerwonawo z za mgły przezierała. W ogóle komnata ta z większym była gustem urządzoną, aniżeli inne tego rodzaju pracownie artystyczne, w których pełno plam gipsowych, form i narzędzi najrozmaitszych bez ładu porozrzucanych, kóp gliny a nawet błota, czynią wrażenie nieporządnego podwórza. Tu natomiast odczuć się dawała w urządzeniu i miłym, umyślnym nieporządku, pewna kokieterja. W każdym kącie wspinały się aż do sufitu kujne rośliny, ściany przyozdobione były kilku dobrymi obrazami, poniżéj ustawiono na dębowych postumentach dwa lub trzy dzieła rzeźbiarskie Sebastjana Ruys, między temi zaś ostatnia jego praca, już po śmierci tu umieszczona i krepą przykryta. Pani domu, Felicja Ruys, córka słynnego rzeźbiarza, już także dla dwóch po mistrzowsku wykonanych dzieł ceniona — modelowała postać z jakiejś grupy. Obcisła bogata w fałdy amazonka z granatowego sukna uwydatniała piękną jéj postać, a głowa o miękkim, kruczym, pojedynczo uczesanym włosie przypominała szlachetny profil starożytnéj statuy. Ów zapał, owa naprężona uwaga, zachwycenie niemal, nieskończenie piękną ją czyniły. Za wnijściem Jenkinsa atoli znikł naraz ten urok.
— Ach, to pan jesteś, rzekła szybko, jakby ze snu zbudzona. Więc pan dzwoniłeś? Ja nic nie słyszałam...
Osiadający na pięknéj twarzy wyraz przesycenia i znużenia nie pozostawił ani śladu owéj przed chwilą jaśniejącéj wyrazistości i życia, pozostało tylko oko, którego sztuczny blask — perły Jenkinsa — przypominał.
— Ale któż widział tak pracować! zawołał doktor skromnym, przymilającym się tonem... To coś nowego co pani robi. Zdaje się, że będzie bardzo piękne.
Zbliżył i przyglądał się dopiero co naszkicowanéj, bezkształtnéj prawie jeszcze grupie, przedstawiającéj dwóch jeleni gonionych przez charta.
— W nocy wpadł mi ten pomysł... Zaczęłam już przed świtem pracować... Najmniéj pewno zbudowanym jest z tego mój biedny Cavour, rzekło dziewczę rzucając łaskawém spojrzeniem na psa jako model użytego, którego karłowaty służący w potrzebną ku temu celowi pozycją ustawić się silił.
Jenkm s zaczął ojcowskim tonem upominać, że niesłusznie czyni, tak nużącą pracą się obciążając.
— Pozwól pani, dodał, dotykając się jéj pulsu z dyskrecją duchownego — zapewne febra znowu.
Zaledwie się dotknął jéj dłoni, zawołała Felicja z giestem więcéj niż odpychającym:
— Ależ daj pan pokój — zostaw mnie pan tylko... Pańskie perły nie zmienią tego. Jeżeli nie pracuję, nudzę się tak, oh! nudzę się tak śmiertelnie, żebym sobie gotowa życie odebrać — myśli moje są wówczas tak ponure i mętne, jak woda tego szarego, leniwego strumyka... Oh! to okropnie uczuwać obrzydzenie do życia, które się dopiero rozpoczęło... Już do tego doszło, że zazdrościć muszę biednéj mojéj Konstancji, która całemi dniami siedzieć może, nic nie mówiąc, ale myśl jéj cieszy się... wspomnieniami... przeszłości. Ja — ja nie mam nawet kilku miłych wspomnień, któremi bym żyć mogła... nie mam nic... nic... tylko moją pracę.
