Na zgubnej drodze/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Opuściwszy dom Varades’a, aby doń nigdy już nie powrócić, Walentyna i Rajmund wsiedli do oczekującego na podwórzu powozu, który ich odwiózł do Neuilly. Podczas drogi zachowywali milczenie, jakby każde z nich obawiało się je przerwać. Lecz kiedy się już znaleźli w małym saloniku, gdzie poprzedniego dnia Walentyna dowiedziała się o swem nieszczęściu, Rajmund chciał wybłagać dla siebie przebaczenie; nie pozwoliła mu jednak dokończyć Walentyna zaczętej prośby i rzekła:
— Zmiłuj się, zrób dla mnie jedno: nie mów ze mną nigdy, nigdy o tem co zaszło. Będę się starała zapomnieć, przysięgam ci; lecz każde wspomnienie odnawiać będzie tylko mą boleść.
Nie posłyszysz odemnie wyrzutów żadnych; mam za to nadzieję, że mi oszczędzisz zbytecznych cierpień. Jeśli cios nie był śmiertelnym, jeden czas może mnie tylko uleczyć. Powiedziawszy to, odeszła do swego pokoju, Rajmund zaś udał się do siebie.
Odtąd życie ich powróciło do zwykłego trybu. Lecz pod tym pozornym spokojem, Walentyna kryła w sobie głęboką, nieuleczoną boleść. Osłabienie jej coraz bardziej wzrastało. Po dwóch tygodniach wydała na świat nieżywe dziecię.mSkoro po upływie miesiąca, mogła już bez obawy opuścić pokój i przechadzać się, Rajmund zaproponował podróż. Było to na wiosnę. Przybyli do Avignon, przejechawszy w ciągu dni kilku Niceę, Włochy i Prowancyję. Po kilku jednak tygodniach pobytu za granicą, Walentyna zaczęła się uskarżać na znużenie spowodowane tak daleką podróżą. Powracając więc, zatrzymali się w Cannes, gdzie pod samem miastem najęli mały domek.
W kraju, gdzie słońce jasno przyświeca, u brzegów Śródziemnego morza, Walentyna, po kilku tygodniach, zdawała się odzyskiwać jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój. Rajmund pragnąc się przypodobać jej na każdym kroku, gdyż czuł, że przez zupełne zaparcie się siebie powinien odkupić błędy przeszłości, każdym czynem, każdą myślą dawał jej dowód przywiązania. Okazywał jej istotnie poświęcenie bez granic. Odczuwając i pojmując całą wartość starań Rajmunda, nie opierała mu się bynajmniej. Była mu za nie nawet wdzięczną, choć one nie powróciły jej utraconych złudzeń, młodzieńczej wiary i poprzedniej wesołości. Zdrowie jej pogorszało się znacznie. Twarz się przeciągnęła, lica pobladły, oczy powiększyły się. Było to oznaką, że cierpienie fizyczne brało górę nad cierpieniem moralnem, które, jak łatwo można się było domyślać, zaczynało już iść w niepamięć.
Rajmund bezustannie obok niej spędzając czas swój, nie zauważył zwiększającego się prawie z każdym dniem wycieńczenia. Cieszył się nadzieją, że w tém tak okrutnie przez siebie rozdarłem sercu, odzyska dawne stanowisko. Oczekiwał z niecierpliwością chwili jakiegoś przesilenia, któreby siły jej wzmocniło i dało mu możność odzyskania straconego szczęścia i otoczenia żony nową miłością. Tylko tę jedną myśl, ten jeden cel wciąż miał przed sobą. Oczekiwana jednak godzina pociechy nie nadchodziła.
W sercu bowiem Walentyny była głęboka rana. Nieraz w serdecznym uścisku pragnęła znaleźć zapomnienie; nieraz usta jej zbliżyły się do ust męża — lecz każdy taki wysiłek dawał mu jeszcze bardziej uczuć jej boleść. Zwykle, w podobnej chwili, rysował się przed jej wzrokiem obraz Marty i wnet doznawała uczucia odrazy i wstrętu, a ogarniająca serce rozpacz przygnębiała ją jeszcze bardziej.
Martwiło ją głównie to, że kochała Rajmunda; że to, co mogło go nienawistnym w jej oczach uczynić, powiększało tylko przywiązanie ku niemu. Kochała go tak samo, jak w pierwszych dniach po ślubie, a pomimo to, oddając mu się z calem uczuciem, nie znajdowała już tego szczęścia bez granic, które stanowi ozdobę miłości. Czuła, że ma dosyć siły, aby żyć z nim razem, i obecność jego była jej drogą; lecz powrócić mu dawne zaufanie, ofiarować coś więcej nad owo przyobiecane milczące przebaczenie, jednem słowem, zapomnieć o tem, co się stało — to było nad jej możność, nad jej siły, i to właśnie stało się przyczyną katastrofy.