Modelowała przytém z szalonym pospiechem, to foremką, to palcami, które od czasu do czasu zwilżała gąbką na sztalugach wiszącą. Zdawało się prawie, że wymawia tylko słowa, które jéj przypadek podsunął — bez myśli, nie stosując ich do żadnego słuchacza, tak nienaturalnym, tak dziwnym był ten wybuch narzekań z ust dwudziestoletnich, które w spokojnym stanie olympijski uśmiech bogiń przypominały. Jenkins był tém zaniepokojony, chochż całą swą uwagę zwrócił na dzieło rzeźbiarki, czyli raczéj na nieprzezwyciężony, przyciągający wdzięk samego dziewczęcia.
— A propos, zaczęła znowu Felicja, czując wzrok uwielbienia na sobie spoczywający i chcąc go od siebie odwrócić — czy pan wiesz, że ja go widziałam... tego pańskiego Naboba? W zeszły piątek wskazano mi go w wielkiej operze.
— Więc pani byłaś w piątek w operze?
— Tak! książę oddał mi swoją lożę.
Jenkins zbladł.
— To też zmusiłam Konstancją do towarzyszenia mi — po raz pierwszy po dwudziestu pięciu latach; bo od jéj pożegnalnego występu, ani noga tam nie postała. Co się z nią działo, mianowicie podczas baletu... Drżała z w zruszenia, promieniała z radości; dawne tryumfy biły jéj z oczu. Przy możliwości takich wzruszeń rzeczywiście łatwo szczęśliwym być można. Ten Nabob to w istocie typowe zjawisko. Pan go musisz kiedy przyprowadzić. Bawiłoby m nie to, taką głowę kopiować.
— Co!! toż on nieznośnie brzydki! Pani mu się widocznie dobrze nie przypatrzyłaś.
— O, przeciwnie, bardzo dokładnie. Siedział właśnie naprzeciwko nas. Jego biała twarz murzyńska ślicznie by się wydawała na marmurze. Toby było coś nadzwyczajnego, oryginalnego! Zresztą ponieważ tak jest brzydkim, nie powinieneś pan czuć się tak nieszczęśliwym, jak zeszłego roku, kiedy mi Mora za model służył... O! z jak brzydkiém uczuciem przyglądałeś się pan temu wówczas.
— Za dziesięć lat życia, nie chciałbym przebyć czegoś podobnego po raz wtóry — przebąknął głosem przytłumionym Jenkins. Pani naturalnie cierpienie drugich sprawia rozrywkę.
— Pan wiesz dobrze, że mi już nic nie sprawia rozrywki. odparła z pogardłiwém wzruszeniem ramion i nie spojrzawszy nawet na doktora, zatopiła się w owém niemém tworzeniu ulubionego dzieła, do którego się zwykle sobą i światem zmęczony, prawdziwy artysta ucieka.
Jenkins przechadzał się po pracowni, cały wzburzony, z gorącą chęcią wynurzenia zwierzeń, które atoli po za usta wysunąć się nie odważały. W końcu, nie otrzymawszy na kilkakrotne pytanie odpowiedzi i widząc stąd, że życzą sobie, aby się oddalił, wziął kapelusz i zbliżył się do drzwi.
— A więc zostaje przy tém, mam go przyprowadzić?
— Kogoż znowu?
— Toż Naboba. Wszakże pani przed chwilą sobie tego życzyła.
— Ach, prawda! zawołało dziewczę, Którego zachcianki nigdy trwałemi nie były; jeżeli go pan chcesz przyprowadzić to dobrze — mnie to obojętne.
I w istocie, ów smutek, to coś nieokreślonego a dziwnego w jéj głowie, owo zapomnienie saméj siebie nawet, okazywały, że prawdę mówiła, że jej wszystko, było obojętne — świat cały.
W wielkim niepokoju z troską na czole opuścił Jenkins pracownię. Lecz już w bramie domu przybrał napowrót prostoduszną, uśmiechniętą twarz, należał bowiem do tych, którzy na ulicy zawsze noszą maskę. Było już dość późno. Tylko jeszcze wzdłuż rzeki unosiły się porozrywane resztki mgły, okalając sterczące ponad wodą domy, wyłaniające się pokłady statków parowych, a w dali kopułę gmachu inwalidów, która jak pozłacany balon, złocistemi sypiący promieniami, na horyzoncie się wznosiła. Znaczne ocieplenie się atmosfery i żywy ruch na ulicach wskazywały, że już się kończył poranek, że już wkrótce ze wszystkich wież dwunasta uderzy.
Jenkins chciał udać się do Naboba. przypomniał sobie jednakże, że ma jeszcze poprzednio do zrobienia wizytę, i to o ile się zdawało, nie bardzo przyjemną. Ponieważ jednakże przyrzekł...
— Ulica St. Ferdinand 68, na przedmieściu Ternes! — zawołał szybko się decydując i wskoczył do powozu.
Woźnica Joe do tego stopnia był zdziwiony tym rozkazem, że kazał go sobie po dwa razy powtórzyć, a nawet koń, kosztowne zwierzę z zupełnie nową, wspaniałą uprzężą, zawahał się, czy zadosyć uczynić żądaniu i popędzić w tę oddaloną część miasta, tak niepodobną do małéj lecz świetnéj widowni praktyki Jenkinsa. Pomimo tego wtoczył się powóz bez dalszych przeszkód na nędzną uliczkę wymienionego przedmieścia i zatrzymał się przed pięciopiętrową kamienicą. Była to ostatnia kamienica tej ulicy, stojąca w zupełném odosobnieniu, jakby na rekognoskowanie terenu przez towarzyszki wysłana. W około niéj place pod przyszłe gmachy, w téj chwili jednakże zarzucone mnóstwem strupieszałych belek, wielkich kamieni, przegniłych resztek okiennic i desek, słowem cmentarz — rumowisko całéj zniszczonéj i zapadłéj ulicy.
— Ponad wchodem poprzylepiana była nieskończona ilość ogłoszeń i obwieszczeń, a tuż pod niém i wisiało godło fotografa, pyłem pokryta i mocno nadwerężona szafka z fotografjami. Jenkins zatrzymał się przed nią. Czy słynny lekarz aż tu przyjechał, aby sobie kilka fotografii kazać zrobić? Niemalby to było można przypuścić, sądząc z uwagi, z jaką się tym piętnastu czy dwudziestu fotografjom przyglądał, które wprawdzie tylko jedną przedstawiały rodzinę, ale za to w najrozmaitszych pozach, grupach i sytuacjach. Rodzina ta składała się z starego jegomości, z skórzaną mapą pod pachą, w białym krawacie po samą brodę sięgającym i z potomków tegoż w rodzaju żeńskim, z kilku skromnie, czarno ubranych dziewczątek, z włosem utrefionym łub w lokach. Pomimo rozmaitéj kompozycji były to przecież tylko warjacje na jeden i ten sam temat — w całym zbiorze nie było innego mężczyzny oprócz owego starego jegomości w białym krawacie, żadnéj innéj przedstawicielki płci pięknéj, oprócz dość zresztą licznego zastępu jego córek.
Atelier fotografa na piątém piętrze, objaśniał napis ponad szafką.
Z ciężkiém westchnieniem spojrzał Jenkins w górę i obliczał oddalenie, dzielące go od małego balkonu tuż pod obłokami zawieszonego; potem wszedł w bramę i — spotkał się z białym krawatem i majestatyczną mapą skórzaną... widocznie więc właściciel ich był owym starym jegomościa z szafki fotografa. Na zapytanie doktora odpowiedział, że pan Maranne rzeczywiście mieszka na piątém piętrze, lecz, dodał z prostodusznym uśmiechem — piętra te nie są wysokie. Zachęcony tą uwagą Irlandczyk, począł się wdrapywać na zupełnie nowe wprawdzie, lecz wązkie i nieznośne schody. Była to jedna z tych modnych kamienic, które dla wyzyskania biedy i nędzy, bez względu na skutki ztąd wynikające, niesumienni i niegodziwi budują kapitaliści. Szczęściem było tu tylko piąte i czwarte piętro zamieszkałe, jak gdyby odnajmujący wprost z nieba zstępowali. Na czwartém piętrze, pod drzwiami, na których wypisane było nazwisko pana Joyense, rzeczoznawcy w sprawach handlowych, usłyszał doktor dźwięk śmiejących się i rozmawiających srebrnych głosików i szelest dziewczęcych kroków, który mu towarzyszył aż do pracowni fotografa.