Zbliżamy się do końca opowiadania; byłoby więc zbytecznem szczegółowe opisywanie wypadków, które czytelnikowi łatwiej będzie odgadnąć, niż nam opisać. Walentyna konała. Każdy dzień pożerał cząstkę organicznych sił tej młodej i pełnej życia istoty. Niebezpieczeństwo życia Rajmund spostrzegł wówczas dopiero, gdy ono zbliżało się do końca. Ona sama sądziła, że jeszcze powróci do zdrowia. Trzy dni poprzedzające śmierć — były dniami pełnemi nadziei.
Wszakże trzeciego dnia wieczorem zauważyła łzy w oczach Rajmunda. Istotnie czuła się bardzo słabą, a domyślając się stanu, w jakim się znajduje, zażądała księdza. Następnie wymogła na mężu trzy przyrzeczenia: że nie będzie szukał zemsty na Marcie, że jej więcej nigdy nie zobaczy i że się na życie swe nie targnie. Przyrzekł, że święcie wypełni tę potrójną proźbę umierającej. Wtedy rzekła:
— Kocham cię i — przebaczam!
Nad ranem, gdy blednące na lazurowem tle nieba Prowancyi gwiazdy chroniły się przed pierwszemi promieniami wschodzącego słońca, Walentyna zgasła cicho — bez cierpień. Śpiew słowika wywołał na jej usta ostatni uśmiech. Aby się lepiej wsłuchać w poranną jego melodyję zatrzymała w sobie oddech — i skonała....
Nie będziemy opisywali rozpaczy Rajmunda. Wyrzuty własnego sumienia były największą dlań karą. W trzy dni przewiózł do Paryża ciało Walentyny i pochował w grobie rodziny Vilmort.
Pewnego wieczora siedział przygnębiony jeszcze świeżem cierpieniem, spoglądając z głębokim żalem w przeszłość, z rozpaczą w przyszłość, zajęty rozmyślaniem, jaki cel dać swemu życiu, gdy nagle ujrzał przed sobą Martę. Podniósł się i rzekł:
— Wyjdź ztąd! nie tu twe miejsce.
— Rajmundzie!... przez litość! nie odpędzaj mnie nie wysłuchawszy pierwej.
— Wtedy podniesionym głosem zawołał:
— Wychodź pani natychmiast!
— Nie! nie! musisz mnie wysłuchać. Kocham cię — i znam twe serce!
I wyciągnęła doń błagalnie ręce. Rajmund zerwał się, poskoczył do rozwieszonego na ścianie zbioru broni a schwyciwszy rewolwer, rzekł podchodząc do Marty:
— Przysięgłem umierającej Walentynie, że pan i więcej widzieć nie będę. Obecność jej w tem miejscu jest pogwałceniem tej przysięgi. Uprzedzam panią, że jeżeli ztąd nie wyjdziesz, zabiję cię, poczem sam sobie odbiorę życie.
Padła na kolana.
— Dobrze! zabij! Chcę umrzeć z twej ręki i z tem przekonaniem, że i ty za mną pójdziesz!
Broń wypadła mu z ręki i wyszeptał:
— Przyrzekłem Walentynie, że na swe życie godzić nie będę.
— Widzisz, więc mnie kochasz! — zawołała Marta podnosząc się. — Wrócisz do mnie, nie prawdaż? Ja również to sobie przysięgłam.
Rajmund zasłonił ręką oczy, chcąc niejako obronić się przed niegodną i ubliżającą wspomnieniu Walentyny myślą. Następnie, nie patrząc na Martę, której piękność zdawała się go jeszcze trwożyć, mówił:
— Znam wpływ pani na mnie, lecz znam i moją wobec pani słabość, wiem, że usiłując, mogłabyś mnie jeszcze opanować; słuchaj więc tego co mam powiedzieć, a może słowa moje wpłyną na zmianę jej zamiarów. Nie kocham pani, i nie tylko, że już nie żywię dla niej w mem sercu żadnej miłości, lecz nieszczęścia, których pani byłaś przyczyną, napełniły mnie nienawiścią. Przysięgłem, że pani więcej nie ujrzę, ale i przysięgłem, że się mścić na niej nie będę. Nie zmuszaj mnie więc do łamania pierwszej przysięgi, gdyż wtedy nic mnie nie powstrzyma od złamania drugiej. Jeśli pani trwasz w zamiarze odzyskania swego nademną wpływu, strzeż się. Czuję, że mógłbym wiele złego wyrządzić. Chcąc cię dosięgnąć ugodziłbym nawet w syna pani, gdyby tego było potrzeba.
— W mego syna! nie jestże on i pańskim zarazem! — z oburzeniem zawołała Marta.
— Jeśli pani mnie zmusisz, abym do niej powrócił, powiem mu czem była jego matka. Otworzę przed nim otchłań, z której dzieci nienawiść ku rodzicom czerpią. Wierz mi pani — zaprzestań swych starań, i nie chciej mnie na nowo do swego tryumfalnego wozu zaprzęgać. Żałoba zbliża się ku końcowi — jesteś pani bogatą wdową, czekają cię inne uwielbienia i rozkosze; idź więc sama szukać szczęścia, a mnie zostaw w spokoju.
Był straszny, gdy to mówił. Marta usiłowała stawić mu czoło.
— Grożąc mi pan — rzekła — postępujesz nierozsądnie. Czyż pan nie wiesz, że mogłabym mu wiele złego wyrządzić?
— Przysięgam, że na pierwszy krok skierowany przeciwko mnie lub pamięci żony, którą umarłą bardziej jeszcze kocham niż żywą, syn pani zostanie porwany i ukryty tak, że go pani więcej nie ujrzysz.
Marta nie była wstanie powstrzymać się od uczucia zgrozy. Przez kilka minut spoglądała ponurym i do żywego dotkniętym wzrokiem na tak uwielbianego niegdyś człowieka, którego uwielbiając jeszcze, zaczynała nienawidzić. Pod wpływem tych uczuć odwróciła się od niego i wyszła.
Było to ich ostatnie spotkanie.
Następnego miesiąca Rajmund wyjechał do Rosyi, i przepędza odtąd czas swój to w jednem to w drugiem z miast tego kraju. Zanim się jeszcze ożenił, miał już zamiłowanie do podróży. Przyrzekł umierającej Walentynie, że będzie żyć; nie może więc umrzeć i szuka odpowiednich rozrywek, któreby mu to życie znoszniejszem uczyniły.
Od owego czasu nie powraca do Francyi, jakby obawiając się tam spotkać z tą, która tak zgubny wpływ nań wywarła. Tułając się podotąd na obczyźnie, oczekuje końca nędznego swego życia, pełnego trucizn od chwili, gdy Walentyna na jego rękach skonała. Jest niepocieszony — nie tyle dla tego, że ją utracił, jak dla tego, że to on ją zabił.
Marta Varades nie opuściła Paryża. Młoda, piękna i bogata, należy do grona tych kobiet, którym zarówno zazdroszczą, jak i pogardzają niemi. Korzystając z uroku, jakiego im dodają imię i majątek, zaszczepiają one wśród nas błędy i występki, które byłyby dowodem strasznego upadku, gdyby ogół przejmował się niemi i nie stawiał im oporu. Lecz gdy przewrotność i zepsucie niektórych takich kobiet uważają tylko za skutek bezczynności i próżniactwa, u Marty kładą to na karb chęci rozerwania się i zapomnienia. Przez długi czas opowiadano na jej rachunek mnóstwo skandalicznych historyj, a ona pomimo to z taką pewnością siebie stąpa po szczątkach swej czci, z takim wdziękiem znosi hańbę, majątek ma tak wielki, postawę tak wspaniałą, że przebaczają jej wszystko. Żaden salon nie jest przed nią zamknięty. Czas jakiś mówiono nawet o małżeństwie jej z jakimś wielkim panem. Nikczemność!
Jestże szczęśliwą?... Tym co znają historyję jej na tych kartach skreśloną, trudno byłoby w to uwierzyć. Zresztą w ostatnich latach spotkały ją dwa wielkie nieszczęścia. Syn jej, syn Rajmunda, mając siedm lat wieku, utonął w jej oczach w stawie, we własnym jej parku w Normandyi. Pewien młody człowiek, którego zaszczycała swemi względami, spadł z konia w jednej z alei pól elizejskich i skończył na miejscu.
Serce jej zalega więc zupełna próżnia. Nie jest już ani kochanką, ani żoną, ani matką. Straciła wiarę tak dalece, że nie może się zdobyć na siłę uczucia, któreby przywiązało do niej szlachetniejszego jakiego człowieka — naturę np. taką, jak Rajmunda Vilmort. Zmuszona jest szukać wielbicieli wśród ludzi, których dziwactwami gardzi i którym zazdrości ich bezmyślności.
Jednem słowem, życie jej płynie spokojnie, lecz okropnie smutno. Jest jeszcze dosyć młodą aby znaleźć szczęście, lecz choćby ono było największe, nie dorówna nigdy ubiegłemu, o którem wciąż marząc i myśląc nie może nigdy zapomnieć. Jest ono dla niej i pozostanie wyrzutem i nieuleczonem cierpieniem starości.
Pałac Varades’a został zburzony przy regulowaniu bulwaru świętego Michała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.