Owe pokątne rzemiosła, nie zdające się być w żadnéj styczności ze światem, należą do najwięcéj zadziwiających objawów w Paryżu. Mimowoli się człowiek zapytuje, jakim sposobem na przykład wyżyć może z swéj pracy mieszkający na piątém piętrze, tu między pustemi placami, taki fotograf lub rzeczoznawca w sprawach handlowych. Uwagi te wywołały u Jenkinsa uśmiech litości. — Drzwi piątego piętra nosiły napis: „proszę wejść bez zapukania“ — pozwolenia którego tu pewno nikt nigdy nie nadużył. Doktor otworzył drzwi i wszedł. Przy stole siedział wysoki, młody człowiek w okularach i pisał. Pokój widocznie nie był opalony, gdyż nogi piszącego zawinięte były w koc podróżny. Zerwał się szybko, aby powitać gościa, którego wskutek słabego wzroku nie poznał.
— Dzień dobry, Andrzeju, rzekł lekarz, podając mu rękę.
— Pan Jenkins!...
— Ty widzisz, że jestem dobrym człowiekiem. Twoje postępowanie, to uparte trzymanie się zdala od domu rodzicielskiego, powinno mnie właściwie powstrzymać od przybycia — ale widziałem łzy twéj matki nad tobą... i oto jestem.
Podczas gdy to mówił, rzucał okiem po ubogiéj, małéj pracowni; kilka nędznych mebli, nowy aparat fotograficzny i zupełnie także nowy piecyk żelazny jakoś dziwnie oświecało wkradające się przez zamglone szyby światło.
Młody człowiek, którego zapadłe policzki niejednę gorzką chwilę życia zdradzały, stał z odrzuconym w tył włosem przed gościem swym. wpatrując się weń uparcie choć zimno. Wysokie, ważkie czoło, żywe wyraziste oko znamionowały siłę ducha i woli, zdającą się naprzód zapowiadać, że nie ulegnie żadnym argumentom i zaklęciom doktora.
Lecz poczciwy Jenkins umiał sobie nadać pozór człowieka, nie uważającego na takie drobnostki.
— Ty wiesz, kochany Andrzeju, że od dnia, w którym matka twoja moją żoną została, uważałem ciebie jako własnego syna. Moją pozycją, moją praktykę chciałem ci kiedyś pozostawić, chciałem dopomódz ci do włożenia nogi w złote strzemię i byłbym się miał za szczęśliwego, gdybym był widział na drodze życia, która ludzkości błogosławieństwo przynosi... Wtém, nagle, bez wypowiedzenia przyczyny, nie troszcząc się wcale jakie skutki takie zerwanie z domem rodzicielskim za sobą pociągnie, opuszczasz nas, opuszczasz studja, niszczysz całą twoją przyszłość, aby się rzucić w Bóg wie jaką egzystencją i uchwycić się tego śmiesznego zarobku, który jest zwykłą ucieczką, ostatnim środkiem wszystkich moralnie i duchowo podupadłych.
— Uchwyciłem się tego zarobku, aby się utrzymać. W ten sposób mogę przynajmniéj spokojnie odczekać.
— Odczekać?! Czy może twoją literacką sławę? odparł Jenkins patrząc z pogardą na zapisane skrawki papieru na stole... Ależ to do niczego nie doprowadzi i dla tego robię ci następującą propozycją: Los ci sprzyja, otwiera formalnie bramę szczęścia przed tobą. Betlejemski zakład wszedł w życie; mój najpiękniejszy filantropijny sen przybrał rzeczywistości postać. Właśnie w tym celu zakupiliśmy pyszną willę w Nanterre. Zarząd zakładu, miejsce dyrektora, postanowiłem oddać tobie. Toż to prawie książęce życie, pensja równająca się płacy pierwszego urzędnika ministerjalnego, a w dodatku miłe przekonanie, że się jest pożytecznym téj wielkiéj rodzinie ludzkości. Jedno tylko słowo z twéj strony, a zabieram cię z sobą do Naboba, do owego wspaniałomyślnego męża, który pokrywa koszta naszego przedsiębiorstwa. — Czy chcesz?
— Nie! odpowiedział młody człowiek tak stanowczo i ostro, że Jenkins na chwilę oniemiał.
— Otóż mamy... pomyślałem ja sobie już w drodze, że ty się na to nie zgodzisz. Ale mnie to odstraszyć nie mogło, gdyż moją dewizą jest: „czyń dobrze, choćby bez nadzieji w dobre skutki“ — a ja pozostaję wiernym mojéj dewizie. A więc nad szlachetną, zaszczytną i donośną pozycją, jaką ci proponuję, przenosisz życie awanturnicze bez celu...
Andrzéj milczał, ale milczenie to dość wyraźnie przemawiało.
— Miéj się na baczności... Ty znasz doniosłość twego postanowienia; rozłączy ono nas na zawsze; lecz to oddawna było twojém życzeniem. — Ja zapewne nie potrzebuję o tém mówić — dodał Jenkins — że zerwanie ze mną musi koniecznie sprowadzić za sobą zerwanie także z matką, bo ona i ja jedno tworzymy.
Młody człowiek zbladł i przez chwilę zdawał się wahać, potém wyrzekł przytłumionym głosem:
— Jeżeli matka moja zechce mnie tu odwiedzić, będę to uważał za największe szczęście, ale zamiar mój, domu pańskiego unikać i nie mieć z panem nic do czynienia pozostaje niewzruszonym i nieodmiennym.
— A czy możesz mi przynajmniéj wytłumaczyć, dla czego?
Młodzieniec odpowiedział stanowczo przeczącym giestem. Teraz już szalony gniew opanował Irlandczyka. Rysy jego twarzy przybrały chytry, zapalczywy wyraz, który każdego, co znał tylko dobrego, prostodusznego Jenkinsa, nieskończenie byłby zadziwił; mimo tego strzegł się dalszych wywodów; mogłyby być dla niego niebezpieczne.
— Żegnam, zawołał, oglądając się jeszcze z progu — a niechaj panu się nawet nie przyśni, liczyć kiedykolwiek na naszą pomoc.
— Nigdy, brzmiała silna i stanowcza odpowiedź pasierba.
Na dany woźnicy rozkaz „na plac Vendôme,“ biegun potrząsł swą pyszną grzywą, jakby zrozumiał, że pan jego do Naboba jedzie, i ruszył z miejsca galopem.
Tak daleka droga i takie przyjęcie!...
Takie przyjęcie męża stojącego na wyżynie drabiny społecznéj ze strony jakiegoś żebrzącego gryzipiórka!... Otóż co człowiek ma, gdy dobrodziejstwo świadczy... Takim mniéj więcéj był temat monologu, w którym Jenkins gniew swój studził; potem nagłe otrząsnął się z tego.
— E! czego się tu gniewać?! I już na trotoarze placu „Vendôme ostatnia znikła fałda — czoło się wypogodziło. Było już południe. Paryż bogatych zbudził się i powstał rzeźwy z miękkiéj mgły, aby rozpocząć dzienne swe życie. Okna wystawne sklepów ulicy de la Paix błyszczały, pałace na placu Vendôme zdawały się przybierać dumną postawę, jakby na przyjęcie popołudniowych wizyt, a w samym końcu białych arkad ulicy de Castiglione w bladym blasku zimowego słońca sterczały statuy Tuilerjów, drżące i jakby od zimna zarumienione w pośród grupy drzew z liści ogołoconych.
— Prędko, panie doktorze, bo już wszyscy są przy stole, zawołał długi drągal w nowéj liberji, który z wyzywająco-bezczelném okiem przyjął „na wyżynie drabiny społecznéj będącego męża“ w bramie pałacu Naboba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.